Sztejer. Sztejer 3. Gdzie miecze poniosą - ebook
Sztejer. Sztejer 3. Gdzie miecze poniosą - ebook
Powroty do domu bywają niełatwe, zwłaszcza gdy twoja twarz widnieje na liście gończym. Żywy bądź martwy,
tak jest napisane. Lepiej płacą za żywego, gdyż motłoch uwielbia kaźnie.
Tańsze to od cyrku czy teatru, a radość przynosi prostemu człowiekowi, gdy widzi jak po deskach szafotu
toczy się głowa zdrajcy. Czary, fałszywe wiedźmy, zaprzysiężeni bracia, srebro i krew. Chciwość, która prowadzi
do zbrodni.
Nazywam się Vincent Sztejer i zabijam dla srebra. Zapraszam was w kolejną podróż.
Drugie wydanie powieści, która wcześniej ukazała się pt. Sztejer 3
Cykl Sztejer
Sztejer 1. Umarły syn
Sztejer 2. Wino, kobiety i śmierć
Sztejer 3. Gdzie miecze poniosą
Cykl Kroniki Torunium
Sztejer. Kroniki Torunium
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788366955417 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Noc była ciepła i spokojna, mimo to od zapadnięcia zmroku nie odważyłem się zmrużyć oka. No bo kto z was odważyłby się na coś takiego, czekając na śmierć?
Leżałem nieruchomo na pryczy, wsłuchując się w brzęczenie komara, który dostał się do wnętrza malusieńkiej szopy stojącej na rufie barki. Było to jedyne miejsce na pokładzie, gdzie człowiek mógł zaznać odrobiny samotności od załogi i przewożonych zwierząt.
Pasażer, z którym dzieliłem klitkę, zszedł na brzeg w grodzie Stężno. Człek ten był handlarzem relikwiami, jednym z wielu przemierzających wzdłuż i wszerz Międzyrzecze, gdzie tego rodzaju towar miał zawsze duże wzięcie, nie tylko wśród prostego ludu, ale i kupców, a nawet duchowieństwa.
W niewielkiej skrzyneczce handlarz przechowywał prawdziwe skarby: fragment kopytka osiołka Świętego Józefa, sznurek od majtek noszonych przez Świętego Peca, patrona kleryków, czy najcenniejszą z relikwii: włos z czupryny Świętego Teodeusa.
Już pierwszego dnia podróży wędrowny kramarz spróbował wcisnąć mi kopytko. Relikwia, trzeba przyznać, prezentowała się jak należy: była stara, zasuszona i cuchnąca. Facet znał się na swojej robocie.
Jego pech polegał na tym, że w czasach, gdy służyłem w Czarnej Gwardii, w samym tylko Torunium widziałem pięć takich kopytek trzymanych w kościołach, wszystkie osadzone w złocie i bursztynie. I jak mnie zapewniono, bez wątpienia oryginalne.
Gdy zapytałem Ojca Rumianka, naszego spowiednika, jak to możliwe, ten popatrzył na mnie szczerze zdumiony, że ośmielam się zadać podobnie niedorzeczne pytanie, i odparł: „To przecież oczywiste, Vincent. Cud”.
Tak, moi drodzy, o pewnych sprawach lepiej nie dyskutować na ziemiach władanych przez Ojców Protektorów, gdyż można zostać oskarżonym o brak wiary czy herezję, czego nikomu z was szczerze nie życzę.
Wracając jednak do handlarza i jego relikwii, jak zapewne się domyślacie, nie wykazałem zainteresowania, co więcej, poradziłem mu, aby wsadził sobie kopytko w zadek. Facet skrzywił twarz, jakby już kiedyś próbował to zrobić, zerknął na mój miecz i odszedł pospiesznie, mrucząc coś pod nosem o cholernych niedowiarkach.
Co do zwierząt, o których wcześniej napomknąłem, to nie było ich na pokładzie, gdy wypływaliśmy z portu w Widłach. Wtedy na barce przewożono głównie chmiel. Ten mało kłopotliwy towar wyładowano podczas postoju w Stężnie, gdzie warzono najlepsze na ziemiach zakonnych piwo. Na zwolnione miejsce szyper przyjął kilkadziesiąt kóz i świń, zboże oraz kilka wielkich beczek z piwem. Jak się dowiedziałem od sternika, barczystego kulasa z drewnianą nogą, szyper zamierzał sprzedać beczący i chrząkający inwentarz w jednym z miast położonych w dolnym biegu Wrzącej.
Właściciel i szyper barki w jednej osobie nosił imię Moger. O nazwisko, nawet jeśli takowe posiadał, nie spytałem. Był to chudy, czarnowłosy mężczyzna, zarośnięty jak drzewo od północnej strony. Jego oblicze, szczupłe i poorane zmarszczkami, rzadko rozpogadzał uśmiech, przynajmniej w mojej obecności. Wyglądał mi jednak na człowieka, który za ustaloną cenę, konkretnie trzy srebrne marki, dowiezie mnie bezpiecznie do Torunium. Ów Moger twardą ręką dowodził załogą złożoną z pięciu flisaków, mężczyzn równie zaciekłych, ponurych i milkliwych jak on sam. Towarzystwo idealne dla osoby, która nie chce, by ktoś obcy wsadzał nochala w jej sprawy. Wypisz wymaluj takiej jak ja.
Zaraz po wypłynięciu ze Stężna zapytałem szypra, na co mu niemal setka kóz i świń.
– Na handel – mruknął, chyba rozbawiony, choć przy takiej mordzie ciężko było wyrokować.
– Jak to na handel? – zdumiałem się, nie widząc krztyny sensu w tym interesie.
– Ano, panie Wolf – tak kazałem na siebie mówić – na północy grasuje zaraza, nie jakaś wielka, taka, co skacze jak pchła, tu miasto ogarnie, tam wioskę przetrzebi, a potem znika, by pojawić się i sto wiorst dalej. – Szyper zamilkł i podrapał brudnymi pazurami gęsty zarost na szczęce. – Trakty opustoszały, bo kupce lękają się podróżować, w wielu miastach za mury obcych nie wpuszczają, więc głód ludziom w oczy zajrzał i tylko rzeka jest jeszcze bezpieczna.
Wykrzywił bezzębne usta i splunął za burtę gęstą śliną. I na tym zakończyliśmy konwersację.
Wróciłem do kajuty dla pasażerów, gdzie przez całą podróż trzymałem obrzyna i srebro, wynagrodzenie za moją poprzednią robotę, dwa tysiące marek w brzęczącej monecie.
Większą część srebra ukryłem w tobołku pod koją. Z uwagi na obecność w kajucie współpasażera na pokład wychodziłem tylko wtedy, gdy przycisnęła mnie potrzeba, a i wówczas robiłem wszystko z niezgodnym z naturą pośpiechem i nerwowością. Normalnie srać się odechciewało.
Zresztą nie byłem samotny w tym utrapieniu. Handlarz relikwiami za każdym razem, gdy miał udać się do burty, zerkał na mnie jak na potencjalnego złodzieja, po czym gdy już nie mógł wytrzymać parcia, zabierał ze sobą szklany pojemnik z włosem Świętego Teodeusa, co było dla mnie najlepszym świadectwem na autentyczność tejże relikwii. Powróciwszy zaś do kajuty, kramarz sprawdzał po kolei, czy nic nie brakuje w jego kuferkach.
Po dwóch dniach takiej nerwowej szarpaniny zaproponowałem handlarzynie, abyśmy wychodzili na pokład razem i wypróżniali kiszki na gruncie wzajemnego konsensusu.
Ta względna idylla skończyła się wraz z opuszczeniem pokładu przez kramarza, gdyż teraz sam musiałem mieć baczenie na załogę. Flisacy to zwykle ludzie niebezpieczni, ceniący niezależność, niegodzący się z okowami, jakie narzuca ciężka ręka Ojców Protektorów. Wielu z nich to kmiecie zbiegli z majątków klasztornych, a nawet zwykli przestępcy.
Tu, na Wrzącej, nikt nie pyta o pochodzenie i przeszłość, liczą się za to twardy charakter, siła i odwaga, przymioty przydatne, gdy przychodzi dźwigać setki pudów towaru, wiosłować całe dnie w górę rzeki czy bronić siebie i ładunku przed zbójcami i potworami szukającymi zdobyczy na rzece.
Tych zaś na Wrzącej nigdy nie brakowało, szczególnie na wschodnim jej brzegu, gdzie rozciągały się niemal bezludne puszcze, mokradła i starorzecza. Z tego, co czytałem o Zagładzie i poprzedzającej ją wojnie, to ziemie leżące nad Wrzącą szczególnie ucierpiały podczas hekatomby.
No ale wróćmy do mych kłopotów. Te zaczęły się dzień po naszym wypłynięciu ze Stężna. Zły los, który jak miałem nadzieję, opuścił mnie na dobre, znów zwęszył mój trop niczym myśliwski pies i gdy się tego najmniej spodziewałem, ugryzł mnie w dupę.
Stało się to w porze śniadania. Tamtego ranka strawę przyniósł mi zezowaty gbur o swojsko brzmiącym imieniu Jaśko. Posiłek składał się z ryby złapanej ubiegłej nocy w sieci oraz samogonu. Pech chciał, że w chwili gdy Jaśko wręczył mi miskę z żarciem oraz kubek z gorzałką, szkutą szarpnęło jak diabli.
Poleciałem w tył na koję i nim zdążyłem wyhamować, kopnąłem tobołek ze srebrem, wywołując cichy, acz szlachetny brzęk monet. Zerknąłem kątem oka na Jaśka. Może i był zezowaty, ale słuch miał wyborny. Parszywiec bardzo starał się udawać, że nie patrzy na sakwę, co w jego przypadku nie było przesadnie trudne. Tyle że mnie niełatwo oszukać. Wiedziałem, że jeszcze tej nocy będą chcieli mnie zabić.
Nadeszli po północy, cichaczem, niemal bezgłośnie, co kazało mi wysnuć przypuszczenie, że nie pierwszy to już raz pozbywają się z pokładu pasażera. Pierwej jednak zatrzymali się przy drzwiach, nasłuchując.
Sapnąłem, powierciłem się trochę na skrzypiącej pryczy, a nawet raz pierdnąłem, jak zdarza się ludziom pogrążonym we śnie. To przekonało ich, że są bezpieczni.
Usłyszałem cichuteńkie skrzypienie zawiasów, gdy otworzyli drzwi. Wraz z tchnieniem wiaterku niosącego ze sobą smród świń do wnętrza wsunęły się trzy kanciaste sylwetki.
Nabrałem pewności: robili to już wcześniej. Dwóch mogło nie dać sobie rady z kimś takim jak ja, a czterech tylko by sobie nawzajem przeszkadzało.
Położyłem dłoń na chłodnej rękojeści jagathana ukrytego pod kocem, w taki sposób, by długa klinga łatwo wysunęła się spod wełnistego materiału. W drugiej dłoni trzymałem nabitego obrzyna, tak na wszelki wypadek.
Obserwowałem ich spod przymkniętych powiek, pamiętając, by do końca odgrywać rolę człowieka pogrążonego we śnie. Jedna z postaci, wyższa niż pozostałe, zbliżyła się do mnie. Gdy cień pochylił się i uniósł uzbrojoną w ostrze rękę, by zadać cios, poczułem zapach czosnku i cebuli. Uderzyłem pierwszy. Ostrze miecza wysunęło się spod koca niczym jadowity wąż i ukąsiło zbira w pachwinę, zgrzytając krótko o kość miednicy. Facet złożył się wpół i wydarł japę, jakby obcięto mu jaja, co było więcej niż prawdopodobne. Nim wyrżnął głową o pryczę, stałem już na nogach i wbiłem stal w twarz mężczyzny z lewej. Wrzasnął i zakręcił się jak bąk, obryzgując mnie krwią.
Trzeci z flisów z przeraźliwym krzykiem rzucił się ku otwartym drzwiom. Przygwoździłem go mieczem do framugi. Gdy przestał dygotać, wyszarpnąłem stal z drewna i ciała. Zwłoki osunęły się na podłogę. Przekroczyłem trupa i wyszedłem na pokład.
Kulas sternik, Jaśko oraz stojący między nimi szyper sprawiali wrażenie mocno zaskoczonych przebiegiem zdarzeń. Nie dałem im wiele czasu na dziwienie się. Było ich trzech, a ja potrzebowałem tylko jednego, przynajmniej na razie.
Wycelowałem obrzyna i nacisnąłem spusty, jeden po drugim. Mrok przeszyły dwa języki ognia wyplutego przez lufy i nagle wokół szypra zrobiło się martwo i pusto.
Ruszyłem w stronę łotra z obnażoną klingą i dymiącym obrzynem. Moger rozejrzał się w lewo, w prawo i na widok losu kompanów wyskoczył za burtę, nim zdążyłem mu przeszkodzić.
Dopadłem niskiego relingu i zakląłem, wpatrując się w płynącą wartko wodę. W ciemnościach nie sposób było wypatrzyć nurkującego człowieka.
Nie było na co czekać, wróciłem do szopy, zabrałem sakwę ze srebrem i ubraniami, po czym zająłem miejsce przy sterze. Rzecz jasna, nie liczyłem, że dopłynę gdziekolwiek bez znajomości rzeki, jej mielizn, wirów czy meandrów, na takie rzeczy trzeba patrzeć trzeźwo. Miałem za to zamiar rozbić się w kontrolowany sposób. Jak pomyślałem, tak i uczyniłem. Osadzenie szkuty na mieliźnie okazało się łatwiejsze, niż myślałem. Nawet za mocno nie szarpnęło, gdy dziób barki przeorał łachę piasku przy zachodnim brzegu.
Żegnany nerwowym beczeniem i chrząkaniem przeskoczyłem przez burtę i znalazłem się po pas w ciemnej, nadspodziewanie chłodnej wodzie. Ruszyłem w stronę porośniętego chaszczami brzegu, chroniąc przed zamoczeniem sakwę z ubraniem i obrzyna. Ociekając wodą, wydostałem się na wąską wstęgę piasku oddzielającą zarośla od płycizny, na której osadziłem szkutę. Przerzuciłem przez ramię szeroki skórzany pas, wzmocniony żelaznymi klamrami, łączący dwie sakwy: jedną zawierającą srebro, a drugą ubranie, amunicję i żelazną porcję prowiantu. Jagathan nosiłem w uprzęży, przytroczonej do pleców wzorem mahometańskich asasynów z południa kontynentu. Co do obrzyna, to wstrzymałem się ze schowaniem go do kabury na biodrze, umocowanej z pomocą klamer i rzemyków; tak na wszelki wypadek, gdyby jakieś paskudztwo czaiło się w gęstwinie, czekając na późną kolację.
Przechadzka nocą to zawsze duże ryzyko, zwłaszcza nad Wrzącą – tamtejsze brzegi wciąż są siedliskiem potworów i mutacji, mimo trzech wieków, jakie minęły od Zagłady.
Wrząca – dziwna nazwa dla rzeki. Powstała w trakcie jednej z wielu wojen, które toczyły się podczas hekatomby. Wówczas to wzdłuż rzeki na długości setek wiorst użyto broni o niewyobrażalnej mocy, tak potężnej, że spowodowała czasowe wyparowanie wody w korycie i częściową zmianę jej środkowego biegu. Skutki skażenia, jakie wówczas nastąpiło, po dziś dzień są widoczne w dorzeczu Wrzącej. Można napotkać tam uroczyska, mgliste i złowieszcze, będące wylęgarnią i siedliskiem stworów z ludzkich koszmarów, oraz mroczne puszcze, porośnięte drzewami o podwójnych czy potrójnych pniach i monstrualnie powykręcanych konarach, wyciągającymi sękate ramiona ku niebu.
Postanowiłem przeczekać do świtu w koronie takiego olbrzyma rosnącego jakieś dwieście kroków od rzeki. Wspiąłem się bez większego trudu na najniższy z konarów, wyrastający z potężnego pochyłego pnia, a potem wędrując po omacku z gałęzi na gałąź, dostałem się w środkową część korony. Tam znalazłem coś w rodzaju naturalnej loży, w miejscu, gdzie od potrójnego pnia odchodziły boczne odgałęzienia, wszystkie tak grube, że z powodzeniem mogły uchodzić za pnie stuletnich drzew.
Nożem oczyściłem miejscówkę z narośli, po czym otuliłem się płaszczem i wcisnąłem plecy między sękate konary w nadziei na odrobinę snu. Niestety tamtej nocy Morfeusz nie przyleciał, aby rozłożyć nade mną swe skrzydła. Tak, moi drodzy, liznęło się nieco klasycznego wykształcenia… Było to jeszcze w czasach, gdy służyłem pod sztandarem Szalonego Proroka. Po tym, jak zdobyliśmy Teby, trafiła mi się jako łup piękna i bardzo uczona niewolnica. Miała na imię Aigis i nim odwiedziliśmy jej rodzinne polis, była kapłanką i strażniczką wielkiej Biblioteki Tebańskiej. Niestety miejsce jej pracy spłonęło podczas trzech dni orgii zniszczenia, na którą Szalony Prorok wydał miasto swej wygłodzonej armii.
Aigis była piękną młodą kobietą, smukłą i giętką, o twarzy anioła i wielkich, błyszczących oczach, a jej język i usta… cóż, domyślcie się sami. Do tego wszystkiego, jak już wspomniałem, była mądra i oczytana.
Spędziła ze mną trzy lata, podczas których tkwiliśmy pod murami Salonik, próbując zdobyć bezskutecznie to przeklęte miasto.
Szczerze polubiłem Aigis, która przez ten czas stała się dla mnie nauczycielką greckich zwyczajów, języka, historii i miłości. Zwróciłem jej wolność, gdy dołączyłem do spisku mającego na celu zabicie Szalonego Proroka. Sprzysiężenie, co tu kryć, było obarczone dużym ryzykiem. Wszystkie poprzednie zamachy – za czasów mej służby w zaciężnej gwardii było ich kilkanaście – nie powiodły się. Spiskowcy, ich żony, dzieci, rodzice, a nawet kochanki kończyli wbici na pale, które zdobiły plac Zwycięstwa, widoczny z okien pałacu Proroka. Skurwiel uwielbiał jadać, podziwiając ten widok.
Nie chciałem, aby w razie niepowodzenia spisku zaostrzony palik znalazł się w kształtnym tyłeczku Aigis. Zbyt wiele łączyło mnie z nim przyjemnych wspomnień.
Z tego, co słyszałem, po odzyskaniu wolności Aigis udała się na zachód, za cieśninę. Osiadła w Camorze i została kochanką sławnego Wielkiego Księcia Sylwio. Wspomnienia o pięknej bibliotekarce pobudziły me soki i drzewo wzbogaciło się o jeszcze jeden gruby, długi, sterczący konar.
Policzyłem i wyszło mi, że nie miałem kobiety od kilku tygodni, czyli od momentu, gdy opuściłem Podgórze. Dla mężczyzny w sile wieku to problem, sami wiecie.
Postanowiłem sobie, że rozwiążę go w pierwszej napotkanej osadzie, której mieszkanki nie będą zbyt owłosione i szczerbate. Gnany tą nadzieją, tuż po pierwszej jutrzence zlazłem z drzewa i skierowałem się na zachód. Gdyby prześladował mnie pech, mogłem tak maszerować dzień czy dwa, nie napotykając osady czy choćby sioła, gdyż dopiero od niedawna ludzie zaczęli karczować puszczę nad środkowym biegiem Wrzącej, kiedy zmusiło ich do tego przeludnienie w zachodnich i centralnych rejonach Międzyrzecza.
Tamtego dnia Najświętsza Pani niezwykle mi sprzyjała, bo już koło południa natknąłem się na niewielkie wyrębisko. Wprawdzie nie zastałem tam drwali, za to odkryłem drogę, słabo porośniętą mchem i pożłobioną przez koleiny pozostawione przez wozy, którymi zapewne wywożono pocięte drewno.
A skoro byli drwale i wozy, to musiała być też wioska, a w niej gospoda i targ, gdzie zawsze kręciły się panie gotowe za srebro ulżyć w potrzebie samotnemu, spragnionemu ciepła podróżnikowi. A nawet jeśliby takich niewiast zabrakło, co się zdarza, gdy jakiś szczególnie gorliwy Ojciec Głosiciel każe potopić wszystkie wywłoki w gnojówce, pozostawały jeszcze kobiety zamężne, uczciwe i bogobojne. W naszych ciężkich czasach i takie niewiasty nie potrafią oprzeć się magii brzęczącego srebra.
Kilka wiorst od wyrębiska zwarty las skończył się. Wyszedłem na otwarte łąki, przez które wiła się wąska droga. Jak to zwykle bywa u nas w porze suchej, dzień był gorący, zaś niebo piękne i przejrzyste. Zrzuciłem z siebie płaszcz i kaftan, zostając w samej koszuli. Popijając ciepłą wodę z bukłaka, podjąłem wędrówkę, cierpliwie znosząc upał i wciskający się w oczy kurz.
Wkrótce ujrzałem dymy, wąskie smużki wijące się leniwie przy podmuchach słabego wiatru. Zwiastowały wygłodniałemu żołądkowi gorącą jajecznicę i chrupiący chleb.
Bliżej osady napotkałem gęste łany złoto-srebrzystych zbóż, przyspieszyłem kroku i niedługo dotarłem na skraj zabudowań, nieopodal których płynęła struga, zasłonięta częściowo gęstwiną krzaków, łaciatych brzózek i rozłożystych olch.
Patrząc na ten wiejski widoczek, poczułem nagły chłód w kościach. Zwykle w takich miejscach wioskowa dzieciarnia wypasa bydło i świnie. Tymczasem nie dostrzegłem nawet jednego umorusanego łobuziaka. Brak dzieci to zawsze zły znak, możecie mi wierzyć. Zwykle bowiem jest ich za dużo, by wszystkie wyżywić, dlatego tak wiele umiera lub trafia w niewolę.
Przeskoczyłem suchą nogą przez strugę. Ponownie spojrzałem nad spadziste, kryte słomą dachy. Smużki dymu wzbijające się w jasne niebo już nie zachęcały do odwiedzenia osady.
Podciągnąłem o jedno oczko pas przecinający na ukos pierś i nad mój lewy bark wysunęła się smukła, okręcona plecionką, pozbawiona jelca rękojeść jagathana. Ruszyłem na przełaj przez pustą łączkę w stronę masywnej, zamkniętej stodoły, obok której wiodła dróżka prowadząca między zabudowania. Osada składała się z trzech długich domów mieszkalnych, mogących pomieścić po kilka wielodzietnych rodzin, oraz rozrzuconych luźno po obejściu budynków gospodarczych.
Wszedłem między wymarłe opłotki. Przy otwartym na oścież, cichym kurniku natknąłem się na psa, wielkie wyleniałe bydlę z przekrwionymi ślepiami. Zwierz napiął grzbiet i warknął głucho, obnażając żółte kły. Przypatrzyłem mu się uważnie, wypatrując oznak wścieklizny, na szczęście pies wydawał się zdrowy, choć bez wątpienia wygłodzony. Sięgnąłem po miecz i ruszyłem w stronę kundla, a ten zrejterował z podwiniętym ogonem.
Gdy trafiłem na plac w centrum osady, przywitał mnie podmuch wiatru, niosący ze sobą popiół i słodki smród spalonych ciał.
Stosy. Naliczyłem ich dwa tuziny. Wyglądało na to, że komuś robota paliła się w rękach. I to niedawno.
Już na pierwszy rzut oka stwierdziłem, że byli tu profesjonaliści. Żadnej fuszerki. Drewno ułożono tak, by człowiek przywiązany do pala wystającego z centrum stosu nie zadusił się dymem, uciekając w szybką śmierć przed sprawiedliwością Ojców Protektorów.
Takiego kunsztu uczono Zaprzysiężonych już na pierwszym roku seminarium w Torunium, nie tylko teorii, lecz i praktyki, gdyż nawet w sercu władztwa Klasztorów nie brakło heretyków, kacerzy, czarownic, magów czy po prostu ludzi, którym wymsknęło się o jedno słowo za dużo.
Grzech mieszkańców osady musiał być ciężki, skoro Zaprzysiężeni Bracia nie oszczędzili nawet pięciu małych dziewczynek, które dla oszczędności materiałów spalono na jednym stosie. Pozostali skazani, ośmiu mężczyzn i jedenaście kobiet, to były osoby dorosłe, raczej w różnym wieku, choć stan zwłok nie pozwalał na dokładną identyfikację. Na głowach i ramionach trupów siedziało kilka wron, wydłubując co smakowitsze kąski z miękkich części.
W centrum placu wznosił się największy stos. Spalono na nim dwie kobiety jednocześnie. Obie były młode i miały przymocowane do głów tiary, jakimi zwykle znaczono czarownice.
Co niezwykłe, płomienie nie poczyniły w ich ciałach dużych szkód, paląc nogi i biodra, podczas gdy górne partie pozostały nienaruszone przez ogień. Wystarczyło mi spojrzeć raz w oblicza wiedźm, aby zrozumieć, że patrzę na bliźniaczki.
Dziwił mnie tylko fakt pozostawienia ciał na miejscu kaźni. Za czasów mej służby w Czarnej Gwardii praktyką było grzebanie zwłok, co zapobiegało powstawaniu zarazy.
Wiedziałem już, czemu w osadzie nie zastałem żywej duszy. Dzieci, żony, mężowie, rodzice, a nawet kuzyni ludzi, którzy zostali spaleni na stosach, wszyscy byli skazywani na pobyt w obozach pracy, by posłuszeństwem i niewolniczą harówką w klasztornych folwarkach zadośćuczynić za grzechy krewnych. Tak przynajmniej działo się wcześniej, obecnie, jak słyszałem, Ojcowie Synodu złagodnieli wobec swych owieczek, czy to z lenistwa, czy przez zdrowy rozsądek. Niemniej jak wskazywał los mieszkańców osady, wśród sługusów Klasztorów wciąż trafiali się nadgorliwcy. Zwłaszcza na głębokiej prowincji czy pograniczu, gdzie łacniej było o samowolę i niestosowanie się do dyrektyw spisanych w Torunium.
Rozejrzałem się po domach otaczających plac. Patrzyły na mnie powybijanymi, ziejącymi pustką oknami i krzyczały bezgłośnie pozbawionymi drzwi wejściami.
Prawo stanowiło, że wszelki majątek skazanych w trzeciej części trafiał do osoby, która złożyła donos, podczas gdy reszta dóbr przechodziła na własność Opactw, którym podlegali Zaprzysiężeni Bracia. W celu uniknięcia nadużyć ze strony gwardzistów każdy proces przeprowadzony przez Zaprzysiężonych Braci musiał być uznany przez Ojca Protektora władającego diecezją. To on ostatecznie zatwierdzał lub nie konfiskatę i potwierdzał swym autorytetem prawomocność odprawionego sądu.
Zwykle wystarczała połowa zlicytowanego majątku, aby Protektor nie protestował przeciw bądź co bądź drastycznym środkom stosowanym przez Zaprzysiężonych wobec jego owczarni. I tak znów dobre prawo zostało wypaczone przez praktykę.
Dlatego nie spalono zabudowań. Doświadczenie mówiło mi, że jeszcze przed porą deszczową do wsi przybędą nowi osadnicy, by pomnażać majątek Klasztorów.
Zajrzałem do kilku chat, zastając w nich wyłącznie przeciągi hulające po ogołoconych ze sprzętu izbach i komorach. W każdym z wnętrz natrafiłem na doły wykopane w podłogach, świadectwo, że czarni bracia nie odeszli, póki nie wyrwali ziemi każdej zakopanej w niej marki.
Odciski kopyt, skórzanych podeszew i głębokie koleiny prowadziły na zachód. Jako że nie miałem ochoty na spotkanie ze sługusami Klasztorów, postanowiłem nie kusić losu i pójść na północ. Droga wąska i wnioskując po tym, jak porosła trawą, rzadko używana wiodła przez łąki, dzikie i pełne ptactwa gniazdującego nad ukrytymi w łęgach strumieniami.
Kolejne zabudowania dostrzegłem tuż przed zmierzchem. Tym razem nie zamierzałem ryzykować. Wspiąłem się na pagórek wznoszący się niedaleko drogi i położyłem się na wysuszonej trawie.
Wyciągnąłem z sakwy obitą skórą tubę, otworzyłem wieko i wysunąłem z futerału lunetę. Po rozłożeniu cudeńko miało rozmiar męskiego ramienia i zasięg widoczności do dwóch wiorst. Przyłożyłem okular do oka i nakierowałem perspektywę na widoczne w oddali zabudowania. Poruszając miedzianym pierścieniem, nastawiłem ostrość obrazu.
Zamiast wioski ujrzałem karczmę stojącą w otoczeniu stajni i budynków gospodarczych. Wejście i okna zajazdu spoglądały na majdan ze studnią i trakt handlowy prowadzący z zachodu na północ.
Przez dłuższy czas obserwowałem zabudowania i podwórze, po którym kręciło się trochę drobiu i trzy świnie przywiązane do palika wbitego w ziemię w sąsiedztwie poideł. Wierzchowców, mułów czy wozów sugerujących obecność podróżnych w zajeździe nie dostrzegłem. Niemniej ktoś musiał tam gościć, na co wskazywała smużka siwego dymu wirująca nad spadzistym dachem karczmy i obecność pachołka taszczącego bele z sianem do stajni.
Tuż za zabudowaniami rósł sad, zaś dalej po obu stronach traktu rozpościerały się pola połyskujące owsem i żytem.
Podjąłem decyzję. Noc zamierzałem spędzić pod dachem, w wygodnym łóżku. Złożyłem lunetę i ukryłem ją razem z obrzynem w sakwie. Pod wieczór zrobiło się chłodniej, zarzuciłem na siebie płaszcz i opuściłem punkt obserwacyjny. Gdy dotarłem na podwórze przed karczmą, pierwsze kroki skierowałem do studni. Obserwując okna, opuściłem łańcuch z czerpakiem w głąb ocembrowanej jamy i chwilę później raczyłem się chłodną wodą.
Tak jak zakładałem, pojawienie się w obejściu obcego zostało szybko zauważone.
W drzwiach karczmy, nad którymi wymalowano łeb dzika, ukazał się wysoki mężczyzna i wpił we mnie nieufny wzrok. Na koszulę i spodnie przywdział szary roboczy fartuch, zaplamiony świeżą krwią, a w dłoni ściskał tasak do rozbierania półtusz. Wziąłbym go za czeladnika, gdyby nie dobre buty, na jakie nie było stać byle wyrobnika. Domyśliłem się, że mam przed sobą karczmarza.
– Niech będzie pochwalona – przywitałem się wedle zwyczaju. Odłożyłem czerpak.
Oberżysta spojrzał krzywo na mój miecz.
– Na wieki wieków – odmruknął niechętnie.
Nie mogłem go winić. Wyglądałem na takiego, co grosza nie przyniesie, a tylko narobi kłopotów.
By rozproszyć jego obawy, wyjąłem z sakiewki markę.
– To za kolację i izbę – oznajmiłem, pokazując monetę.
Widok srebra podziałał jak zaklęcie. Nim dotarłem do wejścia, tasak zniknął, a gębę oberżysty rozciągnął gościnny uśmiech, szybko zastąpiony przez grymas strapienia.
– Mam tylko jedną osobną izbę, ale zajętą przez kupca i jego żonę.
– Trudno, zadowolę się siennikiem i miejscem przy ogniu – odparłem rozczarowany. – Tylko żeby strawa była świeża, a piwo zacne. – Z tym zastrzeżeniem wcisnąłem srebro w dużą, mocną dłoń oberżysty.
Zaprowadził mnie do przestronnej sali zastawionej długimi, topornymi stołami z ławami do siedzenia. Gości było czworo, troje zasiadających przy oknie i niski mężczyzna w kącie, obłożony tobołkami. Pomyślałem, że to handlarz tandetą.
W izbie było ciemnawo, kaganki świecące z uchwytów w ścianach dawały niewiele światła, to samo naftowa lampa ustawiona na stole, za którym zasiadali kobieta i mężczyzna. Po bogatych strojach odgadłem, że to ów kupiec i jego małżonka, o których wspomniał karczmarz.
Mężczyzna wydał mi się postawny, choć najlepszą formę miał już za sobą. Brzuch opięty przez czerwony kaftan wylewał się znad pasa podtrzymującego spodnie o długich nogawkach, które miękko układały się na żółtych ciżmach. Oblicze eleganta, dawniej bez wątpienia przystojne, straciło ostrość rozmyte przez warstwę sadła, zaś ciemne włosy opadające na ramiona cofnęły się poza linię wysokiego czoła.
Za to żonce nie brakowało niczego. Pięknooka, ciemnowłosa, młodsza od swego mężczyzny o bez mała dwadzieścia lat. Nic tylko brać.
Przy kupcu nie dostrzegłem broni, choć jegomość nie był bynajmniej bezbronny. Gdy tylko przekroczyłem próg sali, oszacował mnie wzrokiem i szepnął coś do zasiadającego przy sąsiednim stole osiłka, zapewne sługi. Rozmiary tego ostatniego, nawet gdy siedział, robiły wrażenie.
Rozparty swobodnie na ławie mogącej pomieścić trzech zwykłych ludzi, zajadał się kaszą z misy wielkiej jak wiaderko i raczył się obficie piwem wprost z dzbana. Oczy waligóry, skryte pod potężnymi wałami nadczołowymi, osadzone wąsko przy szerokim, spłaszczonym nosie, zwróciły się w moją stronę.
Ignorując natarczywe spojrzenie małpoluda, zająłem miejsce w rogu sali niedaleko zaniedbanego, wygaszonego kominka, nad którym zatknięto pawęż. Takich tarcz jeszcze w czasach mej młodości używały kompanie piechoty zaciężnej, nim rusznice zmieniły zasady obowiązujące na polach bitew.
Pomyślałem, że ten, kto musiał tachać to cholerstwo, nie miał lekko.
Usiadłem twarzą do drzwi, aby widzieć każdego, kto wejdzie do płytkiej, otwartej na salę sieni. Czekając na strawę i napitek, obserwowałem ukradkiem uzbrojenie należące do wielkoluda. Na ławie w zasięgu łapska waligóry leżał czekan, zakończony obuchem i dostosowany gabarytem do rozmiarów posiadacza, dostrzegłem również kuszę opartą o krzyżaki ławy.
Tyle że to nie broń zabija, tylko ludzie, którzy się nią posługują. Czasem, gdy w Międzymorzu nie toczy się żadna wojenka, najemnicy zatrudniają się do ochrony bogaczy lub karawan. Po krótkich oględzinach uznałem, że przyboczny kupczyka to zwykły kmiot wyrwany żywcem od sztachet.
Zresztą nie przyglądałem się długo, gdyż widok zasłonił mi oberżysta.
– Dziś jest pomidorowa i golonka – oznajmił.
– Tylko to jest? – Byłem trochę rozczarowany.
– Jak nie chcecie golonki, to może być kura, ale trzeba by czekać, bo biedaczka jeszcze nie wie o waszej chętce i siedzi sobie w kurniku – odparł z kamiennym wyrazem twarzy.
Oberżysta żartowniś, nie znoszę takich. Policzyłem do trzech i westchnąłem.
– Może być golonka – zgodziłem się. Wskazałem na pawęż. – To wasza tarcza?
Karczmarz wyprostował zgarbione, lecz wciąż potężne barki i z widoczną atencją popatrzył na okuty kawał dębowego drewna.
– Pamiątka z wojska, nie raz ocaliła mi skórę – wyjaśnił z wyczuwalną nostalgią. – Służyłem w Pułku Licheńskim podczas wojny z baronami węglowymi. Na Wzgórzu Świętej Helgi dostałem trzy kule. – Postukał się w bark. – Jedną wciąż noszę w obojczyku.
– Słyszałem, że było tam naprawdę paskudnie.
Oblicze oberżysty zachmurzyło się.
– Dobrze słyszałeś – burknął i oddalił się.
Nie zdziwiła mnie tak nieprzyjazna reakcja na moją ciekawość. Bitwa o Święty Trakt i strzegące go Wzgórze Świętej Helgi była najdłuższym i najkrwawszym starciem tamtej kampanii. Określanej potem jako piekło wojny pozycyjnej.
Już pierwsze starcia na polach bitew udowodniły Ojcom Protektorom, że ich armie, niemal w całości składające się z pospolitego ruszenia, nie są w stanie sprostać zaciężnym oddziałom, zaciągniętym przez baronie węglowe w hercogatach Bawarów i Saksonów.
Rada wojenna w Torunium zadecydowała, że wroga należy bezwzględnie zatrzymać przed marszem na Miasto Świętej Wieży. Upadek sanktuarium, w którym znajdował się najstarszy i najświętszy z wizerunków Pani, mógłby zachwiać władzą Klasztorów w całym Międzyrzeczu. Synod postanowił nie dopuścić do tego za wszelką cenę.
W związku z przewagą taktyczną i militarną wroga Ojciec generał Sławoj zaproponował plan znany potem jako wojna na wykrwawienie. Koncepcja była diabelnie prosta. Stosunkowo niewielka zaciężna armia baronów węglowych miała zostać zatrzymana i dosłownie „wykrwawiona” w bitwie toczonej o ważne dla separatystów miejsce.
Sławoj wytypował do tego celu Wzgórze Świętej Helgi wraz ze znajdującym się na jego szczycie ufortyfikowanym opactwem. U jego podnóża zaczynał się tak zwany Święty Trakt, szeroka droga, licząca kilkadziesiąt wiorst długości, prowadząca na Świętą Górę.
Ojciec generał założył, że dowodzący armią zbuntowanych baronii kondotier Hans Glotke nie zdecyduje się na marsz w głąb ziem klasztornych bez uprzedniej neutralizacji gniazda oporu na Świętej Heldze, najdalej na zachód wysuniętego punktu naszej obrony. I nie pomylił się. Glotke zaatakował właśnie w tym miejscu.
Synod w Torunium podjął decyzję o walce do ostatniego człowieka. Wzniesiono sztandar świętej wojny i ogłoszono powszechną mobilizację. W celu zrekompensowania słabego lub zgoła żadnego wyszkolenia bojowego rekrutów w świątyniach budowano kult gotowości poświęcenia życia dla obrony wiary. Na front skierowano wszystkich mężczyzn od szesnastego do sześćdziesiątego roku życia oraz setki Ojców Głosicieli, którzy mieli za zadanie podsycać zapał religijny wśród oderwanych od ziemi i pracy chłopów i rzemieślników.
Gdy najemne wojska baronii dotarły wczesnym latem pod klasztor Świętej Helgi, zastały tam już okopaną armię klasztorną. Blisko czterdzieści tysięcy ludzi, z których tylko część miała rusznice, kusze czy miecze, reszta poborowych musiała zadowolić się kosami osadzonymi na sztorc, cepami czy siekierami.
Oddziały baronii: jedenaście tysięcy kondotierów, wzmocnionych przez oddziały dworskie baronów, nie miały kłopotów z uzbrojeniem czy zaopatrzeniem. Zbrojni przywieźli nawet ze sobą wielkie bombardy do burzenia murów, na tamte czasy cud techniki.
Po stronie Klasztorów była przewaga liczebna, fanatyzm religijny podsycany przez Ojców Głosicieli, desperacja i poświęcenie oraz stara jak świat prawda mówiąca, że najemnicy będą walczyć za pieniądze, lecz nie będą za nie ginąć.
Nasi zaś ginęli tysiącami, atakując pozycje wroga i broniąc własnych z hosanną na ustach. To była potworna i, jak dla mnie, bezsensowna jatka. Sześć miesięcy gnicia żywcem w okopach, w słońcu, wietrze i deszczu. Na wzgórzu i pod nim zostało na zawsze dwadzieścia tysięcy naszych, z tego może połowa poległa w walce, reszta zmarła z głodu, zimna, chorób i wyczerpania.
Straty baronii były kilka razy mniejsze, ale wystarczyły, aby powstrzymać marsz najemników w głąb ziem klasztornych. Glotke po powrocie do baronii został podstępnie aresztowany i oskarżony o zdradę na rzecz Torunium, po czym ścięto go na rynku w Halembie.
Z rozmyślań wydobyło mnie uderzenie o stół cynowego półmiska z pomidorową, przyniesionego przez dziewkę o oczach sarny. Była niska, gdybym wstał, sięgałaby mi do piersi, ale figurę miała bez zarzutu, również jej twarz okolona miękkimi lokami prezentowała się niczego sobie.
Uśmiechnęła się i poczułem, że bardzo chcę, by ta młoda osóbka coś dla mnie zrobiła. Miałem już nawet konkretne plany.
– Jak masz na imię? – Może to i oklepane, ale jakoś trzeba zacząć.
– Ilona, a jak wy?
– Wolf.
– Tak po prostu?
– Tak.
– Zatem życzę smacznego, panie Wolf.
– Z rąk tak ślicznej dziewczyny z pewnością będzie smacznie – rzuciłem, zaglądając głęboko w sarnie oczy. Rozbłysło w nich rozbawienie. Może to i niezbyt wyszukany, ale za to dobry początek.
Odeszła, kręcąc tyłkiem. Gdy zniknęła na zapleczu, wyciągnąłem z wewnętrznej kieszeni kaftana łyżkę, pobełtałem parującą strawę, gęstą od kaszy i mięsa, ostrożnie spróbowałem. Pomidorowa okazała się całkiem smaczna i już kilka chwil później szorowałem łyżką o gliniane dno miski.
Jak tylko skończyłem zupę, sarniooka wróciła, niosąc parującą golonkę, chleb i kwartę pienistego piwa. Gdy postawiła jadło, zapuściłem spojrzenie w dekolt jej sukni, gdzie pyszniły się niewielkie, lecz jędrne piersi.
– Jak, smakuje? – spytała, poprawiając niesforny lok opadający na czoło.
– Doskonałe – potwierdziłem, czując, że to jest ten moment, by coś zrobić. Metod podrywu jest tyle co facetów. Przystojny kawaler oczarowałby ją uśmiechem, poeta wypowiedział błyskotliwy komplement, zaś żonaty mężczyzna spróbował wziąć na litość, że to niby stara go nie rozumie, dzieci tylko daj i daj, a tak w ogóle to od lat nie sypia z żoną… ale co tam ojców będę dzieci uczył robić.
Ja zaufałem srebru. Nim dziewka wyprostowała się, chwyciłem jej nadgarstek, wcisnąłem monetę w dłoń i zacisnąłem palce na ciepłej kobiecej dłoni.
Dziewczyna trochę wystraszona cofnęła rękę, zerkając na srebro. Dostrzegłem, jak rozszerzają jej się źrenice. Podziękowała z uśmiechem, po spojrzeniu, jakie rzuciła mi na odchodnym, poznałem, że jeszcze będziemy mieli okazję porozmawiać.
Nagle poczułem, że ktoś jeszcze obserwuje mnie ukradkiem. To była pani kupczykowa, pozornie zasłuchana w monolog małżonka. Tak to już jest z kobietami, wystarczy, że któraś wykaże choćby drobne zainteresowanie mężczyzną, a już inna zaczyna zastanawiać się, czy nie byłoby warto.
Zwykle trwa to ulotną chwilkę, nim rozsadek i chłodna kalkulacja wezmą górę. Z pewnością wiecie, o czym mówię.
I tym razem nie mogło być inaczej. Pani kupczykowa rychło skupiła uwagę na małżonku, obejmując dłońmi jego ozdobioną pierścieniami rękę, ja zaś zająłem się golonką.
Zaspokoiwszy głód, popijałem piwo, przypatrując się, jak Ilona zmywa naczynia w cebrzyku. Zresztą nie tylko ja miałem chęć na ten smakołyk, wielki sługa kupczyka również ślinił się na widok dziewki, co też zostało dostrzeżone przez karczmarza, jakem się domyślił, tatula pannicy. Tyle że jak to mądrze mówią, córki i kota nie upilnujesz. Odbierając pustą miskę, dziewka szepnęła mi w ucho:
– Przyjdź do stodoły, jak ojciec zasną. – Po czym z miną niewiniątka oddaliła się w stronę lady, zza której tatulo spoglądał na mnie cokolwiek podejrzliwie.
Byłem gotów postawić srebro przeciw orzechom, że gdzieś tam pod kontuarem facet trzyma ten wielgachny tasak, z którym widziałem go na podwórzu, lecz na rozsądek było za późno. Myślałem już nie tym łbem co trzeba.
Sączyłem więc piwko, myślami błądząc przy czekającym mnie spotkaniu z sarniooką. Po tym jak w lot pojęła mą intencję, wyrażoną za pomocą srebra, domyśliłem się, że już wcześniej obdarzała względami klientów ojca. Nie przeszkadzało mi to. W naszych ciężkich czasach kobieta musi sobie jakoś radzić, gdyż prawo i zwyczaj często stawiają ją na równi z trzodą.
Wiele w tym winy nauk Ojców, którzy owszem, głoszą boską naturę Najświętszej Pani, lecz gdy przychodzi decydować im o kobietach z krwi i kości, nieodmiennie traktują je jako osoby głupsze od mężczyzn i podległe im w każdym względzie.
Rzecz jasna, nie wszystkie niewiasty zgadzają się na takie traktowanie, choć trzeba nie lada determinacji i pomysłowości, by osiągnąć wolność w świecie tak bardzo zdominowanym przez mężczyzn jak nasz.
Znałem niegdyś mieszczkę, która postanowiła udowodnić swemu panu mężowi, że kobieta również jest istotą ludzką, w co ten często otwarcie powątpiewał.
Pewnego wieczora jak zwykle przygotowała dla niego kolację, lecz tym razem miast mięsiwa podała małżonkowi dopiero co zrobioną przez siebie kupę.
Mąż oniemiały wpatrywał się w gówno, po czym wzburzony wykrzyknął:
– Co to ma być?
– Wygląda mi na kupę – odparła przechera, spoglądając z miną niewiniątka na zawartość mężowskiego talerza.
– Ale skąd się to wzięło?
– Pewnie kot zjadł mięso i narobił.
– Kot? Ależ to jest ludzkie! – wrzasnął mąż.
No i sami widzicie, jak łatwo udowodnić.
Ze wspomnień wydobył mnie odgłos otwieranych drzwi karczmy. Przeciąg zatrzepotał płomieniami kaganków, rozproszył cienie na ścianach i rozniósł między stołami zapach gnoju z podwórza.
Spojrzałem w stronę wejścia i zobaczyłem trzech mężczyzn, którzy wkroczyli do sali. Pochyliłem głowę, garbiąc się nad kuflem, tak na wszelki wypadek, gdyby któryś z nich okazał się mym starym znajomym.
Jako pierwszy przekroczył próg szczupły młodzian o twarzy gładkiej, inteligentnej, okolonej jasnymi, lekko kręconymi włosami. Oczy miał duże, jasne, chyba błękitne. Nosił czarny płaszcz podróżny z szerokim kołnierzem, uszyty z najlepszego płótna. Pod spód włożył smolistą kamizelkę, na której połyskiwał łańcuch ze srebrno-bursztynową odznaką Zaprzysiężonego Brata. Topór i miecz skrzyżowane w szubienicznej pętli.
Tuż za plecami młodzieńca czaiło się dwóch półbraci. Ten po lewej był ciemnowłosy, brodaty i barczysty, przewyższał gwardzistę o głowę. W dłoniach trzymał spory, solidnie wykonany kuferek służący do przewozu ważnych dokumentów. Jego szerokie, poryte bliznami oblicze wręcz raziło brzydotą i tępotą, a jednak starczyło mi zerknąć w małe, wąsko osadzone oczka, by pojąć, że facet nie jest wcale tak głupi i ociężały, na jakiego chce wyglądać.
Drugi z półbraci, krótko ostrzyżony blondyn, posiadał figurę cyrkowego linoskoczka. Jego twarz była twarzą okrutnika, a wrażenie to pogłębiały wąskie usta, przywodzące na myśl zagojoną bliznę, po których błąkał się parszywy uśmieszek. Słowem, kanalia.
Zdziwiłbym się, gdyby było inaczej. Każdy z Zaprzysiężonych Braci trzymał przy sobie łotrów, aby ci odwalali na rozkaz czarną robotę. Tacy też są potrzebni, od zarania świata. Zawsze kogoś trzeba obić, truciznę podać czy zwyczajnie po cichu dźgnąć pod żebra.
Zaprzysiężonych jest bowiem niewielu w stosunku do liczby wiernych, tak jak mniej jest psów pasterskich niż owiec. Na jedną diecezję przypada góra kilkunastu braci, podczas gdy większość gwardzistów – za mych czasów było to kilka setek mieczy – na stałe stacjonuje w Torunium i większych miastach, gdzie znajdują się ufortyfikowane opactwa.
Kilkuset… Powiecie, że niewiele, ale to tylko sami Zaprzysiężeni. Dodajcie do tego półbraci, służebnych, czeladź i najemników, a zrozumiecie, czemu surowa po ojcowsku władza Klasztorów cieszy się w mej ojczyźnie niezmienną, trwałą miłością poddanych.
Spojrzenie jasnookiego młodziana dotknęło przelotnie mej osoby, by ostatecznie pomknąć w stronę małżonków. Kupczyk poruszył się niespokojnie. Położył dłoń na udzie ślubnej, jakby w ten sposób chciał potwierdzić rezerwację.
Oberżysta w te pędy potruchtał w stronę nowo przybyłych, kłaniając się uniżenie.
– Co za zaszczyt, wielki zaszczyt gościć wielmożnego mistrza w mych skromnych progach – zapiał nieszczerze.
Zaprzysiężony Brat rozejrzał się po izbie.
– Nie szkodzi, dobry człowieku, my, prości słudzy Najświętszej Pani, nie szukamy w naszej służbie grzesznych wygód – odparł skromnie. – Ja i moi ludzie zadowolimy się ofiarą, którą nam złożysz.
– Mam tylko jedną izbę odpowiednią dla waszej wielmożności, lecz… – karczmarz zawiesił bezradnie głos – już wynająłem ją tym tam dostojnym państwu.
Gwardzista spojrzał jeszcze raz na kupczyka, który stracił całą swą wyniosłość i przywodził na myśl karalucha chcącego skryć się w szparze przed opadającą podeszwą buta.
Młodzian, uśmiechnąwszy się łagodnie, ruszył…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej