Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szpila - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 czerwca 2021
Ebook
26,99 zł
Audiobook
29,95 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szpila - ebook

Pełen entuzjazmu absolwent filologii polskiej, Aleksander Wielki, wyrusza do stolicy realizować marzenia o pracy dziennikarza. Trafia mu się posada w jednym z najpopularniejszych w kraju serwisów plotkarskich. Odkrywa tu sztukę pisania na nieznanym sobie dotąd, „prestiżowym” poziomie. Aleks nie radzi sobie z niepojętą materią świata celebrytów i z absurdami pracy w korporacji. Przychodzi mu współpracować z całą rzeszą tyleż barwnych, co trudnych postaci, na czele ze sfrustrowaną alkoholiczką Matyldą Niewypalec. Jest jeszcze Mani Pania, fotografka, kobieta kastrująca, wobec której Aleks odczuwa bezbrzeżny respekt, pomieszany z erotyczną fascynacją. Ale to Agnieszka Kowalska, korporacyjna szara myszka, radykalnie odmieni życie osobiste i zawodowe bohatera…

Przebijmy szpilą nadęty świat celebrytów!
Rozbrójmy śmiechem absurdy korporacji!
Pijmy, bawmy się i czytajmy!

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-66730-82-3
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Nazywam się Aleksander Wielki. To nie żart. A jeżeli żart, to do potęgi – olbrzymi, monstrualny, spasiony żart, niezbyt śmieszny, przynajmniej dla mnie. Śmiał się za to z niego, z wnerwiającą regularnością, mój ojciec, Stanisław Wielki, dumny ze swojego poczucia humoru. Moja matka, Maria Wielki, opowiadała, że już trzy dni po moich narodzinach ojciec dekretem rozstrzygnął burzliwą dyskusję o imieniu.

– Aleksander. – Miał wtedy z diabelskim błyskiem w oczach spojrzeć z góry na leżące w beciku „coś” wielkości i koloru pudełka po butach. – Aleksander. To wspaniałe imię dla mojego synka. Aleksander Wielki, tak będziesz się nazywał, mój mały chłopczyku. Kiedy dorośniesz, zostaniesz wielkim człowiekiem, znajdziesz uczciwą robotę i tak jak ja ożenisz się z jakąś miłą dziewczyną.

O ile znam swojego ojca, a znam go odkąd pamiętam, nie było żadnej burzliwej dyskusji, a cała historia to część rodzinnej mitologii. Dekret w sprawie imienia ojciec miał zapewne przygotowany wcześniej – możliwe, że zaraz po moim poczęciu. Możliwe też, że jeszcze przed. Możliwe nawet, że nie było żadnego diabelskiego błysku w jego oczach, a swój dekret ogłosił tym samym tonem, jakim każdej wiosny ogłaszał, którą morgę obsieje pszenicą, a którą zostawi odłogiem na przyszły rok.

– Będzie się nazywał Aleksander. To postanowione. – Takim zapewne tonem, suchym i twardym jak ściernisko, poinformował matkę o imieniu pierworodnego.

W chwilach, kiedy czuł, że jego życie dotyka spraw zasadniczych, na przykład, gdy planował charakter płodozmianu albo wybierał krawat na niedzielne wyjście do kościoła, lubił podkreślać swoje zdanie pryncypialnym: „To postanowione”. Mnie kojarzyło się to z indiańskim „howgh” z książek Karola Maya i nawet pochlebiało, że mam ojca o indiańskim charakterze. Matka znała to z bardziej trywialnej i jednocześnie apokaliptycznej strony: kiedy ojciec mówił, że coś jest postanowione, to znaczyło, że nawet gdyby sam miłościwy Chrystus ukląkł przed ojcem i poprosił o zmianę decyzji, nic by nie wskórał. Upór ojca był legendarny i sztywny niczym kolejowa szyna.

Kiedy ojciec wyrażał nadzieję, że zostanę wielkim człowiekiem, najprawdopodobniej miał na myśli wzrost. Wielki człowiek w naszej rodzinie zawsze oznaczał kogoś, kto ma ponad dwa metry wzrostu. Tyle mierzył ojciec, ojciec ojca, ojciec ojca ojca i chociaż nikt dotąd nie narysował drzewa genealogicznego Wielkich, to mogę ten łańcuch „wielkich” przodków po linii męskiej dowolnie przedłużać w przeszłość bez ryzyka błędu. Wielcy po prostu zawsze byli wysocy i – doprawdy – nie było powodu, bym miał stanowić wyjątek od rodzinnej reguły. Nadzieje ojca równały się prognozie, a nawet miały w sobie coś z nieomylnego, ludowego profetyzmu.

Wiedziałem też, że uczciwa robota to według ojca zajęcie na tyle niezobowiązujące, żeby pozwoliło po godzinach zająć się dwiema morgami ziemi, jakie zostały po dziadku Dionizym. Mogła to być na przykład robota dróżnika na stacji w Nowym Grodzisku Mazowieckim albo listonosza. Listonosz byłby nawet lepszy, bo raz, że zawód niepijący, a dwa, że łatwiej wtedy poznać miłą dziewczynę, jak moja matka.

I tak zostałem Aleksandrem Wielkim z precyzyjnie naszkicowaną przyszłością i wyraźnie zapisanym w dokumentach nazwiskiem. Przepowiednia ojca okazała się jednak nietrafiona, a pierwsze oznaki mojego genetycznego zbłądzenia szybko zaczęli dostrzegać wszyscy oprócz niego.

– Mój mały, wielki synek! – Ojciec, o ile pamiętam, podrzucał mnie już jako niemowlaka i śmiał się przy tym na całe gardło. Ten śmiech potrafi mnie jeszcze teraz obudzić w nocy i spoconego telepać na łóżku w daremnej próbie rozstrzygnięcia, czy najpierw łapać wewnętrzną równowagę, czy oddech. Podrzucał mnie tak do czasu, kiedy skończyłem siedem lat, a więc wystarczająco długo, żebym poznał wszystkie niuanse lęku wysokości. Potem już nie mógł, ponieważ nawet przy moim nikczemnym wzroście i podłej wadze stałem się dla niego za ciężki. Do dzisiaj nawiedza mnie jego piskliwy głos, nie pasujący do dwustu dziesięciu centymetrów wzrostu (wręcz pomniejszający go... o jakieś dziesięć centymetrów). Zawsze kiedy się przedstawiał, budził respekt pomieszany z zakłopotaniem, co bardzo go bawiło i sprawiało, że z pacholęcą uciechą opowiadał po piętnaście razy te same płaskie kawały każdemu, kto chciał i nie chciał ich słuchać. Wkurzał się wyłącznie wtedy, gdy zdawało mu się, że ktoś go woła po nazwisku, a potem się okazywało, że był tylko obgadywany.

Nazywam się Aleksander i mam sto pięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Jeszcze do niedawna przedstawiałem się tylko imieniem, bo i tak miałem wystarczająco skomplikowane życie, żeby pulę komplikacji powiększać sobie pomniejszającym nazwiskiem. Wpadłem na to jednak o jakieś milion razy za późno, tyle bowiem zaliczyłem wcześniej z jego powodu upokorzeń, nieprzyjemności i bezmyślnych złośliwostek. Uczciwie przyznaję, nie zapomniałem ani jednej. Przy każdej z nich mimo woli natężałem się, mobilizowałem wszystkie wewnętrzne zasoby i wyobrażałem sobie, że przeszywające mnie szpilki gniewu i rozpaczy za chwilę zamienię w zatrute strzały i porażę nimi bezczelnych potwarców.

– Cześć, na imię mam Aleksander.

– He, he... Aleksander Wielki – Ta odpowiedź wibrowała mi w głowie po każdym poniżającym wyciągnięciu dłoni w stronę żartownisia. To mi ojciec zrobił kawał! Na całe życie. Dopiero później nauczyłem się podchodzić do swojego imienia jak do rzeczy, jak do kreta w ogródku, dziury w zębie czy konieczności codziennego golenia się. Wcześniej jednak cierpiałem, kiedy moją godność przy przeróżnych okazjach rodzinnych i towarzyskich poniewierały cienkie żarty i grube aluzje.

„Jaką ja mam, kurwa, godność”, myślałem zawzięcie, kiedy kolejny, pewny celności swojego dowcipu wujek lub sąsiad, w każdym razie kretyn, uśmiechał się z wyższością i ściskał mi dłoń dostatecznie długo, żebym miał czas na złapanie aluzji. Nie wiedział, że właśnie zajmuje kolejne miejsce na mojej prywatnej liście osób do zamordowania. Bezsenne noce zwykle spędzałem na uporczywym kreśleniu wizji dręczenia nieszczęśnika. W mojej głowie eksplodowały zapamiętane z filmów sceny tortur, gwałtów i okrucieństw, a ja, przepełniony jadem i nieutemperowaną agresją, marzyłem, że oto zostaję w tej egzotycznej materii praktykiem. Nie miałem przy tym wątpliwości, że jeżeli ktoś naśmiewa się z mojego wzrostu, to przemoc wobec niego jest nie tylko atrakcyjna, ale i usprawiedliwiona.

– Są więksi – odpowiadałem niezmiennie, starając się, by moja skromność sugerowała poznanie się na dowcipie. „He, he... wiem, że jestem nikczemnej postury, a ty trafnie wychwyciłeś tę subtelną zależność między moim nazwiskiem a wzrostem. Niezły jesteś, doktorku. Gdzie mi tam do ciebie, he, he... gratki za poczucie humoru”. Nienawidziłem siebie i swoich śliskich odpowiedzi. Wolno mi zresztą było sądzić, że tylko ja rozumiałem zaszytą w nich ironię. W ogóle wolno mi sądzić, że ludzie niespecjalnie interesują się losem własnych żartów. Żartujemy, żeby pocieszyć samych siebie, reszta jest niuansem.

Rzadko żartowałem, to znaczy robiłem to tylko wtedy, kiedy musiałem, czyli, gdy się przedstawiałem. Według rodziny jestem ponurakiem. Według dziewczyn, niestety, również.

A potem przyszło mi do głowy, że do cholery, imię mogę skrócić! Przyszło mi to do głowy o jakieś sto tysięcy upokorzeń za późno. Na szczęście jednak wystarczająco wcześnie, żebym przedterminowo nie osiwiał lub nie zbłądził na tyleż życzliwą, co kosztowną, kozetkę któregoś z tych postfreudowskich szarlatanów.

Nazywam się Aleks. Trochę to trwało, ale wreszcie znalazłem idealną formułę swojego imienia. Cudownie krótką i genialnie zwięzłą, a jej lapidarność wciąż mnie przyprawia o ekstazę. Teraz nawet największy żartowniś nie skojarzy jakiegoś tam Aleksa z Aleksandrem Wielkim. W każdym razie odkąd tak się przedstawiam, nikt nawet najcieńszą aluzją nie nawiązał do uwierającego mnie nazwiska. To było to. I gdy zorientowałem się, że fortel zadziałał, poczułem ulgę – jak ktoś, kto wreszcie pozbył się cholernego kreta z ogródka, komu wyrwano chory ząb lub kto wreszcie pokochał poranne golenie się. Koniec z bezsennymi nocami, koniec z bezowocnym knuciem przeciwko wrogom. Wreszcie się wyśpię.

Okazało się, że euforia spowodowana znalezieniem cudownego środka na moje upokorzenia budzi mnie przynajmniej czterdzieści pięć razy w ciągu nocy, co oznacza, że zaliczam średnio o piętnaście pobudek więcej niż w czasach, kiedy jeszcze nie wiedziałem, jak rozwiązać problem imienia. W rezultacie za dnia chodzę szczęśliwy, ale niewyspany. Mimo to nie żałuję.

Tylko ja wiem, że Aleks to skrót od Aleksandra Wielkiego. Delektuję się tą myślą na ulicy, w autobusie, w sklepie spożywczym i przy kiosku, w którym jeszcze niedawno kupowałem „Playboya”. Teraz już nie muszę, stosy służbowych „Playboyów” piętrzą mi się na półce, właściwie nie czytane, przeglądane tylko z obowiązku. Aleks to Aleksander Wielki, mikry frajer z Nowego Grodziska Mazowieckiego. Nikt mnie nie rozpozna, nikt mnie nie wyśmieje. Aleks, Aleks... Mogę się napawać cudowną anonimowością, bo odtąd jestem przecież już tylko sobą, to znaczy nikim. Kurduplem z miasteczka znanego w całej Polsce z uprawy pieczarek i tego, że jako dziecko mieszkał tu kiedyś artysta niepokorny o pseudonimie Cezik, absolwentem polonistyki w lokalnej filii Uniwersytetu Warszawskiego, „elementem napływowym”.

Przeprowadziłem się do Warszawy, żeby znaleźć szczęście i lepszy świat. Nie znalazłem ani jednego, ani drugiego, za to trafiła mi się praca w serwisie plotkarskim Szpiletek.pl, jednym z szesnastu najpopularniejszych serwisów plotkarskich w Polsce.

* * *

Wiedziałem, że po takim śnie nic nie będzie normalne, a już ja w szczególności, ale też szczerze wierzyłem w przemijalność komplikacji. Na końcu przecież zawsze świeci słońce, choć w tym przypadku słońce oznaczało także początek zakończenia jednej historii i rozpoczęcie kolejnej. Chwilowo jednak miałem pod górkę. Przez całą noc modelowałem przykładowy tekst, żeby był ozdobą CV i dowodem na opanowanie mocy na poziomie zakonnika Jedi. Gdyby na planecie Tython istniały serwisy plotkarskie, byłbym tam zapewne Yodą (zapewne dlatego, że prawdziwy Yoda nie zajmowałby się takimi duperelami, tylko czymś znacznie poważniejszym, na przykład głoworelami, ale mniejsza o niewygodne detale). Temat wybrałem sobie jeszcze przed południem, pomysł na tekst też już miałem, wystarczyło usiąść, przywołać moc i napisać. Cóż prostszego od sklejenia kilku zdań o modnej celebrytce? Gdy zaś do tego człowiek umie posługiwać się językiem ćwiczonym na znacznie subtelniejszych literackich wyżach, zmajstrowanie aforystycznej błyskotki – prostej, ale przyciągającej uwagę, gładkiej w czytaniu, ale jednak zostawiającej coś w czytelniku, prymitywnej w treści, ale wyrafinowanej w formie – nie będzie nawet wyzwaniem. Ta próbka otworzy moim przyszłym pracodawcom oczy na mnie, a mnie otworzy drzwi do kariery i już wkrótce zawodowo i od niechcenia będę szył seriami aforystycznych błyskotek. Właściwy człowiek na właściwym miejscu to może za dużo powiedziane, ale już teraz wiedziałem, że co jak co, ale branżę show-biznesową zawojuję. Pokażę, że w zdegenerowanej epoce emotikonek i SMS-ów szlachetna sztuka dobrego pisania nie tylko nie umarła, ale wręcz udatnie się do niej przystosowała.

Minutę po rozpoczęciu pracy wiedziałem, że nie będzie łatwo. Krnąbrne słowa żadną miarą nie chciały się ułożyć według planu, rozłaziły się po całej kartce i spółkowały ze sobą jak Bozia przykazała, czyli nudno, przewidywalnie i wcale nie podniecająco. Kiedy zaś już myślałem, że wreszcie zmusiłem je do figli rodem z „Kamasutry”, moim oczom ukazywała się, ekscytująca jak seks po ciemku, szydercza biel czystej kartki. Rozumiałem, że na tym poziomie pisanie nie musi być uwodzicielskie, ale bodaj krztę erotyzmu powinno posiadać, w każdym razie ja ją posiadałem, jeszcze ją posiadałem, jeszcze pisanie o modnej celebrytce posiadało dla mnie krztę erotyzmu. Błąd? Jeżeli tak, taśmowa produkcja newsów szybko mnie wyleczy z romantyzmu. Tymczasem cierpiałem.

Byłem zdolny do wielu wyrzeczeń. Przeciętnie co trzynaście minut rozpoczynałem robotę od nowa, co siódmą używałem rodzinnego przekleństwa (wciórności!), a co trzecią ocierałem wyimaginowany pot z czoła. Wkurzałem się i płakałem na przemian, darłem papier na kawałki i składałem z powrotem. W chwilach bezradności go podpalałem, a w gęstych jak kisiel chwilach zwątpienia zjadałem. W poszukiwaniu właściwych fraz wyprawiałem się paralotnią do dżungli, łodzią podwodną na Arktykę, a hulajnogą do pobliskiego sklepu z przyborami do pisania. Wciąż nie miałem szczęścia, to znaczy natchnienia, a może obu tych dobrodziejstw na raz: w dżungli pożerał mnie wilkołak, na Arktyce karmił mną młode biały niedźwiedź, a pobliski sklep okazywał się zamknięty na siedemnaście spustów (dlaczego na siedemnaście?). Wreszcie mały sukces – po pokonaniu tych siedemnastu przerdzewiałych cholerstw (każdego z osobna) wszedłem, a to, co zobaczyłem w środku (konkretnie – na ladzie), przyprawiło mnie o dzikie drżenie. Poczułem się jak prawiczek, który wreszcie zobaczył gołą babę, jak wysuszony kacem pijak znajdujący na ulicy stówę lub jak ksiądz za jednym zamachem znajdujący stówę, flaszkę i gołą babę. Zobaczyłem zaczernioną kartkę papieru i bez najmniejszych wątpliwości wiedziałem, że to jest mój tekst. Nareszcie! Po przemierzeniu tysięcy kilometrów i zdobyciu tysięcy niepotrzebnych sprawności, w sposób całkowicie zasłużony wyśniłem sobie popisowy tekst, ozdobę CV. Leżał sobie drań na ladzie, całkowicie obojętny na moje ekstatyczne, niekontrolowane drżenia, a ja bałem się podejść, żeby nie zniknął i jednocześnie delektowałem się świadomością, że on tam jest – w ostatecznej postaci, cudownie doskonały, wygładzony do ostatniego przecinka – news o kolejnym tatuażu Popularnej Pogodynki.

Po obudzeniu rzuciłem się jak głupi w stronę biurka, choć na dobrą sprawę, żeby odnaleźć rzeczony tekst, powinienem zostać w łóżku, a właściwie to nawet się nie budzić.

* * *

To, co napisałem na jawie, nie było nawet w połowie tak dobre, jak to ze snu, ale już było za późno. A przecież to miał być mój popisowy tekst. Dołączyłem go do CV jako przykład umiejętności pisarskich i rozesłałem do szesnastu najbardziej liczących się na rynku serwisów plotkarskich. Pożałowałem tego niedługo po wysłaniu ostatniego CV. Mój tekst był do niczego, co uświadomiłem sobie zaraz po tym, jak wszedłem na stronę serwisu Szpiletek.pl. Ktoś, jakaś redaktorka (albo redaktor) o wyszukanym pseudonimie Grac, zrobiła (albo zrobił) ten sam temat tak, że ja po przeczytaniu go poczułem, jakby podłączono mnie do akumulatora o napięciu dwunastu woltów i puszczono prąd przez wrażliwe części ciała. To było lepsze nie tylko od tego, co napisałem, ale nawet od tego, co wyśniłem. W jednej chwili pojąłem, że nie będę tak pisał, nawet gdybym ćwiczył całymi dniami i spał całymi nocami albo nawet spał kosztem pisania, to znaczy pisał wyłącznie we śnie. Gdyby całość mojego rozczarowania nie rozgrywała się w wirtualnej przestrzeni internetu, kartkę z newsem wyrzuciłbym na śmietnik, pamiętając, że śmieci należy sortować. Tylko do jakiej kategorii śmieci zakwalifikować źle napisany news o najnowszym tatuażu Popularnej Pogodynki?

Meta jeszcze przed startem, a nawet zamiast startu. Życie niektórych składa się wyłącznie z met – od razu są ostatni, bez niepotrzebnej formalności startowania w jakimkolwiek biegu. Dla takich jak ja wymyślono wyłącznie mety, dla takich jak Grac wymyślono media. Poczułem do niej najgłębszą, soczystą nienawiść. Zdruzgotała moje marzenie o karierze w mediach i to zanim na dobre je rozwinąłem. Napisała swój tekst od niechcenia, zapewne jadła w tym czasie sałatkę wegetariańską i sprawdzała, co nowego u angielskiej rodziny królewskiej (to jednak ona, czuję, że to kobieta, redaktorka, gracja). Potem zajęła się na przykład wyszukiwaniem największych gaf strzelonych przez polskie gwiazdy w ostatnim tygodniu i już nie pamiętała o nic nie znaczącym z jej perspektywy newsie – newsie, który odmienił moje życie, a właściwie nie dał mi szansy go odmienić. Siedem godzin psu na budę. Tyle czasu spędziłem na dopieszczaniu tekstu (snu nie liczę) i na koniec zrozumiałem, że jestem niekompetentnym uzurpatorem, bez szans na zostanie redaktorem jakiegokolwiek szanującego się serwisu. Skoro w Szpiletku, jednym z szesnastu, ale jednak nie oszukujmy się – szesnastym w hierarchii serwisie plotkarskim w Polsce, piszą lepiej, to gdzie jest moje miejsce? Na śmietniku? Tylko do jakiej kategorii śmieci zaliczyć prowincjonalnego, bezrobotnego humanistę świeżo po studiach? Kto go posortuje i wskaże mu właściwy kontener? Oto dramat współczesnego humanisty: potrafi prawidłowo określić swoją kondycję na płaszczyźnie metafizycznej, ale nie umie rozpoznać, do jakiego rodzaju śmieci przynależy. Przerasta go wybór właściwego kontenera.

Tego wieczoru otrzymałem od szefowej Szpiletka – Matyldy Niewypalec – maila z zaproszeniem na rozmowę kwalifikacyjną.

„Witam, zapraszam na spotkanie w przyszłym tygodniu. Poniedziałek o dziewiątej?”.

Znacie to uczucie, kiedy dzieje się coś, co nie miało prawa się zdarzyć? Bo nigdy się nie zdarzało, bo nie zdarzało się wam, bo zdarzało się innym. Pogodziliście się, że zawsze macie pecha, że to inni wygrywają, mają ładniejsze dziewczyny, szybsze samochody, ciekawsze historie i w związku z tym częściej uprawiają seks, a tu nagle... Nie możecie uwierzyć: zwycięski los na loterii to wasz los, na metę przybiegliście pierwsi, a najseksowniejsza dziewczyna w klasie właśnie wam dała ściągnąć. Dokładnie tak się poczułem, kiedy znalazłem w skrzynce pocztowej Onetu maila z informacją, że zostałem zaproszony na rozmowę kwalifikacyjną. Czytałem go wciąż od nowa z pornograficzną przyjemnością, aż przyjemność stała się przezroczysta i prawie niezauważalna. Poniedziałek! Niech będzie i dziewiąta, wstanę o czwartej (a może w ogóle nie będę spał?), włożę odprasowaną koszulę i wyczyszczony garnitur i udam się... No właśnie. Dokąd?

Jeszcze raz na spokojnie przeczytałem maila i tym razem postarałem się spojrzeć na niego okiem zawodowca, a nie erotomana-pisarza. Na chłopski rozum (mój ojciec Stanisław Wielki jest chłopem, czyli ja jestem chłopskim synem) w mailu powinna być informacja o miejscu spotkania. Tak jest przecież uczciwie, rzetelnie i profesjonalnie – myślałem w trakcie skrupulatnego maltretowania wzrokiem jego treści. Może gdzieś ukryto wskazówkę? Coś mi podpowiadało, że to sprawdzian mojej inteligencji, że ten mail to już element rozmowy kwalifikacyjnej, jej pierwszy etap. Przecież to niemożliwe, żeby Niewypalec zapomniała o tak elementarnej sprawie. Przecież miejsce spotkania wcale nie jest oczywiste. A może jest? Nie wiedziałem, jak to ugryźć, przeklinałem szefową Szpiletka, siebie i cały świat. Przede wszystkim jednak to ją przeklinałem, bo guzik mnie obchodziło, czy tylko zapomniała podać miejsce spotkania, czy też zrobiła to z premedytacją. Teraz ja, Aleksander Wielki, to znaczy Aleks, siedzę bezradny przed laptopem i zadręczam się jakimś idiotycznym problemem. Rzetelna firma podaje datę i miejsce spotkania. A jeżeli firma jest rzetelna do tego stopnia, że czyni z tego element testu? Z goryczą myślałem o pieprzonej Niewypalec – zapewne teraz, w chwili podgryzającej mnie niepewności, zajmuje się czymś przyjemnym i ani myśli o mnie. Wkurzało mnie, że ona puściła sobie od niechcenia maila, a ja miałem gigantyczny problem, na który marnowałem cały wieczór. Przeklinałem Niewypalec najszczerzej i najsoczyściej, jak umiałem – na tyle, na ile pozwalała mi moja wyobraźnia. Myślę, że to były naprawdę soczyste przekleństwa. Niestety, nie mam na to świadków, zwykle bowiem wypowiadam je w myślach, a potem żałuję, że tylko w myślach. „Cieszę się. Zatem w poniedziałek o dziewiątej w Państwa siedzibie?”.

Wypuściłem balon próbny. Teraz pozostało czekać, aż moje chytre zagranie przyniesie pożądany efekt i podstępem wyciągnę z Niewypalec prawdę, tylko prawdę i cholerną prawdę, czyli miejsce rozmowy kwalifikacyjnej.

„Tak, właśnie”.

Odpowiedź przyszła błyskawicznie, zanim jeszcze zdążyłem się nacieszyć swoją mistrzowską strategią. Czyli jednak Niewypalec czuwała i zaprzątała sobie mną głowę. Nie ucieszyło mnie to. Byłem przekonany, że jeżeli nie gra ze mną w jedną z tych korporacyjnych gier i brak adresu jest tylko niedopatrzeniem, to delikatną aluzją naprowadzę ją na właściwy tor i z czystej przyzwoitości naprawi zaniedbanie. „Tak, właśnie” – ta sucha informacja telepała mi się przed oczami i przyprawiała o ból głowy. Nie udało się! Odbiła piłeczkę, bo albo ma to gdzieś, albo jest to z kolei jej mistrzowska strategia. Raczej to drugie – przecież nie jestem pierwszy, nie z takimi miała już do czynienia. Wie, co robi i teraz czeka na moją reakcję. Muszę jakoś zareagować, przed chwilą dowiodłem przecież, że jestem przy komputerze – powinienem szybko coś wymyślić, odpisać, zdać egzamin. Mógłbym wprawdzie spokojnie się zastanowić i absolutnie pewny swego później odpisać właściwie. Nie miałem jednak na to czasu, wiedziałem, że ona oczekuje natychmiastowej odpowiedzi, a ja nie umiałem jej udzielić.

Pierdolić to – zapomniałem, że stać mnie na lepsze przekleństwa i z desperacją wystukałem swoje być albo nie być:

„Poproszę o dokładny adres”.

„Jest w stopce. Jak pan przyjdzie, to proszę do mnie zadzwonić z recepcji”.

Więc jednak! Kurwa, dlaczego jestem takim tępym debilem, dlaczego nie sprawdziłem dokładnie, wystarczyło przeczytać! Palec pod budkę, kto nie używa sobie w ten sposób, kiedy nikt nie słyszy, nawet Bóg. „Dżizas, kurwa mać, ja pierdolę” (Adasiu Miauczyński, który jesteś w każdym z nas, bądź pozdrowiony). Pomstowałem na siebie z upodobaniem, z determinacją neurastenicznego frustrata i bezwzględnością masochisty. Wyładowywałem na sobie całą bezsilną wściekłość, raniłem siebie najgorszymi słowy za bezmyślność, pochopność i w ogóle, dołożyłem sobie za całą swoją biografię, a w szczególności za to, że obmyślając zawiłe strategie, w prosty sposób zrobiłem z siebie głupka.

* * *

Ściganie po całym świecie perfekcyjnego tekstu o tatuażu Popularnej Pogodynki skończyło się równo z dzwonkiem budzika. Wyskoczyłem z łóżka i od razu wpadłem w mglistą szarość wilgotnego poranka. Okno było otwarte, co znaczyło, że matka znowu zignorowała mój tysięczny protest i otworzyła je na oścież, kiedy spałem – wprost na najbardziej ponury listopadowy świt, jaki można sobie wyobrazić. Tym razem jednak nie protestowałem. Byłem szczęśliwy, że ta postrzępiona i upstrzona dokuczliwymi snami noc wreszcie się skończyła. Na krześle wisiała uprasowana wieczorem koszula. Na wieszaku przyczepionym do żyrandola dyndał mój pierwszy, studniówkowo-maturalny garnitur. Ubrałem się piorunem, bo eleganckim i czystym strojem chciałem unieważnić dramat niespokojnej nocy.

W kuchni na stole parowała w dzbanku gorąca herbata, obok stał talerz z kanapkami ze swojskim smalcem i szynką Maryny ze sklepu „U Zosi”. Bawiła mnie ta nazwa, wolałem jednak nie dociekać, dlaczego akurat Maryny ta szynka. U Kierkegaarda kiedyś przeczytałem anegdotę o sklepie, który miał na wystawie napis „Tu się prasuje”. Pewien człowiek zaniósł tam swoje pranie i dowiedział się, że szyld jest na sprzedaż. Dlatego miałem szczerą nadzieję, że szynka Maryny to też tylko szyld.

W plecaku czekały na mnie owinięte w papier takie same kanapki z robionym przez ojca smalcem i wspomnianą szynką. Znalazłem tam również dodatkową parę skarpetek, termos z herbatą, różaniec i obrazek ze świętym Józefem, patronem ludzi pracy. W bocznej kieszonce na suwak, sprytnie ukrytej pod specjalną zakładką, znalazłem jeszcze zmaterializowane w tajemniczy sposób pięćdziesiąt złotych. Przegryzając bułkę z szynką i parząc usta herbatą, z własnej inicjatywy dołożyłem do plecaka prywatne talizmany: zeszyt i ołówek.

* * *

Stanąłem bezradny przy wyjściu ze śmierdzącego siarką pyska Dworca Centralnego i rozejrzałem się. Zdawało mi się, że z podziemnej gardzieli zostałem wypluty do środka gigantycznego, obcego świata ze zorganizowanym życiem wewnętrznym. Jednak to nie wrażenia wizualne były pierwszymi, jakie dotarły do mojej świadomości. Warszawa przywitała mnie hukiem. Miasto huczało i nie był to huk związany z konkretnym zdarzeniem, miejscem czy obiektem. Nie huczał przecież tłum, potrącający mnie i niezauważający (owszem, tłum tupał). Nie huczał żaden z setek przejeżdżających ulicą samochodów, bo te wydawały z siebie najwyżej zaawansowany technologicznie szum. Nie huczała Cyganka-wróżbitka w przybrudzonej spódnicy i nie huczał dredziarz-ulotkarz. Tym bardziej nie huczał żaden z tych inteligentnych wysokościowców, które osaczały centrum absurdalną liczbą nałożonych na siebie pięter. Jednak to wszystko zestawione ze sobą w niepojęty dla mnie sposób tworzyło huk miasta – coś, co do tej pory znałem wyłącznie z daleka i jedynie pod postacią szumu. Taki szum słyszałem każdego dnia u siebie, w Nowym Grodzisku Mazowieckim, kiedy rano wstawałem na zajęcia. Tak huczała odległa o kilkadziesiąt kilometrów stolica. Ciekawa rzecz – ten głuchy szum, a właściwie ściszony do minimum huk, słyszałem tylko wcześnie rano, najsilniej w wakacje. Albo w mroźne, listopadowe poranki. Wtedy był nawet wyraźniejszy, zdawał się wręcz osiadać na przemarzniętych liściach drzew wraz ze szronem, a potem topniał w anemicznych promieniach słońca. Z kolei w wakacje często wyprawiałem się na huk, to znaczy wcześnie rano wsiadałem na rower i wypuszczałem na wylotówkę, bo tam najlepiej było dopędzić huk wielkiego miasta. Potem wracałem na śniadanie i zapominałem o huku aż do następnego ranka. A przecież tyle razy obiecywałem sobie przyłapać go w południe lub wieczorem! Chciałem koniecznie się dowiedzieć, czy nie słyszę go wtedy, bo o nim nie pamiętam, czy też miasto zwyczajnie o tej porze dnia przestawało huczeć. Rozsądek podpowiadał mi, że w dzień huk miasta był... No właśnie, zagłuszany, ale czym? Ciszą? Jeżeli tak, to chciałem tę odległą ciszę wielkiego miasta przyłapać w południe, by tak rzec – in flagranti, jak rankiem notorycznie przyłapywałem w ten sposób jego huk. Nigdy jednak nie umiałem pamiętać o postanowieniu wystarczająco długo, by sprawdzić to w ciągu dnia i – prawdę mówiąc – do dzisiaj nie wiem, czy Warszawa w dzień przestawała huczeć, czy tylko tak mi się wydawało.

Kiedy wydostałem się z czeluści Dworca Centralnego i wpadłem w egzotyczny ogrom nieobjętej przestrzeni, przeszyła mnie cisza, a chwilę potem, jakby w drugim uderzeniu, z impetem ogłuszył mnie huk miasta. Znacie to uczucie, kiedy jeden dźwięk, a nawet pół dźwięku przenosi was w przeszłość – do konkretnego wieczoru, pokoju, poniedziałku? Dźwięk potrafi być nie gorszym wehikułem czasu od smaku, z tą może różnicą, że smak można powtórzyć. Dźwięk przychodzi, kiedy chce i na ogół nie na nasze zawołanie. W dodatku przenosi nas w przeszłość wyłącznie na okres swojego trwania, potem jesteśmy skazani tylko na jego wspomnienie, to znaczy na wspomnienie tego, co przenosi. Smak można zablokować i odtworzyć, dźwięk zaś przemija i – odchodząc – uśmierca bezpośredniość przywołanego przez siebie wspomnienia. Mnie umieścił jednocześnie w zimnych listopadach, wakacyjnych porankach i rowerowych polowaniach na huk miasta. Na moment przeniosłem się w czasie i przestrzeni. Wspomnienia z różnych okresów zjednoczyły się we wspólnej kompozycji. Zapomniałem, gdzie jestem.

Byłem w mieście, w siedzibie huku; wystarczająco blisko, żeby go poznać i – że tak powiem – stanąć z nim twarzą w twarz i dotknąć. Powrót do tu i teraz był mało przyjemny. Zaczął padać deszcz ze śniegiem, a ja miałem na sobie stare odświętne półbuty, które (o czym dobrze wiedziałem) za moment przemokną. Zacząłem się zastanawiać nad sposobem, w jaki mógłbym założyć zapasowe skarpety, i w duchu winszowałem sobie, że wskutek porannego pośpiechu nie wywaliłem ich dyskretnie z plecaka. Na samą zaś myśl, że uległem też słabości i założyłem przygotowane przez matkę kalesony – niemal ekstaza. Cieszyłem się, że chociaż tam jest mi ciepło, choć odczuwałem spory dyskomfort, że to z powodu kalesonów. Jeszcze przyjdzie czas, kiedy matka będzie musiała pogodzić się z tym, że już jestem dorosły. Jeszcze przyjdzie czas, kiedy odmówię założenia kalesonów.

* * *

Przede mną wyrosła stacja metra, a ja sobie uświadomiłem, że nie mam pojęcia, jak sforsować metalowe zabezpieczenia kolejnej betonowej gardzieli. Dziki tłum (czy w ogóle jest możliwy tłum oswojony?) pędził w stronę bramek i dawał im się pobierać w jednoosobowych porcjach, a potem tajemniczo ulegał scaleniu po drugiej, właściwej stronie. Chwilę później trafiał na niestrudzone pasy transmisyjne, a te kierowały go w dół, ku mechanicznym robakom, które z kolei z cudowną, obojętną prostotą wyręczały człowieka w jednym z najbardziej elementarnych obowiązków, jakim jest orientowanie się w przestrzeni. Bardzo chciałem znaleźć się w jednym z tych robaków, oddać mu pod kontrolę swój czas i ciało, zaufać jego elektrycznemu instynktowi, zamknąć oczy i otworzyć je tuż przed siedzibą Szpiletka. Najpierw jednak musiałem pokonać obrotową barierkę, udowadniając w ten sposób, że zasługuję na bycie obsłużonym przez robaka.

Postanowiłem wykorzystać sprawdzony, bo stosowany od zarania dziejów, trik: stanąłem z boku i patrzyłem, jak robią to inni. Znalazłem sobie dyskretne miejsce przed wejściem, między brodaczem sprzedającym sznurowadła a automatem biletowym. Udawałem, że na kogoś czekam i kątem oka obserwowałem wibrujące ludzkie struny. Wierzyłem, że odkrycie matrycy ich zachowania to kwestia czasu, niedługiego zresztą. Za kilka minut ten pozorny bezład ułoży mi się we wzór, a ja go zreprodukuję, zastosuję w praktyce i przeniosę się na drugą stronę świata – tam, gdzie żarłoczne robaki rozwożą zapędzone towarzystwo zgodnie z ustalonym wcześniej rozkładem.

Stałem zatem, patrzyłem i nie mogłem przestać dziwić się tłumowi. Ludzie deptali sobie po palcach, piętach i pośladkach, wchodzili na głowy i prawie miażdżyli się nawzajem. Każdy z tych ludzkich atomów najchętniej stratowałby i wklepał w ziemię wszystko, co żywe, a przecież na wyższym poziomie organizacji ten pozorny chaos zachowywał elementarną karność. Każdy arogancki skurwysyn i każda bezczelna małolata, choć zdawali się nie zauważać nikogo poza sobą, wpisywali się w zorganizowaną społeczność użytkowników metra. Tu nawet przeskoczenie barierki przez kogoś, kto wyraźnie odmówił zakupienia biletu, zdawało się przynależeć do jakiegoś wyższego porządku. Owszem, wydawało się nawet niezbędne, żeby pozostali mogli posłusznie wykonywać magiczne czynności odblokowujące metalowe barierki.

Po kwadransie wpatrywania się w ten żywy kalejdoskop zrozumiałem, że nic z tego nie będzie. Ten system działał – a ja nie potrafiłem się w nim odnaleźć, nie potrafiłem znaleźć do niego furtki. Jeżeli był tu jakiś wzór, a był na pewno, to wypatrzenie go przerastało moje zdolności obserwacji. Wiedziałem nawet dlaczego: wzór, jako zasada organizująca płynną rzeczywistość, z definicji był tym, co niezmienne, nieruchome. Teraz jednak moje oczy reagowały wyłącznie na ruch. Tak, nie umiałem patrzeć, rzeczywistość przede mną wirowała i ogłupiała mnie. Byłem, by tak rzec, wtórnym ślepcem.

Narastająca desperacja sugerowała drogę na skróty. Imponowali mi ci, którzy z szaloną dezynwolturą i olimpijskim wdziękiem kręcili piruety nad barierkami. Oni nic sobie nie robili ze zorganizowanego orszaku potępieńców ani też nie zamierzali oddawać hołdu metalowemu bóstwu. Przez chwilę mieli je pod stopami, a potem zostawiali za sobą, porzucali i słowo daję, natychmiast o nim zapominali. Też tak chciałem. Przemoczone buty i termos z bulgoczącą herbatą w plecaku ostatecznie jednak zniechęciły mnie do wyjścia poza kreślenie tych śmiałych planów. Ogarnęło mnie najgłębsze ze znanych mi uczucie niemocy. Ten system działał, wszyscy bez wyjątku umieli z niego skorzystać, niektórzy nawet ominąć, a ja stałem jak ciołek pomiędzy automatem biletowym i brodaczem sprzedającym sznurowadła. Swoją drogą – potrzebowałem takich sznurowadeł, zbyt długo jednak tu już tkwiłem, żeby móc teraz być klientem, by po prostu odwrócić się i powiedzieć: poproszę te brązowe, średniej długości.

Automat biletowy! Desperackie, a przy tym buntownicze spekulacje, jak ominąć system, momentalnie zastąpiło olśnienie. Kupię bilet, włożę go w specjalną dziurę i... Dalej już mi nie starczało wyobraźni, bo przecież dotąd nie podróżowałem metrem. Wstrząsnął mną impuls i już chciałem ruszyć w kierunku automatu, kiedy uświadomiłem sobie jednocześnie dwie rzeczy. Po pierwsze – nie mam pojęcia, jak to ustrojstwo działa, a po drugie – jak mogę do niego podejść, skoro przed chwilą wstydziłem się podejść do brodacza?

Świat nagle przysłoniła wilgoć i mgła, a ja poczułem, że chce mi się płakać. Ciemniak z prowincji, debil, idiota do potęgi – wymyślałem sobie, starając się pomimo dramatyzmu swojej sytuacji zachować bodaj szczyptę oryginalności. Zajechana przez kobyłę safanduła, matoł z oślimi uszami, polityk – w ubliżaniu sobie wznosiłem się na szczyty improwizacji, łamałem bariery semantyczne, tworzyłem nowe byty i jednocześnie ani drgnąłem. Osaczyła mnie bezradność i w całym tym huczącym, rozedrganym, obcym mieście poczułem się jak na pustyni. Moje jestestwo pękało od bezradności, byłem najgłębiej przekonany, że jeżeli Bóg istnieje, to właśnie teraz powinien zstąpić z nieba pod dowolną postacią i pokazać mi, jak obsługuje się automat sprzedający bilety.

– Zbieram na jedzenie, brakuje mi dwudziestu groszy, pomożesz pan? – Przede mną zmaterializował się brudny obdartus i dodatkowo spotęgował moją konfuzję. Jej przyczyną nie był jednak strój ani nawet zapach obdartusa, ale forma. To był pierwszy człowiek w moim życiu, który powiedział do mnie „pan”. Miałem dwadzieścia cztery lata, ale wyglądałem najwyżej na dziewiętnaście. Właściwie to wyglądałem na dziewiętnastolatka mającego nie więcej niż piętnaście lat, zatem wyglądałem na piętnastolatka, który wygląda jak dziewiętnastolatek, a przecież byłem dwudziestoczterolatkiem. Nie dziwiłem się, że ludzie gubili się w tym i mieli ze mną problem. Ja sam miałem ze sobą problem. Podejrzewam, że właśnie z powodu „pana” moja ręka automatycznie poleciała w stronę kieszeni z moniakami. Wyciągnąłem wszystkie i przeliczyłem. Pięć złotych, pięćdziesiąt siedem groszy.

– Muszę kupić bilet, ale już panu daję dwadzieścia groszy – wymamrotałem, gmerając w wyłożonych na dłoni monetach.

– Starczy panu, daj pan więcej – zachrypiał.

– Proszę. – Kierowany odruchem, a nie rozumem, wyciągnąłem dłoń i oddałem całą jej zawartość najwyraźniej przygotowanemu na tę okoliczność menelowi. Natychmiast tego pożałowałem. Żeby kupić bilet, musiałem teraz rozmienić pięćdziesiąt złotych ze skrytki w plecaku, a nie miałem na to najmniejszej ochoty. Banknot tkwił sobie bezpieczny i suchy w tajnej kieszonce za sprytnie uszytą zakładką i dodawał mi otuchy. Czułem jego siłę, to nie były anonimowe pieniądze, ale pieniądze włożone tam przez matkę. One wiązały mnie z moim bezpiecznym i znanym światem, były wsparciem i ostatnią deską ratunku. Jeżeli istniało coś pewnego na tym świecie, a przynajmniej tym, który właśnie próbowałem zdobyć, to właśnie to, że z tyłu w plecaku mam pięćdziesiąt złotych i w każdej chwili mogę się o nie oprzeć. Nie mogłem przecież tego stabilnego fundamentu, ostoi mojej pewności, rozkawałkować, rozmienić na drobne.

– Jaki bilet musisz pan kupić?

– N-n-normalny – odparłem niepewnie.

– Naprawdę? – Niedowierzanie w jego spojrzeniu mnie nie zdziwiło. – Czekaj pan – mówiąc to, chuchnął mi prosto w twarz nieprzetrawionym monopolem. Rozłożył monety na swojej brudnej, sękatej łapie i pieczołowicie zaczął je przekładać. – Cztery czterdzieści. To na bilet.

Mój umysł zarejestrował, że jego „prowizja” wyniesie zatem złoty siedemnaście. Pokonałem obrzydzenie i odebrałem od żebraka stosowną kwotę o tyle chętnie, że już wcześniej sobie upatrzyłem miejsce oferujące darmowe mycie rąk. Toaleta w sąsiadującym z metrem pasażu była bezpłatna.

– Dziękuję. Nie chce pan więcej? – zapytałem z samobójczą bezmyślnością.

– Przecież widzę, że nie masz pan więcej – odparł. – Chodźmy.

Brudną łapą chwycił mnie pod łokieć i zaciągnął w stronę automatu. Przecież tego nie domyję! – myślałem w panice, choć umysł już dostrzegał szansę na wybrnięcie z miejskiego klinczu. Przejdę kolejny level, potem będę się martwił konsekwencjami.

– Dawaj pan pieniądze. – Żebrak władczym gestem wyciągnął rękę, a drugą nonszalancko oparł o automat. – W końcu potrzebujesz pan biletu.

Oddałem mu te same, brudne monety, szczęśliwy, że za chwilę zamienią się w czystą przepustkę do królestwa robaków. Bezwiednie zacząłem podziwiać nieznajomego. Wprawnie wrzucił monety w czeluść automatu i wystukał odpowiednie komendy na dotykowym ekranie. Odwróciłem się. Za nami stał mężczyzna w eleganckim płaszczu i z równie eleganckim parasolem w dłoni. Drugą dłoń miał wolną i najwyraźniej gotową na dotknięcie zabrudzonego przez żebraka ekranu. Gdyby tylko wiedział... A może wie i jest mu wszystko jedno? Kto wie, na co jeszcze są obojętni ci warszawiacy.

– Proszę odebrać swój bilet. – Menel czarnym paluchem wskazał okienko z wydrukowanym kartonikiem. To zwielokrotniło mój animusz.

– Dziękuję – powiedziałem tak, jakby zlecanie kupna biletu nieznajomym osobnikom było dla mnie codziennością. Mając bilet, nie musiałem już troszczyć się o przeszłość. – Do widzenia.

– Do widzenia – odparł żebrak, a ja starałem się tak patrzeć, żeby nie widzieć wyciągniętej na pożegnanie, brudnej ręki.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: