- W empik go
Szubrawcy. Tom 2 - ebook
Szubrawcy. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 291 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzeci miesiąc już upływał od pogrzebu Krokowskiej w Omylinie.
Wiadomość o jej ostatniem rozporządzeniu i ofiarowaniu ogromnego majątku na cele publiczne poruszyła całą opinię.
W dziennikach zapełniano łamy artykułami na temat „olbrzymiego zapisu”, wynoszono pod niebiosy „dobrodziejkę maluczkich”, „przyjaciółkę ludu i dzieci”, „anioła miłosierdzia” i przesadzano się w wynajdywaniu dla zmarłej nazw i tytułów, o jakich za życia nigdy nawet nie marzyła.
W tygodnikach obrazkowych zamieszczono jej wizerunki, widoki Omylina, życiorysy i wyciągi z testamentu nieboszczki, objaśniając je uwagami i komentarzami, które raczej zaciemniały całą sprawę i wytwarzały sprzeczności z powodu niedokładnych szczegółów i za daleko posuwanych domysłów.
W tym wyścigu współzawodniczym pism, pragnących uchodzić w oczach swych czytelników za
najlepiej powiadomione i posiadające jedynie źródłowe wiadomości, grudki prawdy urastały, jak kula śniegowa, do ogromnych rozmiarów, albo rozbijały się znów na proch.
Jedno pismo zaprzeczało drugiemu, spieszyło ze sprostowaniem, odwoływało własne doniesienia i puszczało w świat banialuki, wywołując zamęt różnych głosów i zdań, które się z sobą ścierały.
Kilka dzienników z tego powodu zawikłało się nawet w zacietrzewiony spór i przy sposobności dogryzało sobie wzajemnie, wywlekając zadawnione urazy i stronnicze niechęci.
Jeden z organów zachowawczych nazwał Krokowską „prawdziwą arystokratką ducha i serca” podając przytem cały jej szlachecki rodowód, na co mu drugi, postępowy i demokratyczny organ, odpowiedział drwinkami i przycinkami, wołając:
„Hola, mości panowie!… niech wam się nie zdaje, że tylko z waszej, zwietrzałej i przegniłej kasty, może wyjść coś dobrego i szlachetnego.
„Radzibyście swoją pieczonkę upiec zaraz przy takim ogniu?
„Znamy was i rozumiemy tę taktykę.
„Mało nas to obchodzi, czem się pieczętowała nieboszczka Krokowska – zapewne lakiem i pieczątką; nie myślimy wertować herbarzy, aby z nich stęchłe wydobywać przesądy, którym wy z lokajskim serwilizmem hołdujecie.
„Dla nas – zmarła była tylko zacną obywatelką i dzielną kobietą, która swoim zapisem złożyła hołd idei demokratycznej, poświęcając tyle dla podniesienia ludu i na wykonawcę swego testamentu wybierając syna… prostego chłopa”.
Organ zachowawczy nie pozostał dłużnym w odpowiedzi i wspomniał coś o prostackim sposobie traktowania sprawy, która z natury swojej uchyla się z pod strychulca społecznych niwelatorów i wrogów tradycyi.
Od słowa do słowa doszło do zaciętej kłótni, w której osoba zapisodawczyni zepchniętą została na plan ostatni, a na czoło wysunięto czysto osobiste i redakcyjne sprawy, z czego korzystając trzecie pismo, przewąchujące wszędzie żydowską intrygę, w złośliwej a dosadnej formie zarzuciło obu przeciwnikom chęć zdyskredytowania zapisu dlatego, iż jest nawskróś chrześcijańskim i że w dalszych konsekwencyach dąży do wyswobodzenia ludu z rąk kapitalistów i wyzyskiwaczy kapotowych, skoro z woli testatorki między innemi poleca zakładanie sklepów spożywczych, gospod katolickich i kas pożyczkowych w dobrach nieboszczki.
Jedne „Wiadomości brukowe”, w których głównym współpracownikiem był młody Szuba, stale co pewien czas odzywały się z dwuznacznem, ale przejrzystem ostrzeżeniem, iż nie należy zbytnio dowierzać rozpuszczanym pogłoskom, pozbawionym faktycznej podstawy, o losach zapisu, który nie został ostatecznie zatwierdzonym, a którego wykonanie zawarunkowane ma być podobno jeszcze pewnemi kwestyami rodzinnemi, czysto prywatnej natury.
Znać było, że czyjaś ręka kieruje umyślnie prąd zimnej wody na głowę opinii publicznej, nie pozwalając jej zanadto zapalać się tą sprawą i przygotowując jakąś sensacyjną niespodziankę dla zbyt gorących jej stronników.
Szuba miał minę tajemniczą, uśmiechał się tylko, ilekroć wieczorami w redakcyi przeglądał pisma codzienne i znajdował w nich dłuższe lub krótsze wzmianki o fundacyach ś… p. Krokowskiej; pocierał wtedy swoje nizkie, zarośnięte czoło, zdejmował z nosa ciemne binokle, brał pióro i skreślał szybko kilka wierszy na pasku papieru, potem z miną zadowoloną uderzał o dzwonek stojący na jego biurku, a gdy zamorusany chłopak redakcyjny zjawiał się przed nim, jakby z pod ziemi wyrastając, dwoma palcami podawał mu zapisany świstek i mówił:
– Antek!… do zecerni!… na jutro!…
Antek porywał manuskrypt i znikał, a na drugi dzień w „Wiadomościach brukowych” ukazywała się wiadomość tego rodzaju:
„Z najpewniejszego źródła dowiadujemy się, że sprawa zapisu ś… p. Balbiny Krokowskiej nierychło zostanie rozstrzygniętą, gdyż w ostatnich czasach zaszły pewne poważnej natury komplikacye, które skierują ją może na inną drogę.
„Do czasu, szanując tajemnice czysto rodzinne, nie możemy czytelników naszych, zainteresowanych tą kwestyą, objaśnić szczegółowiej, ale możemy ich zapewnić, że w danej chwili zabierzemy w tej sprawie głos w imię słuszności i obowiązku dziennikarskiego.
„Na teraz dość…”
Nie było prawie dnia, aby przez telefon nie domagano się koniecznie rozmowy z panem Szubą, a wówczas „pan redaktor”, jak go już chłopcy z drukarni, aktorki mniejszego kalibru i mniej obeznani z hierarchią dziennikarską interesanci nazywali – stawał przed aparatem i kiwając się instynktownie, jakby składał uprzejme ukłony niewidzialnej osobie, połączonej z nim drutem telefonicznym, ze słuchawką przy uchu odpowiadał:
– Dobrze… będę… dowiem się… To się zrobi!… Sługa pana barona.
Czasami w dodatku „całował jeszcze rączki pani baronowej” i polecał się pamięci.
Brwi marszczył przytem, przybierał ważną minę, pozował, jak gdyby mógł być nietylko słyszanym, ale i widzianym przez telefon i kłaniał się zawsze na zakończenie takiej konferencji z wyrazem najniższego sługi i oddanego ciałem i duszą powiernika.
Po drucie zaś przebiegały do jego ucha polecenia, wskazówki, wiadomości, uwagi i zapytania, które pozostawały tajemnicą dla niepowołanych świadków takich rozmów, znajdujących się przypadkowo w redakcyi.
Kuzynek baronowstwa – tak się bowiem od pewnego czasu sam nazywał – pomimo skłonności do przechwałek i gadulstwa, stał się tajemniczym i dyskretnym na punkcie sprawy cały ogół obchodzącej.
Działał, ale milczał; spiskował, ale dyplomatycznie nie dawał poznać po sobie, że jest narzędziem czyjemkolwiek i że pomaga do podkładania miny, mającej wysadzić w powietrze zapis i fundacye nieboszczki Krokowskiej.
Od nowego roku starzy Szubowie ze swojemi pociechami znieśli się na stałe do Warszawy.
Wymagały tego interesa familijne, jak powiadał pan Wenanty, który prowadził teraz jakieś wyjątkowo czynne i ruchliwe życie.
Chodził po całych dniach, prowadził szeroką korespondencyę, znikał na kilka dni z domu, wyszukiwał jakieś adresy i z żoną oraz najstarszym synem prowadził ciągle konszachty.
Zbierał papiery, dokumenty, kieszenie miał wypchane aktami, robił wyciągi hipoteczne, radził się adwokatów i przygotowywał na swoją rękę materyał, który miał mu być potrzebnym do bardzo ważnych celów.
Wobec ludzi miewał teraz minę jeszcze bardziej zafrasowaną, niż zwykle; wzdychał, oczy przymykał, jakby go wewnętrzna jakaś troska nurtowała i na zapytania znajomych:
– Cóżeś pan taki skrzywiony, panie Szuba, jak półtora nieszczęścia?… – odpowiadał z miną człowieka, którego zbóje ograbili na środku miasta:
– A z czegoż mam się cieszyć?… z własnej krzywdy?…
Nie chciał jednak nigdy tej krzywdy bliżej określać, zbywając ciekawych słowami:
– To się pokaże, to wyjdzie na wierzch, jak oliwa!… Pan Bóg się o biedaków upomni… Alboż to niema sprawiedliwości na świecie?…
Przed czasem nie chciał się zdradzać i rozwodzić z pretensyami do losu i do tych, którzy „stoją już na Bożym sądzie”.
Półsłówkami tylko dawał do zrozumienia, że go spotkał zawód ciężki, okropny, niespodziany i to ze strony… najbliższej rodziny.
Ale honor mu nie pozwalał obgadywać swoich i uskarżać się, tem bardziej, że… no! co tam o tem gadać.
To przecież i tak o pomstę do nieba zawoła lada dzień, a niebo wtedy rozpęknie, pokryje się czarnemi chmurami chyba i zacznie ryczeć gromami z oburzenia.
Inaczej Boga by nie było na niebie, gdyby takiej krzywdy Szubów dopuścił!
Bo i jakżeż?… słyszał to kto, aby taka wujenka, która wzięła cały majątek po pierwszym mężu swoim, Omylińskim, po rodzonym wuju Salusi, która krocie przeznaczyła na cele publiczne przez prostą próżność pośmiertną jedynie, nie dla czego innego; która za życia złote góry obiecywała i przysięgała się, że o jego robakach będzie pamiętała; żeby taka pani, taka magnatka, zapisała tylko po pięć tysięcy rubli Felisi i Malci, jako swoim chrzestnym córkom?…
Przecież to nie do uwierzenia, co?… Pięć tysięcy!… i to nawet nie gotówką na rękę, tylko jako posag, wypłacalny w dniu, w którym dziewczynki dorosną i mężów sobie znajdą.
– Nie kpiny to?… – monologował niekiedy wobec Salusi, ocierającej sobie swoje pieprzowe oczki i swój migdałowy nosek – nie skandal to?… żeby moim dzieciom zostawiać taką jałmużnę?… Alboż to już z torbami na dziady zeszli Szubowie?… A ten warunek dowcipny z wypłatą w dniu ślubu dopiero?… To przecież czysta ironia!… to się nie godzi żartować w ten sposób na łożu śmiertelnem. Kiedy chciała odczepnego nam rzucić, to mogła przynajmniej oględniej to uczynić i uszanować moją ojcowską ambicyę. Cóż to, czy ja byłbym okradł moje własne dzieci, gdyby mi się było tych marnych kilka tysięcy do rąk dostało?… Ale nie, to była szykana, oczywista szykana. Niechże ją tam Pan Bóg sekunduje, stanęła na Boskim sądzie i będzie odpowiadała, kiedy ją zapytają: „A cóżeś dla Szubów uczyniła?…” Szubowie sobie tu sami poradzą, nie pozwolą się skrzywdzić, o nie!… Szubowie już dużo znieśli i przecierpieli, ale dać się tak wykwitować – nigdy!… Żebym miał potem to, co się nam prawnie należy, tylko prawnie – bo ja łaski niczyjej nie potrzebuję! – żebym to miał spalić, na biednych oddać, albo nie wiem co zrobić, odbiorę, wywindykuję, wydostanę!… Poczekaj, poczekaj, to się pokaże, czy wolno swoich w taki sposób krzywdzić!… Jest przecież prawo, jest kodeks, są sądy!…
Mówił to niby spokojnie i żałośnie, chodząc po pokoju z rękoma w tył założonemi, ale w przyciszonym jego głosie tłumiła się zawziętość i złość, oburzenie i głęboka uraza do nieboszczki, którą nazywał starą komedyantką, skąpichą, bez serca, bez sumienia, bez czci i wiary.
Salusia słuchała i nie śmiała zaprzeczać.
Wobec obcych wprawdzie nie pozwalał sobie pan Wenanty na tyle szczerości, powstrzymywał go jeszcze wzgląd na opinię publiczną, obałamnconą przez te „głupie gazeciska”, które robiły ze zmarłej jakąś bohaterkę, filantropkę, obywatelkę.
Tak, łatwo jej było cudzym kosztem rozporządzać się i obdarowywać ogół z uszczerbkiem familii!…
Szubowie nie byli nigdy egoistami, jak zapewniał w ferworze Wenus, nie myśleli też sami upominać się o swoją krzywdę, ale w imieniu całej pominiętej rodziny, nawet tej w dalszej linii.
Tak, Bogiem a prawdą, jeżeli chodziło o sprawiedliwość, to i Phalernowie słuszną mieli pretensyę, i Orszowie mogliby się uważać za pokrzywdzonych, z wyjątkiem tego „czarnego dyabła”, Lolusi, razem z jej niedźwiedziem dziadkiem – (Lolusia otrzymała piętnaście tysięcy, Bóg raczy wiedzieć, dlaczego?!…) – i Dranieccy, którzy byli przecież ciotecznem rodzeństwem Omylińskich, i Plackowscy, chociaż zeszli dawno na psy i nie bardzo zasługiwali, aby o nich pamiętano, i Szyrmowie, co znowu stanowili uboższą gałąź Krokowskich – i jeszczeby się znalazło więcej takich, mających prawo do spadku po nieboszczce.
Szuba wertował całą genealogię i przypominał sobie teraz osobistości, o których istnieniu pół roku temu ani pamiętał, ani wiedziećby nie chciał, – ale dziś potrzeba było skupić jak najwięcej sprzymierzeńców, którzyby wspólnemi siłami przypuścili atak i taki krzywdzący najświętsze prawa rodziny zapis pomogli obalić.
Baron nie podzielał wprawdzie jego zdania i obruszał się na to, że rozmazuje całą sprawę.
Do Stasia mówił też niejednokrotnie – (młodego Szubę nazywał bowiem poufale Stasiem od pewnego czasu, w dowód sympatyi i zażyłości):
– Przyznam się panu, że nie rozumiem, poco ten ojciec pański zbiera tę całą hołotę i organizuje jakiś pułk familijny!… potem rady sobie nie damy z nimi. Czyś pan widział tę jego listę?… tam już jest ze trzydzieści osób, a między niemi zbieranina ze wszystkich kątów. Wygrzebał skądciś jakieś wywłoki, urzędników, rządców, posesorów, – jest nawet podobno jakaś aktorka z prowincyi, która ma być powinowatą Oraylińskich. Na co to, do czego?… To tylko zagmatwa nam bardziej sprawę. Staś przyznawał słuszność baronowi, zwłaszcza od chwili, gdy otrzymał od kuzyna stare futro w podarunku, które kazał sobie przerobić i dodać do niego farbowany kołnierz, w którem paradował po mieście z miną tak dumną, jak gdyby całe życie chodził w sobolach.
– Ach, z tym starym! – zżymał się i usta wykrzywiał – wlazła mu do głowy solidarność familijna i tylko kompromituje nas, ściągając takie figury. Chociaż… to może nie zaszkodzi, gdy będziemy mieli za sobą większą gromadę.
– Na co? – przerwał mu baron, podnosząc z lekceważeniem ramiona.
– No, zawsze… lepiej, że nie wystąpimy sami… z akcyą wobec tej głupiej opinii, która jest zdemoralizowaną krzykactwem naszej prasy i będzie się z początku oburzała…
– Opinia!… opinia!… – z szyderczym uśmiechem powtórzył baron – pan jesteś dziennikarzem i wierzysz w naszą opinię? Opinia jest, jak echo; powtórzy to, co się jej powie dzisiaj, a o czem zapomni jutro, gdy ją zagłuszy inny głos. Trzeba tylko umieć ją suggestyonować odpowiednio. A zresztą, w tym wypadku, to nawet rzecz łatwiejsza, niż się zdaje.
Staś głowę przechylił, nie podzielając widocznie poglądów barona.
– Jesteś pan innego zdania, jak uważam? – zagadnął go baron.
– W ogólności nie, ale w szczególności tak – odparł. – Opinia idzie na lep frazesów, lubi szumne hasła, jaskrawe efekta, a przyznać trzeba, że w tym wypadku będziemy mieli do czynienia z trudnościami, zanim się publiczność przekona, że za gorąco sprawę brała. Za dużo hałasu narobiło się z tym całym zapisem. Mogą się na nas rzucić, że powstajemy przeciw interesom ogółu, lub że szkodzimy sprawom publicznym. Trzeba ostrożnie, powoli, z rozmysłem działać.
– To też tak robimy, cóż pan chcesz?… wpierw próbujemy z Krokowskim; może się tego starego maniaka da przekonać, że jego utopie pro publico bono w rzeczywistości funta kłaków nie warte.
W tem miejscu baron głowę podniósł, wyprostował się i rezonować zaczął tonem głębokiego przejęcia się:
– Ja, drogi panie, nie chwalę się, bo nie lubię mówić o sobie, ale jeśli chodzi o uczucia obywatelskie, to mam je wyrobione wieloletniem przekonaniem, obserwacją i rozwagą. Mógłbym moje wyznanie wiary złożyć w każdej chwili na publicznym rynku i choć wiem, że nie byłoby ono popularne – mniejsza o to!… nie dbałem nigdy o popularność – nie zawahałbym się wypowiedzieć, ze jestem zwolennikiem trzeźwego rozsądku i praktyczności. Otóż trzeźwy rozsądek nakazuje mi przedewszystkiem bronić własności i egzystencyi rodziny, nie szukać jakichś urojonych, idealistycznych celów, nie ryzykować na nie fortuny, zbieranej z trudem w znoju i pracy całych pokoleń. To są faramuszki, na które się zdobywają babskie przewrócone głowy, albo mózgi narwanych, niedoświadczonych ideologów, jak nieboszczka Krokowska i jej szanowny doradca, pan doktor Pniak. Ja z tego stanowiska, drogi panie, występuję jedynie przeciw takiemu testamentowi, choć mnie głupia opinia krzykaczy posądzić może o cele osobiste. Pluję na taką opinię!… ot, tak!….
Przerwał sobie, aby czynnie poprzeć swoje wyniosłe słowa i splunął rzeczywiście.
– Mam swoje zasady i według nich postępuję, a w danym razie – dokończył – wytlómaczę się z tego i przekonam, że baron Phalern nie dla marnego grosza obala zapisy na mrzonki przeznaczone.
Zwrócił się nagle do Szuby i wypadając nierozważnie z tonu, dodał:
– Ot, widzisz pan, z tego punktu powinieneś sprawę traktować i puścić kiedy jaki artykulik, na tym temacie osnuty!… Toby było dobre.
– Tak, to doskonałe! to wyborne! – udając, że się zapala i przejmuje poddaną sobie ideą, przytakiwał zręczny karyerowicz, ale w głębi duszy ukrywał inne przekonanie; za sprytny był, ażeby się nie poznać na rzeczywistej wartości tych zasad, wygłaszanych z pyszałkowatą frazeologią przez barona Phalerna.
Nie chciał się jednak zdradzać przed nim, że go przejrzał już na wylot, więc odgrywał w swoim rodzaju komedyę łatwowierności i entuzyazmu, zacierając ręce i poprawiając włosy energicznym ruchem, jak gdyby się czuł ożywiony, zelektryzowany tymi poglądami i podzielał w zupełności zdanie barona.
– Świetne, świetne rozumowanie!… – wołał – ja palnę cały szereg artykułów w tej kwestyi, pod tytułem: „Nie łudźmy się”, albo „Marnotrawstwo filantropii”, albo coś w tym rodzaju.
Wyjmował notatnik i szybko kreślił w nim pojedyncze wyrazy, robił jakieś znaki, udawał, że ma głowę przepełniony pomysłami, które zrodziły się z zasiewu barona; żegnał się i spieszył do redakcyi, aby wylać to całe morze społeczno-ekonomicznych rozumowań, jakby się obawiał, że go opuści natchnienie i zmarnuje tak ważną chwilę.
Do wydrukowania jednak zapowiadanych artykułów jakoś nie dochodziło; zadanie było zbyt trudne jeszcze dla Szuby, który instynktownie czuł, że z motyką nie wypada porywać się na słońce.
Odkładał to ciągle pod rozmaitymi pozorami na później, a tymczasem puszczał tylko małe szmermele przed stanowczym atakiem.
Brakowało mu moralnej pomocy Włodzińskiego, który od kilku tygodni był niewidzialnym i niewiadomo było, co się z nim działo; nie pokazywał się ani w redakcyach, ani na czarnej kawie, ani na pilznerze w swej ulubionej knajpce, gdzie go dawniej na pewno spotkać można było co wieczór.
Drzwi jego mieszkania bywały zamknięte, a stróż domu utrzymywał, że ten pan z drugiego piętra wyjechał, ale nie umiał objaśnić, dokąd.
Widziano go któregoś dnia z Pniakiem w doróżce, jadącego przez Krakowskie-Przedmieście, co Szubę zaniepokoiło, gdy się o tem dowiedział.
Byłby się jednak zadziwił i zaniepokoił jeszcze bardziej, gdyby znał był prawdziwą przyczynę tego tajemniczego znikania Włodzińskiego z Warszawy.
Nikt nie przypuszczał, że wyjeżdża on tak często do Omylina i korzysta tam z gościnności Krokowskiego, który przyszedłszy do zdrowia, dziwnie polubił jego towarzystwo i znajdował upodobanie w tym wykolejonym oryginale.
Dalekie kuzynowstwo z nieboszczką nadawało mu pewne prawa należenia do najbliższego otoczenia wdowca, a chociaż pobyt na wsi w tej żałobnej samotni głuchego pałacu w zimowej porze nie bardzo przypadał do smaku i usposobienia Włodzińskienm, miał jednak inny powód, czysto osobistej natury, który go do Omylina ciągnął i w nim zatrzymywał.
W pobliskiej Żołędziówce bowiem bawiła Leosia, postanowiwszy całą zimę spędzić na wsi, byle nie zostawać pod jednym dachem z ojcem; uparła się i postawiła na swojem, a wszelkie perswazye matki i rodzeństwa zamiast zmniejszyć, zwiększały tylko jej upór.
– Jesteś niepoprawna! – powtarzała jej baronowa – doprowadzisz do tego, że cię ojciec wydziedziczy… Rozdrażniasz go tylko coraz bardziej swojem postępowaniem. Ostrzegam cię, nie doprowadzaj do ostateczności.
– Bo co?… – pytała wyzywająco zacięta dziewczyna.
– Bo to się źle skończyć może!…
– Dla mnie?… wątpię. Jestem przygotowaną na wszystko. Nie dam się dłużej tyranizować… Papa może się mnie wyrzec, może mnie wydziedziczyć, ale mojej woli nie złamie i upokarzać mnie więcej nie będzie.
Bladła, oczy jej się iskrzyły, a usta zwężały wyrazem tłumionego gniewu i zaciętości, gdy to mówiła.
– Moje dziecko, moje dziecko! nie zastanawiasz się nad tem, co mówisz! – płaczliwym głosem reflektowała ją matka. – Cóż zrobisz, jeśli ojciec… znasz go, że jest stanowczy i surowy!…
– Znam – odpowiadała krótko – ale papa zna mnie także i wie, że drażnić mnie również niebezpiecznie… Najlepiej też zostawić mi spokój i nie zmuszać do niczego, jeżeli chcecie, aby nasze sprawy rodzinne pozostały dla świata tajemnicą i nie doprowadziły do skandalu…
– Skandalu!?… Leosiu, bój się Boga, co ty mówisz!…– rozpaczliwie wołała baronowa, chwytając się za głowę.
Miłosierna i wystraszona mina matki nie wzruszała jednak córki.
Postępowanie ojca z nią od dzieciństwa zatłumiło w niej głębsze i subtelniejsze uczucia rodzinne; zdobywszy się raz na odwagę buntu przeciw tej władzy, która ją uciemiężała, nie dawała się ugiąć i nawrócić do pokory, która była tylko maską i złudnym pozorem w stosunku jej z rodziną.
– Jesteś waryatka! – konkludowała baronowa, nie umiejąc sobie poradzić z nią i odjeżdżała znowu z niczem do Warszawy, zostawiając córkę w Żołędziówce. Wystraszona była jej pogróżką i onieśmielona stanowczością własnego dziecka, nad którem nie umiała zdobyć sobie należnej przewagi i wpływu, zahukana sama przez męża i pozbawiona przez niego tej godności, jaką powinna była zachować w rodzinie.
Jedynym obcym człowiekiem, którego w Żołędziówce widywała Leosia, był Włodziński, o ile przebywał w Omylinie od czasu przeniesienia się baronówny z Warszawy.
Od czasu owej rozmowy przed pogrzebem w omylińskim parku, wytworzył się między nimi stosunek, który na pozór miał cechy tylko zażyłej i życzliwej znajomości, a jednak pokrywał głębsze uczucia, których jedno i drugie nie byłoby umiało sobie należycie określić i wytłumaczyć.
Coś ich oboje pociągało ku sobie, nie zbliżając; ani na krok więcej, jak wówczas, gdy po dłuższej przerwie po raz pierwszy zetknęli się ze sobą.
On widocznie lgnął do niej i szukał jej towarzystwa w tych wyjątkowych warunkach, w których jego odwiedziny nie bardzo mogły być uważane za stosowne; ona zaś pociągała go i zapraszała serdecznie, potrzebując choć jednej duszy dla siebie w tej dobrowolnej samotności, na którą się skazywała.
Rozmowy z nim nabrały dla niej szczególniejszego uroku; rozpowiadała mu o wszystkiem, co się jej stosunków i wewnętrznego życia dotyczyło, nie ukrywała niczego, była tak szczerą, jak przed nikim dotychczas i uczyniła go powiernikiem swoich myśli i swego serca.
– Wie pan – mówiła raz do niego – że ja sama nie umiem sobie wytłumaczyć wpływu, jaki pańska obecność na mnie wywiera; zdaje mi się, że się rozbudza we mnie jakaś druga istota, lepsza, poczciwsza, rozumniejsza nawet od tej pierwszej, która żyje z mamą, papą, Niną, Jędrusiem i całym światem. Mam takie uczucie, jak gdybym dopiero przy panu bywała sobą, a przy wszystkich innych grała komedyę, tylko nie wtedy, kiedy mnie podrażnia i kiedy jestem złą, bo ja nie zawsze jestem dobrą, wiem o tem, ale cóż zrobię, kiedy złą być muszę!… Tak mnie już wychowali i taką mnie zrobili.
Włodziński wpatrywał się w nią podczas takich rozmów i rozmyślał, uśmiechając się niekiedy z zadowoleniem.
– Znaczyłoby to – odrzekł jej – że pani przy mnie duszy przybywa i gdybym przy wszystkich moich wadach był jeszcze zarozumiałym, to patrzałbym na siebie z dumą. Całe szczęście jeszcze, że tak mało o sobie trzymam.
– Może być – zauważyła po chwili namysłu – nie zapieram się tego: może mi i duszy przybywa chwilami, bo jej także ubywa kiedyindziej. Zawsze mi się zdawało, że ludzie są, jak książki dla mnie;
jednych się nawet do rąk nie bierze i tytułu nawet nie przeczyta, drugie się tylko przerzuca, a od innych oderwać się nie można. I co więcej, są takie, przy których się zdaje, że się je kiedyś już przeczytało i znalazło w nich tyle własnych myśli!…
– Kiedy ja jestem książką bez tytułu, z wydartemi kartkami i bez ostatnich rozdziałów – wtrącił z ironią – zdefektowany egzemplarz, któregoby nawet antykwaryusz nie kupił.
– Po co się pan sam obmawiasz?
– Bo siebie przeczytałem całego i znam się, jak stary kalendarz!…
– W takim razie dlaczego pan jesteś dla mnie tą zajmującą książką, z którą mi tak dobrze?…
Uśmiechnął się jakoś dziwnie i oczy spuścił, miał widocznie ochotę podać jej rękę i złożyć na niej pocałunek zamiast odpowiedzi, ale powstrzymał ten instynktowny ruch z tem samem onieśmieleniem, jakiego doznawał zawsze w jej obecności, pomimo pozornej w obcowaniu z nią swobody.
Ale w sercu jego zbudziło się coś w rodzaju wdzięczności za te słowa; uważał się za dekadenta, za żużel wypalony i bezużyteczny w życiu, stracił wiarę w samego siebie, a ona bez pochlebstwa, szczerze i dobrodusznie mówiła mu, że chyba tak źle jeszcze z nim nie jest.
W takich chwilach jednak poważniał i smutnie zwieszał głowę, jakby mu się żal robiło tej zmarnowanej przeszłości, w której roztrwonił cały kapitał życia i zgodził się dobrowolnie na bankructwo.
Przeczuwał może, że tą resztką, która mu pozostała, nie potrafii się już odbić i stanąć znowu na dawnych nogach.
Sprawiało mu to jednak jakąś ulgę i zadowolenie, że w towarzystwie Leosi odnajdował resztki samego siebie, które ona oceniała nie ilościowo, ale gatunkowo, jak owe opiłki złota, co złotem jednak być nie przestały.
I jemu jakoś lepiej było w tych chwilach z nią razem spędzanych i jemu się wydawało, że mu duszy przybywa, a raczej, że mu cząstka duszy powraca przy niej.
Wogóle pobyt w Omylinie wywierał na niego nader korzystny wpływ.
Od trzech miesięcy nie zaglądnął nawet do kieliszka i zwalczał w sobie nałóg, który go jak fatalność prześladował.
Obcowanie z Pniakiem, z którym się zbliżył i zaprzyjaźnił jakoś bardzo szybko, podziałało również dobrze na niego.
Z początku przypatrywał mu się i badał go tylko, ale potem przylgnął do niego i powiedział mu kiedyś:
– Pan, panie doktorze, podobasz mi się, bo w panu jest, panie, twardy kark, a na karku głowa. Nieboszczka miała dobry nos, że sobie pana wybrała na swoją pośmiertną prawicę!…
Pniak zaś poznał się na nim odrazu i nieprzystępny łatwo dla obcych, poczuł dla niego sympatyę i szacunek dla jego inteligencyi; ujmował go nadto jego dowcip i oryginalny pogląd na wszystko, a zwłaszcza szczerość i prawość tej natury, spękanej i rozbitej.
Patrzał na niego nadto, jako na ciekawy okaz patologiczny i podjął się nawet leczyć go, o ile to było możliwem.
Włodziński jednak śmiał się z tego, mówiąc z ironią:
– Daj pan pokój, panie, ja nie chcę być drutowanym garnkiem, wolę już pozostać całym czerepem.
Trzy razy w tygodniu, a czasem i częściej wyjeżdżał z nim do cukrowni, która o małej pół milki leżała tylko od Żołędziówki i wtedy korzystał ze sposobności, aby odwiedzać Leosię.
Doktor dorozumiewał się przyczyny tych częstych wizyt u baronówny, ale dyskretnie nie poruszał tego przedmiotu.
Włodziński wszelako znając jego usposobienie dla Phalernów, sam skierował kiedyś rozmowę na ten temat i rzekł:
– Pana to musi dziwić, że ja korzystając z gościny w Omylinie, jeżdżę tak często do Żołędziówki?… co?… dziwi pana?…
Pniak odwrócił głowę i wymijającą dał odpowiedź.
– Daj pan pokój, panie, nie zaprzeczaj – przerwał mu ze śmiechem – dziwisz się i basta; ale ja panu powiem, ja tam mam także moją pacyentkę, albo doktora, jak pan chcesz i jeżdżę na konsultacyę, tak, jak pan do swojej cukrowni.
Barona nazywał ironicznie „panem na wielkich i małych Żołędziach”, utrzymując, że trudnoby było odpowiedniejszej znaleźć dla niego posiadłości.
– To, panie, jest swojska świnia, która udaje dzika – wyraził się raz o nim krótko a dosadnie wobec Pniaka.
Na Krakowskiego patrzał z politowaniem i z tym jakimś szacunkiem, który się instynktownie uczuwa dla wielkich smutków i bólów.