Szuflada - ebook
Szuflada - ebook
Co może kryć rodzinna szuflada? Jaką tajemnicę ujawnić? Czy po jej otwarciu życie może wyglądać tak samo?
Znaleziona w listach ze starej szuflady historia Juliusza Wolskiego (syna poetki Maryli Wolskiej) i Stefanii Hrachowiny (Rusinki pracującej w domu Wolskich) to piękna osobista opowieść o ludziach i miejscach. O rodzinach Wolskich, Pawlikowskich, Turowiczów, Szumanów, Szczepańskich… O dawnej Galicji – Krakowie, Goszycach, Lwowie… I o tym, jak odkrywanie rodzinnych historii przekształca naszą tożsamość i teraźniejszość.
Czasem trzeba zatrzasnąć za sobą drzwi, żeby można było otworzyć inne, dotąd zamknięte.
Remont starego mieszkania po rodzicach niespodziewanie odsłonił przede mną historię będącą dotąd rodzinnym tabu mojej matki. Dzięki szufladzie skrywającej listy i dokumenty udało mi się zrekonstruować wydarzenia sprzed lat.
Szuflada wyprawiła mnie także w podróż do źródeł przysypanych przez kurz dramatów. To, na co natrafiałam, bywało czasem bolesne, ale pomogło mi połatać ubytki we własnej tożsamości.
Teraz, kiedy poznałam Juliusza i Stefanię – moich dziadków – trochę lepiej rozumiem, kim jestem.
Katarzyna Szczepańska-Kowalczuk
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06715-4 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W czasach, o których tutaj mowa, większość małżeństw w środowiskach ziemiańskich i zapewne nie tylko aranżowana była przez rodziny. W grę wchodziły majątki, ale ważne były tak samo układy towarzyskie, pozycja społeczna i urodzenie.
Nie dopuszczę się chyba nadużycia, jeśli powiem, że mariaż Dziodzi z Józefem Obertyńskim musiał opierać się na bardzo praktycznych kalkulacjach. Bieg wydarzeń pokazał, że „przemiły” – jak go w liście do Artura Górskiego określa Maryla Wolska – mąż córki pasował do wrażliwej, literacko utalentowanej dziewczyny jak pięść do nosa. Piękny majątek Odnów był chyba głównym atutem lubiącego kobiety, karty i konie ziemianina.
Ślub Anny Sozańskiej i Kazimierza Wolskiego, 10 kwietnia 1921.
Małżeństwo Kazimierza z Andzią Sozańską też wydaje się spełniać życzenie obu rodzin – czyż Maryla w liście do Julka w Turyngii już wtedy nie wspomina o zacieśniającej się przyjaźni z nowymi sąsiadami? W późniejszym związku Leli z Michałem Pawlikowskim również można dopatrzyć się pragmatyzmu. Oczywiście, wszystkiemu nadawano romantyczną otoczkę, a młodzi (nawykli do procederu) zazwyczaj podejmowali i rozwijali tę grę. Prawdziwa miłość miała jednak rozkwitnąć już po ślubie...
Tymczasem i Julek Wolski osiągnął wiek, kiedy trzeba się było rozejrzeć za partią. Wprawdzie bez entuzjazmu, ale i bez sprzeciwu poddaje się w tej kwestii woli ciotki, skoro taka jest nieunikniona kolej rzeczy. I tylko z nutą ironii szczerze pisze o tym dziewczynie, z którą – wie – że wbrew największym pragnieniom nie będzie mógł dzielić życia.
Goszyce 8/8 1921
Kochana Stefciu!
Dziękuję Ci bardzo za liścik bo myślałem że już nie odpiszesz na mój. Ja mam teraz więcej czasu i jestem swobodniejszy. Szkoda żeś niemogła pojechać do odnowa choć na parę dni, to byś trochę odpoczęła. Czekaj Tufku jeszcze trochę to jak Pan Bóg dopomoże to przyjedziesz do mnie. Jest więcej jak pewne że się na sąsiedztwie machnę i to jak lepiej nie można. Trzeba będzie pójść śladami Kazimierza, tylko że Kaziunio machnął się bezinteresownie a ja też bezinteresownie bo przecież ty byś mogła powiedzieć o mojej interesowości. Ale cóż poradzić że i majątek jest lepszy nawet od Goszyc. No jak to mówią zafsze może i głupi będzie miał szczęście. Jeżdżę tam co niedzieli i w święta konno. Czasem nawet jak jestem bardzo zmęczony i niechce mi się tam jechać, to ciocia mnie sama wygania tam i powiada: jedź tam to się trochę rozerwiesz.
Proszę Cię Tufku nie mów tylko nikomu a temczasem wszyscy się dowiedzą. Będę musiał w paść w tej sprawie do Lwowa i pogadać z Tauami . Właśnie dziś tam jadę z aparatem fotograficznym i jak się udadzą to Ci przyślę parę sztuk.
Nie choruj Tufeczku i bierz ze mnie przykład bo od czasu jakem przyjechał do Goszyc nawet kataru niemiałem.
Pa hrociczku i buzi posyłam na listeczku
Bardzo Ci życzliwy
JULEK
Goszyce 17/8 1921
Kochana Tufku!
Niegniewasz się na mnie żem tak długo nieodpisywał na liścik tak przyjemny ale widzisz wszystko żniwa są temu winne które nie dają mi odpoczynku ani też wolnego czasu do napisania paru słów do Ciebie. Jestem tak czasami zajęty że niemam czasu zjeść nawet obiadu. Zasmuciło mię gdym się dowiedział z karteczki mamy żeś Ty Tufku słaby. Rad bym bardzo przyjechać do Lwowa ale już muszę przemęczyć ten czas tej praktyki. Teraz dopiero widzę że to nie jest tak łatwo gospodarować i że bym się porwał z motyką na słońce gdym chciał bez żadnej praktyki zacząć coś robić. Teraz mam już jakieś pojęcie z którym bym się mógł przez świat przeciskać. Żeby tylko pan Bóg dał, a ludzie dopomogli to jakoś wszystko przejdzie. Dowiadujesz się Tufku o moją pompkę, chodzi jeszcze raz waryuje i bardzo czasem staje, ale jakoś całkiem stanąć niechce, a jak tu mówią grajda.
Mieszkam bardzo przyjemnie nad wszystkimi bo na drugim piętrze. Łózio mam przy samych oknach tak że zasypiając mam wrażenie że wisze wysoko, wysoko tam gdzie ludziom jest dobrze.
Pa! Tufiątku bidusiu niechoruj a jak możesz to napisz do tego, który Ci jak najlepiej życzy
JULEK
O powadze konkurów Julka świadczy list wystosowany przez Wacława Wolskiego do ojca tej panienki, pana Radwana. Pradziadek pisze:
Lwów dnia 8/04 1922
Wielce Szanowny i Łaskawy Panie!
Jak nam wiadomo od Siostry mojej, Marji Zawiszyny, syn nasz najmłodszy otrzymał od Pana przyzwolenie na staranie się o rękę Jego Córki a wreszcie nawet na zaręczyny. Gdyby nie odległość dzieląca nasze siedziby i nawał spraw wymagający ciągle obecności mojej tutaj, byłbym dawno już pospieszył dopełnić serdecznego obowiązku podziękowania wielce łaskawemu Panu za tak wielką przychylność dla naszego chłopca i poznania umiłowanej przez niego Panienki. Niestety z tygodnia na tydzień rosły powody, dla których, mimo najszczerszych chęci ruszyć się poza okolice nasze nie mogłem. Obecnie przybył nowy – niedomaganie moje o tyle gruntowne, że nietylko poza Lwów ale nawet za próg domu wydalić się nie mogę. Jak długo niezdrowie to potrwa, powiedzieć dziś trudno.
Wobec tego, acz stokroć bardziej po myśli i po sercu byłoby mi, to co pragnę wypowiedzieć ustnie, rad nie rad, aby już dłużej nie zwlekać, uciec się muszę do pióra.
Po uprzejmych frazesach i wyrazach wdzięczności za okazywaną synowi życzliwość Wacław Wolski szczerze i bez ogródek przedstawia swoją aktualną sytuację majątkową:
...Jak Wielce Szanownemu Panu dzięki pośrednictwu mej Siostry wiadomo, Julek żadnego własnego majątku nie posiada a wskutek poprzednich swoich niedomagań i wojny, żadnych studjów skończyć nie mógł. Oczywista, w planie moim leży stworzyć dla niego z czasem wedle możności jakiś warsztat pracy, i to pracy na roli, jedynej, jaka jego upodobaniom zdaje się odpowiadać. Stan jednak moich interesów również wskutek wojny ucierpiał o tyle, że powoduje raczej konieczność wielkich ratunkowych wkładów, niż przypływ gotówki. Majątek, który posiadam w terenach, przedsiębiorstwach i innych wartościowych objektach, jest na razie unieruchomiony i choć upoważnia mnie do poważnych nadziei na przyszłość, na razie jednak nie pozwala mi myśleć o wydatkach tych rozmiarów jak np. kupno osobnego folwarku dla Julka. Lekkomyślnością byłoby zatem i niesumiennością z mej strony, zobowiązywać się dziś do czegokolwiek więcej nad to, do czego każdy ojciec się poczuwa, a mianowicie do sprawiedliwego zadbania wedle możności o przyszłość swojego dziecka. Tego Julek może być zupełnie pewny, niemniej jak i rodzina, która za swego przyjąć by go zechciała. W jakim jednakże terminie i jakim rozmiarze będę go mógł zaopatrzyć, tego dziś ściślej określić nie mogę, może bardzo niedługo, może nieprędko.
Wacław Wolski.
Pradziadek przypuszcza dalej, że skoro Radwanowie pozwalają Julkowi bywać u swojej córki, jego kondycja finansowa jest im znana. Decyzję o zaręczynach pozostawia rodzicom panny, a sam proponuje, żeby ewentualny mariaż nieco odroczyć, dopóki Julek nie ukończy jakiegoś kursu rolniczego czy choćby niższej szkoły agronomicznej w Czernichowie, celem zdobycia kwalifikacji potrzebnych do prowadzenia przyszłego gospodarstwa. W liście pyta pana Radwana o jego zdanie w tej kwestii, a wszystko wieńczy następną porcją wyszukanych ukłonów i podziękowań.
Nafta
Zanim pobiegnę dalej tropem wyznań ukradkiem przesyłanych Stefanii przez Juliusza, zatrzymam się na chwilę nad sprawą interesów naftowych pradziadka. W liście do pana Radwana Wacław Wolski pisze o kłopotach finansowych i podupadłym zdrowiu. List został wysłany ósmego kwietnia, w tydzień po trzeciej rocznicy śmierci Luka.
Co roku, pierwszego kwietnia, w katedrze lwowskiej odprawiano mszę za wszystkich pomordowanych tego dnia przez ukraińskich nacjonalistów.
Pradziadek, jak zwykle, wziął w niej udział. Tym razem jednak przeziębił się w kościele (pech chciał, że kilka dni wcześniej Zaświecie przeżyło włamanie, a łupem rabusiów padło między innymi jego futro). Strasznie zmarzł i to właśnie stało się powodem „niedomagania”, o którym napomyka w liście do pana Radwana. Jest wiosna. Wacław Wolski nie wie, że ma przed sobą zaledwie trzy miesiące życia – niedyspozycja, która przykuła go do łóżka, rozwinie się w zapalenie opłucnej i ostatecznie doprowadzi do jego śmierci. Prócz kłopotów zdrowotnych, pradziadek już od dawna boryka się z problemami natury finansowej, o czym także wspomina w liście. Pokrótce, zły stan jego interesów sprowadza się do krachu naftowego w Borysławskim Zagłębiu Naftowym, a te okoliczności zaważą na życiu dwóch następnych pokoleń.
Dla mnie historia z naftą jest już tylko dalekim echem, choć pośrednio odcisnęła się także na moim losie.
Przypomniała o sobie, kiedy w latach dziewięćdziesiątych wprowadziliśmy się na Kliny. U jednego z sąsiadów zobaczyłam na biurku dość osobliwy przycisk.
– Co to jest? – zapytałam, biorąc przedmiot do ręki.
– Wieża wiertnicza – wyjaśnił. – Mój pradziadek Czerwiński – dodał z dumą – wiercił naftę na Ukrainie.
– To przecież MÓJ pradziadek wiercił tam naftę!
– Spółka Naftowa Wolski-Odrzywolski? – Zdumiona, potwierdziłam skinieniem głowy.
– Czy twój przodek brał udział w tym przedsięwzięciu? – zapytałam.
– Tak, poniekąd. Na szczęście, zdążył się w porę wycofać i wyjechał do Argentyny.
A z tą naftą to było tak (przytoczone tu informacje opieram na wspomnieniach Dziodzi i bliskiego współpracownika pradziadka, Antoniego Plutyńskiego, jego artykuł o Wolskim przetrwał także wśród rodzinnych papierów).
Przycisk – wieża wiertnicza (własność Michała Zycha).
Wacław Wolski ukończył inżynierię na Politechnice Wiedeńskiej. Po studiach odbył służbę w marynarce, po czym zgłosił się do pracy u swego wuja Stanisława Szczepanowskiego – ekonomisty, otoczonego nimbem patriotyzmu autora Nędzy Galicji, inżyniera i przemysłowca naftowego. Szczepanowski, zainteresowany rozwojem gospodarczym zacofanej Galicji, badał jej zasoby geologiczne i trafił przy tym na obfite źródła ropy w Karpatach Wschodnich. Pierwszym wywierconym przez niego szybem był „Hucuł” w okolicach Kołomyi. Wkrótce po nim przyszły następne, na polach naftowych zlokalizowanych w Schodnicy i Bitkowie. Pierwsza polska rafineria powstała w Peczyniżynie, a Wacław Wolski dostał posadę w biurze budowy kolei łączącej Kołomyję z tą rafinerią. Później pracował w Schodnicy jako robotnik, wiertacz, wreszcie kierownik. Schodnica, do której przywiózł świeżo poślubioną żonę Marylę i gdzie w dramatycznych okolicznościach urodził się Luk (akuszerka padła na atak serca przy tym porodzie, a sprowadzona naprędce miejscowa „babka” wywiązała się wprawdzie z zadania, ale przez brak higieny omal nie uśmierciła położnicy) – stała się polem eksperymentalnym światowego wiertnictwa.
Z początku stosowano tam prosty system kanadyjski (stąd obecność kanadyjskich ekspertów na Podkarpaciu), który stopniowo doskonalono w dużej mierze dzięki kolejnym wynalazkom inżyniera Wolskiego – jego świder ekscentryczny wiercił już otwór o średnicy większej niż rura zabezpieczająca wiertło.
Skoro już mowa o Kanadyjczykach, nie mogę się powstrzymać, by w tym miejscu nie zamieścić dygresji o jednym z tych milionerów, który prowadził z pradziadkiem nafciano-patentowe interesy. Dziodzia wspomina, jak w okresie największej prosperity ów przemysłowiec, Mr. William McGarvey, zasypywał rodzinę Wolskich niebywałymi prezentami. Przysłał im kiedyś transport pięciokilowych puszek najlepszego kawioru, którego potem długo nie mogli „zmóc”. (Panomcia z początku suto smarowała nim chłopcom kanapki do szkoły. Owa praktyka spotkała się jednak szybko z protestem dyrektora, który w liście wysłanym do rodziców stanowczo sprzeciwił się owej kulinarnej ekstrawagancji w swojej placówce). Innym razem uszczęśliwił ich wagonem dzikiego i domowego ptactwa, słał też zestawy do uprawiania najprzeróżniejszych sportów, egzotyczne rośliny, a chyba najosobliwszym darem było ogromne koło szwajcarskiego sera, które odznaczało się tak mocną wonią, że użyto go wreszcie jako zapory przeciw złodziejom, wieszając prezent w odległej części domu, gdzie „własną piersią” miał nieproszonym gościom zagradzać drogę.
Według Plutyńskiego polscy wiertacze, wyszkoleni w owych pionierskich latach, zyskali taką sławę, że to oni dokonywali później pierwszych wierceń w Trynidadzie i Wenezueli, a jeszcze po pierwszej wojnie sprowadzano ich do Iranu i dalekiego Iraku.
Tak dobrze zapowiadający się rozwój tej dziedziny galicyjskiego przemysłu nie miał jednak łatwej przyszłości, bo spotykał się z ciągłymi szykanami władz austriackich i z ostrą konkurencją ze strony rynków zachodnich, głównie niemieckich i austriackich.
Przykładem działań wymierzonych w polskie nafciarstwo pod koniec XIX wieku może być sprawa oszustwa celnego, jakiego dopuszczały się Austro-Węgry, żeby zaniżyć ceny galicyjskiej ropy. Austro-węgierskie rafinerie zamawiały destylowaną już naftę w Baku i Rumunii, zaczerniały ją smołą (łatwą potem do oddzielenia) i tak spreparowaną sprowadzały jako ropę, ale bez cła, bo ono obowiązywało tylko na naftę.
Stanisław Szczepanowski – wśród innych swoich funkcji również poseł w wiedeńskim parlamencie – zdołał wygrać prawnie tę sprawę, ale nie będąc już w stanie osobiście prowadzić dalszych wierceń, przekazał je utworzonej w roku 1893 Spółce Naftowej Wacław Wolski, Kazimierz Odrzywolski. O ile Szczepanowski był dla obu tych panów duchowym inspiratorem – relacjonuje Pluciński – o tyle oni dwaj stanowili praktycznie dobrany team; Wacław prezentował talenty technicznej wynalazczości, natomiast Odrzywolski, który wcześniej odbył praktykę w Argentynie, okazał się trzeźwo myślącym przedsiębiorcą i społecznikiem (dzięki niemu Schodnica stała się dobrze funkcjonującą kolonią górniczą, posiadającą własną szkołę, sklep i inne udogodnienia dla pracowników). Wszystkich trzech łączyła przyjaźń i pokrewieństwo.
Rozwój biznesu wymagał jednak ciągłych inwestycji, choćby na rurociągi i zbiorniki. Tymczasem Szczepanowski, z racji swoich demokratycznych poglądów i ustawicznej pracy na rzecz umacniania polskiego przemysłu, nie cieszył się sympatią wiedeńskich kręgów konserwatywnych. Jego poczynania gospodarcze śledzone były z dezaprobatą, a kiedy w Galicyjskiej Kasie Oszczędności pobrał kredyt przekraczający milion guldenów, namiestnik Galicji Kazimierz hr. Badeni zażądał od dyrektora Kasy wypowiedzenia kredytów Szczepanowskiemu. Musiał on wtedy sprzedać Schodnicę grupie kapitalistów wiedeńskich, którzy między innymi przejęli też świeżo założony przez spółkę szyb „Jakub”, dający rekordowe ilości ropy.
Spółka Wolski-Odrzywolski próbowała ratować swoją pozycję, zakupując dalsze tereny pod wiercenia. Przedsiębiorstwo przynosiło nawet milionowe obroty, do czasu kiedy Galicyjska Kasa Oszczędności, za pośrednictwem swojego ówczesnego dyrektora Franciszka Zimy, znów udzieliła Szczepanowskiemu wielkich pożyczek – tym razem na budowę kopalń węglowych w Myszynie i Dżurowie. Dane o znajdujących się tam pokładach węgla okazały się jednak zawyżone. Zimę aresztowano, a kiedy Szczepanowski zażądał honorowo, by i jego postawiono w stan oskarżenia, Wolski i Odrzywolski zastawili swoje majątki, żeby ratować mistrza.
Spółka Naftowa nie podźwignęła się już nigdy z tego upadku – obaj wujowie, Szczepanowski i Odrzywolski, przypłacili to załamanie życiem (dziwnym trafem umarli tej samej nocy z 31 na 1 listopada 1900 roku; jeden w Nauheim, gdzie odbywał kurację, drugi w Schodnicy), co pozostawiło Wolskiego z koniecznością spłaty ogromnych długów. Zima umarł w więzieniu, najprawdopodobniej... otruty.
Ze śmiercią obu wspólników wiąże się anegdota przytoczona przez Dziodzię we Wspomnieniach. Jak pisze, owej feralnej nocy jej ojca wyrwał ze snu niepokojący odgłos. W ogrodzie ktoś miarowo szarpał za skrzydło furtki. Wacław Wolski wstał i poszedł zobaczyć, co jest źródłem tego hałasu. Mimo ciemności wypatrzył bezsilnie miotającego się na płocie czarnego kota. Szyję zwierzaka spowijał sznurek, którego koniec wplątał się między sztachety. Każdy ruch próbującego się oswobodzić kota, jego każdy paniczny podskok prowadziły do dalszego skracania się uprzęży i zaciskania pętli na szyi. Pradziadek oswobodził nieszczęsne zwierzę. Nazajutrz zaś przyszły dwa telegramy. Oba informowały o nagłej śmierci wspólników Wolskiego. Choć daleka od wiary w zabobony, Dziodzia przyznaje, że ów nocny incydent w ogrodzie ma znamiona niesamowitego zbiegu okoliczności i że można by mu przypisać symboliczną wymowę. Właśnie tej nocy bowiem dobra passa na dobre opuściła także Wacława.
Nadzieję na jej odwrócenie pokładano jeszcze w nowatorskich wynalazkach Wolskiego. Jego hydrauliczny świder do wierceń głębinowych, o nazwie „Taran” (testowany w 1902 roku w Westfalii), pobił konkurencyjne urządzenia niemieckie – jego wydajność przewyższała je aż o pięćdziesiąt procent. Pokonane firmy natychmiast wykupiły od konstruktora wszystkie patenty i wbrew obietnicom postarały się o to, by wyeliminować z rynku świder Wolskiego.
Na szczęście Wolski przy patentowych transakcjach wyłączył dla siebie Galicję, gdzie dalej wiercił w poszukiwaniu ropy, a także węgla, stosując własną technologię. Do tych przedsięwzięć powołał Krajowy Związek Producentów Ropy, któremu sam prezesował. Działalność ta doprowadziła wprawdzie do upadku kartelu ropnego „Petrolea” Rothschildów, ale wiedeński Creditanstalt w odwecie wypowiedział kontrakt zaliczkowania ropy pochodzącej od polskich przedsiębiorców.
Antoni Plutyński twierdzi, że wynalazek szybkiego wiercenia przyszedł za wcześnie. Zapotrzebowanie na naftę do smarów, a nawet lamp było jeszcze w Austrii niewielkie, samochody dopiero zaczynały swoją karierę, lotnictwo stawiało pierwsze kroki. Na polach naftowych wschodniej Galicji rozpoczął się wyścig wierceń między spółkami należącymi do różnych miejscowych i zagranicznych kapitałów. Przyniosło to klęskę nadprodukcji, ceny ropy spadały na łeb na szyję, tak że wkrótce nie można było nawet wypłacić robotników, a przedsiębiorcy, dodatkowo obciążeni zobowiązaniami za sprzęt i kosztami eksploatacji, bankrutowali.
Wolski upatrywał ratunku w spalaniu nadmiaru ropy w lokomotywach, ale szanse na to znów blokowała skutecznie obecność Rothschildów i innych zagrożonych konkurencją rekinów finansowych w Ministerstwie Kolei. Koniec końców trudności doprowadziły polskich nafciarzy do wyprzedaży szybów, a te w większości przeszły w ręce niemieckie.
Wśród swoich wynalazczych projektów Wolski dokonał także skroplenia gazu ropnego, otrzymując w ten sposób gazolinę. Zrobił to za pomocą aparatu Lindego razem z chemikiem, doktorem Stefanem Dąbrowskim. Ten wynalazek także pojawił się zbyt wcześnie, bo przemysł produkujący olej napędowy rozwinął się w Polsce za przykładem Stanów Zjednoczonych dopiero w dwudziestoleciu międzywojennym.
W rodzinnych listach mówi się jeszcze o „pompie hydraulicznej” – kolejnym wynalazku, w którym, już po śmierci jego autora, upatrywano ratunku.
Finansowy upadek, spotęgowany skutkami pierwszej wojny światowej, przez lata (aż do wybuchu następnej) dawał odczuć swe skutki. Wspomniani na początku tej opowieści wujostwo Szumanowie też byli nim obciążeni z racji żyrowania jakichś pożyczek, stąd – zapamiętany przez mamę – limit złotówki na dzienne utrzymanie w ich domu i te kanapki z samym masłem do szkoły pani Munichowej...
Zdaniem Dziodzi fortuna opuściła jej genialnego ojca, ponieważ nigdy nie pokochał pieniądza ponad wszystko. Ożenił się z chimeryczną poetką. Wśród swoich licznych pasji zajmował się teorią względności i „logometrią”. Był wydawcą „Słowa Polskiego” i poliglotą znającym jedenaście języków. Lubił sport. Dziodzia zachowała piękne wspomnienia wycieczek rowerowych z ojcem i rzadkich chwil beztroski, kiedy z dziećmi podlewał ogród Storożki gumowym wężem.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------