Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szubrawcy. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szubrawcy. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 329 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W Omy­li­nie od trzech dni ro­bio­no na gwałt po­rząd­ki; prze­wie­trza­no cały dwór, trze­pa­no me­ble, fro­te­ro­wa­no po­sadz­ki, oku­rza­no wszyst­kie kąty.

Służ­ba od rana do wie­czo­ra krę­ci­ła się po po­ko­jach ze szczot­ka­mi, mio­teł­ka­mi, ścier­ka­mi i gąb­ka­mi w ręku.

W nie­dzie­lę Kro­kow­scy mie­li po­wró­cić z za­gra­ni­cy.

We śro­dę przy­szedł je­den te­le­gram z Ber­li­na, we czwar­tek dru­gi z Alek­san­dro­wa, w so­bo­tę trze­ci z War­sza­wy z wia­do­mo­ścią, że wra­ca­ją i z po­le­ce­nia­mi co do przy­go­to­wań na ich przy­ję­cie.

Kry­sie­wicz gło­wą krę­cił, wąsy swo­im zwy­cza­jem za­gry­zał z jed­nej stro­ny, co u nie­go zna­czy­ło za­kło­po­ta­nie; zwy­kle ma­ło­mów­ny, te­raz mil­czał, jak za­klę­ty i od­po­wia­dał pią­te przez dzie­sią­te na za­py­ta­nia służ­by:

– Czy ja­śnie pani go­rzej się zro­bi­ło, czy co?… prze­cie mie­li wra­cać aż na paź­dzier­nik, a tu się wrze­sień jesz­cze nie skoń­czył.

Rząd­ca brwi chmu­rzył tyl­ko i z rę­ko­ma w kie­sze­niach, w słom­ko­wym ka­pe­lu­szu na gło­wie cho­dził z po­ko­ju do po­ko­ju, ro­biąc prze­gląd pań­skich apar­ta­men­tów, na­gląc służ­bę do po­śpie­chu.

– An­to­ni, zwi­jaj-no ty się prę­dzej!… guz­drzesz się, jak mu­cha w mazi. Dru­gi dzień z temi szy­ba­mi nie mo­że­cie so­bie dać rady. Fru­zio­wa chce dziś fi­ran­ki za­kła­dać; kie­dy to wszyst­ko bę­dzie go­to­we?!… Wstyd!… może mam ja wam po­ma­gać?…

Sta­ry lo­kaj i chło­pak kre­den­so­wy uwi­ja­li się w sa­lo­nie, usta­wia­jąc me­ble; kil­ka dziew­cząt fol­warcz­nych umy­wa­ło drzwi i okna, w któ­rych szy­by kre­dą po­ma­za­ne cze­ka­ły oczysz­cze­nia bi­bu­łą i ścier­ką.

Na dwo­rze był upał, słoń­ce przy­pie­ka­ło, jak­by je w pie­kiel­nych cze­lu­ściach roz­ża­rzo­no.

Na wi­dok rząd­cy, wszyst­kie ręce za­ję­te ro­bo­tą, przy­spie­sza­ły ruch; dziew­ki uzno­jo­ne czo­ła i nosy ocie­ra­ły rę­ka­wa­mi ko­szu­li. W po­wie­trzu uno­sił się za­pach my­dła, kre­dy, ter­pen­ty­ny, potu ludz­kie­go, z któ­rym od cza­su do cza­su mie­sza­ła się woń roz­kwi­tych róż szta­mo­wych, sa­dzo­nych dłu­gim rzę­dem pod okna­mi dwo­ru od stro­ny par­ku i kwia­tów w sta­ran­nie utrzy­ma­nych ga­zo­nach.

Chlu­po­ta­nie wody z wy­ży­ma­nych ście­rek nad mi­ską, skrzyp bi­bu­ły o szkło, stu­ka­nie młot­ków i wbi­ja­nych gwoź­dzi w ścia­nę, ło­skot prze­su­wa­nych me­bli i ury­wa­ne sło­wa słu­żą­cych, klną­cych „psia­krew, go­rą­co” i ro­bo­tę, mą­ci­ły spo­kój po­łu­dnio­wej pory, w któ­rej zda­wa­ła się omdle­wać cała na­tu­ra pod wra­że­niem sło­necz­nych po­ca­łun­ków z ja­sne­go nie­ba.

Kry­sie­wicz w płó­cien­nym ki­tlu, bez ka­mi­zel­ki, bez kra­wa­ta pod wy­ło­żo­nym koł­nie­rzy­kiem… wa­chlu­jąc się ka­pe­lu­szem, sta­wał od cza­su do cza­su w otwar­tem oknie dla na­bra­nia śwież­sze­go po­wie­trza i za­pusz­czał wzrok w dal na roz­le­głe pola, cią­gną­ce się po pła­skim grun­cie aż ku krań­com wid­no­krę­gu, ku któ­re­mu jak strze­lił cią­gnę­ła się w pro­stej li­nii szo­sa, wy­sa­dza­na to­po­la­mi.

Twarz jego mia­ła wy­raz mar­kot­ny.

Sta­wał, za­my­ślał się, oczy zmru­żał i zda­wał się wy­glą­dać ko­goś lub cze­goś z owej dali.

Raz na­wet wes­tchnął głę­bo­ko, wy­jął z kie­sze­ni na pier­siach zło­żo­ny we czwo­ro list, roz­wi­nął go i prze­bie­gał oczy­ma po raz dzie­sią­ty za­pew­ne.

„A niech pan do­pil­nu­je, mój pa­nie Kry­sie­wicz – czy­tał – że­by­śmy wszyst­ko za­sta­li w po­rząd­ku. Po­ko­je żony zwłasz­cza do­brze prze­wie­trzyć; sto­ry fi­ran­ki ka­zać po­spusz­czać, aby był cień, bo na ten upal cięż­ko­by było wy­trzy­mać przy otwar­tych oknach. Świe­żych kwia­tów nie trze­ba wno­sić do po­ko­ju żony, aby za­pach jej nie draż­nił. Ona te­raz nie zno­si żad­nych aro­ma­tów.

„Mój pa­nie Kry­sie­wicz, po­le­gam na pań­skiem po­czci­wem ser­cu, że wszyst­kie moje dys­po­zy­cye wy­ko­nasz co do sło­wa.

„Na sta­cyę trze­ba bę­dzie wy­słać lan­do i po­wóz, ten nowy, oprócz fur­man­ki pod ku­fry. Co le­piej nie­sie, jak pan uwa­ża?… żeby jak naj­mniej trzę­sło, bo żo­nie dok­to­rzy za­le­ci­li naj­więk­szą wy­go­dę w po­dró­ży. Naj­le­piej­by było prze­nieść ją na rę­kach w lek­ty­ce, gdy­by się dało.

„Po­ślij pan w so­bo­tę ko­nie po dok­to­ra Pnia­ka; niech no­cu­je w Omy­li­nie, aby­śmy go już za­sta­li za przy­jaz­dem.

„Z pa­nem ple­ni­po­ten­tem zo­ba­czę się w War­sza­wie, skąd za­pew­ne ra­zem wra­cać bę­dzie­my, tyl­ko, że my krok za kro­kiem, a on nas bę­dzie mógł wy­prze­dzić o kil­ka go­dzin, więc gdy­by co było po­trze­ba jesz­cze, to już przez nie­go bę­dzie pan uwia­do­mio­ny.

„W nie­dzie­lę rano niech ksiądz Ja­rzy­mo­wicz od­pra­wi wo­ty­wę na in­ten­cyę szczę­śli­we­go po­wro­tu na­sze­go i po­mó­dl­cie się tam wszy­scy za moją bie­dacz­kę i za mnie, żeby mi Bóg do­zwo­lił znieść to cięż­kie zmar­twie­nie, któ­rem do­świad­cza”.

Kry­sie­wi­czo­wi wąsy i brwi drżeć za­czę­ły, wy­raz wzru­sze­nia ma­lo­wał się na jego ogo­rza­łej, po­mię­tej, z fał­dów i zmarsz­czek uło­żo­nej twa­rzy.

Wes­tchnął jesz­cze raz, dło­nią prze­tarł wy­ły­sia­łe czo­ło i od­chrząk­nął, jak­by mu łzy po­łknię­te w gar­dle sta­nę­ły.

Po­ki­wał gło­wą i od­szedł od okna.

Z dzie­dziń­ca dał się sły­szeć dzwo­nek na po­łu­dnie, a za chwi­lę duży ze­gar w rzeź­bio­nej sza­fie, sto­ją­cy w jed­nym rogu po­ko­ju sto­ło­we­go, wy­bił po­wo­li go­dzi­nę dwu­na­stą, na co mu od­po­wie­dział za­raz srebr­ny gło­sik bron­zo­we­go ze­ga­ra na ko­min­ku w sa­lo­nie i trze­ci, war­czą­cy, ochryp­nię­ty ja­kiś i jak­by za­rdze­wia­ły od sta­ro­ści w kan­ce­la­ryi sa­me­go dzie­dzi­ca.

Prze­cho­dząc przez sa­lon, sta­ry rząd­ca za­trzy­mał się na chwi­lę i po­wiódł okiem wo­ko­ło, jak­by się chciał prze­ko­nać, czy wszyst­ko znaj­du­je się tu na swo­jem miej­scu.

Pod ścia­na­mi sta­ły cięż­kie, ada­masz­kiem kry­te me­ble, oszklo­ne ser­want­ki, sta­ro­świec­kie szaf­ki in­kru­sto­wa­ne, sto­li­ki z mo­zaj­ką, ozdob­ne se­pe­ci­ki na nich, mar­mu­ro­we słu­py z wa­zo­na­mi ala­ba­stro­wy­mi lub ze sta­rej sa­skiej por­ce­la­ny; na ko­min­ku bron­zo­we świecz­ni­ki z wi­sior­ka­mi krysz­ta­ło­wy­mi, od su­fi­tu zwie­szał się prze­pięk­nej ro­bo­ty pa­jąk w or­gan­ty­no­wym po­krow­cu, na ścia­nach błysz­cza­ły ob­ra­zy w zło­co­nych ra­mach, lu­stra na kon­so­lach, u drzwi zwie­sza­ły się cięż­kie por­ty­ery pod­bi­ja­ne atła­sem, pod­pi­na­ne gru­by­mi sznu­ra­mi i chwa­sta­mi z je­dwa­biu.

Kil­ka por­tre­tów, bar­dzo do­bre­go pendz­la, wi­sia­ło nad ka­na­pą, a z nich, jak­by żywe, spo­glą­da­ły twa­rze męż­czyzn w pe­ru­kach, wy­go­lo­nych, w wy­so­kich halsz­tu­kach bia­łych, we fra­kach ha­fto­wa­nych, dam de­kol­to­wa­nych, we fry­zu­rach pu­dro­wa­nych, w ga­zach i je­dwa­biach ele­gan­tek ze­szło­wiecz­nych.

Nad ko­min­kiem du­żych roz­mia­rów zwra­cał uwa­gę por­tret ko­bie­cy, pra­wie na­tu­ral­nej wiel­ko­ści; na tle wspa­nia­łej ma­ka­ty ja­sne­go ko­lo­ru ry­so­wa­ła się po­stać czter­dzie­sto­let­niej bru­net­ki, w czar­nej, ak­sa­mit­nej suk­ni z ko­ron­ko­wym koł­nie­rzem, z ob­na­żo­ne­ne­mi po łok­cie rę­ko­ma, z rę­ka­wicz­ka­mi i wa­chla­rzem w pulch­nych, bia­łych, kształt­nych rę­kach.

Przed laty kil­ku­na­stu, kie­dy ten por­tret ma­lo­wał je­den z naj­lep­szych ar­ty­stów fran­cu­skich, za­chwy­ca­no się nim w Pa­ry­żu, gdzie Kro­kow­scy wów­czas wła­śnie zimę spę­dza­li; pani Bal­bi­na uwa­ża­ła wsze­la­ko, że jej ma­larz nadał tro­chę wię­cej tu­szy i uczy­nił ją tęż­szą, niż była w rze­czy­wi­sto­ści.

Zna­jo­mi zaś utrzy­my­wa­li prze­ciw­nie, że uczy­nił ją na­wet szczu­plej­szą.

Wy­so­ka, roz­ro­sła, zbu­do­wa­na jak ka­ry­aty­da, od naj­wcze­śniej­szych lat oka­zy­wa­ła skłon­ność do oty­ło­ści i na­le­ża­ła do tych oka­zo­wych ko­biet, któ­re im­po­nu­ją od­ra­zu swo­ją fi­zy­ogno­mią.

Z la­ta­mi przy­by­wa­ło jej jesz­cze oka­za­ło­ści i tu­szy, cho­ciaż sta­ra­ła się po­wstrzy­my­wać tę wy­bu­ja­łość wspa­nia­łych kształ­tów wszel­ki­mi spo­so­ba­mi.

Kro­kow­ska była z rodu Or­szan­ką, her­bu Tur, a Or­szo­wie wszy­scy od­zna­cza­li się taką tę­ży­zną fi­zycz­ną i nie dar­mo tura dźwi­ga­li w her­bie; męż­czyź­ni mie­li wzrost i kształ­ty cy­klo­pów, ko­bie­ty by­wa­ły ma­je­sta­tycz­ne.

Z wie­kiem za­okrą­gla­li się w co­raz więk­sze bry­ły i cho­ro­wa­li na nad­miar sił ży­wot­nych.

Wada ser­co­wa była w ich ro­dzi­nie dzie­dzicz­ną.

Wie­dzie­li przy­najm­niej z góry, jaką śmier­cią przyj­dzie im scho­dzić z tego świa­ta.

Kry­sie­wicz, któ­ry trzy­dzie­ści lat prze­szło od prak­ty­kan­ta słu­gi­wał w ma­jąt­kach Or­szów i Kro­kow­skich, pa­mię­tał pa­nią Bal­bi­nę, dzi­siej­szą swo­ją dzie­dzicz­kę, jesz­cze z cza­sów pa­nień­skich.

Pa­trząc też na jej por­tret te­raz w sa­lo­nie, przy­po­mi­nał so­bie owe od­le­głe cza­sy i roz­ma­ite mo­men­ta tak dłu­giej prze­szło­ści; miał ją prze­cie na oczach, kie­dy pierw­szy raz wy­cho­dzi­ła za mąż za Omy­liń­skie­go.

Do­bra­na była z nich para na po­zór, ale szczę­ścia so­bie nie dali.

Sta­ry rząd­ca wes­tchnął głę­bo­ko, gdy so­bie przy­po­mniał pierw­sze­go męża swej pani.

Prze­cież to tu, w tym sa­mym par­ku, w ja­kieś dwa lata po ślu­bie, zna­le­zio­no go bez ży­cia przy most­ku, na sa­mym brze­gu rzecz­ki, prze­pły­wa­ją­cej ogród.

Za­strze­lił się nad wodą, z tym za­mia­rem za­pew­ne, aby cia­ło spa­dło do rze­ki i aby go tak ry­chło nie od­szu­ka­no.

O tem sa­mo­bój­stwie róż­nie lu­dzie opo­wia­da­li…

Praw­dzi­wy po­wód jed­nak po­zo­stał ta­jem­ni­cą; utrzy­my­wa­no, że nie­bosz­czyk cier­piał na me­lan­cho­lię i w łeb so­bie pal­nął bez wszel­kiej przy­czy­ny.

Mło­da wdo­wa kil­ka lat no­si­ła ża­ło­bę, aż na­resz­cie zdję­ła ją na parę mie­się­cy przed za­ślu­bie­niem dru­gie­go męża.

To po­wtór­ne mał­żeń­stwo tak­że wy­da­wa­ło się lu­dziom za­gad­ką; nie umie­li so­bie jej wy­tłu­ma­czyć.

Ja­nusz Kro­kow­ski był wpraw­dzie czło­wie­kiem mło­dym jesz­cze i przy­stoj­nym, na­le­żał do bar­dzo do­brej i znacz­nej ro­dzi­ny, do­syć był na­wet za­moż­nym, ale był nie­mo­wą; po­dob­no w dzie­ciń­stwie upu­ści­ła go nie­zręcz­na niań­ka na zie­mię i od tego fa­tal­ne­go wy­pad­ku za­nie­mó­wił zu­peł­nie.

Oprócz tego jed­ne­go bra­ku, po­sia­dać miał wie­le za­let cha­rak­te­ru, umy­słu i uspo­so­bie­nia; ogra­ni­czo­ny tyl­ko do to­wa­rzy­stwa osób naj­bliż­szych, naj­zau­fań­szych, nie udzie­lał się pra­wie zu­peł­nie, nie by­wał nig­dzie, za­ję­ty je­dy­nie lek­tu­rą i mu­zy­ką, któ­rą upra­wiał na­mięt­nie.

Za­stę­po­wa­ła mu ona z ko­niecz­no­ści wszyst­kie inne roz­ko­sze i przy­jem­no­ści ży­cia, z któ­rych ko­rzy­sta­nie utrud­nia­ło mu jego smut­ne ka­lec­two.

Do­bry, uprzej­my, nie­zmier­nie ugrzecz­nio­ny i wdzięcz­ny za każ­dy ob­jaw współ­czu­cia dla sie­bie, łą­czył ży­wość tem­pe­ra­men­tu z wiel­ką de­li­kat­no­ścią ser­ca i wy­twor­no­ścią na­tu­ry o ar­ty­stycz­nych in­stynk­tach.

Niz­ki, wą­tły z po­zo­ru, drob­nych kształ­tów, ale zgrab­ny i oży­wio­ny w ru­chach, sta­no­wił pod wzglę­dem po­wierz­chow­no­ści zu­peł­ny kon­trast z żoną, obok któ­rej wy­glą­dał, jak „be­du­in przy pi­ra­mi­dzie”, we­dług zło­śli­we­go wy­ra­że­nia jed­ne­go z od­pa­lo­nych kon­ku­ren­tów pani Omy­liń­skiej.

W twa­rzy szczu­płej, śnia­dej, o ry­sach wy­ra­zi­stych, ma­lo­wa­ła się wiel­ka do­broć i in­te­li­gen­cya;

w oczach ciem­nych pa­li­ły się chwi­la­mi bły­ski dziw­ne­go ognia, któ­ry mu­siał mu go­rzeć w du­szy, cho­ciaż na ustach mie­wał pra­wie za­wsze ten smęt­ny ja­kiś uśmiech, spo­ty­ka­ny tak czę­sto u onie­mia­łych.

Z Omy­liń­ską był w da­le­kiem ku­zy­no­stwie i to ich zbli­ży­ło do sie­bie.

Po­mi­mo wszel­kich po­zor­nych prze­ciw­no­ści, mał­żeń­stwo ich ucho­dzi­ło za bar­dzo szczę­śli­we i wy­jąt­ko­wo przy­kład­ne; ko­cha­li się i go­dzi­li ze sobą, jak naj­do­brań­sze sta­dło, któ­re­mu do zu­peł­ne­go za­do­wo­le­nia bra­ko­wa­ło tyl­ko po­tom­stwa.

Zwią­zek ich po­zo­stał bez­dziet­nym.

Dwa­dzie­ścia kil­ka lat prze­ży­li z sobą we wzo­ro­wej har­mo­nii, po­mi­mo zło­wróżb­nych gło­sów i scep­tycz­nych prze­wi­dy­wań – za­da­jąc kłam wszyst­kim złym ję­zy­kom, któ­re so­bie po­zwa­la­ły po­drwi­wać z ta­kie­go mał­żeń­stwa i utrzy­my­wa­ły, że Kro­kow­ska bę­dzie no­si­ła męża w me­da­lio­nie, żeby się jej nie zgu­bił kie­dy po dro­dze.

I wszyst­ko było jak naj­le­piej, do­pó­ki w ostat­nich la­tach pani Ja­nu­szo­wa nie za­czę­ła co­raz czę­ściej za­pa­dać na zdro­wiu; ba­da­li ją i le­czy­li naj­słyn­niej­si spe­cy­ali­ści w kra­ju, za­się­ga­ła po­ra­dy w Pa­ry­żu i Ber­li­nie, szu­ka­ła ra­tun­ku u wód za gra­ni­cą, pro­wa­dzi­ła ku­ra­cyę bar­dzo ści­słą i ży­cie jak naj­re­gu­lar­niej­sze – mimo to ro­do­wa fa­tal­ność Or­szów nie dała stę ni­czem za­kląć i usu­nąć.

– Stłusz­cze­nie ser­ca! – orze­ka­ła jed­no­gło­śna dy­agno­za wszyst­kich po­wag le­kar­skich.

Pu­ka­no, słu­cha­no, ba­da­no na roz­ma­ite spo­so­by ten nie­szczę­sny or­gan, któ­ry, jak rdze­wie­ją­ca sprę­ży­na w ze­ga­rze, wy­da­wał cha­rak­te­ry­stycz­ne skrzy­pie­nia i szme­ry, za­po­wia­da­ją­ce prę­dzej, czy póź­niej nie­uchron­ną ka­ta­stro­fę.

Stan cho­rej nie po­lep­szał się, po­mi­mo wszel­kich sta­rań i środ­ków.

Le­ka­rze za­ci­na­li usta, ki­wa­li gło­wa­mi, sku­ba­li bro­dę, marsz­czy­li czo­ła i brwi w głę­bo­kiem za­my­śle­niu i po­wia­da­li:

– Spró­bu­je­my jesz­cze tego lub tego, może się uda!…

Nie uda­wa­ło się jed­nak nic wię­cej; na­tu­ra szy­dzi­ła z usi­ło­wań na­uki i wy­sta­wia­ła me­dy­cy­nę na same za­wo­dy i bez­sku­tecz­ne pró­by.

Kro­kow­ska sama prze­sta­ła się łu­dzić na­dzie­ją wy­zdro­wie­nia; wie­dzia­ła już, co ją cze­ka.

Ostat­ni wy­jazd do wód za gra­ni­cą roz­cza­ro­wał ją w tym wzglę­dzie zu­peł­nie, wy­mo­gła na mężu, by przy­spie­szy­li po­wrót do domu; chcia­ła przy­najm­niej za­mknąć oczy u sie­bie i nie umie­rać wśród ob­cych.

– Ja się naj­le­piej czu­ję w Omy­li­nie – za­pew­nia­ła swe­go Ja­nusz­ka – tam mi się po­pra­wi, zo­ba­czysz!… Pniak się bę­dzie mną opie­ko­wał, ja jemu naj­wię­cej ufam z nich wszyst­kich.

Nie po­mo­gły per­swa­zye, proś­by, na­mo­wy; nie chcia­ła na­wet słu­chać, aby do koń­ca se­zo­nu po­zo­stać w Na­uhe­im.

Mu­sia­no uczy­nić za­dość jej woli, by nie roz­draż­niać i nie po­gar­szać jej sta­nu.

– Od­wieź­cie mnie do domu, od­wieź­cie jak naj­prę­dzej! – pro­si­ła się i na­le­ga­ła, jak­by w prze­czu­ciu i oba­wie, by ka­ta­stro­fa nie za­sko­czy­ła jej w dro­dze, przed po­wro­tem do Omy­li­na.

Z tych po­wo­dów też przy­spie­sza­no tak go­rącz­ko­wo przy­go­to­wa­nia na po­wrót pań­stwa z za­gra­ni­cy, a służ­ba w omy­liń­skim dwo­rze, pod do­zo­rem Kry­sie­wi­cza, krzą­ta­ła się od świ­tu do nocy, by na ozna­czo­ny dzień wszyst­ko było we wzo­ro­wym po­rząd­ku.

Dok­tor Pniak, gdy mu przed dwo­ma dnia­mi rząd­ca przy­wiózł wia­do­mość o po­wro­cie Kro­kow­skiej i za­py­tał, coby to zna­czyć mia­ło, że tak na­glą o po­śpiech i skra­ca­ją po­byt na ku­ra­cyi, z za­fra­so­wa­ną miną mruk­nął tyl­ko:

– Nie­do­brze!

– Źle? – za­gad­nął Kry­sie­wicz mło­de­go le­ka­rza, pa­trząc mu ba­daw­czo w oczy.

– Nie­do­brze! – po­wtó­rzył i gło­wę zwie­sił za­chmu­rzo­ny.

– Nie­ma ra­tun­ku?…

– Żad­ne­go.

Nie roz­ma­wia­li wię­cej.

Kry­sie­wicz od­je­chał do domu przy­bi­ty; wie­dział już, że stra­ci dzie­dzicz­kę, któ­rej słu­żył wier­nie i przy­wią­za­nie lat tyle i za­wdzię­czał dużo do­bre­go w ży­ciu. Łzy mu się krę­ci­ły pod po­wie­ką, gdy my­ślał o tem, że może ży­wej już nie po­wi­ta w pro­gach tego dwo­ru i tyl­ko trum­nę jej bę­dzie mógł uca­ło­wać, kie­dy ją przy­wio­zą do po­cho­wa­nia na omy­liń­skim cmen­ta­rzu.

Stał też w tej chwi­li przed jej por­tre­tem z naj­lep­szych cza­sów, gdy była w peł­ni sił, zdro­wia, kra­sy i roz­kwi­tu ży­cia, wpa­try­wał się w nią wil­got­ne­mi oczy­ma i ser­ce mu się ści­ska­ło z żalu.

– Ot, ży­cie ludz­kie! – mruk­nął i ręką mach­nął w po­wie­trzu, jak­by chciał po­wie­dzieć, że ono i fun­ta kła­ków nie war­te.

Cięż­ko mu było po­go­dzić się z my­ślą, że nie­ma ra­tun­ku dla ta­kiej wiel­kiej pani, któ­ra mo­gła­by prze­cież na wagę zło­ta oku­pić so­bie każ­dą go­dzi­nę i że tak samo umie­rać musi, jak umie­ra­ła jego bied­na żona przed czter­na­stu laty, tam, na fol­war­ku w Kra­si­nie, gdzie re­zy­do­wał i owdo­wiał, tak samo, jak te­raz pew­nie owdo­wie­je jego dzie­dzic.

Dużo mu przyj­dzie z tego ma­jąt­ku i z tych pie­nię­dzy, i z tego wspa­nia­łe­go dwo­ru i z tych wspa­nia­łych me­bli zło­co­nych, lu­ster, ob­ra­zów, fi­ra­nek, świe­ci­deł!…

– Ot, ży­cie ludz­kie!…

Smu­tek ro­bił ze sta­re­go rząd­cy jesz­cze więk­sze­go pe­sy­mi­stę i mru­ka, niż był nim od cza­su swe­go wdo­wień­stwa.

Za­miast na obiad do sie­bie, po­szedł na pró­bo – stwo za­mó­wić wo­ty­wę na in­ten­cyę szczę­śli­we­go po­wro­tu dzie­dzicz­ki i opo­wie­dzieć księ­dzu, na co się za­no­si z do­pusz­cze­nia Bo­że­go, a po dro­dze my­ślał:

– Po­trzeb­na też to taka spie­ka te­raz wła­śnie?… nie mo­gło­by to być po­chmur­no?… Na taki upał będą bie­dacz­kę wieź­li cho­rą, zmę­czo­ną, ży­cia nie­pew­ną!… Czło­wie­ko­wi zdro­we­mu od­dy­chać trud­no, a nie do­pie­ro ta­kiej mę­czen­ni­cy. Tak­że się z nią wy­bra­li!…

Na nie­bie ani jed­na chmur­ka nie fał­do­wa­ła błę­ki­tu: po­go­da była o tej po­rze na­wet wy­jąt­ko­wą; ju­trzej­szy dzień za­po­wia­dał się rów­nie upal­ny.

Do póź­ne­go wie­czo­ra trwa­ły przy­go­to­wa­nia we dwo­rze, ale ja­koś szczę­śli­wie, po­mi­mo po­śpie­chu, do­pro­wa­dzo­no wszyst­ko do ładu i, oprócz paru szyb wy­gnie­cio­nych przy wy­cie­ra­niu, oby­ło się bez waż­niej­szej ja­kiejś szko­dy.

O świ­cie, sto­sow­nie do dys­po­zy­cyi dzie­dzi­ca, lan­do, po­wóz i fur­man­ka na rze­czy wy­ru­szy­ły na sta­cyę.

Kry­sie­wicz sam się chciał wy­brać po ja­śnie pań­stwa, ale się roz­my­ślił; wy­go­lo­ny, ostrzy­żo­ny, ubra­ny od­święt­nie, obej­rzaw­szy jesz­cze wszyst­kie kąty, po­szedł z całą służ­bą dwor­ską do ko­ścio­ła i na klęcz­kach mo­dlił się przez całą wo­ty­wę.

A o tym sa­mym cza­sie, gdy w ko­ściół­ku wiej­skim za zdro­wie i za­cho­wa­nie cho­rej dzie­dzicz­ki pły­nę­ły sło­wa mo­dli­twy, pro­stej ale szcze­rej i go­rą­cej do Pana Za­stę­pów – po go­ściń­cu, wio­dą­cym pra­wie pro­sto­pa­dle do ko­le­jo­we­go toru, to­czy­ło się zwol­na i ostroż­nie wy­god­ne lan­do, w któ­rem ona sama w to­wa­rzy­stwie męża i pan­ny słu­żą­cej wra­ca­ła do Omy­li­na.

Wy­sła­no jej sie­dze­nie, po­ob­ty­ka­no wy­dę­te­mi po­dusz­ka­mi, pod­nie­sio­no do po­ło­wy budę, aby ją od ku­rzu i słoń­ca choć tro­chę osło­nić, pod­su­nię­to pod opuch­nię­te sto­py pod­nó­żek i ru­szo­no w dro­gę ze sta­cyi.

Na­prze­ciw sie­dział Kro­kow­ski w żół­tym gar­ni­tu­rze z chiń­skie­go je­dwa­biu, w ka­pe­lu­szu ry­żo­wym, z to­reb­ką po­dróż­ną przez ra­mię i oka nie spusz­czał z żony.

Obok nie­go za­ję­ła miej­sce pan­na Ana­sta­zya, skrom­ne, po­tul­ne, ci­che ja­kieś stwo­rze­nie, w po­pie­la­tej su­kien­ce z bia­łym, wy­ło­żo­nym koł­nie­rzy­kiem, w czar­nym grzyb­ku z wo­al­ką zie­lo­ną na gło­wie, gład­ko ucze­sa­nej w mi­tyn­kach ni­cia­nych na chu­dych rę­kach, któ­re trzy­ma­ły mnó­stwo dro­bia­zgów, w każ­dej chwi­li po­trzeb­nych dla cho­rej – ist­ne wcie­le­nie po­słu­szeń­stwa, po­świę­ce­nia i tro­skli­wo­ści w oso­bie sta­rej pan­ny z fi­zy­ogno­mią re­zy­dent­ki daw­ne­go sty­lu.

Kro­kow­ska sie­dzia­ła opar­ta o po­dusz­ki, z omdle­wa­ją­cym wy­ra­zem znu­że­nia i cier­pie­nia na twa­rzy, nie­gdyś pięk­nej i peł­nej ży­cia, a dzi­siaj apa­tycz­nej, zmie­nio­nej cho­ro­bą do nie­po­zna­nia; oczy mia­ła przy­mknię­te, a usta wpół otwar­te, z dol­ną war­gą nie­co ob­wi­słą i lek­ko wy­dę­tą, z poza któ­rej wi­dać było sze­reg bia­łych jesz­cze, rów­nych i zdro­wych zę­bów, za­ci­ska­nych chwi­la­mi, jak­by z bólu.

Po­jazd to­czył się po­wo­li, krok za kro­kiem nie­le­d­wie, po dro­dze, przy dniu świą­tecz­nym nie­zbyt za­ję­tej przez fur­man­ki prze­jezd­nych.

Ile­kroć, po­mi­mo wszel­kiej ostroż­no­ści stan­gre­ta, koło za­wa­dzi­ło o ka­mień na go­ściń­cu, lub tur­kot wy­mi­ja­ją­cej brycz­ki albo wozu gło­śniej da­wał się sły­szeć, cho­ra pod­no­si­ła po­wie­ki i wy­raz bo­le­sny zwięk­szał się oko­ło ust, ale w tej sa­mej chwi­li spo­tkaw­szy tro­skli­we i nie­spo­koj­ne spoj­rze­nie mę­żow­skich oczu, sta­ra­ła się po­wścią­gnąć i prze­módz; bla­dy, sztucz­ny, wy­si­lo­ny uśmiech po­ru­szał jej war­gi, szep­czą­ce ła­god­nie i do­bro­tli­wie:

– Nic… nic!… nie bój się!…

On wte­dy po­chy­lał się do jej ko­lan i de­li­kat­nie, lek­ko, ostroż­nie ca­ło­wał jej ręce, jak­by w po­dzię­ko­wa­niu za to za­pew­nie­nie i za tę od­po­wiedź, któ­rą da­wa­ła jego py­ta­ją­cym oczom.

Nie­kie­dy brał z rąk pan­ny Ana­sta­zyi duży wa­chlarz i uważ­nie, ci­cho, aby na­wet sze­le­stem je­dwa­biu nie po­draż­nić ner­wów cho­rej, wa­chlo­wał na twarz żo­nie ożyw­cze po­wie­trze, wpa­tru­jąc się w nią tro­skli­wie, nie­ustan­nie, jak­by od­gad­nąć chciał każ­dą myśl w tej znu­żo­nej gło­wie i kon­tro­lo­wać każ­de drgnie­nie ser­ca.

Otwie­ra­ła oczy na chwi­lę, uśmie­cha­ła się zno­wu do nie­go i wy­ma­wia­ła jed­no sło­wo:

– Dzię­ku­ję…

Jemu zaś wte­dy na wil­got­nych rzę­sach zwie­sza­ła się łza roz­czu­le­nia, ale pa­lec kła­dąc so­bie na ustach, nie­mem spoj­rze­niem bła­gać się zda­wał:

– Nie mów, nie mów nic!…

Raz po raz spo­glą­dał nie­cier­pli­wie na ze­ga­rek, aby się prze­ko­nać, czy ten żółw cza­su le­zie tak po­wo­li i ocię­ża­le, jak gdy­by miał ustać w dro­dze i jak­by nig­dy nie mie­li do­je­chać do tego Omy­li­na.

Go­dzi­na je­de­na­sta była za­le­d­wie, a po­wie­trze, nie wy­sty­głe jesz­cze po wczo­raj­szej spie­ko­cie, no­wym się wa­rem sło­necz­nym na­peł­nia­ło; dzień za­po­wia­dał się jesz­cze bar­dziej upal­ny.

Kro­kow­ski, jak­by z wy­rzu­tem, pa­trzał w nie­li­to­ści­we nie­bo i ku słoń­cu rzu­cał spoj­rze­nia bo­jaź­li­we nie­mal, tak go prze­ra­że­niem, trwo­gą, nie­po­ko­jem przej­mo­wa­ło zbli­ża­ją­ce się po­łu­dnie.

Skła­dał ręce z ja­kąś bo­le­sną re­zy­gna­cyą i chwi­la­mi zda­wał się za­po­mi­nać na­wet o cho­rej żo­nie; my­śli jego od­la­ty­wa­ły wte­dy aż pod samo nie­bo, skar­żyć się Bogu i bła­gać Go, aby ob­ło­kiem ka­zał na­kryć zło­tą pasz­czę tego Mo­lo­cha, zie­ją­cą ża­rem na zie­mię i na jego cho­rą bie­dacz­kę, któ­rej płyt­ki, krót­ki od­dech świad­czył o co­raz więk­szem osła­bie­niu.

Ile­kroć prze­jeż­dża­li koło przy­droż­nych kar­czem lub do­mostw, lu­dzie ze zdzi­wie­niem spo­glą­da­li na ów po­dróż­ny po­wóz, wlo­ką­cy się go­ściń­cem i ze współ­czu­ciem zmie­sza­nem z cie­ka­wo­ścią zwra­ca­li oczy na pań­stwo z Omy­li­na; nie­któ­rzy w mil­cze­niu od­sła­nia­li gło­wy i przy­sta­wa­li w miej­scu, jak­by nie po­jazd z ży­wy­mi ludź­mi, ale ka­ra­wan z nie­bosz­czy­kiem prze­jeż­dżał.

Kun­dle wiej­skie, uja­da­ją­ce i pę­dzą­ce za każ­dym wo­zem po dro­dze, aby go psim zwy­cza­jem po­wi­tać i po­że­gnać wy­my­śla­niem, in­stynk­tem chy­ba wie­dzio­ne, po­mru­ki­wa­ły tyl­ko i ze zdzi­wie­niem, prze­krzy­wia­jąc łby, pa­trza­ły na lan­do Kro­kow­skich.

Pan­na Ana­sta­zya mia­ła w po­go­to­wiu buł­kę, któ­rą w ra­zie po­trze­by ła­go­dzi­ła hu­mor wiej­skich Cer­be­rów, rzu­ca­jąc im po ka­wał­ku ze sło­wa­mi:

– Masz, Bry­siu, masz!… a bądź grzecz­ny, ci­cho bądź!…

Spo­ry ka­wał dro­gi, na szczę­ście, prze­rzy­nał las; wje­cha­li w cień i zbo­czy­li z go­ściń­ca na pia­ski, po któ­rych cię­żej było ko­niom cią­gnąć, ale koła to­czy­ły się rów­niej, po­jazd pra­wie nie pod­sko­czył ani razu – cho­ra mo­gła spo­koj­nie drze­mać.

Kro­kow­ski po­ci­chut­ku uniósł się na sie­dze­niu i po­gła­skał z wdzięcz­no­ścią stan­gre­ta po ple­cach, jak gdy­by mu wy­ra­zić chciał swo­je uzna­nie za ostroż­ną i rów­ną jaz­dę, a jed­no­cze­śnie dał mu znać na migi, by ko­nie za­trzy­mał.

Miej­sce było cie­ni­ste, chłód przy­jem­ny ła­go­dził spie­kę po­łu­dnia, bal­sa­micz­ny za­pach za­wie­wał od so­sen i świer­ków.

Ci­sza głę­bo­ka, sen­na, roz­la­ną była w na­tu­rze; od cza­su do cza­su tyl­ko brzęk­nę­ły sprzącz­ki, skrzyp­nę­ły rze­mie­nie uprzę­ży, po­ru­sza­ne łba­mi koni, opę­dza­ją­cych się od do­kucz­li­wych much, za­świer­go­tał ptak na ga­łę­zi lub zda­ła od go­ściń­ca do­bie­gło zgłu­szo­ne echo tur­ko­tu.

Kro­kow­ska zda­wa­ła się lżej od­dy­chać i uspo­ka­jać.

Twarz jej ła­god­niej­szy przy­bra­ła wy­raz; z gło­wą, prze­chy­lo­ną nie­co na ra­mię, za­sy­pia­ła snem głę­bo­kim, w jaki za­pa­da­ją lu­dzie znu­że­ni dłu­gim wy­sił­kiem.

Pan­na Ana­sta­zya z jed­nej, Kro­kow­ski z dru­giej stro­ny czu­wa­li, aby tego bło­gie­go snu nie prze­rwa­ła jej na­wet musz­ka swo­im brzę­kiem.

Mi­nu­ty upły­wa­ły, wy­po­czy­nek cho­rej się prze­dłu­żał…

Z gło­wą opar­tą na dło­ni, nie­ru­cho­my pra­wie, jak­by się oba­wiał spło­szyć sen swo­jej bie­dacz­ki, sie­dział bied­ny nie­mo­wa na swo­jem miej­scu i cze­kał.

Sta­ra pan­na za­du­ma­ła się smut­nie; stan­gret, jak au­to­mat nie­po­ru­szo­ny, cze­kał na koź­le roz­ka­zu, aże­by w dal­szą pu­ścić się dro­gę.

Trzy kwa­dran­se upły­nę­ły w ten spo­sób.

Cho­ra spa­ła cią­gle w nie­zmie­nio­nej po­zy­cyi; chwi­la­mi zda­wa­ło się, że nie od­dy­cha wca­le i że z tego cięż­kie­go snu nie obu­dzi się już nig­dy.

Kro­kow­skie­go oczy za­czę­ły się nie­po­ko­ić; pró­bo­wał na­chy­lić się ku żo­nie, wy­tę­żał słuch, jak­by usły­szeć chciał tęt­no jej ser­ca, zlek­ka zbli­żał swą dłoń do jej ręki, trzy­ma­nej na ko­la­nach, ale onie­śmie­la­ła go myśl, że naj­lżej­sze do­tknię­cie, naj­mniej­szy sze­lest mógł­by ją zbu­dzić.

Co­fał się i za­trzy­my­wał, a jed­no­cze­śnie znać było, że go ten wy­po­czy­nek, tak dłu­gi, na­ba­wia ja­kiejś trwo­gi.

Do­tknął ra­mie­nia pan­ny Ana­sta­zyi i nie­mym ru­chem gło­wy wska­zał na żonę, jak­by py­tał:

– Co to jest?… jak się pani zda­je?… Czy to sen tak głę­bo­ki, czy co in­ne­go?

Pan­na Ana­sta­zya mia­ła minę za­kło­po­ta­ną; nie wie­dzia­ła, co po­ra­dzić, co zro­bić.

Obo­je sie­dzie­li zno­wu ja­kiś czas, cze­ka­li jesz­cze.

Kro­kow­ski na ze­ga­rek spoj­rzał; do­cho­dzi­ła dwu­na­sta. Trzy dłu­gie go­dzi­ny upły­nę­ły im już w dro­dze, a do domu mie­li jesz­cze wiorst kil­ka­na­ście i to w naj­więk­szy upał, w wa­run­kach naj­uciąż­liw­szych.

Po­ka­zał ze­ga­rek swo­jej są­siad­ce, jak­by py­tał:

– Co po­cząć?… je­chać, czy stać?… po­łu­dnie już…

Sta­ra pan­na wes­tchnę­ła, spoj­rza­ła na nie­bo i za całą od­po­wiedź otar­ła so­bie uzno­jo­ne czo­ło; usta jej po­ru­szy­ły się tyl­ko bez gło­su.

Bała się wy­ra­zić swo­je zda­nie.

Twarz Kro­kow­skie­go ob­le­ka­ła się co­raz głęb­szym smut­kiem, któ­ry chwi­la­mi przy­bie­rał wy­raz nie­wy­mow­ne­go zgnę­bie­nia i re­zy­gna­cyi.

Mil­czą­ca, nie­ru­cho­ma, po­nu­ra nie­mal fi­zy­ogno­mia śpią­cej żony na­su­wa­ła mu my­śli strasz­ne, roz­pacz­li­we.

W ostat­nich cza­sach zbyt czę­sto na­słu­chać się mu­siał o nie­bez­pie­czeń­stwie, ja­kie jej gro­zi­ło, o ka­ta­stro­fie, któ­rej przed nim nie ta­jo­no, aby był przy­go­to­wa­ny na prze­wi­dy­wa­ną ewen­tu­al­ność, o tem, że żad­na siła ludz­ka nic tu­taj już nie po­mo­że i że wszyst­ko tyl­ko w ręku Boga.

Mó­wio­no mu:

– Wy­pa­dek bar­dzo cięż­ki!… stan groź­ny. Cho­ro­ba upar­ta po­stę­pu­je; może się za­trzy­mać w pew­nem sta­dy­um, ale cof­nąć zu­peł­nie – już nie.

Pod­czas ostat­nie­go kon­sy­lium w Ber­li­nie sie­dział, jak na tor­tu­rach, wy­cze­ku­jąc wy­ro­ku z ust le­ka­rzy, któ­rych aż pię­ciu, sa­mych spe­cy­ali­stów, we­zwał do po­ra­dy. Trzech nie ro­bi­ło żad­nej na­dziei; czwar­ty wspo­mniał coś o po­dob­nym wy­pad­ku, któ­ry mu się wy­le­czyć uda­ło, w gor­szych na­wet wa­run­kach, tyl­ko, że pa­cy­ent na­ba­wił się za­pa­le­nia płuc przez wła­sną nie­ostroż­ność i umarł; ostat­ni łysy i wy­go­lo­ny sta­ru­szek, z po­czci­wą ja­kąś i jo­wial­ną twa­rzą, na od­chod­nem ujął go za obie ręce, wi­dząc, jak strasz­ne cier­pie­nia za­da­li mu jego ko­le­dzy i ze współ­czu­ciem rzekł:

– A ja panu po­wiem, że pań­skiej żony nie pod­jął­bym się wpraw­dzie wy­le­czyć, ale cał­kiem tra­cić wia­rę w ży­wot­ność or­ga­ni­zmu i cu­dow­ną siłę na­tu­ry – nie na­le­ży nig­dy!… Jak mnie pan wi­dzisz, od ośm­na­stu lat cho­ru­ję tak­że na ser­ce i no­szę wy­rok na sie­bie pod­pi­sa­ny przez sa­mych znaw­ców, któ­rych kom­pe­ten­cyi nie śmiał­bym za­prze­czyć, a jed­nak żyję jesz­cze i, nie­ste­ty, prze­ży­łem wie­lu mo­ich wła­snych pa­cy­en­tów w tym okre­sie cza­su.

Uśmiech­nął się przy­jaź­nie, po­ki­wał gło­wą i uści­snąw­szy mu ser­decz­nie rękę, do­dał:

– Ży­cie, dro­gi pa­nie, jest bar­dziej ły­ko­wa­te, niż się to nam wy­da­je, dla­te­go ra­dzę nie zwie­szać gło­wy i za­ufać do ostat­niej chwi­li na­tu­rze!…

Sło­wa te oży­wi­ły zno­wu zdrę­twia­łe ser­ce Kro­kow­skie­go; po­wta­rzał je dla do­da­nia so­bie otu­chy i czuł nie­wy­mow­ną wdzięcz­ność dla sta­re­go me­dy­ka, że mu na­wią­zał w ser­cu cho­ciaż tę ostat­nią, wą­tłą, pa­ję­czą nit­kę na­dziei, bez któ­rej czuł­by się był zu­peł­nie zła­ma­nym i zgnę­bio­nym na du­chu.

Z po­cząt­ku te bóle i stra­pie­nia dzia­ła­ły na nie­go, jak po­wódź, za­po­wia­da­ją­ca się groź­nie, ale jesz­cze zda­le­ka; prze­ra­ził się prze­wi­dy­wa­ną klę­ską i chciał bro­nić wszyst­kie­go, co mógł utra­cić.

Mó­wił so­bie:

– Nie, to nie­po­dob­na!… oni się mylą, im się tyl­ko tak zda­je. Prze­sa­dza­ją, stra­szą!… gdzież­by to mo­gło być aż tak źle?! Oni mi ją mu­szą wy­le­czyć, nie ci, to inni; prze­cież dok­to­rów nie brak na świe­cie! Co oni ga­da­ją, że to wy­pa­dek cięż­ki, że nie moż­na się spo­dzie­wać zu­peł­ne­go wy­zdro­wie­nia!… Spró­bu­je­my.

Ale im bar­dziej nie­bez­pie­czeń­stwo się zwięk­sza­ło, im bar­dziej stan cho­rej się po­gar­szał, tem więk­sze mu­siał ro­bić ustęp­stwa ze swych wy­ma­gań i swo­ich na­dziei, tem wię­cej się wy­rze­kał, byle tyl­ko ura­to­wać, jak w po­wo­dzi, choć­by to jed­no pole, choć­by jed­nę ski­bę, je­den skra­wek, jed­nę piędź zie­mi na ostat­ku.

Już nie ma­rzył o tem i nie pra­gnął zu­peł­ne­go wy­le­cze­nia żony, prze­dłu­że­nia jej ży­cia na lata, na mie­sią­ce, ale na ty­go­dnie, na dnie, na go­dzi­ny choć­by, jak w tej chwi­li, na owym po­sto­ju w le­sie, gdy mu się za­kra­dły do ser­ca strasz­ne prze­czu­cia i gryźć je za­czę­ły przy­pusz­cze­niem:

– A je­śli… je­śli to nie sen?…

I mię­dzy tą strasz­ną nie­pew­no­ścią a oba­wą prze­rwa­nia cho­rej tego wy­po­czyn­ku, któ­ry mógł być dla niej do­bro­dziej­stwem; mię­dzy tą trwo­gą a de­li­kat­no­ścią ko­cha­ją­ce­go ser­ca, wa­hał się z mę­czar­nią okrut­ną w du­szy i nie umiał się na nic sta­now­cze­go zde­cy­do­wać.

Za­ła­mał ręce, oczy przy­mknął i wpadł przez chwi­lę w stan bo­le­snej kon­tem­pla­cji.

Przez tę nie­szczę­sną za­po­rę ka­lec­twa, któ­re go od świa­ta od­gra­dza­ło, nie mo­gąc z ludź­mi dzie­lić się swe­mi my­śla­mi, nie mo­gąc uczuć swo­ich wy­ra­zić i ulżyć ser­cu, tak cięż­ko stra­pio­ne­mu, wy­bie­gał du­chem do je­dy­ne­go Po­cie­szy­cie­la, któ­ry go ro­zu­miał bez słów, któ­ry w my­ślach i w ser­cu ludz­kiem czy­ta, jak w księ­dze otwar­tej, z któ­rym roz­mo­wa była dlań naj­ła­twiej­szą i naj­więk­szą przy­nieść mo­gła po­cie­chę.

Nie­mo­wa roz­ma­wiał z Bo­giem – ję­zy­kiem du­szy, sło­wa­mi mo­dli­twy.

– Boże! – ża­lił się w cięż­kiem stra­pie­niu swo­jem – prze­cież to nie może być, abyś tej bied­nej mę­czen­ni­cy mo­jej nie do­zwo­lił wró­cić ży­wej jesz­cze do domu, abyś ją po­wo­ły­wał do Sie­bie bez ostat­niej po­cie­chy, abyś tej ła­ski jej od­ma­wiał, o któ­rą Cię pro­si­ła tak go­rą­co dziś jesz­cze: „Po­zwól mi, Pa­nie, do­je­chać przy­najm­niej do Omy­li­na!”… Dla­cze­go miał­byś tego nie uczy­nić?… Toż to ostat­nia jej proś­ba, ostat­nie jej ży­cze­nie… Zmi­łuj się Boże nad nami!… Prze­cież tak, bez po­że­gna­nia, bez spoj­rze­nia przy­najm­niej, bez uści­sku ręki nie mo­żesz mi jej za­brać; ja i tak, i tak zo­sta­nę bez niej już na resz­tę ży­cia, jak roz­bi­tek… Czyż ja mam jaką dru­gą du­szę rów­nie mi życz­li­wą, czyż ja mam kogo wię­cej oprócz niej?… Dwa­dzie­ścia lat po­zwo­li­łeś nam prze­żyć ze sobą, dwa­dzie­ścia lat!… a te­raz ją za­bie­rasz, a mnie zo­sta­wiasz. Za­bierz nas cho­ciaż ra­zem, jak ra­zem ży­li­śmy z sobą!… To prze­cież nie żona tyl­ko, ale przy­ja­ciel, ro­dzi­na moja, świat mój cały był w niej, a bez niej, co?… Pust­ka!… Ja nie chcę, ja nie mogę, nie po­tra­fię żyć sam, opusz­czo­ny, od­cię­ty od wszyst­kie­go!… Wy­słu­chaj Ty, Boże mój, proś­by, skar­gi, gło­su mo­je­go!…

Sło­wa mo­dli­twy mie­sza­ły się mu z my­śla­mi o nie­szczę­ściu, ja­kie­go się oba­wiał, o lo­sie, któ­ry go cze­kał; gdy­by w tej chwi­li cu­dem ja­kim głos był od­zy­skał, pierw­sze sło­wo, ja­kie­by mu z ust się wy­dar­ło, by­ło­by bła­ga­niem:

– Boże, ła­ski!…

W tej pie­tycz­nej za­du­mie po­grą­żał się co­raz bar­dziej, nie śmie­jąc oczu otwo­rzyć, jak gdy­by oba­wiał się bla­sku dnia ja­sne­go i wi­do­ku tej ci­chej, nie­ru­cho­mej, mil­czą­cej twa­rzy, na któ­rej strasz­na dla nie­go ma­lo­wa­ła się za­gad­ka: sen, czy śmierć?…

Na­gle, jak ob­ja­wie­nie ja­kie, przy­szła mu myśl do gło­wy, że mógł­by, że po­wi­nien­by vo­tum ja­kie uczy­nić na in­ten­cyę wy­zdro­wie­nia żony; prze­cież mu lu­dzie mó­wi­li, iż tyl­ko cudu na­le­ży się spo­dzie­wać, że tyl­ko Bóg je­den mógł­by ją ura­to­wać; po­wta­rza­li to tak czę­sto, a on słu­chał i nie do­ro­zu­mie­wał się, że to może nie przy­pad­ko­we były tyl­ko sło­wa, ale wska­zów­ka z ja­kie­goś wyż­sze­go na­tchnie­nia.

Tyle środ­ków ludz­kiej wie­dzy i mocy zu­ży­to nada­rem­nie do tej pory; a u Boga nie pró­bo­wa­no wy­pro­sić ni­cze­go?… Kto to wie, czy Bóg umyśl­nie tak nie do­świad­czał ich, nie skie­ro­wy­wał ku so­bie, nie na­pro­wa­dzał na dro­gę ofia­ry.

Cud!… a prze­cież i cuda były: umar­li z gro­bu wsta­wa­li, ko­na­ją­cy wra­ca­li do ży­cia przez wia­rę i ofia­rę.

Wia­ry mu nig­dy nie bra­kło, re­li­gij­ne uspo­so­bie­nie za­cho­wa­ło się w nim od dzie­ciń­stwa; całe ży­cie na­le­żał do wie­rzą­cych, do gor­li­wych na­wet, na­boż­ny był i dzi­siaj – z szó­stym krzy­ży­kiem na bar­kach – rano i wie­czo­rem klę­ka­jąc przy­kład­nie do pa­cie­rzy, jak za owych lat chło­pię­cych, gdy go do­pie­ro mo­dlić się uczo­no.

Tak – wia­rą i ofia­rą u nie­ba cudu na­le­ża­ło mu wy­pro­sić.

Ta myśl pod­nio­sła go na­gle, po­krze­pi­ła, otu­chą na­tchnę­ła.

– Ofia­rą – ale jaką?… – prze­mknę­ło mu po gło­wie.

Ja­ką­kol­wiek­bądź, choć­by naj­więk­szą, choć­by naj­cięż­szą – z Bo­giem w tar­gi wcho­dzić rzecz nie­god­na!

Wszyst­ko, wszyst­ko od­dać na chwa­łę Bożą, na po­ży­tek bliź­nim, na zwięk­sze­nie do­bra, praw­dy, świa­tła na zie­mi, na oku­pie­nie ja­sno­ści nie­bie­skiej poza świa­ta­mi.

I zro­dzi­ła się w nim w tej chwi­li myśl, mgli­sta jesz­cze, nie­okre­ślo­na, nie uję­ta w go­to­wą for­mę, któ­rą, jak świe­cę na oł­ta­rzu, za­pa­lił Bogu w swej ci­chej, nie­mej, go­rą­cej mo­dli­twie o ży­cie żony.

– Cały ma­ją­tek, całe mie­nie moje niech bę­dzie ofia­rą! – po­wie­dział so­bie wów­czas i uczuł, jak mu na­gle dziw­nie lżej się zro­bi­ło w du­szy, jak mu od­wa­gi i pew­no­ści ja­kiejś przy­by­ło, że złe da się za­że­gnać, że cud bę­dzie i że tam, gdzie moc ludz­ka bez­sil­ną się oka­za­ła, moc Bo­ska oka­że swo­ją ła­ska­wą po­tę­gę.

Sły­szał, jak­by głos ja­kiś w swo­jej du­szy, któ­ry doń mó­wił:

– Otwórz oczy, spoj­rzyj!… proś­by two­je są wy­słu­cha­ne.

I w tej sa­mej chwi­li za­drżał, opu­ści­ły go od razu wszyst­kie zwąt­pie­nia, wszyst­kie złe prze­czu­cia pierzch­nę­ły na­gle, nie­wy­mow­na, dzie­cię­ca ja­kaś ra­dość prze­peł­ni­ła mu pier­si; było mu tak, jak­by wśród ciem­nej nocy bły­snę­ło na­gle słońc kil­ka nad jego gło­wą.

Usły­szał głos żony:

– Na­stu­siu, pić!…

Obu­dzi­ła się za­tem z owe­go snu, któ­ry miał po­zo­ry śmier­ci i ta­kim nie­po­ko­jem, taką tro­ską prze­ni­kał jego ser­ce.

– Dla­cze­go­ście ka­za­li sta­nąć? – py­ta­ła Kro­kow­ska – co to za las?… gdzie my je­ste­śmy?…

Oczy jej roz­glą­da­ły się do­ko­ła, twarz mia­ła wy­raz wy­po­czę­ty; od­dy­cha­ła lżej i za­schnię­ty ję­zyk od­wil­ża­ła chci­wie mle­kiem, któ­re z por­ce­la­no­wej bu­tel­ki są­czy­ła jej w usta usłuż­na pan­na słu­żą­ca.

– Jak ci jest?… jak się czu­jesz?… czyś do­brze spa­ła? – py­ta­ły oczy roz­ja­śnio­ne nie­mo­wy, a usta po­ru­sza­ły się głu­che­mi wy­ra­za­mi, któ­re cho­ra na­uczy­ła się jed­nak od­ga­dy­wać przez dwu­dzie­sto­let­nie ob­co­wa­nie z mę­żem i słu­chać je ser­cem.

Je­dwab­nym fu­la­rem ocie­rał jej czo­ło i od­gar­niał z nie­go gru­be pu­kle si­wa­wych już wło­sów, a twarz mu przy­tem pro­mie­nia­ła ta­kiem szczę­ściem, ra­do­ścią, roz­rzew­nie­niem, że ję­zyk sam nie był­by mógł wy­ra­zić le­piej uczuć, któ­rych w tej chwi­li do­zna­wał.

Cho­ra wes­tchnę­ła i z wdzięcz­no­ścią ści­ska­ła rękę męża.

– Ja­koś mi do­brze – szep­nę­ła, a on za­czął gło­wą ki­wać i uśmie­chać się do niej, i rę­ko­ma w po­wie­trzu po­trzą­sać, jak­by wo­łał:

– A wi­dzisz, wi­dzisz!… To Pan Bóg, to Pan Róg zro­bił… ja Go upro­si­łem, ja się mo­dli­łem do Nie­go, On mnie wy­słu­chał. To cud, to Pan Bóg!…

Stan­gret na koź­le po­ru­szył się, obej­rzał i ka­pe­lusz zdjął z gło­wy.

Kro­kow­ski py­ta­ją­ce spoj­rze­nie rzu­cił pan­nie Ana­sta­zyi.

– W ko­ście­le gdzieś na Anioł Pań­ski dzwo­nią – ob­ja­śni­ła go.

Zda­le­ka, z poza lasu do­cho­dził wy­raź­nie od­głos sy­gna­tur­ki w tej chwi­li.

– To w Po­cie­jo­wi­cach – do­rzu­cił woź­ni­ca – musi być po su­mie. Tam od­pust dzi­siaj.

Kro­kow­ska cięż­ką rękę pod­nio­sła i zro­bi­ła znak krzy­ża na pier­siach.

Pan­na Ana­sta­zya prze­że­gna­ła się i za­czę­ła od­ma­wiać An­ty­fo­nę, a Kro­kow­ski wy­siadł z po­jaz­du, od­szedł o kil­ka kro­ków w las i z gołą gło­wą rzu­cił się na ko­la­na.

Dzwon dźwię­czał na „Ave Ma­ria”, a słoń­ce zło tymi pro­mie­nia­mi zda­wa­ło się chwy­tać roz­bu­ja­ne dźwię­ki i w ci­szy roz­no­sić je po oko­li­cy, ob­la­nej bla­skiem po­łu­dnia.

Uro­czy­stą po­wa­gę w swej pro­sto­cie mia­ła ta chwi­la mo­dli­twy…

Kro­kow­ska prze­sta­ła szep­tać „ Zdro­waś Ma­rya” i po­chy­li­ła ni­żej gło­wę, kła­dąc znak krzy­ża na czo­le i na pier­siach.

Twarz jej wy­ra­ża­ła te­raz spo­kój i jak­by do­zna­ną ulgę w cier­pie­niach.

– Da­le­ko mamy jesz­cze do domu? – spy­ta­ła gło­sem sła­bym, ale wy­raź­nym i bez owe­go przy­kre­go wy­sił­ku, z ja­kim po­przed­nio się od­zy­wa­ła.

Stan­gret, uchy­la­jąc czap­ki, od­wró­cił się z ko­zła i od­po­wie­dział:

– Bę­dzie nie całe dwie mile, pro­szę ja­śnie pani; na trze­cią za­je­dzie­my.

– Do­pie­ro?… – wes­tchnę­ła ża­ło­śnie. – Zda­je mi się, że całą dobę już je­dzie­my.

– A tak, po­wo­lut­ku to się sprzy­krzy; te­raz będą pia­chy, to mo­że­my tro­chę przy­spie­szyć, bo koła pój­dą jak po pie­rzy­nie, a od Snop­ko­wic bę­dzie zno­wu las, to i upał tro­chę ze­lży.

Kro­kow­ski, po­sły­szaw­szy roz­mo­wę, zbli­żył się do po­jaz­du i za­czął po­pra­wiać po­dusz­ki, na któ­rych opie­ra­ła się cho­ra; z bocz­nej kie­sze­ni wy­jął małą ta­blicz­kę i szy­fe­rek w srebr­nej ob­sad­ce, na­kre­ślił kil­ka słów i po­ka­zał je żo­nie.

– Jak się czu­jesz, ko­chan­ko? – od­czy­ta­ła pi­sa­ne za­py­ta­nie i pa­trząc mu w oczy, od­rze­kła:

– Ja­koś le­piej.

Zma­zał pi­smo i szyb­ko na jego miej­scu inne po­sta­wił wy­ra­zy.

– Bóg ła­skaw, zli­tu­je się nad nami; bądź do­brej my­śli.

Zno­wu ta­blicz­kę pod­niósł jej do oczu i uśmie­cha­jąc się czu­le, ki­wał gło­wą, pod­czas gdy czy­ta­ła, jak­by pra­gnął prze­ko­nać ją i otu­chy do­dać z głę­bi ser­ca, prze­peł­nio­ne­go te­raz na­dzie­ją i ra­do­ścią.

– Czy mo­że­my już je­chać? – spy­tał w ten sam spo­sób, za po­śred­nic­twem tej szyb­kiej ko­re­spon­den­cyi, któ­ra mu zwy­kle uła­twia­ła po­ro­zu­mie­wa­nie się z żoną.

Ski­nę­ła gło­wą po­ta­ku­ją­co i po­wie­dzia­ła:

– Owszem; tak­bym chcia­ła być już w domu!… U sie­bie, to i umie­rać lżej.

Spoj­rzał na nią z ta­kim wy­rzu­tem, jak­by bluź­nier­stwo usły­szał z jej ust i pod­no­sząc pa­lec w górę, nie­mym ge­stem po­ka­zał jej nie­bo; po­tem usiadł na swo­jem miej­scu i dał znak stan­gre­to­wi, aby zwol­na ru­szył w dal­szą dro­gę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: