- W empik go
Szubrawcy. Tom 3 - ebook
Szubrawcy. Tom 3 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 312 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Okres sielanki w życiu Włodzińskiego skończył się nagle fatalnym epizodem, który go znowu wykoleił z tej sztucznej równowagi, w jakiej od kilkunastu miesięcy, to jest od pobytu w Omylinie pozostawał.
Odwiedziny jego w Źołędziówce stawały się w ostatnich czasach coraz częściejsze; bywał tam prawie codziennie, a nawet zdarzyło się dwa czy trzy razy, że musiał korzystać z gościnności Leosi i zanocować, nie mogąc wrócić do domu, raz z powodu okropnej wichury, a drugi raz z powodu deszczu i ciemności, w której po rozmiękłej drodze nie bardzo bezpiecznie i miło było powracać.
Stosunek ich w przeciągu tego czasu nabrał jakiejś familiarnej zażyłości, ograniczonej jednak właściwym szacunkiem, który w zachowaniu się Włodzińskiego od początku ujmował Leosię i zwiększał sympatyę jej dla niego.
Kobiecym sprytem i instynktem poznała, że nie była mu obojętną i że jeśli w ogóle kobieta mogła go jeszcze żywiej zajmować, to tą kobietą była tylko ona jedna; poznała nadto, że ma nad nim przewagę i wywierać może na niego wpływ nader korzystny.
Stosował się widocznie do jej uwag, naginał do jej rad i życzeń; zależało mu, aby o tem wiedziała i wyraźnie przyznawał się, że mu to przyjemność sprawiało: chodzić jakby na pasku, którym jej życzliwa dłoń kieruje…
Zdawało mu się w istocie wtedy, że jest silniejszy, kiedy ona dobremi słowami wmawiała w niego tę siłę, dodawała mu woli, przekonywała, że zawcześnie chciał zakończyć wszelkie rachunki z życiem i, jak rozbitek na głębiach, odkładał apatycznie wiosło, zrezygnowany oddać się ślepo prądowi, aby go niósł ku zupełnemu rozbiciu.
Drażniła go zręcznie, budząc w nim resztki dawnej ambicyi i wiary w siebie, w talent, w skuteczność i wartość pracy, którą porzucał zniechęcony, obojętniejąc coraz bardziej na wszystko.
I doprowadziła do tego, że nie z konieczności i potrzeby, jak się to najczęściej działo w Warszawie, ale z dobrej woli, powracał znowu do pióra i próbował pisać nie na obstalunek dla dzienników i redaktorów, ale dla własnego, a raczej – dla jej zadowolenia.
Zaczął tworzyć duży poemat filozoficzno satyryczny, p… t. „Newroza”, którego bohaterem miała być postać fantastyczna człowieka z tak nadczułymi i wydelikaconymi zmysłami, ze widział falowanie eteru, słyszał i rozróżniał wszystkie głosy w naturze, od wulkanicznych grzmotów w głębi ziemi do szmeru rosnącej trawy, który samym dotykiem wyczuwał na listkach kwiatu ślad motyla, co z niego uleciał; w ten sposób przenikał tajemnice, zakryte dla zwykłych śmiertelników, bo słyszał, widział, czuł, poznawał wszystko, co dla innych było niedostępnem i… znosił okrutne męczarnie i katusze przedrażnienia.
Uważając się za najnieszczęśliwszą istotę wśród całej ludzkości, za męczennika strasznej igraszki losu, za skazańca na wieczny niepokój i ciągłe dreszcze mimozy, bohater ten doprowadzony do szału, miał kończyć tragicznie swój żywot zabijaniem w sobie jednego zmysłu po drugim, byle dojść do ukojenia i spokoju w zupełnem znieczuleniu ciała i duszy.
Filozofia nicości miała wypełniać epilog tych dziejów wcielonej newrozy, w której odzywać się miały i odbijać tętna dzisiejszej epoki.
Co do zakończenia zachodziły jednak poważne różnice w zdaniu Leosi i Włodzińskiego i w tym przedmiocie prowadzili z sobą długie i ożywione rozprawy, które zajmowały im prawie cały czas, spędzany wspólnie w Żołędziówce.
– Nie, nie można skończyć takiego dzieła beznadziejnie, jedynie zgrzytem pesymizmu i abnega – cyi – powtarzała mu Leosia, której sam pomysł poematu wydawał się nowym i oryginalnym. – Po co byłoby pisać go?… po co dolewać oliwy do ognia?… po co zniechęcać ludzi jeszcze bardziej do życia?… Czyż marynarz wyrzuca z łodzi kotwicę dlatego tylko, że mu się na wielkiej głębi przydać nie może?… Nadzieja jest tą kotwicą, a choćby w pewnych chwilach dna dosięgnąć nie mogła, zawsze dobrze ją mieć przy sobie na wszelki przypadek.
– Czy dlatego, aby z nią razem tonąć? – spytał z szyderczym uśmiechem.
– Nie, tylko dla tego, aby potem na pierwszej lepszej mieliznie się nie rozbić.
– Kiedy łódź nasza, gdy tylko trochę dalej od brzegu odbije, wypływa na coraz większą bezdeń i albo wracać musi, albo pójść pod wodę.
– A skąd ta pewność?… czy przepłynął już kto dotychczas ten cały ocean?… Albo pan możesz wiedzieć, że po drugiej stronie nic niema?… Przed Kolumbem także w ten sposób rozumowano, a jednak Ameryka istniała!…
W ten sposób spierali się z sobą i rozprawiali zwykle długo, dopóki nie nadchodziła pora odjazdu; wtedy zamykała mu usta jego własnym rękopisem, który przywoził jej do odczytania nowych strof poematu, dopisanych od ostatnich odwiedzin i mówiła:
– Tymczasem, mój nieszczęsny rozbitku, trzeba odpływać i radzę jeszcze kotwicy nie wyrzucać przed ukończeniem ostatniej pieśni naszej „Newrozy”… Ja pana jednak muszę przekonać, że beznadziejność jest grzechem, albo głupstwem, albo… szaleństwem. Napiszno pan tylko zakończenie tej trzeciej części, która mi się bardzo podoba i przyjeżdżaj choćby jutro z samego rana. Wiosna się zbliża, a z nią i moje przenosiny do miasta. Nie będziemy mieli tak swobodnej sposobności do naszych sporów literackich.
Całował ją w rękę, dotykając zlekka ustami jej długich, delikatnych, nerwowych paluszków i mówił:
– Zobaczy pani, że przy mojem zostanie; ja zresztą swojej kotwicy i tak wyrzucać nie potrzebuję, bo Bóg wie gdzie i kiedy, panie, ją zgubiłem. Musiało to być w czasach, kiedy bywałem królem Belą i z Grambrynusem siadywałem przy jednym stole – dodawał, robiąc aluzyę do dawnych grzechów przeciw trzeźwości, których przed nią wcale nie ukrywał.
Marszczyła wtedy czoło i groziła mu palcem, mówiąc:
– Proszę mi o tem nawet nie wspominać!… to już minęło i nie powinno nigdy powracać.
Patrzał na nią z wdzięcznością, ale i z zakłopotaniem; w głębi duszy czuł bowiom, że to wróci i wrócić kiedyś musi, juk fatalność…
Znał przecież swoje… kalectwo.
Tak im mijały owe długie godziny, spędzane razem w zupełnem prawie odosobnieniu od świata.
W rozmowach swoich unikali tylko jednego przedmiotu, którego on przez delikatność, ona zaś przez wzgląd na ojca, poruszać nie chciała, bo ją to upokarzało i drażniło; proces familijny o zwalenie zapisów publicznych nieboszczki Krakowskiej pozostawał poza nawiasem tematów, którymi się zajmowali, – skutkiem czego Włodzinski bardzo ostrożnie udzielał jej wiadomości o tem, co się działo w Omylinie i tylko zlekka napomykał niekiedy o stanie pana Janusza i niepokojących objawach, które w ostatnich czasach w jego zdrowiu i usposobieniu zauważyć się dawały
Nie chciał sprawiać jej przykrości i wywoływać rumieńca na czoło córki za postępki ojca.
W Omylinie patrzał jednak ciągle na powoli, ale nieustannie zbliżającą się katastrofę, którą Pniak przewidywał od początku i której się obawiał; organizm nieszczęsnego niemowy wytrzymywał pociski losu i nieustanne wstrząśnienia, zapadał na dłużej lub krócej w stan chwilowego rozstroju i osłabienia, ale się z niego dźwigał przy pomocy troskliwej opieki lekarza, – umysł jednak człowieka gnębionego podwójnie w tej konieczności ciągłego milczenia i trawienia w sobie wszystkich najcięższych, najsmutniejszych, najzjadliwszych refleksyi i wrażeń, ulegał coraz więcej przygnębię – niu i pryskał, jak szkło, pod zbyt wielkim naciskiem.
W dniu, w którym Pniak dostrzegł pierwsze niewątpliwe objawy cichego obłąkania u pana Janusza, – Włodzińskiego od samego rana nie było w domu; do późnej nocy siedział nad nową pieśnią swej „Newrozy”, która pochłaniała go teraz i podniecała do tworzenia z gorączkową jakąś szybkością, a nazajutrz, zaraz po śniadaniu, kazał sobie zaprządz konie do bryczki i pojechał przed swą Egeryą pochwalić się nowym plonem natchienia.
Dzień cały minął, a Włodziński z Zołędziówki nie powracał.
Nad wieczorem dopiero stangret przyjechał sam, bez niego i półsłówkami wygadał się przed Krysiewiczem, że z panem Włodzińskim miał „okrutne termedye”, bo go coś opętało; kazał nasamprzód zboczyć do miasteczka i zatrzymać się przed Sztosem, gdzie siedział dobre dwie godziny i pewnie tam trochę sobie podlał, bo z handelku wyszedł w bardzo dobrym humorze i brewerye robił z żydkami na rynku; potem z ledwością dał się namówić do dalszej jazdy, ale z drogi kazał zawrócić i znowu „dolewał”, a potem przed każdą karczmą musieli się zatrzymywać i po dwa, a nawet po trzy pijali razem, za pan brat, przyczem pan Włodziński okrutnie śmieszne i ucieszne jakieś rzeczy wygadywał, tylko że trudno go było zrozumieć, bo mu się bez ładu język plątał.
– Co wypił jednego, to kieliszkiem buch o ścianę, albo w szybę! – opowiadał stangret, sam dobrze podchmielony, uśmiechając się głupkowato z zadowoleniem – natłukł-ci też kieliszków będzie z tuzin, abo i więcej, tak, że już potem szynkarz blaszankę stawiał, aby nie mieć szkody. A cięgiem to się śmiał, to zębami zgrzytał i o panu baronie, widzi mi się, wygadywał; musi, przemówili się, abo co w Żołędziówce, bo pan Włodziński pomstował całą drogę i do siebie mruczał, jak nieprzymierzając żyd na szabasie. A teraz to siadł se w karczmie koło młyna i pewnikiem tłucze znowu szkło.
Z dalszych relacyi udało się rządcy wyrozumieć, że baron niespodzianie spadł do Żolędziówki z folwarku i że musiało coś zajść w pałacu, bo pan Włodziński wyszedł zaraz potem, czerwony jak indyk i kazał jechać, a służba dworska tylko sobie gęby zamykała i śmiała się po cichu, ale z czego, nie można było wykalkulować. Starszy kredensowy jeno powtarzał:
– To ci heca!… – i opowiadał cosik gospodyni, lecz nie sposób było dosłyszeć, co.
– Czemużeś do dworu odrazu nie zajechał? – spytał Krysiewicz.
– A no, bo pan Włodziński kazał przed karczmą stanąć – tłómaczył się stangret.
– I tam został?…
– A no, został z. Walentym.
– Z jakim Walentym.
– No, z Walentym młynarzem, co to jest szwagier dochtora. Zaraz mu postawił araku i trącili się, a Walenty kazał znowu po dwa nalać i tak na odmianę, więcem ich tam w takiej kompanii zostawił, a sam przyjechał, aby napróżno nie wystawać przed karczmą, bo mi wstyd było i koniom trzeba dać obroku. Cały dzień nic nie jadły!…
Krysiewicz nachmurzony wyszedł ze stajni i na dziedzińcu dworskim przystanął namyślając się, co począć?
Noc zapadała; w zmierzchu błyskały światełka po chałupach wiejskich i ognie na kominach.
W karczmie, na dole, przez zakurzone szyby widać było kilku parobków, stojących na środku izby i przyglądających się niezwykłemu gościowi, który siedział na ławie, ciężko oparty o stół całym łokciem, gestykulując z trudnością drugą ręką i ściskając w niej pustą blaszankę.
Naprzeciw niego kołysał się również pijany mąż Antoszki, młynarz Walenty i pięścią od czasu do czasu walił w stół, powtarzając tylko jeden wyraz:
– Psiawiara!…
Taki obraz przedstawił się Krysiewieżowi, gdy stanął w niedomkniętych drzwiach karczmy, aby się na własne oczy przekonać o opowiadaniu stangreta i wyprowadzić Włodzińskiego.
Czas jakiś przyglądał mu się z sieni z politowaniem i szarpał spuszczone wąsy.
Widok inteligentnego człowieka w takim upadku wydawał mu się rzeczą wstrętną, a zarazem ubolewania godną; trudno mu było własnym oczom uwierzyć i wstydził się wejść do dusznej, wyziewami wódki, kwasów, kopcącej lampy i dymem napełnionej szynkowni.
Włodziński, pijany zupełnie, nieprzytomny prawie, patrzał przed siebie błędnym wzrokiem; jedno oko zmruzał, jak gdyby miał sparaliżowaną powiekę, drugie z trudem roztwierał i brwi podnosił nieustannie, wysuwając w kąciku ust koniec języka, z pijackim grymasem bełkocząc niezrozumiałe jakieś wyrazy.
Zmieniony był do niepoznania, – ruina człowieka, strąconego w jednej chwili w przepaść, ofiara nałogu zbudzonego gwałtownie i ciągnącego ją fatalną przemocą na drogę zbydlęcenia!…
W karczmie było cicho; za szynkwasem siedział gospodarz i przypatrywał się zdziwionemi oczyma niespokojnie gościowi, który mu swoją obecnością widoczny kłopot sprawiał.
Parobcy szyderczo, ale z pewnem onieśmieleniem spoglądali na pana ze dwom, spluwali przez ramię na podłogę i ćmili papierosy, puszczając kłęby gryzącego dymu, a pijany młynarz walił pięścią w stół i wylewał żółć tłumioną na szwagra, do którego coraz głębszą czuł urazę, bełkocząc pijanym głosem:
– Psiawiara!…. zabić!… co?… prawda, że zabić?… ubić, jak sobakę, co?… ot, tak, psiawiara!…
Autor „Newrozy” zdawał się ani widzieć, ani słyszeć, co się dokoła niego działo; nie czuł swego upadku, nie zdawał sobie sprawy, gdzie się znajduje, w jakiem towarzystwie przebywa; było mu to wszystko teraz zupełnie obojętnem.
W tej zamąconej głowie alkoholika błyskać musiała jednak resztka jakichś jaśniejszych myśli i wspomnienie czegoś, co naprężało chwilami jego nerwy, bo się machinalnie unosił i zaciskając zęby, zgrzytliwym uśmiechem wykrzywiał spalone usta.
– Panie baronie… pan jesteś jednak, panie, szubrawiec!… – wyrzucił z trudem kilka wyraźniejszych słów, kiwając głową i z niewymowną pogardą wpatrując się w pustą przestrzeń, jak gdyby widział w niej przed sobą żywą postać barona.
Krysiewicz przypatrywał się tej scenie czas jakiś, zmarszczony, pochmurny, niezdecydowany; trudno mu było wejść do karczmy i wobec wszystkich perswazyą skłonić pijanego Włodzińskiego, aby się dał zaprowadzić do pałacu.
Wiedział, że ta próba nie byłaby się udała i tylko na śmieszność by ich obu naraziła w oczach karczmarza i parobków.
Rozmyślił się też inaczej; wrócił do dworu i wysłał Antoniego z drugim służącym, peleciwszy im, aby w razie potrzeby poprostu przynieśli na rękach nie – szczęsnego alkoholika, gdyby się im opierał i na własnych nogach nie mógł odbyć tej drogi.
Wstyd mu było za niego; uważał to za wielki despekt dla dworu, za demoralizacyę, przewidywał, ze się ten wypadek jutro po całej wsi rozniesie.
Pniakowi nie chciał nawet nic mówić o tem na razie; doktor i tak głowy nie miał dla niczego innego, prócz obserwowania Krokowskiego, którego na chwilę teraz nie opuszczał.
Nie chciał jeszcze sam sobie uwierzyć i odsuwał myśl o owej katastrofie, której się obawiał, jakkolwiek pierwszy ją oddawna przewidywał.
Pan Janusz na pozór nie zmieniał się wcale; wydawał się tylko niespokojnym i rozdrażnionym bardziej niż kiedykolwiek.
Podczas obiadu rzucił nagle nóż i widelec na stół, odsunął talerz i na migi pokazał Antoniemu, który mu usługiwał, aby podał papier i przyrządy do pisania.
W pierwszej chwili wydawało się, że sobie przypomniał jakąś korespondencyę pilną a niezałatwioną i że nie chcąc tracić czasu, zamierza ją natychmiast załatwić, aby posłaniec zdążył jeszcze na stacyę przed odejściem pociągu.
Antoni ośmielił się zrobić mu uwagę:
– Może jaśnie pan wpierw obiad skończy?… z listem zdąży się jeszcze na kolej.
Ale słowa te starego sługi rozdrażniły go tak gwałtownie, że serwetę cisnął w półmisek z pieczystem, zerwał się z krzesła i wyszedł szybko do swego gabinetu.
Ruchy miał przytem jednak niezwykłe, wymuszone jakieś, nerwowe, zamiast ku drzwiom, zapędził się najpierw ku oknu, na progu zwrócił się do kamerdynera i pogroził mu pięścią, a kiedy doktor, zaniepokojony tą zmianą w jego fizyognomii i obejściu się, powstał również po chwili i podążył za nim, zastał go przy biurku nachylonego i piszącego coś na dużym arkuszu papieru z wielkiem zajęciem i rozmachem.
Spojrzał mu przez ramię i odczytał nagłówek, wypisany zmienionym, nierównym charakterem:
– „Do Stóp Jego Świątobliwości, Namiestnika Chrystusowego w Rzymie!”
Tytuł ten wydał się Pniakowi odrazu podejrzanym.
– Do kogo pan tak pisze? – spytał łagodnie, zachowując w tonie i fizyognomii wyraz obojętny.
Krokowski oddarł kawałek papieru z arkusza i skreślił na nim słowa:
– „Do Papieża”.
Potem podał go w odpowiedzi Pniakowi, powstał z fotelu, wyprostował się i z podniesioną głową popatrzał na doktora, jak gdyby się spodziewał sprawić na nim niezwykłe wrażenie tą wiadomością.
W oczach miał jakieś niezdrowe błyski, które gasły i zapalały się co chwila, jak gdyby w głowie jego wątek myśli i przytomności urywał się, to nagle nawiązywał nanowo; stał tak dość długo pod badawczem spojrzeniem Pniaka, który go bystrym wzrokiem czas jakiś wytrzymywał, a ująwszy w końcu delikatnie za ramiona, próbował posadzić na fotelu lekkim naciskiem, mówiąc:
– Niech pan zbierze myśli, uspokoi się i zastanowi nad tem, co pan chce pisać. Pan przecież nie zna papieża i nie może z nim korespondować. Czy nie czuje pan bólu głowy?… tu na ciemieniu, nie czuje pan żadnego ucisku?…
Ujął jego rękę, aby nieznacznie puls zbadać, ale Krokowski wyrwał mu ją zagniewany i odtrącił od siebie; mruczał przytem i okazywał zniecierpliwienie, dając mu do poznania na migi, aby go pozostawił w spokoju i nie przeszkadzał.
Odwracał głowę, unikając spojrzenia doktora i zgrzytał zębami.
Pniak nie widział go nigdy dotąd w takim stanie; poznawał jednak niewątpliwe oznaki rodzącego się obłędu, który gotem bardziej przerażał, że miał do czynienia z wypadkiem wyjątkowym, w którym trudność porozumienia się z pacyentem, pozbawionym mowy, uniemożliwiała ściślejszą obserwacyę i postawienie dyagnozy.
Krokowski z wyrazem urazy i niechęci odwrócony od niego, siedział podparty na ręku i kilka minut zdawał się nad czemś namyślać, potem nagle porwał arkusz z nagłówkiem do Jego Świątobliwości, podarł go na drobne kawałki i rzucił po za siebie na środek pokoju.
Świstki rozleciały się w powietrzu i rozsypały na podłogę, on zaś wziął pióro i jakby zapominając o obecności doktora, zaczął nanowo pisać z wielkiem przejęciem, sięgając co chwila do kałamarza w roztargnieniu i upuszczając krople atramentu na biurko i na papier; instynktownie ścierał je dłonią, robiąc duże, brzydkie plamy – i pisał dalej.
Pniak stał za nim, oparty o fotel i przez ramię odczytywał to pismo nierówne, szybkie, idące w górę i noszące w sobie wszystkie cechy nerwowego i umysłowego rozstroju.
– „Ojcze święty! – pisał Krokowski, opuszczając w pośpiechu wyrazy i pojedyncze głoski – upraszam, błagam, żądam, abyś jako Namiestnik Chrystusowy, postarał się o przywołanie z tamtego świata najukochańszej małżonki mojej, Balbiny z Orszów, primo voto Omylińskiej, tymczasowo zmarłej świętej pamięci, na cmentarzu miejscowym w grobie familijnym w Omylinie pochowanej po przyjęciu Świętych Sakramentów i spisaniu ostatniej woli, której ludzie nieuczciwi, chciwi, źli, niesumienni, nie wiadomo dlaczego uznać nie chcą?…”
Po tym długim, bezładnie zbudowanym ustępie, myśl jego widocznie zwróciła się nagle w innym kierunku, bo nie kończąc zaczętego wątku, rozpoczął na nowo zdanie, przy którem zaczął łkać zcicha i jęczeć boleśnie; grube łzy spadały mu na papier i zalewały świeże pismo.
„Kochany nasz synu, skoro masz być synem mojej Bisi, bądźże i moim synem!… Wiem, że to potwarz ludzka, ale jakże się prawdy dowiedzieć?… Mam w sercu gwóźdź, wbity ręką przyjaciela, którego nie znam, a który jest moim najgorszym wrogiem. Kto mi gwóźdź ten teraz wyrwie?… gdzie są takie obcęgi, coby serdeczne gwoździe wyciągały?…
„O, moja Ty święta, moja Ty jedyna! czy to może być prawdą, co przyjaciel mówi?…
„Napisałem do Namiestnika Chrystusowego w Rzymie, aby Cię wskrzesił, jak Piotrowina i abyś sama dała świadectwo. Za kilka dni spodziewam się odpowiedzi z Watykanu; list mój poufny z całem przedstawieniem sprawy papieżowi odszedł już wczorajszą pocztą. Bądź cierpliwą, Ojciec święty zrobi cud i wskrzesi Cię… Będziesz mogła stanąć oko w oko ze swymi potwarcami i wygrać proces, który nam wytoczyli o nieprawne rozporządzenie się majątkiem.
„Przyślę po Ciebie zamkniętą karetę na sam cmentarz, abyś się nie zaziębiła.
„O, Boże, co ja cierpię!… tyle mego, że odzyskałem mowę i będę mógł teraz bronić Cię przed całym światem, a nawet w sądzie zamiast adwokata przemawiać…”
Pniak, pochylony nad nim, z ustami zaciśniętemi, blady ze wzruszenia, czytał te wyrazy bez związku i próbował uchwycić w nich urwaną nić myśli, które się rozpierzchały w tej biednej, ciężarem smutków i nieszczęść przywalonej głowie.
Krokowski nie przerywał sobie ani na chwilę, zapisywał jedną stronicę arkusza za drugą i coraz głębiej zdawał się zatapiać w tej korespondencyi; wyobrażał sobie zapewne, iż naprawdę odzyskał mowę i to pisane słowo zastępowało mu żywe.
Spieszył się, aby wydobyć wszystko ze siebie, co w sercu i umyśle chorym mieszało się w chaos uczuć i refleksyi, pobudzonych poprzedniemi wrażeniami.
Pojęcia, obrazy, wnioski układały się w jego głowie, jak w kalejdoskopie, zmieniając się co chwila i mieszając z sobą coraz niewyraźniej i dziwaczniej.
Najczęściej wracał do tego jednego przedmiotu, który widocznie utkwił mu najgłębiej w chorym mózgu i przypominał się natrętnie: do owego cudu, spodziewanego ze strony Chrystusowego Namiestnika, który miał mu wskrzesić ukochaną jego nieboszczkę.
– „Spodziewam się, mam nadzieję niepłonną – pisał, powtarzając co kilka wierszy te same niemal wyrazy – że Wasza Świątobliwość uczynisz zadość mej prośbie, mojemu żądaniu i uzyskasz pozwolenie na wskrzeszenie zmarłej małżonki mojej.
„Jest to nieodzowną koniecznością, aby wielkie dzieło jej zapisów doszło do skutku. Oboje zobowiązaliśmy się Panu Bogu, uczyniłem bowiem uroczyste votum, którego mi wypełnić żli, niechętni, zawistni ludzie wypełnić nie pozwalają… Wola zmarłych jest świętą!… dlaczego jej nie pozwalają spełnić?… Obrzucają ją teraz kamieniami, podłością, potwarzą, kiedy się bronić nie może.
„Spodziewam się, że Wasza Świątobliwość nie uwierzy temu, co mówią o naszym synu. Fałsz!… ja gotów jestem przysiądz, chociaż mam serce gwoździem przebite przez przyjaciela, który mnie ostrzegł zdradziecko. Ona jest niewinna, a ja cierpię Ojcze święty!… Dam dwadzieścia, trzydzieści, sto milionów, wszystkie miliony na cele dobroczynne…”
Zabrakło mu już papieru do dalszego pisania; przed nim leżało kilka arkuszy zabazgranych od dołu do góry, poplamionach atramentem, zwilżonych łzami.
Zmęczył się widocznie tem forsownem pisaniem, ręka mu drżała, palce zesztywniałe kurczowo ściskały pióro, oparł się i przymknął oczy, oddychając głęboko.
Pniak wyjął mu z ręki obsadkę z rozkwaczoną stalówką i przysłonił lampę, aby go światło jej nie raziło.
Trudno mu było dłużej wątpić o tem, co widział; miał do czynienia z wyrażnem pomieszaniem zmysłów, które zapowiadało się tem groźniej, że występowało w objawach spokojnych, bez wybuchu, bez furyi, bez gwałtownego rozdrażnienia.
I to teraz, teraz właśnie, kiedy chodziło o najważniejsze sprawy: o odparcie ataku w sądzie, o wygranie procesu, uratowanie zapisów nieboszczki i wprowadzenie w życie tych wszystkich idei, które były najszlachetniejszą częścią jej spuścizny pośmiertnej!…
Wiedział dobrze, jakie następstwa sprowadzić musi ta choroba głównego dożywotnika i prawnego przedstawiciela projektowanych przez zmarłą fundacyi; przewidywał, jak to zagmatwa sprawę procesu, skomplikuje ją nowemi trudnościami, ile kruczków nowych nastręczy stronie przeciwnej.
Z chwilą zupełnej niepoczytalności Krokowskiego, on sam jeden musiał na swoje barki przyjąć cały ciężar obowiązków i odpowiedzialności wobec prawa i opinii publicznej, musiał stanąć do walki, którą los utrudniał mu na każdym kroku, jakby był przekupiony przez stronę przeciwną.
Ale jakiś głos wewnętrzny mówił mu:
– Nie upadaj na duchu, broń!… wytrwaj!… nie o ciebie chodzi, ale o prawdę, o sprawiedliwość, o ideę, o dobro ogółu, którego masz być rzecznikiem. Niech cię ten nowy cios nie rozbraja i nie odbiera odwagi!… Pokaż, żeś godzien był tej misyi, którą ci los przeznaczył i wola zmarłej powierzyła. Skup myśli, zbierz całą energię, nie opuszczaj rąk, nie dozwól unicestwić pięknego dzieła w zarodku, nie daj sobie wydrzeć i zmarnować posiewu, który ma przynieść tyle plonu w przyszłości. Zostałeś sam teraz, – idź do celu, choćbyś miał upaść, przywalony brzemieniem nad siły!… Nie wolno ci zwątpić, nie wolno być małodusznym, właśnie dlatego, że zostałeś sam jeden i że za wszystko będziesz odpowiedzialnym!
Przycisnął obie zimne dłonie do czoła, jakby się obawiał, że mu te myśli czaszkę rozsadzą – i stał tak długą chwilę, jak człowiek, który oblicza się się z siłami przed spełnieniem najcięższego w życiu zadania, jak bohater, który ma zwyciężyć lub zginąć, jak zapaśnik, który oblicza wszystkie dane za i przeciw w walce, w szrankach, w które go ambicya, honor i miłość idei popychają.
Los wystawiał go na próbę i doświadczał.
Wyzywał go w chwili stanowczej, w której od niego samego zależało tylko poddać się fatalności i zaniechać dalszej akcyi, nie iść dłużej przeciw prądowi, pozwolić wypadkom, aby rozstrzygnęły sprawę bez jego udziału, albo też w obronie zapisów publicznych stanąć mężnie, z oddaniem się zupełnem, z poświęceniem bezgranicznem, walczyć przeciw małostkowym, egoistycznym interesom tej sprzysiężonej falangi, która chciała rozdrapać fortunę, przeznaczoną dla dobra ogółu, dla pożytku przyszłości.
– Nie masz się nad czem tak długo zastanawiać – mówił sobie – jesteś wykonawcą testamentu, który zapewnia chleb i światło całym pokoleniom; ludowi temu, z którego sam pochodzisz, otwiera nowe progi do postępu, do oświaty, do uszlachetnienia; maluczkich, biednych, łaknących obdarza, a ty, który miałeś być szafarzem tych łask, tego ziarna duchowego, mógłbyś popełnić tę podłość i cofnąć się, nie broniąc do upadłego ich interesów, zawieść zaufanie swej dobrodziejki i pani wielkiego serca, której tyle sam zawdzięczałeś?… Wstyd i hańba!… Nie wolno ci się zachwiać, nie wolno nawet myśleć o odwrocie.
I po raz drugi w życiu, z tym samym ruchem stanowczym głowy, z tem samem poczuciem obowiązku, z tą samą ambicyą człowieka świadomego dobrych i pożytecznych celów, które były jego umiłowanym ideałem, wyprostował się dumnie z jakimś chłopskim uporem, twardym i zrezygnowanym, mówiąc sobie:
– Zrobię swoje!… pójdę sam przeciw wszystkim szubrawcom!…
Napisał natychmiast list do mecenasa Zabielskiego, uwiadamiając go o katastrofie, za jaką uważał chorobę pana Janusza i prosił, aby nie zwlekając, zjechał osobiście do Omylina, w celu porozumienia się co do dalszych kroków i zbadania sytuacyi prawnej, wywołanej obłąkaniem Krokowskiego.
Zatelegrafował też po dwóch lekarzy warszawskich, nie chcąc na siebie samego brać całkowitej odpowiedzialności za stan pacyenta i pragnąc z nimi razem naradzić się co do dalszego z nim postępowania.
Chory zachowywał się w dalszym ciągu spokojnie; całemi godzinami przesiadywał teraz przy biurku, zajęty nieustanną korespondencyą: zapisywał całe libry papieru, układając listy do papieża, do rozmaitych monarchów europejskich, pisywał nawet prośby wprost do Pana Boga i pełne czułości odezwy do swojej nieboszczki żony, aby jak najrychlej dała się wskrzesić i powróciła w najważniejszych, żywotnych, nie cierpiących zwłoki sprawach osobistych i publicznych do Omylina.
W tych dziwacznych, bez związku i bez ładu spisywanych myślach, były jednak widoczne odbłyski wszystkich wrażeń, które w ostatnich zwłaszcza czasach najsilniej wstrząsnęły umysłem i sercem jego.
Opadła go istna grafomania od chwili pierwszych objawów obłędu; nie pozwolił się wyprowadzać ze swojego pokoju, nie dał się oderwać od biurka, gniewał się i zżymał na doktora, który rozmaitych używał wybiegów, aby go od tej ciągłej korespondencyi odwodzić, ile razy zauważył oznaki zbyt wielkiego natężenia i wyczerpania.
Próbował mu zabierać papier, chował pióra i atrament, ale wtedy chory rozdrażniał się jeszcze bar – dziej, chodził niespokojny po wszystkich kątach, zbierał rozmaite świstki i ukrywał po kieszeniach; aby sobie przygotować zapas papieru, Wydzierał puste kartki z książek; dzwonił raz po raz na służbę i z żywą gestykulacyą dawał im na migi do poznania, żeby mu natychmiast przyniesiono przybory do pisania.
Wygrażał im pięścią, roztrącał meble i wpadał w taką pasyę, że ostatecznie z dwojga złego, wybierano mniej groźne i spełniano jego żądania
Na Pniaka spoglądał z pod oka, podejrzliwie, jak gdyby tracił do niego serce i zaufanie; udawał, że nie słyszy jego zapytań i z jakąś skrytą urazą odwracał się od niego, gdy wchodził do pokoju.
Natomiast rosło przywiązanie jego do Antoniego; stary kamerdyner stawał się jego powiernikiem i był w wyjątkowych łaskach.
Odciągał go na bok, wtykał w rękę pieniądze, głaskał po twarzy i starał się ująć go sobie, wysełając raz po raz na pocztę z listami do rozmaitych osób wysoko położonych.
– Zdaje mi się – pisał poufnie na tabliczce – że oni przekupić musieli pocztę, bo nie rozumiem, dlaczego nie dostałem dotąd żadnej odpowiedzi ani od papieża, ani od Pana Boga, ani od naszej pani… Zapewne listy giną.
Służący uspokajał go dobrodusznie, zapewniając, że list przyjdzie lada dzień, musi przyjść, tylko prosił o cierpliwość.
– Do Rzymu daleko, proszę jaśnie pana, a do nieba to przecież kawał drogi – tłómaczył mu, jak dziecku – zanim dojdzie, zanim odpiszą, to i z tydzień, albo i więcej upłynie…
Krokowskiemu to jakoś trafiało do przekonania.
– Jeśli jutro jeszcze nic nie będzie z poczty, to Antoni pojedzie sam na mój koszt do papieża – zapowiadał mu na piśmie – tylko nie trzeba nic o tem mówić Pniakowi, bo on nieprzychylny temu. Jestem pewny, że oni go podkupili. Tajemnica!
– Dobrze, dobrze!… przed panem doktorem ani parę puszczę z gęby – zapewniał go szeptem kamerdyner, udając, że wchodzi zupełnie w sytuacyę – tylko niech jaśnie pan pójdzie się trochę przejść po świeżem powietrzu. Tak jaśnie pan cięgiem siedzi w tym gabinecie, tutaj duszno i ciemno; to tak niezdrowo, to humory do głowy uderzają.
Chory się wzdragał, wymawiał, opierał, jakby się bronił przed gwałtem.
– Ja nie mam czasu, mój Antoni – kreślił szybko w swoim notatniku – ja muszę jeszcze dzisiaj napisać kilka bardzo ważnych listów. Proszę mi dać pokój, proszę mi nie przeszkadzać. Idź już sobie!… tracę tylko czas z tobą!
I zasiadał znowu do biurka, aby zapisywać całe foliały papieru, składać w koperty, adresować i wysełać na pocztę z poleceniem przynoszenia recepisu.
Rozumie się, że ta cała korespondencya dostawała się tylko do rąk doktora, który wieczorami odczytywał wszystkie listy nieszczęsnego waryata i w ten sposób jedynie wtajemniczał się w chorobliwą pracę całodzienną jego mózgu.
Lekarze po zbadaniu pacyenta, wydali opinię bardzo niepomyślną.
– Zdaje mi się, kolego – odezwał się w rezultacie jeden ze specyalistów – że to się skończy paraliżem postępowym.
– Takie i moje zdanie – zakonkludował drugi lekarz.
Ułożono potem na wspólnem consilium sposób traktowania chorego i postanowiono zostawić go tymczasowo na obserwacyi, przewidując ewentualność pomieszczenia następnie w jakim zakładzie psychiatrycznym zagranicą, gdyby się ogólny stan pogorszył.
W ciągu dnia Krokowski zajmował się gorączkowo jedynie pisaniem listów, wieczorami zaś z nastaniem zmroku, przechodził do salonu, siadał przy fortepianie i zaczynał grać…
Dziwne wrażenie sprawiała ta gra waryata, która była jakąś porwaną improwizacyą, złożoną zaledwie z kilku taktów bardzo smętnego motywu, powtarzanego nieustannie w kółko, jak gdyby trudno mu było wyplątać się z rozpoczętego tematu.
Przesuwał ręce po klawiaturze, zmieniając jedynie tempo, to przyśpieszając gwałtownie, to zwalniając w jakieś tęskne, melancholijne sforzando ów urwany fragment, który, jak perpetuum mobile, wirował pod jego palcami i, pomimo swej jednostajności, uderzał niewymowną ekspresyą.
Chora, smutna, roztęskniona i zrozpaczona dusza odzywała się w tej grze, która przewlekała się bez końca, całemi godzinami.
Tak samo trudno go było oderwać od fortepianu, jak od biurka.