- W empik go
Szubrawcy. Tom 1 - ebook
Szubrawcy. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 329 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Omylinie od trzech dni robiono na gwałt porządki; przewietrzano cały dwór, trzepano meble, froterowano posadzki, okurzano wszystkie kąty.
Służba od rana do wieczora kręciła się po pokojach ze szczotkami, miotełkami, ścierkami i gąbkami w ręku.
W niedzielę Krokowscy mieli powrócić z zagranicy.
We środę przyszedł jeden telegram z Berlina, we czwartek drugi z Aleksandrowa, w sobotę trzeci z Warszawy z wiadomością, że wracają i z poleceniami co do przygotowań na ich przyjęcie.
Krysiewicz głową kręcił, wąsy swoim zwyczajem zagryzał z jednej strony, co u niego znaczyło zakłopotanie; zwykle małomówny, teraz milczał, jak zaklęty i odpowiadał piąte przez dziesiąte na zapytania służby:
– Czy jaśnie pani gorzej się zrobiło, czy co?… przecie mieli wracać aż na październik, a tu się wrzesień jeszcze nie skończył.
Rządca brwi chmurzył tylko i z rękoma w kieszeniach, w słomkowym kapeluszu na głowie chodził z pokoju do pokoju, robiąc przegląd pańskich apartamentów, nagląc służbę do pośpiechu.
– Antoni, zwijaj-no ty się prędzej!… guzdrzesz się, jak mucha w mazi. Drugi dzień z temi szybami nie możecie sobie dać rady. Fruziowa chce dziś firanki zakładać; kiedy to wszystko będzie gotowe?!… Wstyd!… może mam ja wam pomagać?…
Stary lokaj i chłopak kredensowy uwijali się w salonie, ustawiając meble; kilka dziewcząt folwarcznych umywało drzwi i okna, w których szyby kredą pomazane czekały oczyszczenia bibułą i ścierką.
Na dworze był upał, słońce przypiekało, jakby je w piekielnych czeluściach rozżarzono.
Na widok rządcy, wszystkie ręce zajęte robotą, przyspieszały ruch; dziewki uznojone czoła i nosy ocierały rękawami koszuli. W powietrzu unosił się zapach mydła, kredy, terpentyny, potu ludzkiego, z którym od czasu do czasu mieszała się woń rozkwitych róż sztamowych, sadzonych długim rzędem pod oknami dworu od strony parku i kwiatów w starannie utrzymanych gazonach.
Chlupotanie wody z wyżymanych ścierek nad miską, skrzyp bibuły o szkło, stukanie młotków i wbijanych gwoździ w ścianę, łoskot przesuwanych mebli i urywane słowa służących, klnących „psiakrew, gorąco” i robotę, mąciły spokój południowej pory, w której zdawała się omdlewać cała natura pod wrażeniem słonecznych pocałunków z jasnego nieba.
Krysiewicz w płóciennym kitlu, bez kamizelki, bez krawata pod wyłożonym kołnierzykiem… wachlując się kapeluszem, stawał od czasu do czasu w otwartem oknie dla nabrania świeższego powietrza i zapuszczał wzrok w dal na rozległe pola, ciągnące się po płaskim gruncie aż ku krańcom widnokręgu, ku któremu jak strzelił ciągnęła się w prostej linii szosa, wysadzana topolami.
Twarz jego miała wyraz markotny.
Stawał, zamyślał się, oczy zmrużał i zdawał się wyglądać kogoś lub czegoś z owej dali.
Raz nawet westchnął głęboko, wyjął z kieszeni na piersiach złożony we czworo list, rozwinął go i przebiegał oczyma po raz dziesiąty zapewne.
„A niech pan dopilnuje, mój panie Krysiewicz – czytał – żebyśmy wszystko zastali w porządku. Pokoje żony zwłaszcza dobrze przewietrzyć; story firanki kazać pospuszczać, aby był cień, bo na ten upal ciężkoby było wytrzymać przy otwartych oknach. Świeżych kwiatów nie trzeba wnosić do pokoju żony, aby zapach jej nie drażnił. Ona teraz nie znosi żadnych aromatów.
„Mój panie Krysiewicz, polegam na pańskiem poczciwem sercu, że wszystkie moje dyspozycye wykonasz co do słowa.
„Na stacyę trzeba będzie wysłać lando i powóz, ten nowy, oprócz furmanki pod kufry. Co lepiej niesie, jak pan uważa?… żeby jak najmniej trzęsło, bo żonie doktorzy zalecili największą wygodę w podróży. Najlepiejby było przenieść ją na rękach w lektyce, gdyby się dało.
„Poślij pan w sobotę konie po doktora Pniaka; niech nocuje w Omylinie, abyśmy go już zastali za przyjazdem.
„Z panem plenipotentem zobaczę się w Warszawie, skąd zapewne razem wracać będziemy, tylko, że my krok za krokiem, a on nas będzie mógł wyprzedzić o kilka godzin, więc gdyby co było potrzeba jeszcze, to już przez niego będzie pan uwiadomiony.
„W niedzielę rano niech ksiądz Jarzymowicz odprawi wotywę na intencyę szczęśliwego powrotu naszego i pomódlcie się tam wszyscy za moją biedaczkę i za mnie, żeby mi Bóg dozwolił znieść to ciężkie zmartwienie, którem doświadcza”.
Krysiewiczowi wąsy i brwi drżeć zaczęły, wyraz wzruszenia malował się na jego ogorzałej, pomiętej, z fałdów i zmarszczek ułożonej twarzy.
Westchnął jeszcze raz, dłonią przetarł wyłysiałe czoło i odchrząknął, jakby mu łzy połknięte w gardle stanęły.
Pokiwał głową i odszedł od okna.
Z dziedzińca dał się słyszeć dzwonek na południe, a za chwilę duży zegar w rzeźbionej szafie, stojący w jednym rogu pokoju stołowego, wybił powoli godzinę dwunastą, na co mu odpowiedział zaraz srebrny głosik bronzowego zegara na kominku w salonie i trzeci, warczący, ochrypnięty jakiś i jakby zardzewiały od starości w kancelaryi samego dziedzica.
Przechodząc przez salon, stary rządca zatrzymał się na chwilę i powiódł okiem wokoło, jakby się chciał przekonać, czy wszystko znajduje się tu na swojem miejscu.
Pod ścianami stały ciężkie, adamaszkiem kryte meble, oszklone serwantki, staroświeckie szafki inkrustowane, stoliki z mozajką, ozdobne sepeciki na nich, marmurowe słupy z wazonami alabastrowymi lub ze starej saskiej porcelany; na kominku bronzowe świeczniki z wisiorkami kryształowymi, od sufitu zwieszał się przepięknej roboty pająk w organtynowym pokrowcu, na ścianach błyszczały obrazy w złoconych ramach, lustra na konsolach, u drzwi zwieszały się ciężkie portyery podbijane atłasem, podpinane grubymi sznurami i chwastami z jedwabiu.
Kilka portretów, bardzo dobrego pendzla, wisiało nad kanapą, a z nich, jakby żywe, spoglądały twarze mężczyzn w perukach, wygolonych, w wysokich halsztukach białych, we frakach haftowanych, dam dekoltowanych, we fryzurach pudrowanych, w gazach i jedwabiach elegantek zeszłowiecznych.
Nad kominkiem dużych rozmiarów zwracał uwagę portret kobiecy, prawie naturalnej wielkości; na tle wspaniałej makaty jasnego koloru rysowała się postać czterdziestoletniej brunetki, w czarnej, aksamitnej sukni z koronkowym kołnierzem, z obnażonenemi po łokcie rękoma, z rękawiczkami i wachlarzem w pulchnych, białych, kształtnych rękach.
Przed laty kilkunastu, kiedy ten portret malował jeden z najlepszych artystów francuskich, zachwycano się nim w Paryżu, gdzie Krokowscy wówczas właśnie zimę spędzali; pani Balbina uważała wszelako, że jej malarz nadał trochę więcej tuszy i uczynił ją tęższą, niż była w rzeczywistości.
Znajomi zaś utrzymywali przeciwnie, że uczynił ją nawet szczuplejszą.
Wysoka, rozrosła, zbudowana jak karyatyda, od najwcześniejszych lat okazywała skłonność do otyłości i należała do tych okazowych kobiet, które imponują odrazu swoją fizyognomią.
Z latami przybywało jej jeszcze okazałości i tuszy, chociaż starała się powstrzymywać tę wybujałość wspaniałych kształtów wszelkimi sposobami.
Krokowska była z rodu Orszanką, herbu Tur, a Orszowie wszyscy odznaczali się taką tężyzną fizyczną i nie darmo tura dźwigali w herbie; mężczyźni mieli wzrost i kształty cyklopów, kobiety bywały majestatyczne.
Z wiekiem zaokrąglali się w coraz większe bryły i chorowali na nadmiar sił żywotnych.
Wada sercowa była w ich rodzinie dziedziczną.
Wiedzieli przynajmniej z góry, jaką śmiercią przyjdzie im schodzić z tego świata.
Krysiewicz, który trzydzieści lat przeszło od praktykanta sługiwał w majątkach Orszów i Krokowskich, pamiętał panią Balbinę, dzisiejszą swoją dziedziczkę, jeszcze z czasów panieńskich.
Patrząc też na jej portret teraz w salonie, przypominał sobie owe odległe czasy i rozmaite momenta tak długiej przeszłości; miał ją przecie na oczach, kiedy pierwszy raz wychodziła za mąż za Omylińskiego.
Dobrana była z nich para na pozór, ale szczęścia sobie nie dali.
Stary rządca westchnął głęboko, gdy sobie przypomniał pierwszego męża swej pani.
Przecież to tu, w tym samym parku, w jakieś dwa lata po ślubie, znaleziono go bez życia przy mostku, na samym brzegu rzeczki, przepływającej ogród.
Zastrzelił się nad wodą, z tym zamiarem zapewne, aby ciało spadło do rzeki i aby go tak rychło nie odszukano.
O tem samobójstwie różnie ludzie opowiadali…
Prawdziwy powód jednak pozostał tajemnicą; utrzymywano, że nieboszczyk cierpiał na melancholię i w łeb sobie palnął bez wszelkiej przyczyny.
Młoda wdowa kilka lat nosiła żałobę, aż nareszcie zdjęła ją na parę miesięcy przed zaślubieniem drugiego męża.
To powtórne małżeństwo także wydawało się ludziom zagadką; nie umieli sobie jej wytłumaczyć.
Janusz Krokowski był wprawdzie człowiekiem młodym jeszcze i przystojnym, należał do bardzo dobrej i znacznej rodziny, dosyć był nawet zamożnym, ale był niemową; podobno w dzieciństwie upuściła go niezręczna niańka na ziemię i od tego fatalnego wypadku zaniemówił zupełnie.
Oprócz tego jednego braku, posiadać miał wiele zalet charakteru, umysłu i usposobienia; ograniczony tylko do towarzystwa osób najbliższych, najzaufańszych, nie udzielał się prawie zupełnie, nie bywał nigdzie, zajęty jedynie lekturą i muzyką, którą uprawiał namiętnie.
Zastępowała mu ona z konieczności wszystkie inne rozkosze i przyjemności życia, z których korzystanie utrudniało mu jego smutne kalectwo.
Dobry, uprzejmy, niezmiernie ugrzeczniony i wdzięczny za każdy objaw współczucia dla siebie, łączył żywość temperamentu z wielką delikatnością serca i wytwornością natury o artystycznych instynktach.
Nizki, wątły z pozoru, drobnych kształtów, ale zgrabny i ożywiony w ruchach, stanowił pod względem powierzchowności zupełny kontrast z żoną, obok której wyglądał, jak „beduin przy piramidzie”, według złośliwego wyrażenia jednego z odpalonych konkurentów pani Omylińskiej.
W twarzy szczupłej, śniadej, o rysach wyrazistych, malowała się wielka dobroć i inteligencya;
w oczach ciemnych paliły się chwilami błyski dziwnego ognia, który musiał mu gorzeć w duszy, chociaż na ustach miewał prawie zawsze ten smętny jakiś uśmiech, spotykany tak często u oniemiałych.
Z Omylińską był w dalekiem kuzynostwie i to ich zbliżyło do siebie.
Pomimo wszelkich pozornych przeciwności, małżeństwo ich uchodziło za bardzo szczęśliwe i wyjątkowo przykładne; kochali się i godzili ze sobą, jak najdobrańsze stadło, któremu do zupełnego zadowolenia brakowało tylko potomstwa.
Związek ich pozostał bezdzietnym.
Dwadzieścia kilka lat przeżyli z sobą we wzorowej harmonii, pomimo złowróżbnych głosów i sceptycznych przewidywań – zadając kłam wszystkim złym językom, które sobie pozwalały podrwiwać z takiego małżeństwa i utrzymywały, że Krokowska będzie nosiła męża w medalionie, żeby się jej nie zgubił kiedy po drodze.
I wszystko było jak najlepiej, dopóki w ostatnich latach pani Januszowa nie zaczęła coraz częściej zapadać na zdrowiu; badali ją i leczyli najsłynniejsi specyaliści w kraju, zasięgała porady w Paryżu i Berlinie, szukała ratunku u wód za granicą, prowadziła kuracyę bardzo ścisłą i życie jak najregularniejsze – mimo to rodowa fatalność Orszów nie dała stę niczem zakląć i usunąć.
– Stłuszczenie serca! – orzekała jednogłośna dyagnoza wszystkich powag lekarskich.
Pukano, słuchano, badano na rozmaite sposoby ten nieszczęsny organ, który, jak rdzewiejąca sprężyna w zegarze, wydawał charakterystyczne skrzypienia i szmery, zapowiadające prędzej, czy później nieuchronną katastrofę.
Stan chorej nie polepszał się, pomimo wszelkich starań i środków.
Lekarze zacinali usta, kiwali głowami, skubali brodę, marszczyli czoła i brwi w głębokiem zamyśleniu i powiadali:
– Spróbujemy jeszcze tego lub tego, może się uda!…
Nie udawało się jednak nic więcej; natura szydziła z usiłowań nauki i wystawiała medycynę na same zawody i bezskuteczne próby.
Krokowska sama przestała się łudzić nadzieją wyzdrowienia; wiedziała już, co ją czeka.
Ostatni wyjazd do wód za granicą rozczarował ją w tym względzie zupełnie, wymogła na mężu, by przyspieszyli powrót do domu; chciała przynajmniej zamknąć oczy u siebie i nie umierać wśród obcych.
– Ja się najlepiej czuję w Omylinie – zapewniała swego Januszka – tam mi się poprawi, zobaczysz!… Pniak się będzie mną opiekował, ja jemu najwięcej ufam z nich wszystkich.
Nie pomogły perswazye, prośby, namowy; nie chciała nawet słuchać, aby do końca sezonu pozostać w Nauheim.
Musiano uczynić zadość jej woli, by nie rozdrażniać i nie pogarszać jej stanu.
– Odwieźcie mnie do domu, odwieźcie jak najprędzej! – prosiła się i nalegała, jakby w przeczuciu i obawie, by katastrofa nie zaskoczyła jej w drodze, przed powrotem do Omylina.
Z tych powodów też przyspieszano tak gorączkowo przygotowania na powrót państwa z zagranicy, a służba w omylińskim dworze, pod dozorem Krysiewicza, krzątała się od świtu do nocy, by na oznaczony dzień wszystko było we wzorowym porządku.
Doktor Pniak, gdy mu przed dwoma dniami rządca przywiózł wiadomość o powrocie Krokowskiej i zapytał, coby to znaczyć miało, że tak naglą o pośpiech i skracają pobyt na kuracyi, z zafrasowaną miną mruknął tylko:
– Niedobrze!
– Źle? – zagadnął Krysiewicz młodego lekarza, patrząc mu badawczo w oczy.
– Niedobrze! – powtórzył i głowę zwiesił zachmurzony.
– Niema ratunku?…
– Żadnego.
Nie rozmawiali więcej.
Krysiewicz odjechał do domu przybity; wiedział już, że straci dziedziczkę, której służył wiernie i przywiązanie lat tyle i zawdzięczał dużo dobrego w życiu. Łzy mu się kręciły pod powieką, gdy myślał o tem, że może żywej już nie powita w progach tego dworu i tylko trumnę jej będzie mógł ucałować, kiedy ją przywiozą do pochowania na omylińskim cmentarzu.
Stał też w tej chwili przed jej portretem z najlepszych czasów, gdy była w pełni sił, zdrowia, krasy i rozkwitu życia, wpatrywał się w nią wilgotnemi oczyma i serce mu się ściskało z żalu.
– Ot, życie ludzkie! – mruknął i ręką machnął w powietrzu, jakby chciał powiedzieć, że ono i funta kłaków nie warte.
Ciężko mu było pogodzić się z myślą, że niema ratunku dla takiej wielkiej pani, która mogłaby przecież na wagę złota okupić sobie każdą godzinę i że tak samo umierać musi, jak umierała jego biedna żona przed czternastu laty, tam, na folwarku w Krasinie, gdzie rezydował i owdowiał, tak samo, jak teraz pewnie owdowieje jego dziedzic.
Dużo mu przyjdzie z tego majątku i z tych pieniędzy, i z tego wspaniałego dworu i z tych wspaniałych mebli złoconych, luster, obrazów, firanek, świecideł!…
– Ot, życie ludzkie!…
Smutek robił ze starego rządcy jeszcze większego pesymistę i mruka, niż był nim od czasu swego wdowieństwa.
Zamiast na obiad do siebie, poszedł na próbo – stwo zamówić wotywę na intencyę szczęśliwego powrotu dziedziczki i opowiedzieć księdzu, na co się zanosi z dopuszczenia Bożego, a po drodze myślał:
– Potrzebna też to taka spieka teraz właśnie?… nie mogłoby to być pochmurno?… Na taki upał będą biedaczkę wieźli chorą, zmęczoną, życia niepewną!… Człowiekowi zdrowemu oddychać trudno, a nie dopiero takiej męczennicy. Także się z nią wybrali!…
Na niebie ani jedna chmurka nie fałdowała błękitu: pogoda była o tej porze nawet wyjątkową; jutrzejszy dzień zapowiadał się równie upalny.
Do późnego wieczora trwały przygotowania we dworze, ale jakoś szczęśliwie, pomimo pośpiechu, doprowadzono wszystko do ładu i, oprócz paru szyb wygniecionych przy wycieraniu, obyło się bez ważniejszej jakiejś szkody.
O świcie, stosownie do dyspozycyi dziedzica, lando, powóz i furmanka na rzeczy wyruszyły na stacyę.
Krysiewicz sam się chciał wybrać po jaśnie państwa, ale się rozmyślił; wygolony, ostrzyżony, ubrany odświętnie, obejrzawszy jeszcze wszystkie kąty, poszedł z całą służbą dworską do kościoła i na klęczkach modlił się przez całą wotywę.
A o tym samym czasie, gdy w kościółku wiejskim za zdrowie i zachowanie chorej dziedziczki płynęły słowa modlitwy, prostej ale szczerej i gorącej do Pana Zastępów – po gościńcu, wiodącym prawie prostopadle do kolejowego toru, toczyło się zwolna i ostrożnie wygodne lando, w którem ona sama w towarzystwie męża i panny służącej wracała do Omylina.
Wysłano jej siedzenie, poobtykano wydętemi poduszkami, podniesiono do połowy budę, aby ją od kurzu i słońca choć trochę osłonić, podsunięto pod opuchnięte stopy podnóżek i ruszono w drogę ze stacyi.
Naprzeciw siedział Krokowski w żółtym garniturze z chińskiego jedwabiu, w kapeluszu ryżowym, z torebką podróżną przez ramię i oka nie spuszczał z żony.
Obok niego zajęła miejsce panna Anastazya, skromne, potulne, ciche jakieś stworzenie, w popielatej sukience z białym, wyłożonym kołnierzykiem, w czarnym grzybku z woalką zieloną na głowie, gładko uczesanej w mitynkach nicianych na chudych rękach, które trzymały mnóstwo drobiazgów, w każdej chwili potrzebnych dla chorej – istne wcielenie posłuszeństwa, poświęcenia i troskliwości w osobie starej panny z fizyognomią rezydentki dawnego stylu.
Krokowska siedziała oparta o poduszki, z omdlewającym wyrazem znużenia i cierpienia na twarzy, niegdyś pięknej i pełnej życia, a dzisiaj apatycznej, zmienionej chorobą do niepoznania; oczy miała przymknięte, a usta wpół otwarte, z dolną wargą nieco obwisłą i lekko wydętą, z poza której widać było szereg białych jeszcze, równych i zdrowych zębów, zaciskanych chwilami, jakby z bólu.
Pojazd toczył się powoli, krok za krokiem nieledwie, po drodze, przy dniu świątecznym niezbyt zajętej przez furmanki przejezdnych.
Ilekroć, pomimo wszelkiej ostrożności stangreta, koło zawadziło o kamień na gościńcu, lub turkot wymijającej bryczki albo wozu głośniej dawał się słyszeć, chora podnosiła powieki i wyraz bolesny zwiększał się około ust, ale w tej samej chwili spotkawszy troskliwe i niespokojne spojrzenie mężowskich oczu, starała się powściągnąć i przemódz; blady, sztuczny, wysilony uśmiech poruszał jej wargi, szepczące łagodnie i dobrotliwie:
– Nic… nic!… nie bój się!…
On wtedy pochylał się do jej kolan i delikatnie, lekko, ostrożnie całował jej ręce, jakby w podziękowaniu za to zapewnienie i za tę odpowiedź, którą dawała jego pytającym oczom.
Niekiedy brał z rąk panny Anastazyi duży wachlarz i uważnie, cicho, aby nawet szelestem jedwabiu nie podrażnić nerwów chorej, wachlował na twarz żonie ożywcze powietrze, wpatrując się w nią troskliwie, nieustannie, jakby odgadnąć chciał każdą myśl w tej znużonej głowie i kontrolować każde drgnienie serca.
Otwierała oczy na chwilę, uśmiechała się znowu do niego i wymawiała jedno słowo:
– Dziękuję…
Jemu zaś wtedy na wilgotnych rzęsach zwieszała się łza rozczulenia, ale palec kładąc sobie na ustach, niemem spojrzeniem błagać się zdawał:
– Nie mów, nie mów nic!…
Raz po raz spoglądał niecierpliwie na zegarek, aby się przekonać, czy ten żółw czasu lezie tak powoli i ociężale, jak gdyby miał ustać w drodze i jakby nigdy nie mieli dojechać do tego Omylina.
Godzina jedenasta była zaledwie, a powietrze, nie wystygłe jeszcze po wczorajszej spiekocie, nowym się warem słonecznym napełniało; dzień zapowiadał się jeszcze bardziej upalny.
Krokowski, jakby z wyrzutem, patrzał w nielitościwe niebo i ku słońcu rzucał spojrzenia bojaźliwe niemal, tak go przerażeniem, trwogą, niepokojem przejmowało zbliżające się południe.
Składał ręce z jakąś bolesną rezygnacyą i chwilami zdawał się zapominać nawet o chorej żonie; myśli jego odlatywały wtedy aż pod samo niebo, skarżyć się Bogu i błagać Go, aby obłokiem kazał nakryć złotą paszczę tego Molocha, ziejącą żarem na ziemię i na jego chorą biedaczkę, której płytki, krótki oddech świadczył o coraz większem osłabieniu.
Ilekroć przejeżdżali koło przydrożnych karczem lub domostw, ludzie ze zdziwieniem spoglądali na ów podróżny powóz, wlokący się gościńcem i ze współczuciem zmieszanem z ciekawością zwracali oczy na państwo z Omylina; niektórzy w milczeniu odsłaniali głowy i przystawali w miejscu, jakby nie pojazd z żywymi ludźmi, ale karawan z nieboszczykiem przejeżdżał.
Kundle wiejskie, ujadające i pędzące za każdym wozem po drodze, aby go psim zwyczajem powitać i pożegnać wymyślaniem, instynktem chyba wiedzione, pomrukiwały tylko i ze zdziwieniem, przekrzywiając łby, patrzały na lando Krokowskich.
Panna Anastazya miała w pogotowiu bułkę, którą w razie potrzeby łagodziła humor wiejskich Cerberów, rzucając im po kawałku ze słowami:
– Masz, Brysiu, masz!… a bądź grzeczny, cicho bądź!…
Spory kawał drogi, na szczęście, przerzynał las; wjechali w cień i zboczyli z gościńca na piaski, po których ciężej było koniom ciągnąć, ale koła toczyły się równiej, pojazd prawie nie podskoczył ani razu – chora mogła spokojnie drzemać.
Krokowski pocichutku uniósł się na siedzeniu i pogłaskał z wdzięcznością stangreta po plecach, jak gdyby mu wyrazić chciał swoje uznanie za ostrożną i równą jazdę, a jednocześnie dał mu znać na migi, by konie zatrzymał.
Miejsce było cieniste, chłód przyjemny łagodził spiekę południa, balsamiczny zapach zawiewał od sosen i świerków.
Cisza głęboka, senna, rozlaną była w naturze; od czasu do czasu tylko brzęknęły sprzączki, skrzypnęły rzemienie uprzęży, poruszane łbami koni, opędzających się od dokuczliwych much, zaświergotał ptak na gałęzi lub zdała od gościńca dobiegło zgłuszone echo turkotu.
Krokowska zdawała się lżej oddychać i uspokajać.
Twarz jej łagodniejszy przybrała wyraz; z głową, przechyloną nieco na ramię, zasypiała snem głębokim, w jaki zapadają ludzie znużeni długim wysiłkiem.
Panna Anastazya z jednej, Krokowski z drugiej strony czuwali, aby tego błogiego snu nie przerwała jej nawet muszka swoim brzękiem.
Minuty upływały, wypoczynek chorej się przedłużał…
Z głową opartą na dłoni, nieruchomy prawie, jakby się obawiał spłoszyć sen swojej biedaczki, siedział biedny niemowa na swojem miejscu i czekał.
Stara panna zadumała się smutnie; stangret, jak automat nieporuszony, czekał na koźle rozkazu, ażeby w dalszą puścić się drogę.
Trzy kwadranse upłynęły w ten sposób.
Chora spała ciągle w niezmienionej pozycyi; chwilami zdawało się, że nie oddycha wcale i że z tego ciężkiego snu nie obudzi się już nigdy.
Krokowskiego oczy zaczęły się niepokoić; próbował nachylić się ku żonie, wytężał słuch, jakby usłyszeć chciał tętno jej serca, zlekka zbliżał swą dłoń do jej ręki, trzymanej na kolanach, ale onieśmielała go myśl, że najlżejsze dotknięcie, najmniejszy szelest mógłby ją zbudzić.
Cofał się i zatrzymywał, a jednocześnie znać było, że go ten wypoczynek, tak długi, nabawia jakiejś trwogi.
Dotknął ramienia panny Anastazyi i niemym ruchem głowy wskazał na żonę, jakby pytał:
– Co to jest?… jak się pani zdaje?… Czy to sen tak głęboki, czy co innego?
Panna Anastazya miała minę zakłopotaną; nie wiedziała, co poradzić, co zrobić.
Oboje siedzieli znowu jakiś czas, czekali jeszcze.
Krokowski na zegarek spojrzał; dochodziła dwunasta. Trzy długie godziny upłynęły im już w drodze, a do domu mieli jeszcze wiorst kilkanaście i to w największy upał, w warunkach najuciążliwszych.
Pokazał zegarek swojej sąsiadce, jakby pytał:
– Co począć?… jechać, czy stać?… południe już…
Stara panna westchnęła, spojrzała na niebo i za całą odpowiedź otarła sobie uznojone czoło; usta jej poruszyły się tylko bez głosu.
Bała się wyrazić swoje zdanie.
Twarz Krokowskiego oblekała się coraz głębszym smutkiem, który chwilami przybierał wyraz niewymownego zgnębienia i rezygnacyi.
Milcząca, nieruchoma, ponura niemal fizyognomia śpiącej żony nasuwała mu myśli straszne, rozpaczliwe.
W ostatnich czasach zbyt często nasłuchać się musiał o niebezpieczeństwie, jakie jej groziło, o katastrofie, której przed nim nie tajono, aby był przygotowany na przewidywaną ewentualność, o tem, że żadna siła ludzka nic tutaj już nie pomoże i że wszystko tylko w ręku Boga.
Mówiono mu:
– Wypadek bardzo ciężki!… stan groźny. Choroba uparta postępuje; może się zatrzymać w pewnem stadyum, ale cofnąć zupełnie – już nie.
Podczas ostatniego konsylium w Berlinie siedział, jak na torturach, wyczekując wyroku z ust lekarzy, których aż pięciu, samych specyalistów, wezwał do porady. Trzech nie robiło żadnej nadziei; czwarty wspomniał coś o podobnym wypadku, który mu się wyleczyć udało, w gorszych nawet warunkach, tylko, że pacyent nabawił się zapalenia płuc przez własną nieostrożność i umarł; ostatni łysy i wygolony staruszek, z poczciwą jakąś i jowialną twarzą, na odchodnem ujął go za obie ręce, widząc, jak straszne cierpienia zadali mu jego koledzy i ze współczuciem rzekł:
– A ja panu powiem, że pańskiej żony nie podjąłbym się wprawdzie wyleczyć, ale całkiem tracić wiarę w żywotność organizmu i cudowną siłę natury – nie należy nigdy!… Jak mnie pan widzisz, od ośmnastu lat choruję także na serce i noszę wyrok na siebie podpisany przez samych znawców, których kompetencyi nie śmiałbym zaprzeczyć, a jednak żyję jeszcze i, niestety, przeżyłem wielu moich własnych pacyentów w tym okresie czasu.
Uśmiechnął się przyjaźnie, pokiwał głową i uścisnąwszy mu serdecznie rękę, dodał:
– Życie, drogi panie, jest bardziej łykowate, niż się to nam wydaje, dlatego radzę nie zwieszać głowy i zaufać do ostatniej chwili naturze!…
Słowa te ożywiły znowu zdrętwiałe serce Krokowskiego; powtarzał je dla dodania sobie otuchy i czuł niewymowną wdzięczność dla starego medyka, że mu nawiązał w sercu chociaż tę ostatnią, wątłą, pajęczą nitkę nadziei, bez której czułby się był zupełnie złamanym i zgnębionym na duchu.
Z początku te bóle i strapienia działały na niego, jak powódź, zapowiadająca się groźnie, ale jeszcze zdaleka; przeraził się przewidywaną klęską i chciał bronić wszystkiego, co mógł utracić.
Mówił sobie:
– Nie, to niepodobna!… oni się mylą, im się tylko tak zdaje. Przesadzają, straszą!… gdzieżby to mogło być aż tak źle?! Oni mi ją muszą wyleczyć, nie ci, to inni; przecież doktorów nie brak na świecie! Co oni gadają, że to wypadek ciężki, że nie można się spodziewać zupełnego wyzdrowienia!… Spróbujemy.
Ale im bardziej niebezpieczeństwo się zwiększało, im bardziej stan chorej się pogarszał, tem większe musiał robić ustępstwa ze swych wymagań i swoich nadziei, tem więcej się wyrzekał, byle tylko uratować, jak w powodzi, choćby to jedno pole, choćby jednę skibę, jeden skrawek, jednę piędź ziemi na ostatku.
Już nie marzył o tem i nie pragnął zupełnego wyleczenia żony, przedłużenia jej życia na lata, na miesiące, ale na tygodnie, na dnie, na godziny choćby, jak w tej chwili, na owym postoju w lesie, gdy mu się zakradły do serca straszne przeczucia i gryźć je zaczęły przypuszczeniem:
– A jeśli… jeśli to nie sen?…
I między tą straszną niepewnością a obawą przerwania chorej tego wypoczynku, który mógł być dla niej dobrodziejstwem; między tą trwogą a delikatnością kochającego serca, wahał się z męczarnią okrutną w duszy i nie umiał się na nic stanowczego zdecydować.
Załamał ręce, oczy przymknął i wpadł przez chwilę w stan bolesnej kontemplacji.
Przez tę nieszczęsną zaporę kalectwa, które go od świata odgradzało, nie mogąc z ludźmi dzielić się swemi myślami, nie mogąc uczuć swoich wyrazić i ulżyć sercu, tak ciężko strapionemu, wybiegał duchem do jedynego Pocieszyciela, który go rozumiał bez słów, który w myślach i w sercu ludzkiem czyta, jak w księdze otwartej, z którym rozmowa była dlań najłatwiejszą i największą przynieść mogła pociechę.
Niemowa rozmawiał z Bogiem – językiem duszy, słowami modlitwy.
– Boże! – żalił się w ciężkiem strapieniu swojem – przecież to nie może być, abyś tej biednej męczennicy mojej nie dozwolił wrócić żywej jeszcze do domu, abyś ją powoływał do Siebie bez ostatniej pociechy, abyś tej łaski jej odmawiał, o którą Cię prosiła tak gorąco dziś jeszcze: „Pozwól mi, Panie, dojechać przynajmniej do Omylina!”… Dlaczego miałbyś tego nie uczynić?… Toż to ostatnia jej prośba, ostatnie jej życzenie… Zmiłuj się Boże nad nami!… Przecież tak, bez pożegnania, bez spojrzenia przynajmniej, bez uścisku ręki nie możesz mi jej zabrać; ja i tak, i tak zostanę bez niej już na resztę życia, jak rozbitek… Czyż ja mam jaką drugą duszę równie mi życzliwą, czyż ja mam kogo więcej oprócz niej?… Dwadzieścia lat pozwoliłeś nam przeżyć ze sobą, dwadzieścia lat!… a teraz ją zabierasz, a mnie zostawiasz. Zabierz nas chociaż razem, jak razem żyliśmy z sobą!… To przecież nie żona tylko, ale przyjaciel, rodzina moja, świat mój cały był w niej, a bez niej, co?… Pustka!… Ja nie chcę, ja nie mogę, nie potrafię żyć sam, opuszczony, odcięty od wszystkiego!… Wysłuchaj Ty, Boże mój, prośby, skargi, głosu mojego!…
Słowa modlitwy mieszały się mu z myślami o nieszczęściu, jakiego się obawiał, o losie, który go czekał; gdyby w tej chwili cudem jakim głos był odzyskał, pierwsze słowo, jakieby mu z ust się wydarło, byłoby błaganiem:
– Boże, łaski!…
W tej pietycznej zadumie pogrążał się coraz bardziej, nie śmiejąc oczu otworzyć, jak gdyby obawiał się blasku dnia jasnego i widoku tej cichej, nieruchomej, milczącej twarzy, na której straszna dla niego malowała się zagadka: sen, czy śmierć?…
Nagle, jak objawienie jakie, przyszła mu myśl do głowy, że mógłby, że powinienby votum jakie uczynić na intencyę wyzdrowienia żony; przecież mu ludzie mówili, iż tylko cudu należy się spodziewać, że tylko Bóg jeden mógłby ją uratować; powtarzali to tak często, a on słuchał i nie dorozumiewał się, że to może nie przypadkowe były tylko słowa, ale wskazówka z jakiegoś wyższego natchnienia.
Tyle środków ludzkiej wiedzy i mocy zużyto nadaremnie do tej pory; a u Boga nie próbowano wyprosić niczego?… Kto to wie, czy Bóg umyślnie tak nie doświadczał ich, nie skierowywał ku sobie, nie naprowadzał na drogę ofiary.
Cud!… a przecież i cuda były: umarli z grobu wstawali, konający wracali do życia przez wiarę i ofiarę.
Wiary mu nigdy nie brakło, religijne usposobienie zachowało się w nim od dzieciństwa; całe życie należał do wierzących, do gorliwych nawet, nabożny był i dzisiaj – z szóstym krzyżykiem na barkach – rano i wieczorem klękając przykładnie do pacierzy, jak za owych lat chłopięcych, gdy go dopiero modlić się uczono.
Tak – wiarą i ofiarą u nieba cudu należało mu wyprosić.
Ta myśl podniosła go nagle, pokrzepiła, otuchą natchnęła.
– Ofiarą – ale jaką?… – przemknęło mu po głowie.
Jakąkolwiekbądź, choćby największą, choćby najcięższą – z Bogiem w targi wchodzić rzecz niegodna!
Wszystko, wszystko oddać na chwałę Bożą, na pożytek bliźnim, na zwiększenie dobra, prawdy, światła na ziemi, na okupienie jasności niebieskiej poza światami.
I zrodziła się w nim w tej chwili myśl, mglista jeszcze, nieokreślona, nie ujęta w gotową formę, którą, jak świecę na ołtarzu, zapalił Bogu w swej cichej, niemej, gorącej modlitwie o życie żony.
– Cały majątek, całe mienie moje niech będzie ofiarą! – powiedział sobie wówczas i uczuł, jak mu nagle dziwnie lżej się zrobiło w duszy, jak mu odwagi i pewności jakiejś przybyło, że złe da się zażegnać, że cud będzie i że tam, gdzie moc ludzka bezsilną się okazała, moc Boska okaże swoją łaskawą potęgę.
Słyszał, jakby głos jakiś w swojej duszy, który doń mówił:
– Otwórz oczy, spojrzyj!… prośby twoje są wysłuchane.
I w tej samej chwili zadrżał, opuściły go od razu wszystkie zwątpienia, wszystkie złe przeczucia pierzchnęły nagle, niewymowna, dziecięca jakaś radość przepełniła mu piersi; było mu tak, jakby wśród ciemnej nocy błysnęło nagle słońc kilka nad jego głową.
Usłyszał głos żony:
– Nastusiu, pić!…
Obudziła się zatem z owego snu, który miał pozory śmierci i takim niepokojem, taką troską przenikał jego serce.
– Dlaczegoście kazali stanąć? – pytała Krokowska – co to za las?… gdzie my jesteśmy?…
Oczy jej rozglądały się dokoła, twarz miała wyraz wypoczęty; oddychała lżej i zaschnięty język odwilżała chciwie mlekiem, które z porcelanowej butelki sączyła jej w usta usłużna panna służąca.
– Jak ci jest?… jak się czujesz?… czyś dobrze spała? – pytały oczy rozjaśnione niemowy, a usta poruszały się głuchemi wyrazami, które chora nauczyła się jednak odgadywać przez dwudziestoletnie obcowanie z mężem i słuchać je sercem.
Jedwabnym fularem ocierał jej czoło i odgarniał z niego grube pukle siwawych już włosów, a twarz mu przytem promieniała takiem szczęściem, radością, rozrzewnieniem, że język sam nie byłby mógł wyrazić lepiej uczuć, których w tej chwili doznawał.
Chora westchnęła i z wdzięcznością ściskała rękę męża.
– Jakoś mi dobrze – szepnęła, a on zaczął głową kiwać i uśmiechać się do niej, i rękoma w powietrzu potrząsać, jakby wołał:
– A widzisz, widzisz!… To Pan Bóg, to Pan Róg zrobił… ja Go uprosiłem, ja się modliłem do Niego, On mnie wysłuchał. To cud, to Pan Bóg!…
Stangret na koźle poruszył się, obejrzał i kapelusz zdjął z głowy.
Krokowski pytające spojrzenie rzucił pannie Anastazyi.
– W kościele gdzieś na Anioł Pański dzwonią – objaśniła go.
Zdaleka, z poza lasu dochodził wyraźnie odgłos sygnaturki w tej chwili.
– To w Pociejowicach – dorzucił woźnica – musi być po sumie. Tam odpust dzisiaj.
Krokowska ciężką rękę podniosła i zrobiła znak krzyża na piersiach.
Panna Anastazya przeżegnała się i zaczęła odmawiać Antyfonę, a Krokowski wysiadł z pojazdu, odszedł o kilka kroków w las i z gołą głową rzucił się na kolana.
Dzwon dźwięczał na „Ave Maria”, a słońce zło tymi promieniami zdawało się chwytać rozbujane dźwięki i w ciszy roznosić je po okolicy, oblanej blaskiem południa.
Uroczystą powagę w swej prostocie miała ta chwila modlitwy…
Krokowska przestała szeptać „ Zdrowaś Marya” i pochyliła niżej głowę, kładąc znak krzyża na czole i na piersiach.
Twarz jej wyrażała teraz spokój i jakby doznaną ulgę w cierpieniach.
– Daleko mamy jeszcze do domu? – spytała głosem słabym, ale wyraźnym i bez owego przykrego wysiłku, z jakim poprzednio się odzywała.
Stangret, uchylając czapki, odwrócił się z kozła i odpowiedział:
– Będzie nie całe dwie mile, proszę jaśnie pani; na trzecią zajedziemy.
– Dopiero?… – westchnęła żałośnie. – Zdaje mi się, że całą dobę już jedziemy.
– A tak, powolutku to się sprzykrzy; teraz będą piachy, to możemy trochę przyspieszyć, bo koła pójdą jak po pierzynie, a od Snopkowic będzie znowu las, to i upał trochę zelży.
Krokowski, posłyszawszy rozmowę, zbliżył się do pojazdu i zaczął poprawiać poduszki, na których opierała się chora; z bocznej kieszeni wyjął małą tabliczkę i szyferek w srebrnej obsadce, nakreślił kilka słów i pokazał je żonie.
– Jak się czujesz, kochanko? – odczytała pisane zapytanie i patrząc mu w oczy, odrzekła:
– Jakoś lepiej.
Zmazał pismo i szybko na jego miejscu inne postawił wyrazy.
– Bóg łaskaw, zlituje się nad nami; bądź dobrej myśli.
Znowu tabliczkę podniósł jej do oczu i uśmiechając się czule, kiwał głową, podczas gdy czytała, jakby pragnął przekonać ją i otuchy dodać z głębi serca, przepełnionego teraz nadzieją i radością.
– Czy możemy już jechać? – spytał w ten sam sposób, za pośrednictwem tej szybkiej korespondencyi, która mu zwykle ułatwiała porozumiewanie się z żoną.
Skinęła głową potakująco i powiedziała:
– Owszem; takbym chciała być już w domu!… U siebie, to i umierać lżej.
Spojrzał na nią z takim wyrzutem, jakby bluźnierstwo usłyszał z jej ust i podnosząc palec w górę, niemym gestem pokazał jej niebo; potem usiadł na swojem miejscu i dał znak stangretowi, aby zwolna ruszył w dalszą drogę.