Szturm straceńców - ebook
Szturm straceńców - ebook
Wykrwawione polskie armie trwają w beznadziejnym, jak się wydaje, oporze. Na domiar złego sowieckiego najeźdźcę wspierają teraz pancerne zagony Wehrmachtu.
Materialna pomoc sojuszników i brawurowe akcje wywiadu nie mogą zapewnić zwycięstwa. Do rozpaczliwego położenia jednak przywykliśmy, a ze straceńczych szarż uczyniliśmy naszą narodową specjalność.
Marek Bagiński i jego towarzysze muszą zmienić losy tej wojny. Ale czy wystarczy ją wygrać, aby być zwycięzcą?
To czas odwetu, ostatniego zrywu, szturmu straceńców!
Vladimir Wolff powierzył Piotrowi Langenfeldowi zakończenie alternatywnej historii, której akcję rozpoczął w 1941 roku sowiecką inwazją na Polskę.
Jak najbardziej „militarny” pisarz WarBooka poradził sobie z intrygą wymyśloną przez mistrza wojennego thrillera?
W trylogii Odległe rubieże ukazały się: Kryptonim burza, Operacja pętla, Szturm straceńców
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-20-5 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zmieszany smród spalenizny i prochu wdzierał się do bunkra każdym nieosłoniętym jeszcze otworem. Obsada, ciągle roztrzęsiona od grzmiącej całą potężną siłą artylerii, gapiła się w otwory strzelnicze. Na zewnątrz za wąskim pasem potrzaskanych zasieków i min wisiała gryząca chmura. Wiatr jakoś nie śpieszył się, żeby przegnać ją precz i odsłonić kryjących się wrogów.
Sierżant Waligórski i pozostali Polacy doskonale wiedzieli, że nieprzyjaciele tam są. Idą, skradają się w półmroku poranka, kryjąc się za dymem. Tym razem byli ostrożniejsi, uważni i powolni.
Spodziewali się oporu. Nie tak jak za pierwszym razem, kiedy strzelali krótko i weszli jak na paradę przez rozbity mur, nie mając pojęcia, co zastaną.
Teraz też nie wiedzieli wszystkiego. Nie dotarli wszak nawet do pierwszej linii tego małego cypelka. Posmakowali polskich karabinów z kilku dobrze umocnionych punktów.
Cała reszta, wielkim wysiłkiem ludzkiej pracy i nakładami budżetu, zmieniła się przez ostatnie lata w jeden betonowy konglomerat, skryty pod drzewami przed wścibskimi oczami Niemców. Na wroga czekały magazyny, szpital i umocnienia godne zachodnich mocarstw.
Nie wiedzieli tego. Pchali się w pułapkę drugi raz, drugi raz w ciągu trzech dni, sądząc, że potężne działa w czymkolwiek pomogą.
Pierwszy pojawił się wysoki, pochylony szkop w tym swoim dziwnym hełmie.
– Jest – syknął Waligórski, odbezpieczając półautomatyczny karabin Maroszka. – Czekać na rozkaz – powtórzył nie wiadomo który raz.
Za Niemcem wyszli kolejni. Stąpali ostrożnie, szukając w tej sztucznej mgle jakiegokolwiek celu. Przełazili przez powalone, połamane drzewa, obchodzili głębokie, dymiące leje.
Rosły ich całe zastępy. Ci z tyłu targali ręczne karabiny maszynowe i moździerze. Co poniektórzy mieli powtykane w hełmy liście, choć to maskowanie niewiele im pomagało.
Polacy się z nimi bawili, podpuszczali ich bliżej albo porządnie dostali – myślał pewnie niejeden z nich. Obrońcy czekali.
– My pierwsi, zaraz reszta… – instruował Waligórski, choć wszyscy doskonale znali porządek otwierania ognia.
Każdy kolejny krok, metr przebytej przez Niemców ziemi przyprawiał wystraszonych Polaków o szybsze bicie serca. Drżeli, kasłali nerwowo, ale nie spuszczali zamglonych sylwetek z muszek swoich karabinów. Wciskali je niemal do bólu w ramiona, jakby całym ciałem łaknąc rozkazu.
Niemieccy strzelcy, z błyskającymi czasem runami SS, znajdowali się na wyciągnięcie ręki. Już ich było słychać. Klekot ich oporządzenia, kroki, szepty.
Podoficer przysunął szczerbinkę bliżej oka.
– Ognia! – krzyknął i wszystko zatonęło w ogłuszającym, metalicznym huku.
Błyski wystrzałów rozjaśniły szarość spowitego dymem świtu. Smugowe pociski rwały we wszystkie strony, zamiatając po szeregach zaskoczonych Niemców, którzy padali albo kryli się w świście kul, fontannach piasku i łamanych konarów. Ktoś krzyczał, chyba próbował wydawać komendy, ale zaraz zgasł trafiony serią.
Teraz strzelały już trzy polskie schrony. Krzyżowy ogień wybił głęboką wyrwę w atakującej formacji i szybko ją rozproszył. Niemcy też strzelali. Raczej próbowali, nie bardzo widząc, gdzie jest wróg i jak go obejść.
Jakaś dzielna albo szalona drużyna, czołgając się i skacząc od przeszkody do przeszkody, dotarła nawet do zasieków, ale starczyło kilka polskich granatów, wystrzelonych z pancernej, zamaskowanej kopuły, by ich wybić, a ocalałych odgonić.
– Krótkie serie! – instruował Waligórski, powstrzymując swoich, którym najwyraźniej zaczynało się to wszystko podobać. Krzyczeli coś niezrozumiale, klęli i rzucali pogróżki po każdej serii. – Bić do celu, nie marnować amunicji!… – wykrzykiwał podoficer. Niemcy ciągle szli naprzód. Ci z tyłów zdawali się nie wierzyć w to, co się dzieje, i pchali pluton za plutonem, aż ich ludzie padali poszarpani, krwawiąc w piach.
Sierżant dopadł telefonu i pokręcił korbką.
– Tu Waligórski. Z fortu. Dajcie ogień moździerzy na zasieki i dalej do muru. Ogień haubic na bramę i dalej w głąb lasu na dom schupo. Stamtąd lezą chyba. Szybko! – Odłożył słuchawkę i wrócił do strzelnicy.
Zdążył wystrzelić pół magazynka, gdy puknęło cicho i nad bunkrem zawarczało. Pierwszy granat padł na wprost. Wybił wielką dziurę, uniósł tony ziemi. Ktoś jęczał przeraźliwie. Polską konstrukcją zatrzęsło od następnych ładunków. Te były cięższe, wystrzeliwane z betonowych działobitni zamaskowanych opodal czwartej wartowni.
Ziemia drżała. Drzewa padały z głuchym trzaskiem. W szeregach napastników zapanował rozgardiasz. Uciekali przed ostrzałem, lawiną gorących odłamków i podnosili się, cofali. Polacy tylko na to czekali. Strzelali krótko, dobrze mierzyli. Co któryś Niemiec rwący do ruin muru, byle dalej w dym, zwijał się trafiony, bliski już myśli, że mu się udało.
Polskie Browningi i Mauzery strzelały jeszcze chwilę, aż Waligórski uznał, że wystarczy.
– Przerwij ogień! Przerwij ogień! – jak echo rozkaz sierżanta powtórzyli kaprale.
Chwila niepewności i załoga ryknęła gromkim, radosnym śmiechem, zaraz potem rozpamiętując ciągle dudniącą echem wybuchów bitwę.
Sierżant złapał za telefon. Moździerze i cięższe zabawki mogły już umilknąć. Zrobiły swoje. Oni też. Popędzili wroga. Będzie można nadać komunikat: „WESTERPLATTE BRONI SIĘ NADAL!”.
•
Aura, nawet jak na fińskie lato, była bardzo przyjemna. Na błękitnym niebie wisiało słońce, przypiekając uporczywie, i gdyby nie lekki zachodni wietrzyk, trudno byłoby wytrzymać w tym upale. Jednak dla porucznika Marka Bagińskiego upał nie stanowił problemu, nawet gdy stał na środku trawiastego lotniska wystrojony w nowy, stalowy mundur polskiego lotnika.
Status „szefa sekcji lotniczej” attachatu wojskowego polskiej ambasady – jak oficjalnie nazwano nowe stanowisko polskiego „dwójkarza” i pilota – a przede wszystkim dekoracja najwyższym fińskim odznaczeniem dawały mu możność wciskania nosa w sprawy lotnicze tego dzielnego kraju.
Sprawa była poważna. On, zwykły lotnik z Polski, którego los rzucił na tę ziemię, wraz z dowódcą lotnictwa Finlandii, generałem porucznikiem Jarlem Lundkvistem i jego świtą, plutonem honorowym i dowódcami tego lotniska, jednej z nowo utworzonych polowych baz, miał witać gości.
Sam generał, postawny, wysoki mężczyzna o pociągłej twarzy i zaczesanych do tyłu włosach skrytych pod czapką, wyglądał nieco operetkowo, powierzchownością przypominając gwiazdora filmowego. Tylko podkrążone oczy zdradzały, jak bardzo jest zmęczony i jak wiele musi znosić, zarządzając niewielkim lotnictwem stawiającym odpór sowieckiej nawale. Wpatrywał się teraz w daleki horyzont zakryty zieloną nitką lasów. Tam wysoko, w gorącym powietrzu, majaczyły rosnące punkciki.
– Lecą – generał po angielsku oznajmił oczywistą rzecz, zerkając na Bagińskiego. Westchnęli z ulgą. – Są, wreszcie są! Nie zawiedli nas. – Lundkvist uśmiechnął się szeroko, nie mogąc opanować emocji. Bagiński nie śmiał wdawać się w dyskusję. Prawda, przybycie dwóch dywizjonów nowoczesnych maszyn brytyjskich było ważnym wydarzeniem, ale na dłuższą metę nie zmieniało wiele w sytuacji ogólnej. Choć być może generał wiedział więcej, może to był efekt jakichś nowych ustaleń? On, skromny pilot, nie miał nic do gadania.
Po chwili sylwetki maszyn przysłoniły niebo nad lotniskiem w honorowym przelocie kluczami. Nowe, pomalowane w brązowo-zielony kamuflaż Mosquito, z kokardami królewskich sił powietrznych. Oficerowie nie wytrzymali i gruchnęły brawa. Ktoś dał znak i stojąca nieco z tyłu, przy prowizorycznych, drewnianych barakach orkiestra zaczęła grać jakiegoś marsza, ledwo słyszalnego w huku lądujących maszyn. Samoloty miękko przyziemiły.
Trzy pierwsze bombowce kołowały pod szpaler gospodarzy. Zaraz siadać zaczęły następne maszyny. W pierwszym Mosquito zgaszono silnik i gdy tylko śmigła przestały się obracać, z wnętrza płatowca wyskoczył barczysty lotnik. Wąsaty, strojny w skórzaną kurtkę z kołnierzem, ciemnoniebieskie spodnie munduru garnizonowego i brązową pilotkę z goglami, ruszył sprężystym krokiem w stronę człowieka, który wydawał mu się najważniejszy.
Dopiero kiedy się zbliżył, dało się dostrzec, jak bardzo sumiaste ma wąsiska. Niczym prawdziwy stereotypowy Anglik. Bagiński ledwo powstrzymał uśmiech, przypominając sobie takich jegomości ze swego pobytu na Wyspach. Tylko że tam paradowali w melonikach, dzierżąc parasole w drodze do swoich klubów.
Z pozostałych maszyn wychodziły załogi, stając przy samolotach w pozycji na baczność, jak do przeglądu.
Wąsaty Anglik zatrzymał się i wyprężył jak najlepiej potrafił.
– Sir! – zasalutował. – Podpułkownik Ronald H. Young. Mam zaszczyt zameldować przybycie pierwszej brytyjskiej grupy lotniczej!
Fin oddał honory, uśmiechnął się szeroko i ruszył ściskać prawicę gościowi.
– Bardzo, bardzo się cieszę! – Potrząsał dłonią przybysza, ujmując ją w żelaznym uścisku. – To przełomowy dzień dla mojego narodu, przełomowy… – Anglik odpowiedział dyplomatycznym uśmiechem, ale wąskie, ciemne oczy nie zdradzały wesołości. Wręcz przeciwnie.
Bagiński doskonale go rozumiał. Byli w podobnej sytuacji. Daleko od domu, w obcym kraju. Choć on przynajmniej na swojej wojnie.
Lundkvist chwycił przybysza pod ramię i przeciągnął bliżej orkiestry oraz pocztów sztandarowych, w których stronę cała grupa się obróciła. Stanęli na baczność, czekając na hymny. Fin nie wytrzymał i nie zważając na obecność stojącego blisko Polaka, unosząc się na palcach, pochylił się do ucha Anglika.
– Czy wiadomo, kiedy nadlecą kolejni?
Youngowi drgnął sumiasty wąs.
– Niebawem, sir! Niebawem – odparł. Zapewne nie znał szczegółów międzyrządowych ustaleń.
Zabrzmiały pierwsze takty God Save the King. Wszyscy oficerowie stanęli w postawie zasadniczej, uroczyście salutując. Marek słuchał muzyki i myślał o tym, co przyszło mu przeżywać.
Wiele się pozmieniało, odkąd był w Helsinkach i odkąd Niemcy włączyły się do wojny. Zaproszenie z poprzedniego dnia na tę uroczystość było wielkim zaskoczeniem. Wyglądało jednak na to, że będą następne. Bagiński szybko kojarzył fakty.
Jeśli do dalekiej Finlandii przybywali niemal oficjalnie Brytyjczycy, by jak się wydawało, walczyć, a nie tylko dowieźć maszyny, to oznaczało, że była jeszcze szansa dokopać czerwonym. ■