Sztuki walki. Mistrzowie ostrzegają - ebook
Sztuki walki. Mistrzowie ostrzegają - ebook
„Ja sam przez 10 lat uprawiałem taekwondo. Mam czarny pas. Należałem do kadry narodowej. Byłem wiele razy wicemistrzem Polski. Na ogólnopolskich zawodach nie zszedłem nigdy poniżej trzeciego miejsca. Byłem mistrzem Małopolski seniorów. Problem leży nie w samym sporcie, tylko w tym, co za nim stoi. Tak jak w przypadku innych zagrożeń duchowych, wszystko dotyczy pierwszego przykazania.”
ks. Michał Olszewski SCJ - egzorcysta diecezji kieleckiej
„Mój klub karate nastawiał się przede wszystkim na sport i kładł nacisk na stronę fizyczną. Nie dało się jednak oderwać tego wszystkiego od strony duchowej, bo karate wywodzi się ze sztuk walk Wschodu. Wszystko, co robią Japończycy i Chińczycy, posiada korzenie duchowe.” „(…) Miałam potem trudności z modlitwą – musiałam prosić o modlitwę wstawienniczą i o modlitwę o uzdrowienie. Potrzebowałam czasu, żeby mój duch uwolnił się od tego, co było związane z karate.”
s. Gabriela Cieślik - była mistrzyni świata w karate
Autorom książki nie chodzi bynajmniej o straszenie Czytelników czy demonizowanie sportu. Apelują jednak o zachowanie zdrowego rozsądku. O niekłanianie się „boskim guru“ i nieotwieranie się na nieznaną kosmiczną energię. Zaniedbania na tym polu mogą bowiem przynieść przykre duchowe konsekwencje.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64789-31-1 |
Rozmiar pliku: | 3,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Któż z nas nie chciałby znać chociaż podstawowych zasad samoobrony? A jak dobrze byłoby posiadać choć małą część umiejętności tak znanych filmowych wojowników jak Bruce Lee, Steven Seagal czy Chuck Norris! Czasem ta fascynacja gwiazdami kina akcji lub chęć poradzenia sobie z atakującym nas przeciwnikiem powoduje, że kierujemy swoją uwagę w stronę modnych i popularnych w naszym kraju (i to już od lat 80. XX w.) sztuk walki. No bo cóż złego w byciu nieuzbrojonym „wojownikiem”? Niektórzy księża również to ćwiczą…
Lata 80. XX w. były czasem wielkiej fascynacji filmami akcji w stylu Wejścia Smoka z Bruce’em Lee w roli głównej. Ja również wtedy przez jakiś czas ćwiczyłem karate (styl shotokan). Nie robiłem tego jednak w klubie, a i zapału wystarczyło mi zaledwie na kilka miesięcy. Daleko mi więc do osiągnięć s. Gabrieli Cieślik (dziś służebniczki NMP), która zanim wstąpiła do zakonu, zdobyła laur mistrzyni świata w tym właśnie stylu karate. Tutaj dzieli się ona swoim niezwykłym świadectwem. Nie ukrywa, że oprócz wielu pozytywów trenowania tego sportu były też cienie: głównie wschodnie medytacje mające miejsce przed treningiem i po nim, nie mówiąc już o medytacji zen. Pociągnęło to za sobą pewne duchowe konsekwencje dla wiary. Jak sama mistrzyni po latach wspomina: „Miałam potem trudności z modlitwą – musiałam prosić o modlitwę wstawienniczą i o modlitwę o uzdrowienie. Potrzebowałam czasu, żeby mój duch uwolnił się od tego, co było związane z karate”.
Ks. Dominik Chmielewski SDB, były instruktor karate combat i posiadacz trzeciego dan w tej dyscyplinie, również wskazuje w swoim artykule na duchowe zagrożenia związane z różnymi sztukami walki. Osobną kwestią jest dla niego tzw. wizualizacja, która przeszkadzała mu w modlitwie i przeżywaniu Mszy św.:
Ciągłe obmyślanie technik walki, analizowanie każdej sytuacji na okoliczność ewentualnej konfrontacji utrudniało mu, jak wyznaje, kontakty z ludźmi i skupienie na Mszy świętej, przeszkadzało w modlitwie. Rozproszenia nie pojawiały się jednak podczas medytacji zen.
Ks. Dominik Chmielewski słusznie radzi rodzicom, by zapisując swe dziecko do klubu jakiejkolwiek ze szkół sztuk walki, na początku zapytali instruktora o parę rzeczy. Informacja o sposobach treningu, o tym, jak instruktor rozumie medytację lub techniki relaksacyjne, czy ma zamiar odnosić się do religii wschodnich lub podejmować tematy moralne i etyczne, pomoże podjąć rozsądną decyzję. Ks. Chmielewski zauważa, że warto również przez pewien czas pochodzić z dzieckiem na treningi, by zobaczyć, co i jak dziecko trenuje, oraz poznać bliżej samego instruktora.
Ostatnia rada tego doświadczonego kapłana wcale nie jest bez znaczenia. Pamiętam bowiem, kiedy w lipcu 1999 roku pojechałem do Drezna na zaproszenie niemieckiej organizacji EBI (pełną jej nazwę można przetłumaczyć jako: Inicjatywa Rodziców i Osób Doświadczonych przez Sekty). Rozmawiałem tam m.in. z panem Ullrichem Gablerem, którego syn, Andreas, był w sekcie Hare Kryszna. Zetknął się z nią dosyć wcześnie, bo w wieku 14 lat, kiedy zaczął ćwiczyć taekwondo w drezdeńskiej akademii tej sztuki walki. Jego charyzmatyczny trener był aktywnym członkiem owej kontrowersyjnej sekty i wykorzystując treningi, zafascynował Andreasa jej ideologią. W efekcie chłopak zaniedbał naukę, został wegetarianinem i zmienił grono znajomych oraz swoje zapatrywania na życie. Będąc jeszcze uczniem gimnazjum, uciekał na spotkania sekty. Z czasem ucieczki te były coraz częstsze i to mimo zdecydowanego zakazu rodziców. Ostatecznie całkowicie zerwał swój kontakt z domem, przez rok nie dając nawet znaków życia. Gdy o tym rozmawialiśmy, wiele się już zmieniło, bowiem Andreas miał wówczas 20 lat. Pełnił w sekcie wysoką kapłańską funkcję, mieszkał w świątyni i utrzymywał regularne kontakty ze swym rodzinnym domem. To dzięki spotkaniom w EBI pan Ullrich nauczył się tak postępować z synem, by go całkowicie nie stracić.
Przebywając w Dreźnie, rozmawiałem również z kobietą, której córka także była członkinią Hare Kryszna i to – co zastanawiające – za sprawą tego samego trenera taekwondo. Dziewczyna chodziła do niego na trening, a weekendy spędzała z członkami sekty. Jej matka wspominała, że przed przystąpieniem do Hare Kryszna córka była energiczną dziewczyną, by później przemienić się w pokorną, cichą myszkę. „To nie jest moje dziecko” – wyznała mi z żalem – nie rozumiała, jak w ogóle mogło do tego dojść. EBI pomagało również i tej kobiecie w utrzymywaniu mocno nadwątlonych relacji z córką.
Jeśli już wspomnieliśmy o taekwondo i drezdeńskim trenerze tej sztuki walki, to warto nadmienić, że trenował je kiedyś również ks. Michał Olszewski – dziś pełniący posługę egzorcysty w diecezji kieleckiej. Przez 10 lat był on bardzo zaangażowany w treningi. Ma nawet czarny pas i należał do naszej kadry narodowej. Wiele razy był też wicemistrzem Polski w taekwondo, a na ogólnopolskich zawodach zawsze stawał na podium. Kiedyś zdobył też tytuł mistrza Małopolski seniorów. Gdyby zatem on również (podobnie jak jego niemiecki kolega), był członkiem sekty Hare Kryszna czy innej, mógłby naprawdę wielu młodych ludzi pociągnąć za sobą. To był przecież taki utytułowany autorytet…
Na szczęście w jego przypadku było całkowicie inaczej. Mimo że tak wysoko zaszedł w taekwondo, potrafi zauważyć w tym koreańskim stylu walki niepokojące duchowe zagrożenia. Szczerze wyznaje:
„Nawet jeżeli chcemy tylko trenować sport, ale zachowujemy wszystkie formy, regulamin, według którego zaliczamy kolejne szczeble, kłaniamy się przed yin yang, to chcąc nie chcąc, identyfikujemy się z tym i grzeszymy przeciw pierwszemu przykazaniu, bo robimy coś, co jest niezgodne z Ewangelią. Robimy miejsce na działanie złego ducha. Wiadomo, że nie każdy, kto pójdzie na taekwondo, zostanie opętany. (…) Ja je ćwiczyłem, a dopiero po święceniach Pan Bóg mnie oświecił. Jednak zawsze czułem dyskomfort związany z kontaktami z Koreańczykami, lęk wobec nich. Czułem, że mają jakąś duchową władzę nade mną. Zawsze też bałem się medytacji.”
Można zapytać, czy zdarzają się przypadki opętania jakichś osób, które są wynikiem uprawiania przez nie sztuk walki? Tak. Nie jest to częste, ale niestety może się zdarzyć. Wspomniany tu ks. egzorcysta Michał Olszewski wyznał, że będąc już kapłanem, spalił wiszący na ścianie w jego pokoju certyfikat na pierwszy dan z widocznymi symbolami yin yang. Przestał też uprawiać taekwondo. Skorzystał przy tym z modlitwy o uwolnienie od skutków uprawiania tego sportu. Wspomina, że miał również do czynienia z przypadkiem opętania młodego chłopaka, który ćwiczył karate. Odsyłam zatem osoby bliżej zainteresowane tym tematem do jego ciekawego tekstu.
Swoim interesującym świadectwem dzieli się też Marcin, który przez 5 lat ćwiczył karate. Zauważył, że ten czas negatywnie zmienił jego osobowość oraz podejście do wiary i życia. W jego przypadku nie obyło się bez mszy o uzdrowienie i uwolnienie, która wszystko poustawiała w jego życiu na właściwych torach. Dziś – jak sam mówi –Jezus jest dla niego „jak taki supertrener, który wie, kiedy pocieszyć, ale potrafi również «dokręcić śrubę»”.
Dariusz Pietrek, który daleki był niegdyś od chrześcijaństwa, zafascynował się w swym życiu judo, karate, kobudo i buddyzmem. Sporo wówczas medytował zen i trenował. Gdy jego koreański mistrz zen, Seung Sahn Nim, został oskarżony o stosunki homoseksualne z uczniem, Pietrek zadał sobie istotne pytanie: „Kogo możemy nazwać mistrzem? Czy to na pewno ktoś, kto jest «oświecony» i zostaje złapany na stosunku ze swoim uczniem?” To było początkiem jego odwrócenia się od buddyzmu zen.
Dariusz Pietrek spotkał parę razy młodych ludzi, u których fascynacja sztukami walki szła w niedobrym kierunku. Słyszał też o przypadkach osób, które „w sposób bezkrytyczny zafascynowały się sztukami walki oraz filozofią i religijnością Dalekiego Wschodu” i zostały buddystami.
U niektórych z nich pojawiły się niepokojące symptomy w sferze psychiki i duchowości: „różnego rodzaju wizje, omamy wzrokowe i słuchowe, stany depresyjne, lęki, komunikowanie się ze zjawami, z postaciami starych mistrzów”.
Po swym nawróceniu Pietrek przez cztery lata uczestniczył w zajęciach organizowanych przez Pszczyńską Akademię Sztuk Walki, gdzie „duchowość Wschodu została wyeliminowana na rzecz duchowości chrześcijańskiej”. Wschodnią Medytację zastąpiono tam błogosławieństwem, udzielanym przez jednego z ćwiczących na sali księży. W tekście autor podkreśla, że ważne jest, by ćwicząc, wiedzieć, kto jest naszym Panem i czego On nas naprawdę oczekuje.
Ks. Aleksander Posacki uważa z kolei, iż sztuki walki obejmują całego człowieka, w tym jego duchowość, i to nawet wówczas, kiedy izoluje się on od ich założeń światopoglądowych. Jak rzeczowo argumentuje:
„Teoretycznie priorytetem w wielu sztukach walki jest rozwój osobowościowo-duchowy, co wskazuje na to, iż mają one charakter inicjacyjny i rytualny, sama zaś deklaracja wyrzeczenia się ideologii na poziomie rozumu (intencjonalności) nie jest wystarczająca, bo praktyka zakłada udział woli w sferze rytualnej. W etyce katolickiej liczy się bowiem nie tylko wewnętrzna intencja, lecz także zewnętrza struktura czynu. Nie powinno się tego oddzielać, nie należy «rozdwajać» człowieka.”
Ks. Posacki stwierdza też, że inicjacyjny charakter sztuk walki jest sprzeczny i z chrześcijaństwem, i z naukowym podejściem do rzeczywistości. Istnieje bowiem ryzyko, że uprawianie wielu sztuk walki może stać się wyrazem jakiejś formy bałwochwalstwa, np. w postaci kultywowania mocy własnego ciała i jego pozornych nadludzkich możliwości.
Eva Orbánová (na co dzień wykładająca etykę i filozofię moralną na Uniwersytecie w Trnawie, oraz od lat współpracująca ze słowackim profilaktycznym kwartalnikiem Rozmer), zapoznaje polskich czytelników z zagrożeniami płynącymi ze strony aikido.
Chyba najbardziej znanym promotorem aikido na świecie jest amerykański aktor Steven Seagal. Nie każdy jednak miłośnik jego filmów zdaje sobie sprawę, że za widowiskowymi popisami tego aktora stoją nie tylko żmudne ćwiczenia, lecz także niebezpieczna dla chrześcijan wschodnia duchowość.
Na duchowe podstawy ideologii aikido mocno wpłynęło spotkanie jego założyciela Morihei Ueshiby z Onisaburō Deguchim, shintoickim kapłanem sekty Ōmoto-kyō, który ogłosił sam siebie zbawicielem świata. Dlatego – jak mocno zaznacza Eva Orbánová:
„Aikido nie można rozumieć tylko jako ćwiczeń fizycznych. Doskonalenie technik fizycznych nie jest bowiem jego głównym celem. Przede wszystkim jest to narzędzie służące do duchowego rozwoju osobowości. (…) Aikido jest duchową ścieżką, która nie jest zgodna z wiarą objawioną w Słowie Bożym.“
Mając na uwadze treść pierwszego przykazania dekalogu i zawarte w niniejszej książce rzeczowe przestrogi prawdziwych znawców tematu, powinniśmy zachować co najmniej ostrożność. Szczególnie zaś musimy to uczynić, jeśli sami już ćwiczymy ktoryś z wymienionych tu sportów, lub pragniemy wysłać na trening nasze dzieci.
Autorom książki nie chodzi tu bynajmniej o jakieś straszenie Czytelników czy nadmierne demonizowanie. Apelują o zachowanie zdrowego rozsądku. O nie kłanianie się „boskim guru“ i nie otwieranie na nieznaną kosmiczną energię. Skutki zaniedbań na tym polu mogą bowiem przynieść przykre duchowe konsekwencje.
Grzegorz FelsSŁUŻEBNICZKA NMP Z TYTUŁEM MISTRZYNI ŚWIATA W KARATE
Byłam zwyczajną dziewczyną, lubiłam się śmiać, słuchać dobrej muzyki, tańczyć. Miałam grono przyjaciół, swoje zainteresowania i pasję życia. Tą pasją były sztuki walk Wschodu, a szczególnie karate do shotokan. Z dyscypliną tą zetknęłam się w liceum, przy szkole mieścił się klub sportowy. Od pierwszego treningu bardzo się angażowałam w to, co robiłam.
Mijały lata, a wraz z nimi rosło moje zamiłowanie do tego sportu. Karate stało się centrum, wokół którego krążyło moje życie, fascynacją, której poświęcałam cały wolny czas. Chciałam być dobra, najlepsza, chciałam coś zdobyć, coś znaczyć. Po prostu pokochałam karate, które dawało mi poczucie własnej wartości i szczęścia. Z czasem zaczęłam wyjeżdżać na zawody i zdobywać medale. Byłam w czołówce polskich juniorów w tej dyscyplinie.
Gdzie w moim życiu był wtedy Pan Jezus? Był obecny, gdyż chodziłam do kościoła, lubiłam się modlić. Myślałam, że to, co robię dla Boga, jest dobre i wystarczające, ale naprawdę wcale tak nie było. Opuszczałam niedzielne Msze święte, posługując się jednym prostym i logicznym dla mnie wytłumaczeniem: Przecież mam zawody.
Tak, Jezus w moim życiu był obecny, ale dopiero na drugim miejscu, po karate. Był ważny, lecz nie najważniejszy. I może dalej moje życie biegłoby „drogą pustej ręki” (gdyż takie jest tłumaczenie słowa „karate do”), gdyby nie Chrystus, który wkraczał w nie mocno przez wydarzenia i ludzi, kierując mnie powoli ku sobie.
Takim mocnym przeżyciem było niezdanie egzaminu na studia na AWF. To zmieniło moje plany. Rozpoczęłam naukę w studium nauczycielskim koło Wrocławia. Nowe miejsce, nowe środowisko, oderwanie od macierzystego klubu spowodowały, że miałam więcej czasu, aby na nowo zastanowić się nad swoim życiem, nad jego wartością i prawdziwym celem, do którego zmierzam.
Pan Jezus udzielał mi wielu łask: zaczęłam więcej się modlić, codziennie chodziłam na poranną Eucharystię. Chrystus stawał się dla mnie kimś bliskim i szczególnym, lecz nie myślałam jeszcze o możliwości zrezygnowania z karate. Dalej dzieliłam serce między Jezusa a sport. Uciekałam od głosu wołającego mnie i pokazującego drogę, którą mam kroczyć.
W tym szczególnym czasie dane mi było przeżyć wspaniałe rekolekcje w górach, gdzie wśród ciszy i w samotności zrozumiałam, że Jezus mnie kocha i chce, abym poszła za Nim. Wymagało to jednak rezygnacji z trenowania.
Myślałam, że przyjdzie mi to łatwo, wystarczy tylko zaprzestać treningów. Było to jednak ponad moje siły. Rozpoczęła się dla mnie walka pomiędzy miłością do Boga a tą do karate. Trwała ona przez trzy lata. Punktem zwrotnym stały się Mistrzostwa Świata w karate shotokan, organizowane w Anglii przez Federację FSKA (Funakoshi Shotokan Karate Association). Pojechałam na te zawody wraz z drużyną z Wrocławia i wygrałam je, zdobywając mistrzostwo w kata indywidualnym kobiet seniorów.
Może to dziwne, ale cieszyłam się zdobytym „złotem” tylko przez chwilę. Jeszcze przed rozdaniem medali ogarnął mnie smutek, czułam się źle i byłam zniechęcona. W momencie, gdy powinnam odczuwać największą radość, chciało mi się płakać. Stałam na podium wśród błysku fleszy, słuchałam hymnu narodowego, a w mojej głowie kołatały się i brzmiały powracające jak echo pytania: Jak się teraz czujesz? Czy jesteś naprawdę szczęśliwa? Czy to jest to, czego naprawdę w życiu pragniesz? Czułam i wiedziałam, że chociażbym tysiąc razy stanęła na tym miejscu, to nie będę szczęśliwa. Chciałam wtedy pobiec do Pana, zapłakać, że tak długo uciekałam od Niego. Właśnie tam, na najwyższym podium, zapragnęłam oddać Jezusowi całe serce i życie. Po powrocie z mistrzostw przestałam chodzić na treningi. Po prawie dziesięciu latach trenowania karate i trzech latach wewnętrznej walki – Pan zwyciężył.
Po tym wydarzeniu moje życie potoczyło się bardzo szybko. W styczniu ukończyłam szkołę. Już na początku lutego 1996 roku Boża Opatrzność pokierowała mnie w stronę domu Sióstr Służebniczek Najświętszej Maryi Panny Niepokalanie Poczętej w Warszawie. Pojechałam tam na rekolekcje. Trudno wyrazić, jak Bóg potrafi mówić do duszy, ale na tych rekolekcjach zrozumiałam: to nie przypadek, że się tu znalazłam. 7 marca przekroczyłam progi klasztoru, rozpoczynając drogę powołania zakonnego. Mama już wcześniej znała moje zamiary, wiedziała, że toczy się we mnie wewnętrzna walka. Także dla niej nastał trudny moment, ciężko jej było oddać swoją córkę. Była ze mną związana, ponieważ sama mnie wychowywała. Mój tato zmarł wcześnie, byłam najstarszą z trójki rodzeństwa. Na początku mama bardzo przeżywała moje postanowienie, ale później pogodziła się z tym i wspierała mnie. Nigdy też nie odradzała mi pójścia do klasztoru, zapewniała, że zaakceptuje każdą moją decyzję. Wspierała mnie psychicznie i poprzez modlitwę. Także trener wiedział o moich zamiarach. Początkowo traktował je jako wymysły. Później dał mi wolny wybór, chociaż także jemu było trudno. Byliśmy związani ze sobą bardzo mocno, tak jak nauczyciel i uczeń. Owa więź liczy się szczególnie w karate. Przyjaciele przyjmowali mój wybór ze zrozumieniem. Nie było głupich komentarzy ani złośliwości. Pojawił się jedynie żal, że odchodzę i że pewien etap w naszym życiu się skończy.
Mój klub karate nastawiał się przede wszystkim na sport i kładł nacisk na stronę fizyczną. Nie dało się jednak oderwać tego wszystkiego od strony duchowej, bo karate wywodzi się ze sztuk walk Wschodu. Wszystko, co robią Japończycy i Chińczycy, posiada korzenie duchowe. Mieliśmy medytacje przed treningiem i po nim; odbywaliśmy też kurs z medytacji zen. Muszę powiedzieć, że o ile nigdy nie miałam problemów ze skupieniem się, tak np. nie mogłam tego zrobić na kursie medytacji – to było niesamowite. Żadne lekcje i ćwiczenia nie udawały się. Dopiero po latach uświadomiłam sobie, że Pan Bóg po prostu mnie od tego uchronił. Gdybym wtedy potrafiła medytować, to prawdopodobnie zasmakowałabym w tej formie i mogłabym wejść w nią głębiej. Jeśli chodzi o duchową stronę, to doświadczenia wyniesione z ćwiczenia karate nie były bez znaczenia dla mojej wiary. Miałam potem trudności z modlitwą – musiałam prosić o modlitwę wstawienniczą i o modlitwę o uzdrowienie. Potrzebowałam czasu, żeby mój duch uwolnił się od tego, co było związane z karate.
Przebywam w klasztorze już dwadzieścia lat i mogę powiedzieć, że tu, z Jezusem, jestem szczęśliwa. Znalazłam swoje miejsce i dom. Dziękuję Bogu za Jego miłość, za to, że obdarzył mnie łaską powołania do służby Bogu i ludziom, a nade wszystko, że tak pokierował moim życiem, iż zrozumiałam, że naprawdę najważniejszy jest tylko On.
Służebniczka NMP s. Gabriela Cieślik,
była mistrzyni świata w karate shotokan