Szukając Alaski - ebook
Szukając Alaski - ebook
Bestseller „New York Timesa” i „USA Today”
Laureatka licznych nagród, w tym Michael L. Printz Award
Jedna ze 100 najlepszych powieści YA wg magazynu „Time”
Pierwszy alkohol. Pierwszy wybryk. Pierwszy przyjaciel. Pierwsza miłość. Ostatnie słowa
Miles Halter jest zafascynowany ostatnimi słowami sławnych ludzi i zmęczony swoim nudnym życiem w domu. Wyjeżdża do szkoły średniej z internatem, by odnaleźć to, co poeta François Rabelais nazwał Wielkim Być Może, intensywnie doświadczyć rzeczywistości, poznać siebie i sens życia.
Wiele czeka na Milesa w Culver Creek, nowi nauczyciele i koledzy, a wśród nich niezwykła pod każdym względem dziewczyna, Alaska Young, która szybko wciąga Milesa w swój niepokojący świat. W miarę poznawania Alaski i zakochiwania się w niej Miles przekona się, że jej życie nie jest takie wspaniałe, jak mu się wydawało. Dowie się, co to jest przyjaźń i miłość, doświadczy prawdziwych, zarówno pięknych, jak i bolesnych uczuć.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8074-635-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na tydzień przed tym jak opuściłem moją rodzinę, Florydę i całą resztę swojego niedojrzałego życia, by wyruszyć do szkoły z internatem w Alabamie, moja matka uparła się, aby wydać przyjęcie pożegnalne. Gdybym powiedział, że miałem niewygórowane oczekiwania, byłoby to dramatyczne niedomówienie. Zostałem w zasadzie zmuszony do tego, by zaprosić wszystkich moich „szkolnych przyjaciół”, to znaczy łachmaniarską bandę z kółka teatralnego i typków z angielskiego, z którymi przesiadywałem z towarzyskiej konieczności w zapadłych lochach szkolnej kafeterii, choć wiedziałem, że nie przyjdą. Mimo to matka obstawała przy swoim, trwając w błogich złudzeniach, że przez te wszystkie lata ukrywałem przed nią swoją popularność. Przygotowała mnóstwo dipu z karczochów. Przyozdobiła nasz salon zielonymi i żółtymi serpentynami, w barwach mojej nowej szkoły. Kupiła dwa tuziny butelek szampana z korkiem i ustawiła je dookoła stolika kawowego.
A kiedy nadszedł ten ostatni piątek i byłem prawie spakowany, o 16.56 usiadła ze mną i tatą na kanapie i cierpliwie oczekiwała przybycia kawalerii pod wezwaniem „Do widzenia, Milesie”. Wspomniana kawaleria składała się z dwojga ludzi: Marie Lawson, drobnej blondynki w prostokątnych okularach, i jej pulchnego (łagodnie mówiąc) chłopaka, Willa.
– Hej, Miles – powiedziała Marie, sadowiąc się na kanapie.
– Hej – odpowiedziałem.
– Jak ci minęło lato? – zapytał Will.
– W porządku. A tobie?
– Nieźle. Wystawialiśmy _Jesus Christ Superstar._ Pomagałem przy scenografii. Marie robiła światła – powiedział Will.
– Super. – Skinąłem, udając, że wiem, o co chodzi, i to właściwie wyczerpało nasz zestaw tematów do konwersacji. Mogłem zadać pytanie o _Jesus Christ Superstar,_ tylko że: 1. nie wiedziałem, co to jest, 2. nie chciałem wiedzieć, i 3. nigdy nie byłem mocny w towarzyskich pogawędkach. Moja mama – w przeciwieństwie do mnie – potrafi godzinami zabawiać gości rozmową i tak oto przyczyniła się do przedłużenia niezręcznej sytuacji, pytając ich o plan prób, jak wyszło przedstawienie i czy okazało się sukcesem.
– Wydaje mi się, że tak – przyznała Marie. – Przyszło dużo ludzi. Tak mi się wydaje.
Marie była typem osoby, której ciągle się coś wydaje.
W końcu odezwał się Will:
– No cóż, wpadliśmy tylko, żeby się pożegnać. Muszę odprowadzić Marie do domu przed szóstą. Baw się dobrze w nowej szkole, Miles.
– Dzięki – odparłem z ulgą. Jedyną rzeczą gorszą od przyjęcia, na którym nie ma nikogo, jest przyjęcie, na które przyszło dwoje strasznie, kompletnie nieinteresujących ludzi.
Wyszli – i tak oto siedziałem z rodzicami, gapiąc się w pusty ekran telewizora. Chciałem go włączyć, ale wiedziałem, że nie powinienem. Czułem na sobie spojrzenia ich obojga, jak czekali, aż wybuchnę płaczem albo coś w tym stylu, jakbym od samego początku nie wiedział, że tak wyjdzie. Wiedziałem. Czułem ich litość, kiedy zanurzali chipsy w dipie karczochowym przeznaczonym dla moich wyimaginowanych przyjaciół, ale to im potrzebna była litość, w każdym razie bardziej niż mnie; ja nie byłem rozczarowany. Moim oczekiwaniom stało się zadość.
– To dlatego chcesz wyjechać, Miles? – zapytała mama.
Przez chwilę obracałem w myślach to pytanie, patrząc wszędzie, tylko nie na nią.
– Yyy… nie – wyjąkałem.
– No to dlaczego? – dopytywała. Nie pierwszy raz zadała mi to pytanie. Mama niespecjalnie pragnęła puścić mnie do szkoły z internatem i nie robiła z tego tajemnicy.
– Przeze mnie? – podsunął tata. Chodził do Culver Creek, tej samej szkoły, do której się wybierałem, tak jak obydwaj jego bracia i ich wszystkie dzieci. Myślę, że podobał mu się pomysł, abym poszedł w jego ślady. Moi wujowie opowiadali historie o tym, jak ojciec słynął w kampusie z szaleńczych eskapad, które wszelako nie przeszkadzały mu osiągać świetnych wyników w nauce. Wydawało się, że życie w Culver Creek będzie lepsze od tego tutaj, na Florydzie. Ale nie, to nie z powodu taty. Niezupełnie.
– Chwileczkę – powiedziałem. Poszedłem do gabinetu ojca i znalazłem biografię François Rabelais’go. Lubiłem czytać biografie pisarzy, nawet jeśli (jak w wypadku pana Rabelais’go) nigdy nie czytałem żadnych ich książek. Przewertowałem książkę i znalazłem na końcu podkreślony odblaskowym markerem cytat („NIGDY NIE UŻYWAJ MARKERA W MOICH KSIĄŻKACH” – powtarzał mi ojciec tysiące razy. No to jak inaczej potem znaleźć to, czego szukasz?).
– Więc ten facet – powiedziałem, stojąc w drzwiach salonu – François Rabelais. Był poetą. A jego ostatnie słowa to „UDAJĘ SIĘ NA POSZUKIWANIE WIELKIEGO BYĆ MOŻE”. Dlatego wyjeżdżam. Żebym nie musiał czekać z poszukiwaniem Wielkiego Być Może do śmierci.
To ich uspokoiło. Goniłem za Wielkim Być Może i oni wiedzieli równie dobrze jak ja, że nie znajdę go z ludźmi pokroju Willa i Marie. Usiadłem z powrotem na kanapie, między mamą i tatą, tata otoczył mnie ramieniem i trwaliśmy tak w ciszy długi czas, aż do chwili, kiedy wyglądało na to, że można już włączyć telewizor, a potem zjedliśmy dip karczochowy na kolację i obejrzeliśmy kanał historyczny, ale przecież bywają znacznie gorsze pożegnalne przyjęcia.(128 dni PRZED)
Na Florydzie było piekielnie gorąco, to oczywiste, a ponadto wilgotno. Tak gorąco, że ciuchy kleiły się do ciebie jak plaster, a pot kapał ci z czoła na policzki jak łzy. Ale gorąco było tylko na dworze, a ja z reguły wychodziłem na dwór tylko po to, by przejść z jednego klimatyzowanego pomieszczenia do drugiego.
Dlatego nie byłem przygotowany na jedyny w swoim rodzaju upał, którego można doświadczyć piętnaście mil na południe od Birmingham w Alabamie, w Szkole Przygotowawczej Culver Creek. Bryka rodziców była zaparkowana na trawie, kilka stóp od mojego pokoju, pokoju numer 43. Ale za każdym razem, kiedy pokonywałem te kilka kroków do i z samochodu, żeby wypakować to, co teraz wyglądało mi na stanowczo za dużo rzeczy, słońce przepalało mi ubranie aż do skóry z zawistną wściekłością, której zacząłem się bać niczym zapowiedzi ognia piekielnego.
Przeniesienie rzeczy z samochodu zabrało nam tylko kilka minut, ale mój nieklimatyzowany pokój internatowy, choć, dzięki Bogu, nie w pełnym słońcu, był w sumie niewiele chłodniejszy. Byłem zaskoczony: wyobrażałem sobie pluszowy dywan, boazerię na ścianach i wiktoriańskie meble. Poza jedyną atrakcją – własną łazienką – dostałem pudełko ze ścianami z pustaków pokrytymi grubo warstwami białej farby i z podłogą wyłożoną zielono-białym linoleum. To miejsce przypominało bardziej szpital niż pokój w internacie z moich marzeń. Piętrowe łóżko z niewykończonego drewna, z materacami z gąbki, stało przy oknie. Biurka, szafki i półki na książki były na stałe przymocowane do ścian, co miało zapobiec kreatywnemu planowaniu przestrzeni. No i brak klimatyzacji.
Siedziałem na dolnym łóżku, kiedy mama otworzyła walizkę, wyjęła z niej stos biografii, z którymi tata zgodził się rozstać, i zaczęła układać je na regałach.
– Potrafię się rozpakować, mamo – powiedziałem. Tata wstał. Był gotów do odjazdu.
– Daj przynajmniej posłać ci łóżko – upierała się mama.
Nie, naprawdę. Umiem to zrobić. W porządku.
Bo nie można przeciągać tych spraw w nieskończoność. W którymś momencie po prostu pociągasz za plaster i boli, ale za chwilę jest już po wszystkim i czujesz ulgę.
– Mój Boże, ale będziemy tęsknić – westchnęła mama, przeskakując między walizkami, żeby dostać się do łóżka. Wstałem i uściskałem ją. Tata też podszedł i stworzyliśmy swego rodzaju stadko.
Było za gorąco i byliśmy zbyt spoceni, aby uściski mogły trwać długo. Wiedziałem, że powinienem uronić parę łez, ale mieszkałem z rodzicami już szesnaście lat i próbna separacja powinna była nastąpić już dawno.
– Luzik – uśmiechnąłem się. – Nauczę się godać po południowemu.
Mama zaśmiała się.
– Tylko nie zrób jakiegoś głupstwa – przestrzegł mnie tata.
– Spoko.
Żadnych narkotyków. Żadnego picia. Żadnych papierosów.
Jako uczeń Culver Creek robił rzeczy, które znałem tylko ze słyszenia: tajne przyjęcia, biegi na golasa przez pola z sianem (zawsze jęczał, jak to wtedy brakowało dziewczyn), dragi, picie i fajki. Rzucenie palenia zajęło mu trochę czasu, ale jego durne lata minęły na dobre.
– Kocham cię – wypalili jednocześnie. Należało to powiedzieć, ale przy tych słowach poczułem się tak niezręcznie, jakbym patrzył na całujących się babcię i dziadka.
– Ja was też. Będę dzwonił co niedziela. – Nasze pokoje nie miały telefonów, ale rodzice wystąpili z prośbą, aby umieszczono mnie w pokoju w pobliżu jednego z pięciu automatów, jakie posiadało Culver Creek.
Uściskali mnie znowu – mama, potem tata – i było po wszystkim. Patrzyłem przez okno, jak wyjeżdżają z kampusu krętą drogą. Powinienem może poczuć lepki, sentymentalny smutek. Ale przede wszystkim chciałem po prostu ochłonąć, więc zabrałem jedno z krzeseł i usiadłem przed drzwiami w cieniu okapu, czekając na wiatr, który nie przychodził. Powietrze na zewnątrz było tak samo nieruchome i męczące, jak powietrze w środku. Ogarnąłem wzrokiem swój nowy internat: sześć jednopiętrowych budynków, po szesnaście pokoi w każdym, układało się w sześciokąt dookoła rozległego trawiastego okręgu. Wyglądał jak przerośnięty stary motel. Wszędzie chodzili chłopcy z dziewczynami, śmiejąc się i ściskając. Miałem nikłą nadzieję, że ktoś podejdzie i porozmawia ze mną. Wyobraziłem sobie konwersację:
– Hej. To twój pierwszy rok?
– Zgadza się. Jestem z Florydy.
– Super. To pewnie jesteś przyzwyczajony do upału.
– Do tego upału nie byłbym przyzwyczajony nawet wówczas, gdybym był z Hadesu – zażartowałbym. Zrobiłbym dobre wrażenie zaraz na starcie. „Jest zabawny. Ten facet Miles jest przezabawny”.
To oczywiście się nie wydarzyło. Nic nigdy nie działo się tak, jak to sobie wyobrażałem.
Znudzony, wszedłem z powrotem do środka, zdjąłem koszulę, położyłem się na rozgrzanej od upału gąbce materaca z dolnego łóżka i zamknąłem oczy. Nigdy nie doświadczyłem powtórnych narodzin przez chrzest, z płaczem itp., ale nie mogłem czuć się lepiej niż teraz, nowo narodzony facet z jego nieznaną tu nikomu przeszłością. Myślałem o ludziach znanych mi z książek – Johnie F. Kennedym, Jamesie Joysie, Humphreyu Bogarcie – którzy chodzili do szkół z internatami, i ich przygodach. Kennedy na przykład uwielbiał odstawiać numery. Pomyślałem o Wielkim Być Może i o tym, co się może zdarzyć, o ludziach, których mogę spotkać, i o tym, kim okaże się mój współlokator (kilka tygodni wcześniej dostałem list, w którym podano mi jego nazwisko, Chip Martin, ale żadnych dalszych informacji). Kimkolwiek był Chip Martin, pokładałem w Bogu nadzieję, że przywiezie ze sobą kilka superwentylatorów, bo ja nie zapakowałem do swoich walizek ani jednego, i już czułem, jak na materacu zbiera się kałuża mojego potu, co mnie tak zniesmaczyło, że przestałem się nad sobą roztkliwiać i ruszyłem tyłek, żeby znaleźć jakiś ręcznik do wytarcia mokrej plamy. A następnie pomyślałem: „Cóż, przed przygodą rozpakowywanie”.
Udało mi się przykleić na ścianie mapę świata i schować większość ciuchów do szuflad, gdy zauważyłem, że od gorącego, wilgotnego powietrza pocą się nawet ściany, i zdecydowałem, że nie czas teraz na pracę fizyczną. Czas na wspaniale zimny prysznic.
W małej łazience za drzwiami było olbrzymie, pełnowymiarowe lustro, więc nie mogłem nie zobaczyć siebie nagiego w lustrze, gdy pochylałem się, żeby odkręcić wodę. Zawsze dziwiło mnie to, jaki jestem chudy: ręce niewiele grubsze w ramionach niż w nadgarstkach, na klacie ani śladu tłuszczu czy mięśni, i zastanawiałem się z zażenowaniem, czy nie można czegoś zrobić z tym lustrem. Odsłoniłem nie najpiękniejszą białą zasłonkę i wsunąłem się do kabiny.
Na nieszczęście, prysznic wydawał się zaprojektowany dla kogoś o wzroście w przybliżeniu stu dwudziestu centymetrów, więc zimna woda uderzyła mnie w dolne żebra – z całą mocą kapiącego kranu. Aby zmoczyć swoją spoconą twarz, musiałem rozstawić nogi i przykucnąć. Z pewnością John F. Kennedy (który miał, według biografa, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, czyli dokładnie tyle co ja) nie musiał kucać w swoim internacie. Nie, to była zupełnie inna bestia, i gdy kapiący prysznic powoli zraszał moje ciało, zastanawiałem się, czy znajdę tu w ogóle Wielkie Być Może, czy też grubo się przeliczyłem.
Kiedy otwarłem drzwi łazienki, mając na sobie tylko ręcznik, którym owinąłem biodra, zobaczyłem w drzwiach niskiego, muskularnego faceta z burzą ciemnych włosów. Wlókł za sobą gigantyczny worek w kolorze khaki. Miał metr pięćdziesiąt i ani centymetra więcej, ale był dobrze zbudowany, niczym model Adonisa w skali. Ciągnął się za nim smród zatęchłego dymu papierosowego. „Świetnie”, pomyślałem sobie. „Przyjmuję mojego współlokatora w negliżu”. Wtaszczył worek do pokoju, zamknął drzwi i podszedł do mnie.
– Jestem Chip Martin – ogłosił głębokim głosem radiowego didżeja. Zanim zdołałem odpowiedzieć, dodał: – Uścisnąłbym ci rękę, ale zdaje się, że musisz cholernie mocno przytrzymywać ten ręcznik, dopóki nie znajdziesz sobie jakichś ciuchów.
Zaśmiałem się i skinąłem głową (to jest cool, nie?, znaczy się skinięcie), i powiedziałem:
– Miles Halter. Miło mi.
– Mil-es, tak jak w „i wiele mil od snu mnie dzieli”¹? – zapytał mnie.
– Że co?
– To wiersz Roberta Frosta. Nie czytałeś?
Potrząsnąłem głową. Nie.
– No to szczęściarz z ciebie – uśmiechnął się.
Zabrałem jakąś czystą bieliznę, niebieskie szorty Adidasa do gry w nogę i biały T-shirt, wymamrotałem, że wrócę za sekundę, i zamknąłem się w łazience. To tyle, jeśli chodzi o dobre pierwsze wrażenie.
– Gdzie są twoi rodzice? – zapytałem z łazienki.
– Rodzice? Ojciec jest w tej chwili w Kalifornii. Pewnie siedzi w markowym fotelu. Albo prowadzi pikapa. Tak czy inaczej, pije. Matka właśnie prawdopodobnie wyjeżdża z kampusu.
– O – powiedziałem już ubrany, niepewny, jak zareagować na tak osobiste informacje. Chyba nie powinienem był pytać, skoro wolałem nie wiedzieć.
Chip chwycił prześcieradło i rzucił je na górne łóżko.
– Jestem człowiekiem z góry. Mam nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
– Yyy, nie. Tak czy tak, będzie dobrze.
– Widzę, że zdążyłeś już walnąć parę dekoracji – powiedział, wskazując na mapę świata. – Spoko.
A potem zaczął wymieniać nazwy krajów. Mówił monotonnie, jakby robił to już wcześniej tysiąc razy.
Afganistan.
Albania.
Algieria.
Amerykańskie Samoa.
Andora.
I tak dalej. Zdążył przebrnąć przez „A”, kiedy podniósł wzrok i zauważył, że gapię się na niego z niedowierzaniem.
– Mógłbym wyrecytować resztę, ale zanudziłbyś się na śmierć. Nauczyłem się tego w lecie. Boże, nie masz pojęcia jak nudno jest w New Hope w Alabamie w środku lata. Największa rozrywka to przyglądanie się, jak rośnie soja. A tak w ogóle, skąd jesteś?
– Z Florydy – uściśliłem.
– Nie byłem.
– To niesamowite, znaczy te kraje – powiedziałem.
– Każdy ma jakiś talent. Ja potrafię zapamiętywać różne rzeczy. A ty?
– Znam ostatnie słowa sławnych ludzi. Uczenie się ostatnich słów było moją przyjemnością. Inni mieli swoją czekoladę, ja miałem przedśmiertne deklaracje.
– Na przykład?
– Lubię ostatnie słowa Henryka Ibsena. Był dramaturgiem.
Wiedziałem dużo o Ibsenie, ale nigdy nie przeczytałem żadnej z jego sztuk. Nie lubiłem czytać dramatów. Lubiłem czytać biografie.
– Jasne, wiem, kim on był – powiedział Chip.
– No więc, od pewnego czasu był chory i pielęgniarka powiedziała do niego: „Wygląda na to, że dziś czuje się pan o wiele lepiej”, a Ibsen popatrzył na nią i powiedział: „WPROST PRZECIWNIE” – i umarł.
Chip wybuchnął śmiechem.
– Makabryczne. Ale podoba mi się.
Powiedział mi, że to jego trzeci rok w Culver Creek. Przyszedł tutaj w dziewiątej klasie, na początku szkoły średniej, i był teraz w jedenastej, tak jak ja. Stypendysta, jak powiedział. Pełna jazda. Słyszał, że to najlepsza szkoła w Alabamie, więc napisał w podaniu, jak bardzo chciałby chodzić do szkoły, gdzie mógłby czytać grube książki. Problem w tym, pisał dalej, że w domu tata zawsze walił go książkami po głowie, więc Chip dla własnego bezpieczeństwa trzymał tylko cienkie książki w miękkiej oprawie. Jego rodzice rozwiedli się, kiedy był w drugiej klasie. Lubił „Creek”, jak nazywał szkołę, ale ostrzegł mnie: „Musisz tutaj uważać na uczniów i na nauczycieli. A ja nie cierpię uważać” – uśmiechnął się znacząco. I ja nie cierpiałem uważać – albo przynajmniej chciałem nie cierpieć.
Powiedział mi to, kopiąc w swoim worku i wrzucając ubrania do szuflad z wielkim zapałem. Chip nie wierzył w posiadanie „szuflady na skarpety” albo „szuflady na T-shirty”. Wierzył w równouprawnienie wszystkich szuflad i wypełniał je tym, co popadło. Moja matka dostałaby zawału.
Kiedy tylko skończył się „rozpakowywać”, walnął mnie zdrowo w ramię i powiedział:
– Mam nadzieję, że jesteś silniejszy, niż na to wyglądasz – a potem wyszedł, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Po kilku sekundach pojawiła się w nich jego głowa. Zobaczył, że stoję w bezruchu:
– No chodź, wiele-Mil-esie Halterze. Mamy kupę spraw do załatwienia.
Poszliśmy do pokoju telewizyjnego, w którym według Chipa znajdował się jedyny w kampusie odbiornik telewizji kablowej. W lecie pokój ten służył jako magazyn. Wypchany był prawie po sufit tapczanami i zwiniętymi dywanami, a teraz pękał w szwach od tłumu dzieciaków próbujących znaleźć, a potem wynieść swoje rzeczy. Chip przywitał się z niektórymi, ale mnie nie przedstawił. Gdy on wędrował przez wypełniony tapczanami labirynt, ja stałem przy wejściu do pokoju, robiąc, co tylko w mojej mocy, aby nie zagradzać drogi współlokatorom, gdy manewrowali meblami, wynosząc je przez wąskie drzwi frontowe.
Znalezienie swoich rzeczy zajęło Chipowi dziesięć minut, a potem zeszła nam jeszcze godzina na czterech wycieczkach tam i z powrotem przez podwórko między pokojem telewizyjnym i pokojem 43. Pod koniec miałem ochotę wczołgać się do minilodówki Chipa i zahibernować się w niej na tysiąc lat, ale Chip był chyba odporny i na zmęczenie, i na upał. Usiadłem na jego tapczanie.
– Znalazłem go na chodniku niedaleko mojego domu kilka lat temu – powiedział, wskazując na tapczan i pracując nad instalowaniem mojej konsoli PlayStation 2 na swojej szafce w nogach łóżka. – Wiem, że na skórze jest parę pęknięć, ale co tam. To fajowskie wyro. – Na skórze było trochę więcej niż parę pęknięć: pokrycie tapczanu w mniej więcej trzydziestu procentach składało się ze sztucznej skóry w kolorze błękitu majtkowego i w siedemdziesięciu procentach z pianki, ale mimo to czułem się na nim diabelnie dobrze.
– Spoks – rzucił. – Już prawie jesteśmy w domu. – Podszedł do swojego biurka i wyciągnął z szuflady taśmę klejącą. – Potrzebna nam tylko twoja walizka.
Wstałem, wyciągnąłem walizkę spod łóżka, a Chip umieścił ją pomiędzy tapczanem a PlayStation 2 i zaczął odrywać cienkie paski taśmy. Nakleił je na walizkę w taki sposób, że utworzyły napis: STOLIK KAWOWY.
– No proszę – powiedział. Wstał i wyłożył nogi na ten, no, stolik kawowy. – Gotowe.
Usiadłem obok niego, a on przyjrzał mi się i rzucił znienacka:
– Słuchaj. Nie będę twoim przewodnikiem po życiu towarzyskim Culver Creek.
– No okej – przytaknąłem, czując, jak słowa więzną mi w gardle. Przenoszę wyro tego gościa pod rozpalonym do białości słońcem, a on mnie nie lubi?
– Zasadniczo mamy tu dwie grupy – zaczął wyjaśniać z coraz większym zniecierpliwieniem. – Zwykłych, normalnych internatowców, jak ja, i Wojowników Dnia Powszedniego; przebywają tu w ciągu tygodnia, ale to bogate dzieciaki, które naprawdę pochodzą z Birmingham i co weekend wracają do klimatyzowanych rezydencji swoich rodziców. Te dzieciaki to elita. Nie lubię ich, a oni mnie, więc jeśli myślałeś, że jesteś Bóg wie kim w swojej szkole publicznej, i nadal ci się wydaje, że możesz się uważać za Bóg wie kogo, to lepiej, żeby nikt cię tutaj ze mną nie widział. Chodziłeś do szkoły publicznej, prawda?
– Aaa… – wymamrotałem w roztargnieniu i zacząłem skubać pęknięcia w obiciu tapczanu, wbijając palce w białą piankę.
– Jasne, że tak, bo gdybyś chodził do prywatnej, to miałbyś lepiej dopasowane szorty – zaśmiał się.
Nosiłem spodenki trochę poniżej bioder, co, jak sądziłem, było _cool_. W końcu powiedziałem:
– Taa. Chodziłem do szkoły publicznej. Ale nie byłem tam Bóg wie kim, Chip. Bóg jeden wie, kim ja tam byłem.
– Ha! Dobre. I nie nazywaj mnie Chip. Nazywaj mnie Pułkownik.
Stłumiłem śmiech. „Pułkownik”?
– Właśnie. Pułkownik. A ciebie nazwiemy… hmmm. Klucha.
– Hę?
– Klucha – powtórzył Pułkownik. – Bo jesteś chudy. To się nazywa ironia, Klucha. Słyszałeś kiedyś o czymś takim? A teraz chodźmy po papierosy i zacznijmy ten rok jak należy.
Wyszedł z pokoju, znowu przyjmując za rzecz oczywistą, że udam się za nim, co tym razem zrobiłem. Na szczęście zbliżał się już wieczór. Przeszliśmy pięć pokoi dalej, do pokoju 48. Na drzwiach była przyklejona kartka. Napisano na niej niebieskim markerem: „Alaska ma jedynkę!”.
Pułkownik wyjaśnił mi, że 1. to jest pokój Alaski, że 2. ma jedynkę, bo dziewczyna, która miała być jej współlokatorką, pod koniec zeszłego roku została wyrzucona ze szkoły, i że 3. Alaska ma fajki, chociaż Pułkownik nie raczył zapytać, czy 4. palę, na co odpowiedź brzmi: 5. nie.
Zapukał raz, głośno. Zza zamkniętych drzwi dobiegł wrzask:
– Boże, właź, niziołku, mam dla ciebie czaderską historię!
Weszliśmy. Odwróciłem się, by zamknąć za sobą drzwi, a Pułkownik potrząsnął głową i powiedział:
– Po siódmej musisz zostawiać otwarte drzwi, jeśli jesteś w pokoju dziewczyny – ale ledwo go dosłyszałem, bo oto najgorętsza dziewczyna w historii ludzkości stała przede mną w obciętych dżinsach i brzoskwiniowym topie. Mówiła równocześnie z Pułkownikiem, głośno i szybko.
– No więc pierwszego dnia lata jestem w wielkim starym Vine Station z tym chłopakiem Justinem. Oglądamy telewizję na kanapie u niego w domu – a jak już pamiętasz, chodzę z Jakiem; w zasadzie wciąż z nim chodzę, to chyba cud, ale Justin to mój przyjaciel z dzieciństwa – więc oglądamy telewizję i gadamy normalnie o egzaminach albo o czymś takim, a tu Justin obejmuje mnie ramieniem i myślę sobie: „Och, takie to przyjemne, jesteśmy przyjaciółmi już od dawna i tak mi z nim dobrze”, i sobie gawędzimy, jestem właśnie w środku zdania o analogiach albo czymś takim, a on jak drapieżny ptak łapie mnie za cycek i traktuje go jak klakson. Po prostu nim trąbi. Piiiip. Stanowczo-zbyt-mocne, dwu-, trzysekundowe PIIIIP. Moja pierwsza myśl, to „Okej, jak oderwać to łapsko od mojego cycka, zanim zostawi trwałe ślady?”. Moja druga myśl, „Boże, nie mogę się doczekać, aż powiem o tym Takumiemu i Pułkownikowi”.
Pułkownik chichotał. A ja gapiłem się na nią, ogłuszony częściowo siłą emanującą z tej drobnej (ale, Boże, jakże kształtnej) dziewczyny, a częściowo gigantycznymi stertami książek, ułożonych wzdłuż ścian. Zbiory jej biblioteczki wypełniały regały, a nawet przelewały się poza nie, tworząc sięgające do pasa stosy książek, które piętrzyły się w różnych miejscach pod ścianami. „Gdyby przewrócił się chociaż jeden z nich”, pomyślałem sobie, „wskutek efektu domina nasza trójka zostałaby pochłonięta przez powódź literatury”.
– Kto to jest ten facet, który nie śmieje się z mojej przekomicznej historii? – zapytała.
– No tak. Alaska, to jest Klucha. Klucha zapamiętuje ostatnie słowa różnych ludzi. Klucha, to jest Alaska, której pierś została użyta jako klakson.
Podeszła do mnie z wyciągniętą ręką, ale w ostatnim momencie błyskawicznie schyliła się i pociągnęła w dół moje szorty.
– To są największe krótkie spodnie w stanie Alabama!
– Lubię workowate spodnie – powiedziałem lekko urażony i podciągnąłem je w górę. Na Florydzie to był ostatni krzyk mody.
– Jak dotąd podczas naszego krótkiego związku, Klucha, widywałem twoje chude nóżki zdecydowanie za często – stwierdził Pułkownik z udawaną powagą. – Alaska, sprzedaj nam parę fajek. – I wtedy, w jakiś trudny do wytłumaczenia sposób, Pułkownik namówił mnie, abym zapłacił pięć baksów za paczkę Marlboro Light, których nie miałem najmniejszego zamiaru palić. Zaprosił Alaskę, aby się przyłączyła, ale ona powiedziała:
– Muszę poszukać Takumiego i powiedzieć mu o PIIIIP.
Następnie zwróciła się do mnie:
– Widziałeś go?
Nie miałem pojęcia, czy go widziałem, ponieważ nie miałem pojęcia, kto to. Dlatego tylko pokręciłem głową.
– Oki. To do zo za parę minut nad jeziorem. – Pułkownik skinął głową.
Nad brzegiem jeziora, na samym skraju piaszczystej (i, jak mi powiedział Pułkownik, sztucznej) plaży, usiedliśmy na huśtawce. Zażartowałem obowiązkowo:
– Tylko nie chwyć mnie za biust.
Pułkownik obowiązkowo zachichotał, a potem zapytał:
– Chcesz zapalić?
Nigdy nie wypaliłem ani jednego papierosa, ale kiedy wejdziesz między wrony…
– Tu jest bezpiecznie?
– Nie bardzo – przyznał, po czym zapalił papierosa i podał go mnie.
Zaciągnąłem się. Zakaszlałem. Zacharkałem. Zakrztusiłem się. Zakaszlałem jeszcze raz. Myślałem, że się porzygam. Chwyciłem się rozhuśtanej ławki – kręciło mi się w głowie – i rzuciłem papierosa na ziemię. Zdusiłem go, przekonany, że papierosy nie były wliczone w Wielkie Być Może.
– Dużo palisz? – zaśmiał się, potem wskazał na białą plamkę na jeziorze i zapytał: – Widzisz?
– No – mruknąłem. – Co to jest? Ptak?
– Łabędź – wyjaśnił.
– Ja cię kręcę, szkoła z łabędziem.
– Ten łabędź to diabelski pomiot. Nigdy nie zbliżaj się do niego bardziej niż my teraz.
– Czemu?
– Ma coś do ludzi. Chyba kiedyś ktoś go dręczył. Rozerwie cię na strzępy. Orzeł go tam posadził, żebyśmy nie przychodzili palić nad jezioro.
– Orzeł?
– Pan Starnes. Kryptonim: Orzeł. Dyrektor. Większość nauczycieli mieszka w kampusie i u nich też będziesz miał przerąbane. Ale tylko Orzeł mieszka w obrębie internatu i widzi absolutnie wszystko. Wyczuje szluga na pięć mil.
– Czy to nie jego dom? – zapytałem, wskazując na budynek w oddali. Widziałem go dość wyraźnie mimo ciemności, co by znaczyło, że Orzeł też najpewniej widział nas.
– No tak, ale zwykle nie działa w trybie _blitzkrieg_, póki nie zaczną się zajęcia – powiedział Chip nonszalancko.
– Boże, rodzice mnie zabiją, jak się wpakuję w kłopoty – stwierdziłem.
– Podejrzewam, że przesadzasz. Słuchaj, na pewno napytasz sobie biedy. Jednakowoż dziewięćdziesiąt dziewięć procent z tego może nigdy nie dotrzeć do uszu twoich rodziców. Szkoła nie chce, żeby twoi rodzice pomyśleli, że się tutaj zlumpiłeś bardziej niż do tej pory. – Dmuchnął mocno dymem w stronę jeziora. Trzeba przyznać: wyglądał czadowo, kiedy to robił. Był jakby wyższy. – W każdym razie, jak wpadniesz w tarapaty, nie donoś na nikogo. Nienawidzę tutejszych bogatych gnojków z pasją, którą zachowuję poza tym tylko dla zabiegów dentystycznych i mojego ojca. Co nie znaczy, że bym ich zakapował. W zasadzie jedyne, co się naprawdę liczy, to nigdy, nigdy, nigdy nie kapować.
– Luzik – powiedziałem, choć zastanawiałem się: „Jak mi ktoś przyrąbie w twarz, mam przekonywać wszystkich, że wpadłem na drzwi?”. Wydawało mi się to trochę głupie. Jak radzić sobie z dręczycielami i dupkami, gdy nie można zrobić im koło pióra? Jednak nie zapytałem o to Chipa.
– Dobra, Klucha. Dotarliśmy do kolejnego punktu wieczoru. Teraz muszę znaleźć swoją dziewczynę. Daj mi te parę fajek, których i tak nie wypalisz, i do zobaczenia później.
Postanowiłem zostać jeszcze chwilę na huśtawce, częściowo dlatego, że upał zelżał do przyjemnych, chociaż parnych dwudziestu siedmiu stopni, a częściowo dlatego, że miałem nadzieję, że przyjdzie Alaska. Ale prawie dokładnie w momencie gdy Pułkownik odszedł, wkroczyły na scenę robale; kąśliwe muszki (odnotowuję, że naprawdę kąśliwe) i komary brzęczały w powietrzu dookoła, tak że cichutki dźwięk ich trących się o siebie skrzydełek wywoływał prawdziwą kakofonię. I wtedy zdecydowałem się na fajkę.
Naprawdę myślałem, że dym odgoni owady. I do pewnego stopnia tak się stało. Skłamałbym jednak, gdybym stwierdził, że zostałem palaczem dla ochrony przed insektami. Zostałem palaczem, ponieważ 1. byłem sam na huśtawce, 2. miałem papierosy, i 3. uznałem, że skoro wszyscy inni mogą wypalić papierosa, nie krztusząc się, to ja też, do cholery, mogę. Krótko mówiąc, nie miałem dobrego powodu. No dobrze, powiedzmy, że 4. chodziło o owady.
Zdążyłem sztachnąć się porządnie trzy razy, aż mnie zemdliło, zakręciło mi się w głowie i poczułem się niecałkiem przyjemnie zamroczony. Zacząłem się zbierać. Kiedy wstałem, usłyszałem za sobą głos:
– Naprawdę uczysz się na pamięć ostatnich słów?
Podbiegła do mnie, chwyciła mnie za ramię i popchnęła z powrotem na huśtawkę.
– Zgadza się – powiedziałem. A potem, z wahaniem, dodałem: – Chcesz mnie sprawdzić?
– JFK – rzuciła.
– „To oczywiste” – odparłem.
– Czy na pewno? – zapytała.
– To były jego ostatnie słowa. Ktoś powiedział: „Panie prezydencie, nie może pan zaprzeczyć, że Dallas pana kocha”, na co on odpowiedział: „TO OCZYWISTE” – i dostał kulkę.
Zaśmiała się.
– Boże, to straszne. Nie powinnam się śmiać. Ale będę – i zaśmiała się znów. – Dobra, panie Specu od Ostatnich Słów. Mam tu coś dla pana. – Sięgnęła po swój wypchany plecak i wyjęła książkę: – Gabriel García Márquez, _Generał w labiryncie_. Absolutnie jedna z moich ulubionych. O Simónie Bolívarze.
Nie wiedziałem, kim był Simón Bolívar, ale nie zdążyłem zapytać, bo nie dała mi czasu.
– To powieść historyczna, więc nie wiem, czy to prawda, ale wiesz, jakie są jego ostatnie słowa w książce? Nie wiesz. Pozwól, że ci odpowiem, s_igñor_ „Pożegnalne Kwestie”.
Zapaliła papierosa i zaciągnęła się nim tak mocno i tak długo, że myślałem, iż wypali całego za jednym pociągnięciem. Wypuściła dym i przeczytała mi:
– „Wstrząsnęła nim” – znaczy Simónem Bolívarem – „oślepiająca, objawiona przed chwilą prawda, że szaleńcze miotanie się między chorobą a złudnymi marzeniami dobiega właśnie kresu. Reszta była ciemnością. – „CHOLERA! – westchnął. – I JAKŻE JA WYJDĘ Z TEGO LABIRYNTU!”².
Potrafiłem rozpoznać wielkie ostatnie słowa i zanotowałem sobie w pamięci, że muszę zdobyć biografię tego gostka, Simóna Bolívara. Piękne ostatnie słowa, ale chyba niezupełnie je rozumiałem.
– Co to jest właściwie ten labirynt? – zapytałem ją.
To chyba dobry moment, żeby wyznać, że była piękna. W ciemności, obok mnie, pachniała potem, słońcem i wanilią. Przy bladym świetle chudego księżyca widziałem niewiele więcej niż zarys jej sylwetki, a kiedy paliła, także twarz zalaną bladoczerwonym światłem żarzącego się papierosa. Ale nawet w tej ciemności widziałem jej oczy – intensywne szmaragdy. Miała ten rodzaj oczu, które zmuszały cię do natychmiastowej zgody na każdy jej pomysł. Nie tylko piękna, ale i seksowna, z piersiami sterczącymi pod obcisłym topem, machała krągłymi nogami pod huśtawką, a na palcach stóp z paznokciami pomalowanymi na jaskrawoniebiesko kołysały się klapki. Dokładnie wtedy, w chwili między tym, jak zapytałem ją o labirynt i kiedy mi odpowiedziała, uświadomiłem sobie znaczenie krągłości, tego tysiąca miejsc, w których ciała dziewczyn łagodnie przechodzą z jednej części w drugą, z łuku stopy w kostkę, a potem w łydkę, z łydki w biodro, z biodra w talię, z piersi w szyję, z pochyłości nosa w czoło, z ramienia we wklęśnięcie pleców, z łuku pleców w pośladki i tak dalej. Oczywiście, zauważałem wcześniej krągłości, ale nigdy naprawdę nie zdawałem sobie sprawy z ich znaczenia.
Z ustami dość blisko, abym poczuł jej cieplejszy od powietrza oddech, powiedziała:
– To dopiero tajemnica, co? Czy labiryntem jest życie, czy umieranie? Przed czym próbuje uciec: przed światem czy końcem świata? – Czekałem na jej dalsze słowa, ale po chwili stało się oczywiste, że to ona oczekuje odpowiedzi.
– No nie wiem – odparłem w końcu. – Naprawdę przeczytałaś wszystkie te książki, które masz w pokoju?
Zaśmiała się.
– No jasne, że nie. Może jedną trzecią. Ale mam zamiar przeczytać. Nazywam je Biblioteką Życia. Każdego lata, od kiedy byłam mała, chodziłam na garażowe wyprzedaże, kupowałam wszystkie książki, które wyglądały na ciekawe. Chciałam zawsze mieć coś do czytania. No ale jest tak dużo do zrobienia: papierosy do wypalenia, seks do uprawiania, huśtawki do huśtania się. Będę miała więcej czasu na czytanie, jak zrobię się stara i nudna.
Stwierdziła, że przypominam Pułkownika, kiedy zjawił się w Culver Creek. Byli pierwszorocznymi w tym samym czasie, obydwoje na stypendiach, dzielący, jak to określiła, „wspólne zainteresowanie alkoholem i kawałami”. Na wzmiankę o alkoholu i kawałach ogarnął mnie lęk, że wszedłem w to, co moja matka określała mianem „złego towarzystwa”, ale jak na złe towarzystwo, oboje wydawali się cholernie inteligentni. Gdy odpalała kolejnego papierosa od niedopałka poprzedniego, powiedziała mi, że Pułkownik to inteligentny gość, ale przed Creek nie przeżył zbyt wiele.
– Szybko uwolniłam go od tego problemu. – Uśmiechnęła się. – Do listopada znalazłam mu pierwszą dziewczynę, całkiem fajną osobę spoza kręgu Wojowników Dnia Powszedniego, o imieniu Janice. Rzucił ją po miesiącu, bo była zbyt bogata na jego proletariacką krew, ale co tam. Zrobiliśmy tego roku nasz pierwszy kawał – wysypaliśmy podłogę Klasy Numer Cztery cienką warstwą szklanych kulek. Ma się rozumieć, że od tego czasu zrobiliśmy postępy – wybuchnęła śmiechem. Tak więc Chip został Pułkownikiem, planującym ich numery dowódcą w wojskowym stylu, a Alaska była jak zawsze Alaską, ekspansywną siłą sprawczą tych numerów.
– Jesteś inteligentny jak on – oznajmiła. – Ale cichszy. I masz więcej uroku, ale nie powiedziałam tego, ponieważ kocham mojego chłopaka.
– Ty też nie jesteś zła – powiedziałem, zaszokowany jej komplementem. – Ale właśnie nie powiedziałem tego, ponieważ kocham moją dziewczynę. Zaraz. Chwileczkę. Przecież ja nie mam dziewczyny.
Zaśmiała się znowu.
– No, nie martw się, Klucha. Jeśli jest jakaś rzecz, której mogę zaradzić, to właśnie brak dziewczyny. Umówmy się: ty dowiesz się, co to jest ten labirynt i jak się z niego wydostać, a ja pomogę ci pójść do łóżka.
– Zgoda. – Uścisnęliśmy sobie ręce.
Później poszliśmy z Alaską na podwórko internatu. Cykady grały swoją pieśń na jednej nucie, tak samo jak na Florydzie. Gdy tak szliśmy w ciemności, Alaska zwróciła się do mnie:
– Kiedy idziesz tak przez noc, czy nie przechodzą cię ciary, tak że chociaż to głupie i żenujące, masz ochotę po prostu zwiać do domu?
Wydawało się, że to zbyt osobiste i intymne, aby przyznawać się do tego komuś praktycznie obcemu, ale odpowiedziałem jej:
– I to jak!
Przez chwilę milczała, a potem chwyciła mnie za rękę, szepcząc:
– Biegnij, biegnij, biegnij, biegnij. – I rzuciła się biegiem, ciągnąc mnie za sobą.(127 dni PRZED)
Nazajutrz wczesnym popołudniem ocierałem pot z czoła, przylepiając do drzwi plakat z reprodukcją van Gogha. Pułkownik siedział na kanapie, oceniając, czy plakat wisi równo, i odpowiadając na moje niezliczone pytania o Alaskę.
– Co o niej wiesz?
– Jest z Vine Station. Można, przejeżdżając przez nie, wcale go nie zauważyć, i z tego, co słyszałem, tak właśnie należy robić. Jej chłopak jest na Vanderbilt na stypendium. Gra na basie w jakimś zespole. Nie wiem zbyt wiele o jej rodzinie.
– Czyli że ona naprawdę go lubi?
– Raczej tak. Nie oszukuje go, co najważniejsze.
I tak dalej. Całe rano nie byłem w stanie skupić się na niczym innym – ani na plakacie van Gogha, ani na grach wideo, ani nawet na planie lekcji, który tego ranka przyniósł Orzeł. Przedstawił się:
– Witamy w Culver Creek, panie Halter. Dajemy tu panu duży zakres wolności. Jeśli jej pan nadużyje, będzie pan żałował. Wygląda pan na miłego młodego człowieka. Byłoby mi bardzo przykro, gdybym musiał się z panem pożegnać.
Po czym wlepił we mnie wzrok, który był albo poważny, albo naprawdę złośliwy.
– Alaska nazywa to Spojrzeniem Wiecznego Potępienia – powiedział Pułkownik, kiedy Orzeł już wyszedł. – Następnym razem, gdy je pochwycisz, będzie po tobie.
– Ujdzie w tłumie, Klucha – stwierdził, kiedy odsunąłem się od plakatu, żeby ocenić efekt. – Niezupełnie równo, ale niech będzie. Dość o Alasce. Jeśli dobrze liczę, to są w tej szkole dziewięćdziesiąt dwie dziewczyny i każda z nich jest mniej zwariowana od Alaski, która, mógłbym jeszcze dodać, ma już chłopaka. Idę na lunch. Dziś dzień bufrido. – Wyszedł, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Czując się jak zadurzony idiota, wstałem, żeby je zamknąć. Pułkownik, już w połowie podwórka, odwrócił się:
– Chryste! Idziesz czy nie?
O Alabamie można powiedzieć wiele złych rzeczy, ale na pewno nie to, że jej obywatele obawiają się smażenia w głębokim tłuszczu. W tym pierwszym tygodniu w Creek w stołówce podali smażonego kurczaka, smażony stek z kurczaka i smażoną okrę³, która była moim pierwszym doświadczeniem kulinarnym w kategorii „smażone warzywa”. Już się zacząłem spodziewać, że usmażą sałatę lodową. Nic jednak nie mogło się równać z bufrido, daniem stworzonym przez Maureen, niesamowicie otyłą kucharkę z Culver Creek. Bufrido, czyli smażone na głębokim tłuszczu burrito, udowadniało ponad wszelką wątpliwość, że smażenie zawsze wzmacnia doznania smakowe. Siedząc tego popołudnia przy okrągłym stole z Pułkownikiem i paroma innymi facetami, których nie znałem, zatopiłem zęby w chrupiącej skorupce mojego pierwszego bufrido i doznałem kulinarnego orgazmu. Moja mama gotowała całkiem nieźle, ale ja od razu zapragnąłem przywieźć Maureen ze sobą do domu na Święto Dziękczynienia.
Pułkownik przedstawił mnie (jako „Kluchę”) chłopakom siedzącym przy rozchwianym drewnianym stole, ale ja zapamiętałem tylko imię „Takumi”, które wczoraj wymieniła Alaska. Takumi, chudy Japończyk, raptem kilkanaście centymetrów wyższy od Pułkownika, mówił z pełnymi ustami, podczas gdy ja przeżuwałem powoli, rozkoszując się chrupkością naleśnika z fasolą.
– Boże – powiedział do mnie Takumi – nie ma nic lepszego niż widok faceta jedzącego swoje pierwsze bufrido.
Nie mówiłem zbyt wiele – częściowo dlatego, że nikt mnie o nic nie pytał, a częściowo dlatego, że chciałem zjeść tyle, ile zdołam. Ale Takumi tak się nie ograniczał – potrafił, i faktycznie to robił, jeść, przeżuwać, łykać i rozmawiać jednocześnie.
Lunchowa dyskusja skupiła się na dziewczynie, która miała być współlokatorką Alaski, Maryi, i jej chłopaku, Paulu, Wojowniku Dnia Powszedniego. Jak się dowiedziałem, zostali wywaleni ze szkoły w ostatnim tygodniu zeszłego roku szkolnego za to, co Pułkownik nazwał „Trifektą” – złapano ich w trakcie popełniania naraz trzech przestępstw karanych wyrzuceniem z Culver Creek. Leżąc razem nago w łóżku („kontakt genitalny”, tzn. przestępstwo #1), już na bani (#2), palili jointy (#3), kiedy do pokoju wparował Orzeł. Krążyły plotki, że ktoś ich zakapował, i wydawało się, że Takumi postawił sobie za punkt honoru dowiedzieć się kto – do tego stopnia, by wykrzykiwać o tym z ustami zapchanymi bufrido.
– Paul to dupek – powiedział Pułkownik. – Nie zakapowałbym ich, ale każdy, kto idzie do łóżka z Wojownikiem Dnia Powszedniego takim jak Paul, posiadaczem jaguara, zasługuje na to, co dostał.
– Chłopie – odparł Takumi. – Tfoja ciewczyna – tu przełknął kęs – też jest Wojowniczką.
– Słuszna uwaga – zaśmiał się Pułkownik. – Ten niezaprzeczalny fakt wywołuje mój nieustanny żal. Ale nie jest takim dupkiem jak Paul.
– No nie wiem – uśmiechnął się znacząco Takumi. Pułkownik znowu wybuchnął śmiechem, a ja zastanawiałem się, dlaczego nie broni swojej dziewczyny. Nie przeszkadzałoby mi, gdyby moja dziewczyna była posiadaczką jaguara i zarazem cyklopem z brodą – cieszyłbym się, gdybym w ogóle miał z kim chodzić.
Tego wieczoru, kiedy Pułkownik wpadł do pokoju po papierosy (chyba zapomniał, że formalnie ciągle były moje), nie marzyłem wcale o tym, żeby zapytał, czy chcę pójść z nimi. W szkole publicznej znałem wielu takich, którzy z przyzwyczajenia nienawidzili tego albo tamtego rodzaju ludzi – publiczni nie lubili prywatnych itd. – zawsze wydawało mi się to okropną stratą czasu. Pułkownik nie wspomniał, gdzie spędzi popołudnie ani gdzie ma zamiar spędzić wieczór, ale wychodząc, zamknął za sobą drzwi, więc odgadłem, że gdziekolwiek się udawał, nie byłem tam mile widziany.
Zgodziłem się więc na to przymusowe odosobnienie i spędziłem wieczór, surfując w Sieci (żadnej pornografii, przysięgam) i czytając _Ostatnie dni,_ książkę o Richardzie Nixonie i Watergate. Na kolację odgrzałem sobie w mikrofalówce zimne bufrido, które Pułkownik wyniósł ze stołówki. Przypomniało mi to wieczory na Florydzie, choć tutaj jedzenie było lepsze i brakowało klimatyzacji. Czułem się przyjemnie swojsko, leżąc w łóżku i czytając.
Zdecydowałem się postąpić zgodnie z tym, co z pewnością radziłaby mi moja matka, a mianowicie wyspać się porządnie przed pierwszym dniem zajęć. Francuski zaczynał się o 8.10 i kalkulując, że włożenie na siebie ubrań i przejście do klasy nie zajmie mi więcej niż osiem minut, nastawiłem budzik na 8.02. Wziąłem prysznic, a potem położyłem się w łóżku i czekałem, aż sen uwolni mnie od upału. Około 23.00 zdałem sobie sprawę, że bardziej skorzystam z przyczepionego do łóżka wiatraczka, jeśli zdejmę koszulę, i w końcu zasnąłem na pościeli, w samych bokserkach.
Kilka godzin później pożałowałem tej decyzji, bo obudziły mnie dwie spocone, umięśnione łapy, które trzęsły mną jak diabli. Ocknąłem się natychmiast i usiadłem na łóżku, przerażony. Z jakiegoś powodu nie mogłem zrozumieć głosów, nie mogłem zrozumieć, skąd się w ogóle wzięły, i która, do cholery, jest godzina. I w końcu, kiedy oprzytomniałem na tyle, aby usłyszeć: „Jazda, dzieciaku. Nie zmuszaj nas, żebyśmy kopali cię w dupę. Wstawaj”, z górnego piętra dobiegły mnie słowa Pułkownika: „Chryste, Klucha, po prostu wstań”. Więc wstałem i po raz pierwszy zobaczyłem trzy niewyraźne postacie. Dwie z nich chwyciły mnie za przedramiona i wyprowadziły z pokoju. Na odchodnym Pułkownik wymamrotał:
– Baw się dobrze. Tylko nie za ostro z nim, Kevin.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki