Sztuka śmierci - ebook
Sztuka śmierci - ebook
CARYCA ROSYJSKIEGO KRYMINAŁU W SZCZYTOWEJ FORMIE!
W teatrze „Nowa Moskwa” dochodzi do tajemniczego przestępstwa - napadu na L.A. Bogomolova, reżysera i dyrektora teatru. Śledztwo prowadzą Anastazja Kamieńska i jej młody kolega z Pietrowki, detektyw Anton Staszis. Rozpoczęte dochodzenie pokieruje ich do zaskakujących rezultatów. Pojawia się wielu podejrzanych, wszyscy kłamią, ale każdy z innego powodu: rodzicielska miłość, ślepa zazdrość, podły szantaż i pragnienie sukcesu, za który zapłacono zbyt wysoką cenę.
Mogłoby się wydawać, że wszystko kręci się wokół teatru, ale jedno małe, z pozoru nieistotne wydarzenie zakorzenione w przeszłości, zbiera śmiertelny plon.
Nadszedł czas, aby przywrócić sprawiedliwość...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-850-9 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są na świecie skomplikowane mechanizmy,
ale żaden z nich nie może się równać z teatrem.
Michaił Bułhakow, Powieść teatralna1
Siergiej Kuźmicz Zarubin był czuły na punkcie dwóch rzeczy. Właściwie chodziło o drobnostki. Pierwsza: jak na podpułkownika milicji był niewielkiej postury, ale to nie wpędzało go w kompleksy, przeciwnie, stanowiło pretekst do ciągłych żartów z własnego wyglądu. I druga: Siergiej Kuźmicz nie lubił aktorów. Nie żeby zupełnie nie lubił, raczej się ich bał. I nawet nie to, że się bał jak ognia, po prostu budzili w nim obawę, więc wolał się trzymać z daleka. A wszystko dlatego, że ojciec Siergieja Kuźmicza, niezapomniany Kuźma Siergiejewicz Zarubin, bardzo lubił występować w teatrze amatorskim, regularnie się przy tym upijał i nie szczędził synowi razów, a mama Siergieja powtarzała, wycierając łzy na przemian dziecku i sobie:
– Nasz tatuś ma twórczą osobowość, musimy podejść do tego ze zrozumieniem.
Sierioża nie potrafił podejść ze zrozumieniem do ojcowskiego paska i kolejnych butelek, więc w dzieciństwie nabrał niezachwianego przekonania, że ludzie twórczy, a zwłaszcza aktorzy, należą do kategorii osób, których nie dane mu jest pojąć. Toteż lepiej nie mieć z nimi do czynienia.
A teraz, w związku z napadem na dyrektora artystycznego teatru, będzie chyba musiał złamać zasady, nie da się bowiem uniknąć kontaktów z aktorami oraz z pozostałymi twórcami. Tylko jak z nimi rozmawiać? To ponad jego siły! Co ciekawe, w swoim czasie wieść o małżeństwie kolegi i szefa, Jurija Wiktorowicza Korotkowa, z aktorką Iroczką Sawienicz nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. Irka mu się podobała, była swoja do szpiku kości, normalna i prostolinijna, bardzo ładna i wesoła, i świetnie gotowała. Zachowywała się całkiem zwyczajnie, nie było w niej nic z aktorki czy artystki, nie miała żadnych kaprysów. Z tego wniosek, że chyba nie wszyscy aktorzy są dziwakami, z którymi nie da się znaleźć wspólnego języka. Jednakże Siergiej Kuźmicz zbyt dobrze pamiętał tatusia, którego wolałby sobie nie przypominać. Żonę Korotkowa uważał za rzadki wyjątek potwierdzający regułę.
Co by tu zrobić, żeby kto inny podjął się rozmów z aktorami? Sprawą napadu na reżysera Bogomołowa zajmowali się dwaj wywiadowcy z terenu, na którym doszło do zdarzenia, ale oni sprawdzali hipotezę, że napaść na dyrektora artystycznego teatru Nowa Moskwa to robota przypadkowych opryszków albo miejscowej łobuzerii, a fakt, że nic mu nie zabrano, może świadczyć o tym, że przestępców spłoszył spóźniony przechodzień albo radiowóz milicyjny. Wywiadowcy brali pod lupę kryminalistów i chuliganów, uruchamiali agenturę, jeśli ją w ogóle mieli, szukali świadków, jednym słowem, wykonywali rutynową, żmudną, ale niezbędną w takich wypadkach pracę. Dwa dni po napadzie do sprawy włączono Pietrowkę, a konkretnie Siergieja Zarubina i nowego funkcjonariusza Antona Staszysa, który parę miesięcy temu trafił do nich ze Wschodniego Okręgu Moskwy. Siergiej razem ze śledczym Blinowem pracował nad hipotezą związaną z kontaktami Bogomołowa w wysokich kręgach rządowych, a także z ewentualnymi przestępstwami finansowymi czy machlojkami. Wszystkim, co się bezpośrednio wiązało z teatrem, zajmował się wyłącznie Anton, młody i niezbyt doświadczony. Tymczasem teatr to nie przelewki, dwieście osób, lekko licząc. Jak młody, zupełnie zielony wywiadowca miałby sobie poradzić z taką machiną? To zrozumiałe, że Siergiej powinien go wspierać. Ale to mu się w ogóle nie uśmiecha… I nie ma w tym nic zabawnego, że podpułkownika milicji oblewa zimny pot, gdy ma przestąpić próg teatru.
Zarubin ze smutkiem pomyślał, że dzisiaj, dziesiątego listopada, przypada Dzień Milicjanta, ale raczej nie uda mu się uczcić święta z kolegami. Zamiast wznosić radosne toasty za minione i przyszłe sukcesy zawodowe, musi siedzieć i rozmawiać z krewnym Bogomołowa, bratem jego żony, o tym, czy Lew Aleksiejewicz nie skarżył się na kłopoty finansowe i czy nie opowiadał o jakichś naciskach. Może wspominał komuś z rodziny o pałających gniewem zawistnikach albo o ludziach, którzy go za coś nienawidzą? Wszystkie te pytania należałoby zadać raczej żonie Bogomołowa, a nie jej bratu, ale kobieta nie jest w stanie rozmawiać, całe dnie i noce spędza w szpitalu i czeka, nie potrafi otrząsnąć się z szoku. Tymczasem Lew Aleksiejewicz leży nieprzytomny z rozłupaną czaszką na oddziale intensywnej terapii i lekarze nie podejmują się wyrokować, co będzie dalej. Wciąż powtarzają, że mózg to narząd nie do końca poznany, nikt nie wie, jak się zachowa, a pacjent odzyska przytomność może za parę minut, a może za parę miesięcy.
Brat żony Bogomołowa, drobny biznesmen Wadim Dmitrijewicz Wawiłow, niziutki, korpulentny i łysawy, zupełnie niepodobny do swojej pięknej siostry, wyraźnie martwił się i o nią, i o szwagra, bardzo chciał się okazać przydatny, więc skwapliwie sobie przypominał, co kiedykolwiek słyszał od Bogomołowa, ale jak dotąd we wszystkich tych wspomnieniach nie było nic, co by rzuciło światło na powody przestępstwa albo chociaż pozwoliło wysunąć kolejną hipotezę. Zarubin podjął męską decyzję. Pół godziny temu wpadł na pewien pomysł. Zadając pytania Wawiłowowi i słuchając jego odpowiedzi, próbował jednocześnie ocenić to, co mu przyszło do głowy. Im bardziej roztrząsał własny pomysł, tym większego nabierał doń przekonania.
– Wadimie Dmitrijewiczu, chce pan, żeby sprawcy napadu na Lwa Aleksiejewicza zostali ujęci?
– Co to za pytanie, Siergieju Kuźmiczu?! Oczywiście, że chcę.
– I jest pan gotów za to zapłacić?
– Komu? – Wawiłow nie krył zdumienia. – Panu? Czy to jakieś nowe zasady?
– Widzi pan, Wadimie Dmitrijewiczu – Zarubin zaczął cierpliwie wyjaśniać – sam pan mówi, że Lew Aleksiejewicz to człowiek nieprzystępny, niełatwy we współżyciu, arogancki i opryskliwy, a skoro tak, to ma całe mrowie wrogów. Tymczasem możliwości milicji są bardzo ograniczone, nie jesteśmy w stanie przydzielić do jednej sprawy tylu funkcjonariuszy, ilu potrzeba, ponieważ prowadzimy też inne sprawy, a funkcjonariuszy operacyjnych wciąż brakuje. Jeżeli naprawdę zależy panu na tym, żeby przestępca został znaleziony, gotów jestem podsunąć panu pewien sposób. Przez szereg lat pracowała z nami na Pietrowce osoba, którą można by włączyć do dochodzenia. Ale to będzie kosztować.
– Czy wszyscy byli milicjanci są aż tak interesowni? – Wawiłow się uśmiechnął. – Nie chcą pracować dla idei?
– Byli milicjanci pracują nie dla idei, ale z uwagi na wynagrodzenie, podobnie jak ci na etatach – odparł oschle Zarubin. – Osoba, o której mówię, pracuje w prywatnej agencji detektywistycznej, za jej czas należy zapłacić, ponieważ jest to czas pracy, a detektywi są zaganiani. Jest pan gotów zapłacić?
– Czy może pan zagwarantować, że ta osoba okaże się skuteczna?
– Mogę.
Zarubin bardzo się starał, żeby jego głos zabrzmiał stanowczo, ale sam usłyszał w nim pewne wahanie. Nastia Pawłowna to oczywiście człowiek pewny, ale kto wie… W końcu teatr to nie bandycka szajka.
– Nie mam nadwyżki pieniędzy – odparł Wawiłow po chwili zastanowienia. – Skala mojego biznesu nie jest aż tak wielka, jak się panu chyba wydaje. Ale jeśli jest pan pewien, że pańska propozycja ma ręce i nogi, znajdę pieniądze, to mój problem.
Słysząc to, Zarubin odetchnął z ulgą.
*
– No kup, Nastieńko, zrób sobie prezent na Dzień Milicjanta – przekonywała Nastię Kamieńską Irina Sawienicz. – Zobacz, jak ci w tym ładnie.
Nastia przejrzała się uważnie w wysokim lustrze i musiała przyznać, że owszem, rzeczywiście, w ciemnoszarym kostiumie z wąską spódnicą nieco za kolano i dopasowanym krótkim żakiecie jest jej bardzo do twarzy. Kostium się jej podobał, czego nie dało się powiedzieć o cenie. Ale najważniejsze było to, żeby uchwycić istotę stroju, zobaczyć, jakie rzeczy – z jakiego materiału, w jakim fasonie i kolorze – dobrze na niej leżą i nie sprawiają, że jej blada twarz, której absolutnie nie chciała upiększać za pomocą makijażu, staje się jeszcze bardziej nijaka. Makijaż wymaga czasu, a Nasti było go szkoda. Odkąd zaczęła pracować w prywatnej agencji detektywistycznej u starego przyjaciela Władisława Stasowa, w jej życiu pojawiły się pieniądze i w zasadzie mogła sobie pozwolić na kupno naprawdę drogiej kreacji znanej marki. Ale w tej kwestii była nieugięta: w butiku tylko przymierza i się rozgląda, a później szuka podobnych rzeczy w sklepach z cenami nieprzyprawiającymi o zawrót głowy.
Dasza, żona Aleksandra Kamieńskiego, brata Nasti, była właścicielką akurat takiego butiku, wypełnionego po brzegi markowymi ciuchami. Za każdym razem, gdy Nastia zjawiała się, żeby coś „przymierzyć i się rozejrzeć”, wysłuchiwała nalegań Daszy, by coś kupiła, ale ani razu nie zrezygnowała ze swoich zasad: nie zamierza przepłacać za markę, nie znalazła pieniędzy na ulicy, tylko je uczciwie zarobiła, więc świetnie zna ich wartość. Dzisiaj presja była podwójna: razem z Nastią przyjechała też żona Jury Korotkowa Ira, która w odróżnieniu od Nasti z nieskrywaną przyjemnością robiła zakupy w butiku Daszy, choć nie przestawała przy tym utyskiwać.
– Boże, wyglądam jak szafa trzydrzwiowa! Nic na mnie nie pasuje, wszystko pęka w szwach. Gdybym była tak drobna jak ty, Nastiu, wykupiłabym cały sklep. Jakąkolwiek rzecz włożysz, wyglądasz doskonale, a mnie udaje się coś znaleźć od wielkiego święta.
A jednak Ira wyszukała sukienkę, która mimo że opinała jej apetyczne kształty, leżała na niej jak ulał i nawet sprawiała, że wyglądała zgrabniej. Gdy Dasza zrozumiała, że nie uda jej się nakłonić Nasti do kupna, westchnęła z goryczą i zaprosiła gości do biura na kawę.
– Co u Jurki? – zapytała Nastia Irę. – Radzi sobie? Czy się nudzi?
Pytanie nie było bezpodstawne. Jurij Korotkow, starszy od Nasti, wcześniej odszedł na emeryturę ze stanowiska zastępcy naczelnika wydziału. Początkowo próbował urządzić się w firmie prywatnej, ale bardzo szybko odkrył, że mężczyźni w jego wieku i z jego kwalifikacjami są wykorzystywani tylko w jednym celu: do rozwiązywania problemów i wręczania kopert. Już za pierwszym razem, gdy tylko zadzwonił pod numer wskazany w ogłoszeniu o naborze pracowników ochrony, zapytano go bez ogródek: „W jakich urzędach ma pan układy?”.
Wtedy pomyślał, że zwyczajnie nie miał szczęścia, i zadzwonił jeszcze w parę miejsc. Usłyszał jednak te same pytania. Co się tyczy kopert z pieniędzmi, które należało „wręczać”, nikt nie mówił o tym wprost, ale Jura miał dość rozumu, żeby się tego domyślić. Przybity omal się na dobre nie rozpił, ale na szczęście zjawił się Aleksander Kamieński ze swoim bankiem, który oprócz całej reszty zarządzał też szeregiem obiektów niezwiązanych z głównym profilem działalności.
– Zostaniesz dyrektorem pensjonatu pod Moskwą? – zaproponował Jurijowi.
Pierwszą reakcją pułkownika w stanie spoczynku była kategoryczna odmowa. On, zawodowy wywiadowca, milicjant z trzydziestopięcioletnim stażem, ma być dyrektorem pensjonatu? Wolne żarty! Ale czas mijał, a pracy, która by zainteresowała Korotkowa i nie odstręczała tym, co budziło w nim odrazę, nadal nie było. Mężczyzna zacisnął więc zęby i przyjął propozycję bankiera Kamieńskiego.
Od tamtej pory minęło pięć lat i nowa praca, o dziwo, pochłonęła Korotkowa, który szybko się do niej zapalił. Energiczny, przedsiębiorczy i pracowity, wciąż coś wymyślał i udoskonalał: a to wznosił kompleks zdrowotny, a to wprowadzał diety żywieniowe – dla wegetarian, diabetyków, wrzodowców czy dzieci, albo specjalne programy dla maluchów, dzięki którym rodzice mogli spędzić czas w centrum fitnessu lub we wzmiankowanym kompleksie zdrowotnym z rozmaitymi spa. Poza tym jako człowiek, który bynajmniej nie ze słyszenia wiedział, do czego prowadzi regularne zaglądanie do kieliszka, starał się zapewnić pensjonariuszom różnorodne rozrywki kulturalne wieczorami, w czym bardzo pomogło mu to, że pensjonat był usytuowany w malowniczym miejscu nad brzegiem jeziora. Kiedyś, przypadkiem, jego żona Irina poradziła reżyserowi, u którego akurat pracowała i który szukał pleneru filmowego, żeby zwrócił się z tym do Korotkowa. Jura długo się nie zastanawiał, zgodził się na kręcenie zdjęć na ogromnym terenie pensjonatu, ale w zamian ustalił, że oprócz oficjalnej należności wpłacanej na konto podczas każdego pobytu ekipy filmowej będą organizowane spotkania z aktorami dla pensjonariuszy. Zdjęcia trwały wiele tygodni, ponieważ kręcono serial, którego akcja toczyła się akurat nad brzegiem jeziora, więc spotkania ze znanymi aktorami i reżyserami stały się normą. Po nakręceniu jednego filmu przystąpiono do kolejnego, jako że okolice okazały się niezwykle piękne, warunki pracy wspaniałe, a Korotkow dzięki Irinie i reżyserom, których poznawał, zaczął regularnie zapraszać gwiazdy ekranu ku radości mieszkańców powierzonego mu pensjonatu.
Tak więc z pracą wszystko się ułożyło, ale rodzina nadal spędzała Jurze sen z powiek. Ira była jego drugą żoną, z pierwszego małżeństwa miał syna. Syn jest już żonaty, ma kilkuletnią córkę, ale wszyscy mieszkają razem z pierwszą żoną Korotkowa Lalą. Problem polegał na tym, że syn z żoną zaczęli nadużywać alkoholu, a Lala nie potrafi nic z tym zrobić. Korotkow nieraz oczywiście ingerował, przeprowadzał z synem twarde męskie rozmowy i straszył, i karcił, i załatwiał leczenie, ale ten najpierw zgadzał się pójść do szpitala, a parę dni później uciekał stamtąd i wszystko zaczynało się od nowa. Jurij wpadł więc na pomysł, że odbierze sądownie pięcioletnią wnuczkę i będzie ją wychowywał razem z Iriną, która nie może mieć dzieci. Ira od razu się zgodziła, bardzo jej zależało, żeby stworzyć z Jurą normalną, pełną rodzinę, ale on nie mógł się zdecydować na pierwszy krok, w końcu ciąganie się po sądach z własnym synem nie należy do przyjemności. A że do tego dojdzie, nie ulegało wątpliwości, ponieważ propozycja, żeby rozwiązać sprawę polubownie i oddać dziecko na wychowanie dziadkowi bez jakichkolwiek prawnych obwarowań spotkała się ze strony syna i synowej z kategoryczną, choć niepopartą argumentami odmową.
– Jura chce jeszcze raz spróbować się dogadać – powiedziała z westchnieniem Irina, potrząsnąwszy gęstymi, czarnymi jak smoła lokami. – W końcu to jego syn, żal mu go.
– Ale dziewczynki też żal – zauważyła Dasza. – Czego można się spodziewać po wiecznie pijanych rodzicach? Co ją z nimi czeka?
– Nic dobrego – przyznała Irina. – Miejmy nadzieję, że Jurka znajdzie słowa, które ich przekonają. Wolelibyśmy nie iść z tym do sądu. Aha, moje kochane, dwudziestego trzeciego listopada Jurka organizuje mi spotkanie ze swoimi pensjonariuszami. Może przyjedziecie, co?
– Ale przecież my się z tobą widujemy. – Nastia się roześmiała. – Po co mamy w tym celu jechać do pensjonatu?
– A czy to o mnie chodzi? – Ira się obruszyła. – Przyjedziecie nie ze względu na mnie, ale na Jurkę, strasznie się ucieszy na wasz widok, zrobimy grilla i pojeździmy sobie konno. Wybierzcie się, proszę, Daszka weźmie dzieci, a ty, Nastiu, przywieź swojego Czistiakowa, urządzimy prawdziwą rodzinną imprezę.
– Niezły pomysł. – Dasza skinęła głową. – Ale będzie lepiej, jak przyjadę bez Saszy.
Ira uśmiechnęła się domyślnie, ale Nastia nie zrozumiała.
– Dlaczego bez Sańki? Jak to bez niego? Przecież on jest najważniejszym szefem pensjonatu.
– Właśnie dlatego nie powinien się tam zjawiać bez szczególnego powodu – wyjaśniła Dasza. – Na kontrolę to co innego, ale jeśli przyjedzie, żeby odpocząć, cały personel będzie wychodził ze skóry. Patrzcie tylko, zjawił się Kamieński we własnej osobie! Wszyscy będą się trzęśli jak liście osiki, nie wiedząc, jak się zachować, co powiedzieć i jak mu dogodzić. Po co ich denerwować? Bez niego też nie będziemy się nudzić. Coś mi się zdaje, Nastiu, że twój telefon w torebce dzwoni od dłuższego czasu.
Nastia wytężyła słuch. Rzeczywiście, dzwoni bez przerwy, cieniutko, żałośnie. Torebka jest daleko, dziwne, że w ferworze dyskusji Daszka usłyszała przytłumione dźwięki. Nastia wyciągnęła rękę po torebkę i zorientowała się, że nie dosięgnie, będzie musiała wstać. A wstawać się nie chciało.
Nie miała jednak wyboru.
– Gdzie ty się podziewasz, Kamieńska? Już trzeci raz do ciebie dzwonię, a ty wciąż nie odbierasz – dudnił w słuchawce donośny bas Stasowa.
– Jestem u Daszy, sam mnie przecież zwolniłeś – odparła stropiona Nastia, która dzisiaj, w Dniu Milicjanta, miała legalne wolne po tym, jak złożyła raport z wykonania kolejnego zadania.
– Zwolniłem, ale się rozmyśliłem – odparował Stasow. – Wskakuj do auta i pruj do biura. Siedzi tu u mnie twój serdeczny kumpel Sierioża Zarubin i ma ciekawą propozycję.
Nastia zdziwiła się, że telefon ją ucieszył. I z czego właściwie tu się cieszyć? Przecież siedzi z dziewczynami, które lubi i które od dawna zna, popija aromatyczną, mocną kawę, je pyszne ciasteczka, które Daszka kupuje specjalnie dla niej w sąsiedniej restauracji, omawia kobiece sprawy, niby błahe, a jednak niezwykle istotne. I nagle masz babo placek, rzucaj wszystko i jedź do pracy. Każdy by się wkurzył! Każdy, tylko nie Nastia Kamieńska.
Miała szczęście. Czasami się zdarza, że zanim człowiek gdzieś dojedzie, co chwila grzęźnie w korkach, bywa jednak, że uda się przemknąć przez miasto jak strzała, ani razu się nie zatrzymując. Tak jak dzisiaj. Pewnie to prezent od losu z okazji Dnia Milicjanta. Czterdzieści minut później Nastia parkowała swojego srebrzystego peugeota w Pierowie przed budynkiem, w którym mieściło się biuro agencji Własta.
Zajrzała do sekretariatu Stasowa, ale sekretarka powiedziała, że wszyscy czekają na nią w salce konferencyjnej. Gdy tylko Nastia otworzyła drzwi, zobaczyła siedzących przy dużym stole Stasowa, Sieriożkę Zarubina i jeszcze jakiegoś korpulentnego, łysawego faceta. Ciekawe, kto to może być.
– Poznajcie się, to nasza najlepsza specjalistka od przestępstw przeciwko życiu i zdrowiu, Anastazja Pawłowna Kamieńska – przedstawił ją Stasow łysawemu facetowi. – A to – rzucił szybkie spojrzenie na leżącą przed nim wizytówkę – Wadim Dmitrijewicz Wawiłow.
Mężczyzna wstał ze swojego miejsca i mocno uścisnął Nasti rękę. Dłoń miał suchą, ciepłą i jedwabistą, co nie współgrało z ogólnym wizerunkiem. Nastia z trudem powściągnęła uśmiech.
– Siergiej Kuźmicz poradził mi, żebym się zwrócił właśnie do pani – powiedział Wawiłow. – Chodzi o napad na męża mojej siostry.
– Proszę pozwolić, Wadimie Dmitrijewiczu, że sam zreferuję koleżance sedno sprawy i wszystkie okoliczności – przerwał mu Zarubin. – Dysponuję wszelkimi informacjami, więc razem z Anastazją Pawłowną ustalimy podział zadań. Dobrze mówię, Nastiu Pawłowno?
Przez chwilę Nasti zrobiło się przykro. Nikt jej o nic nie pyta, nikt nie jest ciekaw, co myśli i czego chce, wszystko już postanowione, dogadali się za jej plecami, a w zasadzie przehandlowali ją jak konia na targu i teraz Sieriożka Zarubin sądzi, że chodzi tylko o podział uprawnień i zadań, nie zaś o jej zgodę. Ale w tej samej chwili zbeształa się w myślach: czy postradała rozum? Jaka zgoda? Jaka opinia? Kogo ona interesuje? Jest tutaj najemnym pracownikiem, zatrudnionym na etacie, dostaje pensję i musi robić, co jej każą. Ma szefa, Władika Stasowa, i to jego zdanie naprawdę się liczy. W końcu dzięki Stasowowi może pracować w swojej specjalności, powinna mu za to być nieskończenie wdzięczna. Te myśli sprawiły, że Nasti wrócił humor, więc uśmiechnęła się promiennie najpierw do Zarubina, który w odpowiedzi puścił do niej oko, a później do Wawiłowa, który spojrzał na nią ze zmieszaniem połączonym z wdzięcznością, jakby wcześniej się spodziewał, że ona nie przyjmie jego sprawy, a teraz cieszył się, że nie odmówiła.
Stasow zabrał Wawiłowa do swojego gabinetu, żeby podpisać umowę, a Zarubin został z Nastią w salce konferencyjnej i zaczął relacjonować sprawę napadu na dyrektora artystycznego teatru Nowa Moskwa Lwa Aleksiejewicza Bogomołowa. Mężczyzna ma też oczywiście wrogów poza teatrem, ale z nimi Zarubin oraz śledczy jakoś sobie poradzą, wesprą ich też wywiadowcy z terenu, jednakże teatru już nie pociągną. Zlecenie polega właśnie na tym, że Nastia ma udzielać konsultacji i fachowej pomocy młodemu funkcjonariuszowi Antonowi Staszysowi, który przyszedł do jej starego wydziału całkiem niedawno i nie zna się na prowadzeniu śledztwa w sprawach o przestępstwo przeciwko życiu i zdrowiu.
– A który śledczy zajmuje się sprawą? – zapytała Nastia.
– Kolka Blinow – odparł Zarubin.
No jasne, Nikołaj Nikołajewicz Blinow to dla Sierioży Zarubina Kolka, bo w ciągu długich lat opróżnili razem niejedną butelkę, świętując pomyślnie zakończone śledztwa. A jednak co innego przyjaźń śledczego z Zarubinem, a zupełnie co innego jego stosunek do tego, że prywatny detektyw będzie się kręcił koło milicjantów. To już ni przypiął, ni przyłatał, żaden śledczy na to nie pójdzie.
– Ale… – zaczęła, a Siergiej od razu machnął ręką.
– Z Kolką nie będzie problemu, Stasow już się z nim skontaktował i umówił na kielicha dzisiaj wieczorem, łykną sobie z okazji naszego święta i Władisław mu obieca, że będziesz potulna jak baranek, niczego nie pogwałcisz, nic przed nim nie ukryjesz, w niczym go nie oszukasz ani mu nie przeszkodzisz i w ogóle przyniesiesz same korzyści.
– To zadanie ponad moje siły. – Nastia się uśmiechnęła. – Nawet Stasow tego nie potrafi.
– Stasow? On potrafi – odparł z przekonaniem podpułkownik Zarubin.
*
Wieczny Kamień prowadził dialog z Wiecznym Krukiem na wieczny temat. Była nim śmierć.
– Zobacz, jak to wygląda – wywodził w zamyśleniu i niespiesznie Kamień. – Co sekundę na ziemi ktoś umiera, w dodatku na oczach innych, i dzieje się tak na okrągło przez całą wieczność, ale do tej pory nikt nie odkrył, na czym to polega. Jak to jest? Co potem? I w ogóle co to takiego ta śmierć?
– No właśnie – przytaknął Kruk, który siedział na grubej, krótkiej gałęzi u szczytu starego dębu. – Ale najbardziej przykre jest to, że my też tego nie wiemy, ponieważ jesteśmy wieczni. Śmierć nie ma do nas dostępu.
– A jak sądzisz… – zaczął Kamień i przerwał, czując z tyłu dziwne łaskotanie i ciepło.
– No słucham, słucham, mów dalej. – Kruk niecierpliwie ponaglił przyjaciela.
Bardzo lubił, gdy Kamień zasięgał jego opinii, Wieczny Kruk miał wyrobione zdanie na każdy temat. O ile Kamieniowi, jako prawdziwemu filozofowi, nieobce były różnego rodzaju wątpliwości, o tyle pewny siebie i egocentryczny Kruk nigdy, przenigdy się nie wahał i w każdej chwili był gotów dobitnie wyłożyć nieomylne, jego zdaniem, racje.
– Jakoś mi… – wybąkał niepewnie Kamień.
– No co, co? – kraknął z irytacją Kruk.
– Z tyłu za mną coś… chyba się rusza. I mnie łaskocze.
– Wiatr przywiał pewnie opadłe liście albo suchą gałąź.
– To coś ciepłego… Może byś zerknął, hę? – poprosił żałośnie Kamień, któremu natura nie dała możliwości obracania się i spoglądania w tył.
Kruk kraknął z niezadowoleniem i pofrunął na dół. Kto to widział, żeby przerywać pasjonującą rozmowę dla takiej błahostki! To bez wątpienia liście albo gałęzie. Coś ciepłego, patrzcie go! Ten stary podagryk cierpi na urojenia.
Początkowo Kruk nawet się nie zorientował, co to takiego: kłębek skołtunionej sierści, brudnobrązowej, z szarymi zaciekami. Wilczek! – jęknął w myślach, ale od razu się reflektował: dzikie zwierzęta chyba nie mają kołtunów. Kłębek trząsł się i dygotał. Kruk dotknął go ostrożnie szponiastą łapką i w odpowiedzi usłyszał krótki chrapliwy dźwięk, przypominający nieco żałosne miauczenie. To na pewno nie wilczek, odetchnął z ulgą Kruk i, zebrawszy się na odwagę, szturchnął dziwny kłębek masywnym dziobem. Lekko, nie na poważnie i nie mocno. Tym razem kłębek zareagował o wiele żywiej, wysunął łapę, która spróbowała ni to się obronić, ni to odpędzić Kruka. Ale wszechwiedzący Kruk nie mógł pomylić tej łapy z żadną inną.
– No i co tam? – odezwał się zaniepokojony Kamień.
– To tylko kot – odparł niefrasobliwie Kruk, wskakując na wierzchołek Kamienia.
– Kot? A skąd w naszych lasach wziąłby się kot? Ludzkie siedziby są kawał drogi stąd.
– Wcale nie, najbliższy budynek jest oddalony najwyżej o sto kilometrów, więc kot mógł czmychnąć z domu i dotrzeć tutaj.
– Naprawdę? – zdumiał się Kamień.
– Czemu nie? To nic wielkiego! Wiesz, co potrafią koty? Sto kilometrów to dla nich żadna odległość – poinformował Kruk z miną znawcy.
– Moim zdaniem on popiskuje, jakby coś mówił. – Kamień się zaniepokoił.
– A co taki nieborak może mieć do powiedzenia!
– Uwierz mi, wyraźnie coś słyszę – upierał się Kamień.
Przymusowy wieczny bezruch spowodował, że miał doskonale rozwinięte narządy zmysłów.
Kruk ze złością załopotał skrzydłami i przesunął się po Kamieniu aż do miejsca, gdzie leżał nieproszony gość.
– Co tam mruczysz? – zapytał gniewnie. – Mów głośniej i wyraźniej, bo nic nie rozumiem.
Kłębek się poruszył i wysunęła się z niego okrągła kocia głowa z długimi wąsami i zaropiałymi oczami.
– Jestem kotem – wyjąkał z trudem i chrypliwie.
– I co z tego? – rzucił pogardliwie Kruk.
Kot już otworzył pyszczek, żeby coś powiedzieć, ale dopadł go atak kaszlu i głowa opadła mu bezwładnie na bok. Nie doczekawszy się wyjaśnień, Kruk wrócił w podskokach na poprzednie miejsce, na wierzchołek Kamienia, i oznajmił stropiony:
– Na mój gust on jest bardzo chory.
– On? – powtórzył Kamień.
– Owszem. Mówi, że jest kotem. Kaszle, oczy mu ropieją, no i szczerze mówiąc, przedstawia niewesoły widok. Jest parchaty, oblazły i brudny.
– Właśnie czuję, że bije od niego gorąco, a on sam trzęsie się jak w febrze. – Kamień się zaniepokoił. – Poleciałbyś, bracie, po Wiewiórkę, ona jest tutaj specjalistką od leczenia wszelkich dolegliwości, a nuż pomoże.
Kruk z niezadowoleniem kłapnął dziobem, ale nie ośmielił się zaprotestować i pofrunął.
– Najmocniej przepraszam – Kamień zwrócił się delikatnie w pustkę – nie mógłby pan przesunąć się bliżej, bo nie wiem, z kim mam do czynienia, i czuję się niezręcznie.
Ciepły kłębek zaczął powoli pełznąć wzdłuż lewego boku Kamienia. Wreszcie cały Kot znalazł się w polu widzenia.
– Dziękuję – powiedział uprzejmie Kamień. – Jak pan tutaj trafił? Właściciel pana wyrzucił? Czy się pan zgubił?
– Nie zgubiłem się – odparł Kot ochryple, ale z nutą dumy. – To ręka losu. Ktoś taki jak ja się nie gubi. A tym bardziej nie jest wyrzucany przez właściciela.
– No to co się panu przydarzyło?
– Tatuś zachorował, wezwał pogotowie…
– Co takiego?! – Kamień nie krył zdumienia. – Pański ojczulek potrafi posłużyć się telefonem i wezwać lekarza? To niemożliwe!
– Jaki ojczulek! Mój ojczulek mieszka u deputowanego Gosdumy2 i się do mnie nie przyznaje. Powiedziałem „tatuś”. Dla was to właściciel, a my mówimy „tata” albo „tatuś”. No więc tatusia dopadło jakieś choróbsko, przyjechali lekarze, położyli go na noszach i zabrali. Rzuciłem się w ślad za nimi, pędziłem za samochodem aż do samego szpitala, ale mnie nie wpuszczono, więc postanowiłem, że zaczekam, ulokowałem się niedaleko i siedzę, a tatusia wciąż nie ma. Czekam dzień, dwa, tydzień, a on się nie pokazuje. Zaczęło mi się robić słabo z głodu, więc poszedłem poszukać czegoś do jedzenia, przystałem do grupy bezdomnych kotów, których litościwi ludzie podkarmiali od czasu do czasu, przy nich i ja się pożywiłem. Pociągnąłem tak z miesiąc albo i dłużej, ale tatuś wciąż się nie zjawiał. Może jego choroba była bardzo poważna, a może go przegapiłem, podczas gdy zdobywałem jedzenie. Może już dawno jest w domu i się o mnie zamartwia, a ja tutaj szlifuję bruki koło szpitala. Ruszyłem z powrotem do mieszkania, usiadłem pod drzwiami i czekam, nie mogę zadzwonić, bo jestem za niski, pozostaje tylko miauczeć. Ale ściany w tamtym domu są solidne, nie słychać inteligentnego miauczenia, więc musiałem wydzierać się na całe gardło. W końcu drzwi się otworzyły i wyszli jacyś obcy ludzie, którzy przepędzili mnie kopniakami ze schodów. Ichnie zasady lokalowe są dla mnie niejasne, domyśliłem się jednak, że tatuś już tam nie mieszka. Wróciłem do szpitala, niebawem przyszła zima, więc musiałem poszukać ciepłej piwnicy. Znalazłem, lecz szybko mi wyjaśniono, że nie mam żadnego prawa, żeby z niej korzystać. Gdy siedziałem z naderwanym uchem i pogryzionym bokiem i lizałem rany, pojawił się miejscowy dozorca, zaczął mnie okładać łopatą i złamał mi łapę. Tak się zaczęła moja poniewierka. Nie ma pan pojęcia, co przeżyłem! – Kot zaniósł się kaszlem.
– Nie powinien pan tak dużo mówić. – Kamień, który z wytężoną uwagą słuchał gorzkiej opowieści, wpadł w popłoch. – Niech się pan oszczędza i odpoczywa.
– Ani myślę – wychrypiał Kot. – I tak umieram, więc chcę opowiedzieć, żeby wszyscy wiedzieli, jak wyglądało moje życie i jak się z nim rozstałem. Jak w wiekopomnym Hamlecie: „Mógłbym ja… wiele rzeczy powiedzieć… umieram, Horacy. Ty pozostajesz. Wytłumacz mą sprawę tym, co jej z bliska nie znają”3. Ach, jakże bym chciał się dowiedzieć, gdzie teraz jest tatuś i czy powrócił do zdrowia? Wtedy z lekkim sercem odszedłbym z tego świata.
– To akurat da się załatwić. – Kamień się ucieszył. – Jeżeli sprawy mają się rzeczywiście tak kiepsko, jak się panu wydaje, pańskie ostatnie życzenie warte jest tego, żeby je spełnić. Niebawem wróci Kruk i wtedy go poprosimy, żeby zasięgnął języka, takie rzeczy to dla niego fraszka.
Kamień sądził, że Kot zacznie go wypytywać i się dziwić, więc gotów był opowiedzieć w najprostszych słowach o dziurach w czasoprzestrzeni, przez które Kruk przedostawał się w dowolne miejsca i okresy czasu, ale Kot o nic nie spytał, westchnął tylko ciężko, z czego Kamień wywnioskował, że ich niespodziewany gość czuje się fatalnie i nie ma nawet siły, żeby zaspokoić ciekawość.
– Jeszcze pan pożyje – usiłował pocieszyć Kota – i zdąży nam opowiedzieć swoją historię, tymczasem niech pan odpoczywa.
– Nie, czuję, że mój koniec jest blisko – stwierdził z uporem Kot. – Gdy będziecie mnie grzebać, nie zapomnijcie, że mam na imię Hamlet. Nie chciałbym leżeć w ziemi bezimienny. Jeśli oczywiście podejmiecie się pochówku.
– Nie martw się, pochowamy cię – rozległo się z góry. – Zakopiemy jak się patrzy, będziesz miał grób nie gorszy niż inni.
Kruk poszybował w dół i wylądował koło Kota. Bardzo mu się nie spodobało, że podczas jego nieobecności Kot nie tylko przeniósł się w inne miejsce i teraz poniewierał się brudny pod nosem Kamienia, ale także ośmielił się prowadzić z jego jedynym bliskim przyjacielem jakieś wątpliwe rozmowy. Wszystko to przypominało Krukowi spisek uknuty za jego plecami, co tłumaczyło jego grubiańskie zachowanie.
Kamień nie skomentował jednak wypowiedzi Kruka, tylko zasypał go pytaniami.
– Czemu tak długo? Gdzie Wiewiórka? Znalazłeś ją?
– Jej synek gdzieś przepadł, więc biega, biedaczka, po całym lesie i go szuka. Trochę jej oczywiście pomogłem, pofruwałem, zerknąłem z góry, później postawiłem wszystkich na nogi, teraz szukają malca całą grupą, a ja wróciłem.
– I bardzo dobrze, że wróciłeś – odparł surowo Kamień. – Mamy do ciebie wielką prośbę.
– My? – Kruk zmrużył lewe oko.
– Kot i ja. Nie mógłbyś polecieć i sprawdzić, co się tam dzieje z jego właścicielem?
– Z tatusiem – miauknął Kot.
Kruk zaczął podejrzewać, że Kamień i Kot chcą się go pozbyć, więc znaleźli mu kolejne zadanie, co mu się, rzecz jasna, nie spodobało. Ale z drugiej strony owo zadanie to wspaniały pretekst, żeby pokazać samozwańcowi, który przykuł uwagę Kamienia, kto w tym lesie naprawdę potrafi coś zrobić, a kto tylko miele językiem. Tak, pofrunie, przeprowadzi rozpoznanie i niech ten wyliniały Hamlet zobaczy, jakie zdolności i potencjał ma Wieczny Kruk, wtedy zdecyduje, kogo warto szanować i słuchać.
– Zrobi się – obiecał rzeczowo. – A ty, chłopcze, jakie masz korzenie?
– To znaczy? – spytał Kot.
– Z jakiego kraju pochodzisz, z jakiego miasta? O czasy nie pytam, wiadomo, że żyjesz w teraźniejszości.
– Jestem Rosjaninem. To znaczy pochodzę z Rosji, z Moskwy. A czemu? To dla pana za daleko?
– Takie pojęcia dla mnie nie istnieją – odrzekł zarozumiale Kruk. – Dla mnie to żadna odległość. Ale jak ty, miły przyjacielu, mimo że jesteś chory i słaby, wybrałeś się w tak daleką podróż? Samolot z Moskwy leci tutaj pół doby.
– Właściwie sam nie wiem. Złapali mnie jacyś smarkacze, długo się nade mną pastwili i mnie dręczyli, a gdy w końcu wypuścili, wczołgałem się pod krzak i straciłem przytomność. Ocknąłem się już tutaj, nieopodal.
– Pod krzak, mówisz? – Kruk się zachmurzył. – A nie było przypadkiem w pobliżu stacji benzynowej?
– Była. Skąd pan wie? – zdziwił się Hamlet.
– Wiem. – Kruk się uśmiechnął. – Jest tam niezałatana dziura. Od lat mówimy o niej Starszemu Inspektorowi, ale on nic sobie z tego nie robi. Co rusz ktoś w nią wpada.
Tym razem Kot też o nic nie zapytał i nie był ciekaw, o jakiej „dziurze” mowa. Widocznie jego myśli krążyły wokół zbliżającego się kresu życia.
– No to gdzie mam szukać twojego tatusia?
Kot wyjaśnił i trzeba przyznać, że zrobił to rzeczowo.
– Ale mam jeszcze jedną prośbę… Chyba nie odmówi pan umierającemu… Chciałbym się dowiedzieć czegoś o mateczce. Co u niej? Czy nie jest czasem chora? Czy niczego jej nie brakuje?
– Mateczka to żona tatusia? – uściślił Kamień.
– Tatuś jest kawalerem. A mateczka to kotka, która wydała mnie na świat.
– Też pomysł! – Kruk się obruszył. – Człowieka można znaleźć na podstawie jego nazwiska i adresu, a kota niby jak mam szukać?
– Też na podstawie nazwiska i adresu. Domowego wprawdzie nie znam, sam bym tam trafił bez problemu, nie potrafię jednak wytłumaczyć, ale mateczkę można znaleźć w teatrze Nowa Moskwa. Najważniejsze, żeby pan znalazł babcię, mamusię mateczki, nazywa się Jewgienija Fiodorowna Arbienina, jest tam najważniejszą aktorką. Gdzie ona, tam i Esmeralda, moja mateczka. Może się pan też dowie w teatrze czegoś o tatusiu, jest przecież aktorem, tylko nie tak znanym jak babcia. Nazywa się Stiepan Kondratjewicz Pantielejew. Zapamięta pan? Czy powtórzyć?
– Nie cierpię na rozmiękczenie mózgu. Dobra, czekajcie, niedługo wrócę! – krzyknął Kruk, gwałtownie podrywając się w górę.
Kot z trudem uniósł głowę i śledził go prawym okiem, bo lewego, zaropiałego, nie udało mu się otworzyć.
– Jak pan myśli, szybko wróci z wieściami?
– To zależy – odparł Kamień. – Może za godzinę, a może za tydzień.
– A więc się nie doczekam. – Kot westchnął płaczliwie. – Moje godziny są policzone. Widocznie przyjdzie mi umrzeć, zanim się czegoś dowiem.
Kamień zaczął pocieszać nieszczęsnego chorego, zapewniać, że niebawem zjawi się Wiewiórka, najlepsza uzdrowicielka w całym ogromnym lesie, i na pewno postawi właściwą diagnozę, dobierze odpowiednie leczenie, Kot od razu poczuje się lepiej i wkrótce stanie na nogi, tymczasem przyleci Kruk i przyniesie dobre nowiny…
Kamień mówił bez przerwy i nie zauważył, że miarowy szmer jego głosu uśpił Kota. Spostrzegłszy, że chory zasnął, Kamień też zdrzemnął się z ulgą. Ocknął się, czując delikatne drapanie: wrócił Kruk i próbował obudzić przyjaciela.
– Mam złe wieści – oznajmił ponuro. – Uznałem, że zanim obudzę naszego królewicza duńskiego, najpierw się naradzimy. Jego ojczulek umarł, w foyer teatru wiszą zdjęcia aktorów, a na portrecie ojczulka są dwie daty – urodzin i śmierci.
– Nie ojczulek, tylko tatuś – poprawił go Kamień.
– Dla mnie to jeden diabeł – odparował Kruk. – Jego mamuśka, kotka Esmeralda, jest cała i zdrowa, widziałem ją, ociera się o nogi babki i pomrukuje, a babka wyleguje się w garderobie na sofie, wystrojona, umalowana i wyperfumowana, jednym słowem, ósmy cud świata. Widocznie przychodzi z kotem do pracy, wyobrażasz sobie, co za dziwaczka.
– A więc u babci Hamleta wszystko w porządku?
– Akurat! Źle się dzieje w tym ich teatrze. Szef babci jest bliski śmierci, leży na oddziale intensywnej terapii, lada chwila wyzionie ducha. A babka naturalnie rwie włosy z głowy, bo była jego ulubienicą. Jak przyjdzie nowy szef, ona pójdzie w odstawkę.
– Taaak – wycedził przygnębiony Kamień – niewesołooo…
Ciąg dalszy w wersji pełnej
------------------------------------------------------------------------
1 Cytat w przekładzie Ziemowita Fedeckiego. (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2 Gosduma (Gosudarstwiennaja duma) – Duma Państwowa.
3 Fragmenty Hamleta Williama Szekspira w przekładzie Józefa Paszkowskiego.