Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja

Szukając Alaski - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szukając Alaski - ebook

Bestseller „New York Timesa” i „USA Today”

Laureatka licznych nagród, w tym Michael L. Printz Award

Jedna ze 100 najlepszych powieści YA wg magazynu „Time”

Pierwszy alkohol. Pierwszy wybryk. Pierwszy przyjaciel. Pierwsza miłość. Ostatnie słowa

Miles Halter jest zafascynowany ostatnimi słowami sławnych ludzi i zmęczony swoim nudnym życiem w domu. Wyjeżdża do szkoły średniej z internatem, by odnaleźć to, co poeta François Rabelais nazwał Wielkim Być Może, intensywnie doświadczyć rzeczywistości, poznać siebie i sens życia.

Wiele czeka na Milesa w Culver Creek, nowi nauczyciele i koledzy, a wśród nich niezwykła pod każdym względem dziewczyna, Alaska Young, która szybko wciąga Milesa w swój niepokojący świat. W miarę poznawania Alaski i zakochiwania się w niej Miles przekona się, że jej życie nie jest takie wspaniałe, jak mu się wydawało. Dowie się, co to jest przyjaźń i miłość, doświadczy prawdziwych, zarówno pięknych, jak i bolesnych uczuć.

Kategoria: Dla dzieci
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-635-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

(136 dni PRZED)

Na tydzień przed tym jak opu­ści­łem moją rodzinę, Flo­rydę i całą resztę swo­jego nie­doj­rza­łego życia, by wyru­szyć do szkoły z inter­na­tem w Ala­ba­mie, moja matka uparła się, aby wydać przy­ję­cie poże­gnalne. Gdy­bym powie­dział, że mia­łem nie­wy­gó­ro­wane ocze­ki­wa­nia, byłoby to dra­ma­tyczne nie­do­mó­wie­nie. Zosta­łem w zasa­dzie zmu­szony do tego, by zapro­sić wszyst­kich moich „szkol­nych przy­ja­ciół”, to zna­czy łach­ma­niar­ską bandę z kółka teatral­nego i typ­ków z angiel­skiego, z któ­rymi prze­sia­dy­wa­łem z towa­rzy­skiej koniecz­no­ści w zapa­dłych lochach szkol­nej kafe­te­rii, choć wie­dzia­łem, że nie przyjdą. Mimo to matka obsta­wała przy swoim, trwa­jąc w bło­gich złu­dze­niach, że przez te wszyst­kie lata ukry­wa­łem przed nią swoją popu­lar­ność. Przy­go­to­wała mnó­stwo dipu z kar­czo­chów. Przy­ozdo­biła nasz salon zie­lo­nymi i żół­tymi ser­pen­ty­nami, w bar­wach mojej nowej szkoły. Kupiła dwa tuziny bute­lek szam­pana z kor­kiem i usta­wiła je dookoła sto­lika kawo­wego.

A kiedy nad­szedł ten ostatni pią­tek i byłem pra­wie spa­ko­wany, o 16.56 usia­dła ze mną i tatą na kana­pie i cier­pli­wie ocze­ki­wała przy­by­cia kawa­le­rii pod wezwa­niem „Do widze­nia, Mile­sie”. Wspo­mniana kawa­le­ria skła­dała się z dwojga ludzi: Marie Law­son, drob­nej blon­dynki w pro­sto­kąt­nych oku­la­rach, i jej pulch­nego (łagod­nie mówiąc) chło­paka, Willa.

– Hej, Miles – powie­działa Marie, sado­wiąc się na kana­pie.

– Hej – odpo­wie­dzia­łem.

– Jak ci minęło lato? – zapy­tał Will.

– W porządku. A tobie?

– Nie­źle. Wysta­wia­li­śmy _Jesus Christ Super­star._ Poma­ga­łem przy sce­no­gra­fii. Marie robiła świa­tła – powie­dział Will.

– Super. – Ski­ną­łem, uda­jąc, że wiem, o co cho­dzi, i to wła­ści­wie wyczer­pało nasz zestaw tema­tów do kon­wer­sa­cji. Mogłem zadać pyta­nie o _Jesus Christ Super­star,_ tylko że: 1. nie wie­dzia­łem, co to jest, 2. nie chcia­łem wie­dzieć, i 3. ni­gdy nie byłem mocny w towa­rzy­skich poga­węd­kach. Moja mama – w prze­ci­wień­stwie do mnie – potrafi godzi­nami zaba­wiać gości roz­mową i tak oto przy­czy­niła się do prze­dłu­że­nia nie­zręcz­nej sytu­acji, pyta­jąc ich o plan prób, jak wyszło przed­sta­wie­nie i czy oka­zało się suk­ce­sem.

– Wydaje mi się, że tak – przy­znała Marie. – Przy­szło dużo ludzi. Tak mi się wydaje.

Marie była typem osoby, któ­rej cią­gle się coś wydaje.

W końcu ode­zwał się Will:

– No cóż, wpa­dli­śmy tylko, żeby się poże­gnać. Muszę odpro­wa­dzić Marie do domu przed szó­stą. Baw się dobrze w nowej szkole, Miles.

– Dzięki – odpar­łem z ulgą. Jedyną rze­czą gor­szą od przy­ję­cia, na któ­rym nie ma nikogo, jest przy­ję­cie, na które przy­szło dwoje strasz­nie, kom­plet­nie nie­in­te­re­su­ją­cych ludzi.

Wyszli – i tak oto sie­dzia­łem z rodzi­cami, gapiąc się w pusty ekran tele­wi­zora. Chcia­łem go włą­czyć, ale wie­dzia­łem, że nie powi­nie­nem. Czu­łem na sobie spoj­rze­nia ich obojga, jak cze­kali, aż wybuchnę pła­czem albo coś w tym stylu, jak­bym od samego początku nie wie­dział, że tak wyj­dzie. Wie­działem. Czu­łem ich litość, kiedy zanu­rzali chipsy w dipie kar­czo­cho­wym prze­zna­czo­nym dla moich wyima­gi­no­wa­nych przy­ja­ciół, ale to im potrzebna była litość, w każ­dym razie bar­dziej niż mnie; ja nie byłem roz­cza­ro­wany. Moim ocze­ki­wa­niom stało się zadość.

– To dla­tego chcesz wyje­chać, Miles? – zapy­tała mama.

Przez chwilę obra­ca­łem w myślach to pyta­nie, patrząc wszę­dzie, tylko nie na nią.

– Yyy… nie – wyją­ka­łem.

– No to dla­czego? – dopy­ty­wała. Nie pierw­szy raz zadała mi to pyta­nie. Mama nie­spe­cjal­nie pra­gnęła puścić mnie do szkoły z inter­na­tem i nie robiła z tego tajem­nicy.

– Przeze mnie? – pod­su­nął tata. Cho­dził do Culver Creek, tej samej szkoły, do któ­rej się wybie­ra­łem, tak jak oby­dwaj jego bra­cia i ich wszyst­kie dzieci. Myślę, że podo­bał mu się pomysł, abym poszedł w jego ślady. Moi wujo­wie opo­wia­dali histo­rie o tym, jak ojciec sły­nął w kam­pu­sie z sza­leń­czych eska­pad, które wsze­lako nie prze­szka­dzały mu osią­gać świet­nych wyni­ków w nauce. Wyda­wało się, że życie w Culver Creek będzie lep­sze od tego tutaj, na Flo­ry­dzie. Ale nie, to nie z powodu taty. Nie­zu­peł­nie.

– Chwi­leczkę – powie­dzia­łem. Posze­dłem do gabi­netu ojca i zna­la­złem bio­gra­fię François Rabe­lais’go. Lubi­łem czy­tać bio­gra­fie pisa­rzy, nawet jeśli (jak w wypadku pana Rabe­lais’go) ni­gdy nie czy­ta­łem żad­nych ich ksią­żek. Prze­wer­to­wa­łem książkę i zna­la­złem na końcu pod­kre­ślony odbla­sko­wym mar­ke­rem cytat („NI­GDY NIE UŻY­WAJ MAR­KERA W MOICH KSIĄŻ­KACH” – powta­rzał mi ojciec tysiące razy. No to jak ina­czej potem zna­leźć to, czego szu­kasz?).

– Więc ten facet – powie­dzia­łem, sto­jąc w drzwiach salonu – François Rabe­lais. Był poetą. A jego ostat­nie słowa to „UDAJĘ SIĘ NA POSZU­KI­WA­NIE WIEL­KIEGO BYĆ MOŻE”. Dla­tego wyjeż­dżam. Żebym nie musiał cze­kać z poszu­ki­wa­niem Wiel­kiego Być Może do śmierci.

To ich uspo­ko­iło. Goni­łem za Wiel­kim Być Może i oni wie­dzieli rów­nie dobrze jak ja, że nie znajdę go z ludźmi pokroju Willa i Marie. Usia­dłem z powro­tem na kana­pie, mię­dzy mamą i tatą, tata oto­czył mnie ramie­niem i trwa­li­śmy tak w ciszy długi czas, aż do chwili, kiedy wyglą­dało na to, że można już włą­czyć tele­wi­zor, a potem zje­dli­śmy dip kar­czo­chowy na kola­cję i obej­rze­li­śmy kanał histo­ryczny, ale prze­cież bywają znacz­nie gor­sze poże­gnalne przy­ję­cia.(128 dni PRZED)

Na Flo­ry­dzie było pie­kiel­nie gorąco, to oczy­wi­ste, a ponadto wil­gotno. Tak gorąco, że ciu­chy kle­iły się do cie­bie jak pla­ster, a pot kapał ci z czoła na policzki jak łzy. Ale gorąco było tylko na dwo­rze, a ja z reguły wycho­dzi­łem na dwór tylko po to, by przejść z jed­nego kli­ma­ty­zo­wa­nego pomiesz­cze­nia do dru­giego.

Dla­tego nie byłem przy­go­to­wany na jedyny w swoim rodzaju upał, któ­rego można doświad­czyć pięt­na­ście mil na połu­dnie od Bir­ming­ham w Ala­ba­mie, w Szkole Przy­go­to­waw­czej Culver Creek. Bryka rodzi­ców była zapar­ko­wana na tra­wie, kilka stóp od mojego pokoju, pokoju numer 43. Ale za każ­dym razem, kiedy poko­ny­wa­łem te kilka kro­ków do i z samo­chodu, żeby wypa­ko­wać to, co teraz wyglą­dało mi na sta­now­czo za dużo rze­czy, słońce prze­pa­lało mi ubra­nie aż do skóry z zawistną wście­kło­ścią, któ­rej zaczą­łem się bać niczym zapo­wie­dzi ognia pie­kiel­nego.

Prze­nie­sie­nie rze­czy z samo­chodu zabrało nam tylko kilka minut, ale mój nie­kli­ma­ty­zo­wany pokój inter­na­towy, choć, dzięki Bogu, nie w peł­nym słońcu, był w sumie nie­wiele chłod­niej­szy. Byłem zasko­czony: wyobra­ża­łem sobie plu­szowy dywan, boaze­rię na ścia­nach i wik­to­riań­skie meble. Poza jedyną atrak­cją – wła­sną łazienką – dosta­łem pudełko ze ścia­nami z pusta­ków pokry­tymi grubo war­stwami bia­łej farby i z pod­łogą wyło­żoną zie­lono-bia­łym lino­leum. To miej­sce przy­po­mi­nało bar­dziej szpi­tal niż pokój w inter­na­cie z moich marzeń. Pię­trowe łóżko z nie­wy­koń­czo­nego drewna, z mate­ra­cami z gąbki, stało przy oknie. Biurka, szafki i półki na książki były na stałe przy­mo­co­wane do ścian, co miało zapo­biec kre­atyw­nemu pla­no­wa­niu prze­strzeni. No i brak kli­ma­ty­zacji.

Sie­dzia­łem na dol­nym łóżku, kiedy mama otwo­rzyła walizkę, wyjęła z niej stos bio­gra­fii, z któ­rymi tata zgo­dził się roz­stać, i zaczęła ukła­dać je na rega­łach.

– Potra­fię się roz­pa­ko­wać, mamo – powie­dzia­łem. Tata wstał. Był gotów do odjazdu.

– Daj przy­naj­mniej posłać ci łóżko – upie­rała się mama.

Nie, naprawdę. Umiem to zro­bić. W porządku.

Bo nie można prze­cią­gać tych spraw w nie­skoń­czo­ność. W któ­rymś momen­cie po pro­stu pocią­gasz za pla­ster i boli, ale za chwilę jest już po wszyst­kim i czu­jesz ulgę.

– Mój Boże, ale będziemy tęsk­nić – wes­tchnęła mama, prze­ska­ku­jąc mię­dzy waliz­kami, żeby dostać się do łóżka. Wsta­łem i uści­ska­łem ją. Tata też pod­szedł i stwo­rzy­li­śmy swego rodzaju stadko.

Było za gorąco i byli­śmy zbyt spo­ceni, aby uści­ski mogły trwać długo. Wie­dzia­łem, że powi­nie­nem uro­nić parę łez, ale miesz­ka­łem z rodzi­cami już szes­na­ście lat i próbna sepa­ra­cja powinna była nastą­pić już dawno.

– Luzik – uśmiech­ną­łem się. – Nauczę się godać po połu­dnio­wemu.

Mama zaśmiała się.

– Tylko nie zrób jakie­goś głup­stwa – prze­strzegł mnie tata.

– Spoko.

Żad­nych nar­ko­ty­ków. Żad­nego picia. Żad­nych papie­ro­sów.

Jako uczeń Culver Creek robił rze­czy, które zna­łem tylko ze sły­sze­nia: tajne przy­ję­cia, biegi na golasa przez pola z sia­nem (zawsze jęczał, jak to wtedy bra­ko­wało dziew­czyn), dragi, picie i fajki. Rzu­ce­nie pale­nia zajęło mu tro­chę czasu, ale jego durne lata minęły na dobre.

– Kocham cię – wypa­lili jed­no­cze­śnie. Nale­żało to powie­dzieć, ale przy tych sło­wach poczu­łem się tak nie­zręcz­nie, jak­bym patrzył na cału­ją­cych się bab­cię i dziadka.

– Ja was też. Będę dzwo­nił co nie­dziela. – Nasze pokoje nie miały tele­fo­nów, ale rodzice wystą­pili z prośbą, aby umiesz­czono mnie w pokoju w pobliżu jed­nego z pię­ciu auto­ma­tów, jakie posia­dało Culver Creek.

Uści­skali mnie znowu – mama, potem tata – i było po wszyst­kim. Patrzy­łem przez okno, jak wyjeż­dżają z kam­pusu krętą drogą. Powi­nie­nem może poczuć lepki, sen­ty­men­talny smu­tek. Ale przede wszyst­kim chcia­łem po pro­stu ochło­nąć, więc zabra­łem jedno z krze­seł i usia­dłem przed drzwiami w cie­niu okapu, cze­ka­jąc na wiatr, który nie przy­cho­dził. Powie­trze na zewnątrz było tak samo nie­ru­chome i męczące, jak powie­trze w środku. Ogar­ną­łem wzro­kiem swój nowy inter­nat: sześć jed­no­pię­tro­wych budyn­ków, po szes­na­ście pokoi w każ­dym, ukła­dało się w sze­ścio­kąt dookoła roz­le­głego tra­wia­stego okręgu. Wyglą­dał jak prze­ro­śnięty stary motel. Wszę­dzie cho­dzili chłopcy z dziew­czy­nami, śmie­jąc się i ści­ska­jąc. Mia­łem nikłą nadzieję, że ktoś podej­dzie i poroz­ma­wia ze mną. Wyobra­zi­łem sobie kon­wer­sa­cję:

– Hej. To twój pierw­szy rok?

– Zga­dza się. Jestem z Flo­rydy.

– Super. To pew­nie jesteś przy­zwy­cza­jony do upału.

– Do tego upału nie był­bym przy­zwy­cza­jony nawet wów­czas, gdy­bym był z Hadesu – zażar­to­wał­bym. Zro­bił­bym dobre wra­że­nie zaraz na star­cie. „Jest zabawny. Ten facet Miles jest prze­za­bawny”.

To oczy­wi­ście się nie wyda­rzyło. Nic ni­gdy nie działo się tak, jak to sobie wyobra­ża­łem.

Znu­dzony, wsze­dłem z powro­tem do środka, zdją­łem koszulę, poło­ży­łem się na roz­grza­nej od upału gąbce mate­raca z dol­nego łóżka i zamkną­łem oczy. Ni­gdy nie doświad­czy­łem powtór­nych naro­dzin przez chrzest, z pła­czem itp., ale nie mogłem czuć się lepiej niż teraz, nowo naro­dzony facet z jego nie­znaną tu nikomu prze­szło­ścią. Myśla­łem o ludziach zna­nych mi z ksią­żek – Joh­nie F. Ken­ne­dym, Jame­sie Joy­sie, Hum­ph­reyu Bogar­cie – któ­rzy cho­dzili do szkół z inter­na­tami, i ich przy­go­dach. Ken­nedy na przy­kład uwiel­biał odsta­wiać numery. Pomy­śla­łem o Wiel­kim Być Może i o tym, co się może zda­rzyć, o ludziach, któ­rych mogę spo­tkać, i o tym, kim okaże się mój współ­lo­ka­tor (kilka tygo­dni wcze­śniej dosta­łem list, w któ­rym podano mi jego nazwi­sko, Chip Mar­tin, ale żad­nych dal­szych infor­ma­cji). Kim­kol­wiek był Chip Mar­tin, pokła­da­łem w Bogu nadzieję, że przy­wie­zie ze sobą kilka super­wen­ty­la­to­rów, bo ja nie zapa­ko­wa­łem do swo­ich wali­zek ani jed­nego, i już czu­łem, jak na mate­racu zbiera się kałuża mojego potu, co mnie tak znie­sma­czyło, że prze­sta­łem się nad sobą roz­tkli­wiać i ruszy­łem tyłek, żeby zna­leźć jakiś ręcz­nik do wytar­cia mokrej plamy. A następ­nie pomy­śla­łem: „Cóż, przed przy­godą roz­pa­ko­wy­wa­nie”.

Udało mi się przy­kleić na ścia­nie mapę świata i scho­wać więk­szość ciu­chów do szu­flad, gdy zauwa­ży­łem, że od gorą­cego, wil­got­nego powie­trza pocą się nawet ściany, i zde­cy­do­wa­łem, że nie czas teraz na pracę fizyczną. Czas na wspa­niale zimny prysz­nic.

W małej łazience za drzwiami było olbrzy­mie, peł­no­wy­mia­rowe lustro, więc nie mogłem nie zoba­czyć sie­bie nagiego w lustrze, gdy pochy­la­łem się, żeby odkrę­cić wodę. Zawsze dzi­wiło mnie to, jaki jestem chudy: ręce nie­wiele grub­sze w ramio­nach niż w nad­garst­kach, na kla­cie ani śladu tłusz­czu czy mię­śni, i zasta­na­wia­łem się z zaże­no­wa­niem, czy nie można cze­goś zro­bić z tym lustrem. Odsło­ni­łem nie naj­pięk­niej­szą białą zasłonkę i wsu­ną­łem się do kabiny.

Na nie­szczę­ście, prysz­nic wyda­wał się zapro­jek­to­wany dla kogoś o wzro­ście w przy­bli­że­niu stu dwu­dzie­stu cen­ty­me­trów, więc zimna woda ude­rzyła mnie w dolne żebra – z całą mocą kapią­cego kranu. Aby zmo­czyć swoją spo­coną twarz, musia­łem roz­sta­wić nogi i przy­kuc­nąć. Z pew­no­ścią John F. Ken­nedy (który miał, według bio­grafa, sto osiem­dzie­siąt pięć cen­ty­me­trów wzro­stu, czyli dokład­nie tyle co ja) nie musiał kucać w swoim inter­na­cie. Nie, to była zupeł­nie inna bestia, i gdy kapiący prysz­nic powoli zra­szał moje ciało, zasta­na­wia­łem się, czy znajdę tu w ogóle Wiel­kie Być Może, czy też grubo się prze­li­czy­łem.

Kiedy otwar­łem drzwi łazienki, mając na sobie tylko ręcz­nik, któ­rym owi­ną­łem bio­dra, zoba­czy­łem w drzwiach niskiego, musku­lar­nego faceta z burzą ciem­nych wło­sów. Wlókł za sobą gigan­tyczny worek w kolo­rze khaki. Miał metr pięć­dzie­siąt i ani cen­ty­me­tra wię­cej, ale był dobrze zbu­do­wany, niczym model Ado­nisa w skali. Cią­gnął się za nim smród zatę­chłego dymu papie­ro­so­wego. „Świet­nie”, pomy­śla­łem sobie. „Przyj­muję mojego współ­lo­ka­tora w negliżu”. Wtasz­czył worek do pokoju, zamknął drzwi i pod­szedł do mnie.

– Jestem Chip Mar­tin – ogło­sił głę­bo­kim gło­sem radio­wego didżeja. Zanim zdo­ła­łem odpo­wie­dzieć, dodał: – Uści­snął­bym ci rękę, ale zdaje się, że musisz cho­ler­nie mocno przy­trzy­my­wać ten ręcz­nik, dopóki nie znaj­dziesz sobie jakichś ciu­chów.

Zaśmia­łem się i ski­ną­łem głową (to jest cool, nie?, zna­czy się ski­nię­cie), i powie­dzia­łem:

– Miles Hal­ter. Miło mi.

– Mil-es, tak jak w „i wiele mil od snu mnie dzieli”¹? – zapy­tał mnie.

– Że co?

– To wiersz Roberta Fro­sta. Nie czy­ta­łeś?

Potrzą­sną­łem głową. Nie.

– No to szczę­ściarz z cie­bie – uśmiech­nął się.

Zabra­łem jakąś czy­stą bie­li­znę, nie­bie­skie szorty Adi­dasa do gry w nogę i biały T-shirt, wymam­ro­ta­łem, że wrócę za sekundę, i zamkną­łem się w łazience. To tyle, jeśli cho­dzi o dobre pierw­sze wra­że­nie.

– Gdzie są twoi rodzice? – zapy­ta­łem z łazienki.

– Rodzice? Ojciec jest w tej chwili w Kali­for­nii. Pew­nie sie­dzi w mar­ko­wym fotelu. Albo pro­wa­dzi pikapa. Tak czy ina­czej, pije. Matka wła­śnie praw­do­po­dob­nie wyjeż­dża z kam­pusu.

– O – powie­dzia­łem już ubrany, nie­pewny, jak zare­ago­wać na tak oso­bi­ste infor­ma­cje. Chyba nie powi­nie­nem był pytać, skoro wola­łem nie wie­dzieć.

Chip chwy­cił prze­ście­ra­dło i rzu­cił je na górne łóżko.

– Jestem czło­wie­kiem z góry. Mam nadzieję, że ci to nie prze­szka­dza.

– Yyy, nie. Tak czy tak, będzie dobrze.

– Widzę, że zdą­ży­łeś już wal­nąć parę deko­ra­cji – powie­dział, wska­zu­jąc na mapę świata. – Spoko.

A potem zaczął wymie­niać nazwy kra­jów. Mówił mono­ton­nie, jakby robił to już wcze­śniej tysiąc razy.

Afga­ni­stan.

Alba­nia.

Algie­ria.

Ame­ry­kań­skie Samoa.

Andora.

I tak dalej. Zdą­żył prze­brnąć przez „A”, kiedy pod­niósł wzrok i zauwa­żył, że gapię się na niego z nie­do­wie­rza­niem.

– Mógł­bym wyre­cy­to­wać resztę, ale zanu­dził­byś się na śmierć. Nauczy­łem się tego w lecie. Boże, nie masz poję­cia jak nudno jest w New Hope w Ala­ba­mie w środku lata. Naj­więk­sza roz­rywka to przy­glą­da­nie się, jak rośnie soja. A tak w ogóle, skąd jesteś?

– Z Flo­rydy – uści­śli­łem.

– Nie byłem.

– To nie­sa­mo­wite, zna­czy te kraje – powie­dzia­łem.

– Każdy ma jakiś talent. Ja potra­fię zapa­mię­ty­wać różne rze­czy. A ty?

– Znam ostat­nie słowa sław­nych ludzi. Ucze­nie się ostat­nich słów było moją przy­jem­no­ścią. Inni mieli swoją cze­ko­ladę, ja mia­łem przed­śmiertne dekla­ra­cje.

– Na przy­kład?

– Lubię ostat­nie słowa Hen­ryka Ibsena. Był dra­ma­tur­giem.

Wie­dzia­łem dużo o Ibse­nie, ale ni­gdy nie prze­czy­ta­łem żad­nej z jego sztuk. Nie lubi­łem czy­tać dra­ma­tów. Lubi­łem czy­tać bio­gra­fie.

– Jasne, wiem, kim on był – powie­dział Chip.

– No więc, od pew­nego czasu był chory i pie­lę­gniarka powie­działa do niego: „Wygląda na to, że dziś czuje się pan o wiele lepiej”, a Ibsen popa­trzył na nią i powie­dział: „WPROST PRZE­CIW­NIE” – i umarł.

Chip wybuch­nął śmie­chem.

– Maka­bryczne. Ale podoba mi się.

Powie­dział mi, że to jego trzeci rok w Culver Creek. Przy­szedł tutaj w dzie­wią­tej kla­sie, na początku szkoły śred­niej, i był teraz w jede­na­stej, tak jak ja. Sty­pen­dy­sta, jak powie­dział. Pełna jazda. Sły­szał, że to naj­lep­sza szkoła w Ala­ba­mie, więc napi­sał w poda­niu, jak bar­dzo chciałby cho­dzić do szkoły, gdzie mógłby czy­tać grube książki. Pro­blem w tym, pisał dalej, że w domu tata zawsze walił go książ­kami po gło­wie, więc Chip dla wła­snego bez­pie­czeń­stwa trzy­mał tylko cien­kie książki w mięk­kiej opra­wie. Jego rodzice roz­wie­dli się, kiedy był w dru­giej kla­sie. Lubił „Creek”, jak nazy­wał szkołę, ale ostrzegł mnie: „Musisz tutaj uwa­żać na uczniów i na nauczy­cieli. A ja nie cier­pię uwa­żać” – uśmiech­nął się zna­cząco. I ja nie cier­pia­łem uwa­żać – albo przy­naj­mniej chcia­łem nie cier­pieć.

Powie­dział mi to, kopiąc w swoim worku i wrzu­ca­jąc ubra­nia do szu­flad z wiel­kim zapa­łem. Chip nie wie­rzył w posia­da­nie „szu­flady na skar­pety” albo „szu­flady na T-shirty”. Wie­rzył w rów­no­upraw­nie­nie wszyst­kich szu­flad i wypeł­niał je tym, co popa­dło. Moja matka dosta­łaby zawału.

Kiedy tylko skoń­czył się „roz­pa­ko­wy­wać”, wal­nął mnie zdrowo w ramię i powie­dział:

– Mam nadzieję, że jesteś sil­niej­szy, niż na to wyglą­dasz – a potem wyszedł, zosta­wia­jąc za sobą otwarte drzwi. Po kilku sekun­dach poja­wiła się w nich jego głowa. Zoba­czył, że stoję w bez­ru­chu:

– No chodź, wiele-Mil-esie Hal­te­rze. Mamy kupę spraw do zała­twie­nia.

Poszli­śmy do pokoju tele­wi­zyj­nego, w któ­rym według Chipa znaj­do­wał się jedyny w kam­pu­sie odbior­nik tele­wi­zji kablo­wej. W lecie pokój ten słu­żył jako maga­zyn. Wypchany był pra­wie po sufit tap­cza­nami i zwi­nię­tymi dywa­nami, a teraz pękał w szwach od tłumu dzie­cia­ków pró­bu­ją­cych zna­leźć, a potem wynieść swoje rze­czy. Chip przy­wi­tał się z niektó­rymi, ale mnie nie przed­sta­wił. Gdy on wędro­wał przez wypeł­niony tap­cza­nami labi­rynt, ja sta­łem przy wej­ściu do pokoju, robiąc, co tylko w mojej mocy, aby nie zagra­dzać drogi współ­lo­ka­to­rom, gdy manew­ro­wali meblami, wyno­sząc je przez wąskie drzwi fron­towe.

Zna­le­zie­nie swo­ich rze­czy zajęło Chi­powi dzie­sięć minut, a potem zeszła nam jesz­cze godzina na czte­rech wyciecz­kach tam i z powro­tem przez podwórko mię­dzy poko­jem tele­wi­zyj­nym i poko­jem 43. Pod koniec mia­łem ochotę wczoł­gać się do mini­lo­dówki Chipa i zahi­ber­no­wać się w niej na tysiąc lat, ale Chip był chyba odporny i na zmę­cze­nie, i na upał. Usia­dłem na jego tap­cza­nie.

– Zna­la­złem go na chod­niku nie­da­leko mojego domu kilka lat temu – powie­dział, wska­zu­jąc na tap­czan i pra­cu­jąc nad insta­lo­wa­niem mojej kon­soli Play­Sta­tion 2 na swo­jej szafce w nogach łóżka. – Wiem, że na skó­rze jest parę pęk­nięć, ale co tam. To fajow­skie wyro. – Na skó­rze było tro­chę wię­cej niż parę pęk­nięć: pokry­cie tap­czanu w mniej wię­cej trzy­dzie­stu pro­cen­tach skła­dało się ze sztucz­nej skóry w kolo­rze błę­kitu majt­ko­wego i w sie­dem­dzie­się­ciu pro­cen­tach z pianki, ale mimo to czu­łem się na nim dia­bel­nie dobrze.

– Spoks – rzu­cił. – Już pra­wie jeste­śmy w domu. – Pod­szedł do swo­jego biurka i wycią­gnął z szu­flady taśmę kle­jącą. – Potrzebna nam tylko twoja walizka.

Wsta­łem, wycią­gną­łem walizkę spod łóżka, a Chip umie­ścił ją pomię­dzy tap­cza­nem a Play­Sta­tion 2 i zaczął odry­wać cien­kie paski taśmy. Nakleił je na walizkę w taki spo­sób, że utwo­rzyły napis: STO­LIK KAWOWY.

– No pro­szę – powie­dział. Wstał i wyło­żył nogi na ten, no, sto­lik kawowy. – Gotowe.

Usia­dłem obok niego, a on przyj­rzał mi się i rzu­cił znie­nacka:

– Słu­chaj. Nie będę twoim prze­wod­ni­kiem po życiu towa­rzy­skim Culver Creek.

– No okej – przy­tak­ną­łem, czu­jąc, jak słowa wię­zną mi w gar­dle. Prze­no­szę wyro tego gościa pod roz­pa­lo­nym do bia­ło­ści słoń­cem, a on mnie nie lubi?

– Zasad­ni­czo mamy tu dwie grupy – zaczął wyja­śniać z coraz więk­szym znie­cier­pli­wie­niem. – Zwy­kłych, nor­mal­nych inter­na­tow­ców, jak ja, i Wojow­ni­ków Dnia Powsze­dniego; prze­by­wają tu w ciągu tygo­dnia, ale to bogate dzie­ciaki, które naprawdę pocho­dzą z Bir­ming­ham i co week­end wra­cają do kli­ma­ty­zo­wa­nych rezy­den­cji swo­ich rodzi­ców. Te dzie­ciaki to elita. Nie lubię ich, a oni mnie, więc jeśli myśla­łeś, że jesteś Bóg wie kim w swo­jej szkole publicz­nej, i na­dal ci się wydaje, że możesz się uwa­żać za Bóg wie kogo, to lepiej, żeby nikt cię tutaj ze mną nie widział. Cho­dzi­łeś do szkoły publicz­nej, prawda?

– Aaa… – wymam­ro­ta­łem w roz­tar­gnie­niu i zaczą­łem sku­bać pęk­nię­cia w obi­ciu tap­czanu, wbi­ja­jąc palce w białą piankę.

– Jasne, że tak, bo gdy­byś cho­dził do pry­wat­nej, to miał­byś lepiej dopa­so­wane szorty – zaśmiał się.

Nosi­łem spodenki tro­chę poni­żej bio­der, co, jak sądzi­łem, było _cool_. W końcu powie­dzia­łem:

– Taa. Cho­dzi­łem do szkoły publicz­nej. Ale nie byłem tam Bóg wie kim, Chip. Bóg jeden wie, kim ja tam byłem.

– Ha! Dobre. I nie nazy­waj mnie Chip. Nazy­waj mnie Puł­kow­nik.

Stłu­mi­łem śmiech. „Puł­kow­nik”?

– Wła­śnie. Puł­kow­nik. A cie­bie nazwiemy… hmmm. Klu­cha.

– Hę?

– Klu­cha – powtó­rzył Puł­kow­nik. – Bo jesteś chudy. To się nazywa iro­nia, Klu­cha. Sły­sza­łeś kie­dyś o czymś takim? A teraz chodźmy po papie­rosy i zacznijmy ten rok jak należy.

Wyszedł z pokoju, znowu przyj­mu­jąc za rzecz oczy­wi­stą, że udam się za nim, co tym razem zro­bi­łem. Na szczę­ście zbli­żał się już wie­czór. Prze­szli­śmy pięć pokoi dalej, do pokoju 48. Na drzwiach była przy­kle­jona kartka. Napi­sano na niej nie­bie­skim mar­ke­rem: „Ala­ska ma jedynkę!”.

Puł­kow­nik wyja­śnił mi, że 1. to jest pokój Ala­ski, że 2. ma jedynkę, bo dziew­czyna, która miała być jej współ­lo­ka­torką, pod koniec zeszłego roku została wyrzu­cona ze szkoły, i że 3. Ala­ska ma fajki, cho­ciaż Puł­kow­nik nie raczył zapy­tać, czy 4. palę, na co odpo­wiedź brzmi: 5. nie.

Zapu­kał raz, gło­śno. Zza zamknię­tych drzwi dobiegł wrzask:

– Boże, właź, niziołku, mam dla cie­bie cza­der­ską histo­rię!

Weszli­śmy. Odwró­ci­łem się, by zamknąć za sobą drzwi, a Puł­kow­nik potrzą­snął głową i powie­dział:

– Po siód­mej musisz zosta­wiać otwarte drzwi, jeśli jesteś w pokoju dziew­czyny – ale ledwo go dosły­sza­łem, bo oto naj­go­ręt­sza dziew­czyna w histo­rii ludz­ko­ści stała przede mną w obcię­tych dżin­sach i brzo­skwi­nio­wym topie. Mówiła rów­no­cze­śnie z Puł­kow­ni­kiem, gło­śno i szybko.

– No więc pierw­szego dnia lata jestem w wiel­kim sta­rym Vine Sta­tion z tym chło­pa­kiem Justi­nem. Oglą­damy tele­wi­zję na kana­pie u niego w domu – a jak już pamię­tasz, cho­dzę z Jakiem; w zasa­dzie wciąż z nim cho­dzę, to chyba cud, ale Justin to mój przy­ja­ciel z dzie­ciń­stwa – więc oglą­damy tele­wi­zję i gadamy nor­mal­nie o egza­mi­nach albo o czymś takim, a tu Justin obej­muje mnie ramie­niem i myślę sobie: „Och, takie to przy­jemne, jeste­śmy przy­ja­ciółmi już od dawna i tak mi z nim dobrze”, i sobie gawę­dzimy, jestem wła­śnie w środku zda­nia o ana­lo­giach albo czymś takim, a on jak dra­pieżny ptak łapie mnie za cycek i trak­tuje go jak klak­son. Po pro­stu nim trąbi. Piiiip. Sta­now­czo-zbyt-mocne, dwu-, trzy­se­kun­dowe PIIIIP. Moja pierw­sza myśl, to „Okej, jak ode­rwać to łap­sko od mojego cycka, zanim zostawi trwałe ślady?”. Moja druga myśl, „Boże, nie mogę się docze­kać, aż powiem o tym Taku­miemu i Puł­kow­ni­kowi”.

Puł­kow­nik chi­cho­tał. A ja gapi­łem się na nią, ogłu­szony czę­ściowo siłą ema­nu­jącą z tej drob­nej (ale, Boże, jakże kształt­nej) dziew­czyny, a czę­ściowo gigan­tycz­nymi ster­tami ksią­żek, uło­żo­nych wzdłuż ścian. Zbiory jej biblio­teczki wypeł­niały regały, a nawet prze­le­wały się poza nie, two­rząc się­ga­jące do pasa stosy ksią­żek, które pię­trzyły się w róż­nych miej­scach pod ścia­nami. „Gdyby prze­wró­cił się cho­ciaż jeden z nich”, pomy­śla­łem sobie, „wsku­tek efektu domina nasza trójka zosta­łaby pochło­nięta przez powódź lite­ra­tury”.

– Kto to jest ten facet, który nie śmieje się z mojej prze­ko­micz­nej histo­rii? – zapy­tała.

– No tak. Ala­ska, to jest Klu­cha. Klu­cha zapa­mię­tuje ostat­nie słowa róż­nych ludzi. Klu­cha, to jest Ala­ska, któ­rej pierś została użyta jako klak­son.

Pode­szła do mnie z wycią­gniętą ręką, ale w ostat­nim momen­cie bły­ska­wicz­nie schy­liła się i pocią­gnęła w dół moje szorty.

– To są naj­więk­sze krót­kie spodnie w sta­nie Ala­bama!

– Lubię wor­ko­wate spodnie – powie­dzia­łem lekko ura­żony i pod­cią­gną­łem je w górę. Na Flo­ry­dzie to był ostatni krzyk mody.

– Jak dotąd pod­czas naszego krót­kiego związku, Klu­cha, widy­wa­łem twoje chude nóżki zde­cy­do­wa­nie za czę­sto – stwier­dził Puł­kow­nik z uda­waną powagą. – Ala­ska, sprze­daj nam parę fajek. – I wtedy, w jakiś trudny do wytłu­ma­cze­nia spo­sób, Puł­kow­nik namó­wił mnie, abym zapła­cił pięć bak­sów za paczkę Marl­boro Light, któ­rych nie mia­łem naj­mniej­szego zamiaru palić. Zapro­sił Ala­skę, aby się przy­łą­czyła, ale ona powie­działa:

– Muszę poszu­kać Taku­miego i powie­dzieć mu o PIIIIP.

Następ­nie zwró­ciła się do mnie:

– Widzia­łeś go?

Nie mia­łem poję­cia, czy go widzia­łem, ponie­waż nie mia­łem poję­cia, kto to. Dla­tego tylko pokrę­ci­łem głową.

– Oki. To do zo za parę minut nad jezio­rem. – Puł­kow­nik ski­nął głową.

Nad brze­giem jeziora, na samym skraju piasz­czy­stej (i, jak mi powie­dział Puł­kow­nik, sztucz­nej) plaży, usie­dli­śmy na huś­tawce. Zażar­to­wa­łem obo­wiąz­kowo:

– Tylko nie chwyć mnie za biust.

Puł­kow­nik obo­wiąz­kowo zachi­cho­tał, a potem zapy­tał:

– Chcesz zapa­lić?

Ni­gdy nie wypa­li­łem ani jed­nego papie­rosa, ale kiedy wej­dziesz mię­dzy wrony…

– Tu jest bez­piecz­nie?

– Nie bar­dzo – przy­znał, po czym zapa­lił papie­rosa i podał go mnie.

Zacią­gną­łem się. Zakasz­la­łem. Zachar­ka­łem. Zakrztu­si­łem się. Zakasz­la­łem jesz­cze raz. Myśla­łem, że się porzy­gam. Chwy­ci­łem się roz­huś­ta­nej ławki – krę­ciło mi się w gło­wie – i rzu­ci­łem papie­rosa na zie­mię. Zdu­si­łem go, prze­ko­nany, że papie­rosy nie były wli­czone w Wiel­kie Być Może.

– Dużo palisz? – zaśmiał się, potem wska­zał na białą plamkę na jezio­rze i zapy­tał: – Widzisz?

– No – mruk­ną­łem. – Co to jest? Ptak?

– Łabędź – wyja­śnił.

– Ja cię kręcę, szkoła z łabę­dziem.

– Ten łabędź to dia­bel­ski pomiot. Ni­gdy nie zbli­żaj się do niego bar­dziej niż my teraz.

– Czemu?

– Ma coś do ludzi. Chyba kie­dyś ktoś go drę­czył. Roze­rwie cię na strzępy. Orzeł go tam posa­dził, żeby­śmy nie przy­cho­dzili palić nad jezioro.

– Orzeł?

– Pan Star­nes. Kryp­to­nim: Orzeł. Dyrek­tor. Więk­szość nauczy­cieli mieszka w kam­pu­sie i u nich też będziesz miał prze­rą­bane. Ale tylko Orzeł mieszka w obrę­bie inter­natu i widzi abso­lut­nie wszystko. Wyczuje szluga na pięć mil.

– Czy to nie jego dom? – zapy­ta­łem, wska­zu­jąc na budy­nek w oddali. Widzia­łem go dość wyraź­nie mimo ciem­no­ści, co by zna­czyło, że Orzeł też naj­pew­niej widział nas.

– No tak, ale zwy­kle nie działa w try­bie _blitz­krieg_, póki nie zaczną się zaję­cia – powie­dział Chip non­sza­lancko.

– Boże, rodzice mnie zabiją, jak się wpa­kuję w kło­poty – stwier­dzi­łem.

– Podej­rze­wam, że prze­sa­dzasz. Słu­chaj, na pewno napy­tasz sobie biedy. Jed­na­ko­woż dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent z tego może ni­gdy nie dotrzeć do uszu two­ich rodzi­ców. Szkoła nie chce, żeby twoi rodzice pomy­śleli, że się tutaj zlum­pi­łeś bar­dziej niż do tej pory. – Dmuch­nął mocno dymem w stronę jeziora. Trzeba przy­znać: wyglą­dał cza­dowo, kiedy to robił. Był jakby wyż­szy. – W każ­dym razie, jak wpad­niesz w tara­paty, nie donoś na nikogo. Nie­na­wi­dzę tutej­szych boga­tych gnoj­ków z pasją, którą zacho­wuję poza tym tylko dla zabie­gów den­ty­stycz­nych i mojego ojca. Co nie zna­czy, że bym ich zaka­po­wał. W zasa­dzie jedyne, co się naprawdę liczy, to ni­gdy, ni­gdy, ni­gdy nie kapo­wać.

– Luzik – powie­dzia­łem, choć zasta­na­wia­łem się: „Jak mi ktoś przy­rą­bie w twarz, mam prze­ko­ny­wać wszyst­kich, że wpa­dłem na drzwi?”. Wyda­wało mi się to tro­chę głu­pie. Jak radzić sobie z drę­czy­cie­lami i dup­kami, gdy nie można zro­bić im koło pióra? Jed­nak nie zapy­ta­łem o to Chipa.

– Dobra, Klu­cha. Dotar­li­śmy do kolej­nego punktu wie­czoru. Teraz muszę zna­leźć swoją dziew­czynę. Daj mi te parę fajek, któ­rych i tak nie wypa­lisz, i do zoba­cze­nia póź­niej.

Posta­no­wi­łem zostać jesz­cze chwilę na huś­tawce, czę­ściowo dla­tego, że upał zelżał do przy­jem­nych, cho­ciaż par­nych dwu­dzie­stu sied­miu stopni, a czę­ściowo dla­tego, że mia­łem nadzieję, że przyj­dzie Ala­ska. Ale pra­wie dokład­nie w momen­cie gdy Puł­kow­nik odszedł, wkro­czyły na scenę robale; kąśliwe muszki (odno­to­wuję, że naprawdę kąśliwe) i komary brzę­czały w powie­trzu dookoła, tak że cichutki dźwięk ich trą­cych się o sie­bie skrzy­de­łek wywo­ły­wał praw­dziwą kako­fo­nię. I wtedy zde­cy­do­wa­łem się na fajkę.

Naprawdę myśla­łem, że dym odgoni owady. I do pew­nego stop­nia tak się stało. Skła­mał­bym jed­nak, gdy­bym stwier­dził, że zosta­łem pala­czem dla ochrony przed insek­tami. Zosta­łem pala­czem, ponie­waż 1. byłem sam na huś­tawce, 2. mia­łem papie­rosy, i 3. uzna­łem, że skoro wszy­scy inni mogą wypa­lić papie­rosa, nie krztu­sząc się, to ja też, do cho­lery, mogę. Krótko mówiąc, nie mia­łem dobrego powodu. No dobrze, powiedzmy, że 4. cho­dziło o owady.

Zdą­ży­łem sztach­nąć się porząd­nie trzy razy, aż mnie zemdliło, zakrę­ciło mi się w gło­wie i poczu­łem się nie­cał­kiem przy­jem­nie zamro­czony. Zaczą­łem się zbie­rać. Kiedy wsta­łem, usły­sza­łem za sobą głos:

– Naprawdę uczysz się na pamięć ostat­nich słów?

Pod­bie­gła do mnie, chwy­ciła mnie za ramię i popchnęła z powro­tem na huś­tawkę.

– Zga­dza się – powie­dzia­łem. A potem, z waha­niem, doda­łem: – Chcesz mnie spraw­dzić?

– JFK – rzu­ciła.

– „To oczy­wi­ste” – odpar­łem.

– Czy na pewno? – zapy­tała.

– To były jego ostat­nie słowa. Ktoś powie­dział: „Panie pre­zy­den­cie, nie może pan zaprze­czyć, że Dal­las pana kocha”, na co on odpowie­dział: „TO OCZY­WI­STE” – i dostał kulkę.

Zaśmiała się.

– Boże, to straszne. Nie powin­nam się śmiać. Ale będę – i zaśmiała się znów. – Dobra, panie Specu od Ostat­nich Słów. Mam tu coś dla pana. – Się­gnęła po swój wypchany ple­cak i wyjęła książkę: – Gabriel García Márquez, _Gene­rał w labi­ryn­cie_. Abso­lut­nie jedna z moich ulu­bio­nych. O Simó­nie Bolívarze.

Nie wie­dzia­łem, kim był Simón Bolívar, ale nie zdą­ży­łem zapy­tać, bo nie dała mi czasu.

– To powieść histo­ryczna, więc nie wiem, czy to prawda, ale wiesz, jakie są jego ostat­nie słowa w książce? Nie wiesz. Pozwól, że ci odpo­wiem, s_igñor_ „Poże­gnalne Kwe­stie”.

Zapa­liła papie­rosa i zacią­gnęła się nim tak mocno i tak długo, że myśla­łem, iż wypali całego za jed­nym pocią­gnię­ciem. Wypu­ściła dym i prze­czy­tała mi:

– „Wstrzą­snęła nim” – zna­czy Simó­nem Bolívarem – „ośle­pia­jąca, obja­wiona przed chwilą prawda, że sza­leń­cze mio­ta­nie się mię­dzy cho­robą a złud­nymi marze­niami dobiega wła­śnie kresu. Reszta była ciem­no­ścią. – „CHO­LERA! – wes­tchnął. – I JAKŻE JA WYJDĘ Z TEGO LABI­RYNTU!”².

Potra­fi­łem roz­po­znać wiel­kie ostat­nie słowa i zano­to­wa­łem sobie w pamięci, że muszę zdo­być bio­gra­fię tego gostka, Simóna Bolívara. Piękne ostat­nie słowa, ale chyba nie­zu­peł­nie je rozu­mia­łem.

– Co to jest wła­ści­wie ten labi­rynt? – zapy­ta­łem ją.

To chyba dobry moment, żeby wyznać, że była piękna. W ciem­no­ści, obok mnie, pach­niała potem, słoń­cem i wani­lią. Przy bla­dym świe­tle chu­dego księ­życa widzia­łem nie­wiele wię­cej niż zarys jej syl­wetki, a kiedy paliła, także twarz zalaną bla­do­czer­wo­nym świa­tłem żarzą­cego się papie­rosa. Ale nawet w tej ciem­no­ści widzia­łem jej oczy – inten­sywne szma­ragdy. Miała ten rodzaj oczu, które zmu­szały cię do natych­mia­sto­wej zgody na każdy jej pomysł. Nie tylko piękna, ale i sek­sowna, z pier­siami ster­czą­cymi pod obci­słym topem, machała krą­głymi nogami pod huś­tawką, a na pal­cach stóp z paznok­ciami poma­lo­wa­nymi na jaskra­wo­nie­bie­sko koły­sały się klapki. Dokład­nie wtedy, w chwili mię­dzy tym, jak zapy­ta­łem ją o labi­rynt i kiedy mi odpo­wie­działa, uświa­do­mi­łem sobie zna­cze­nie krą­gło­ści, tego tysiąca miejsc, w któ­rych ciała dziew­czyn łagod­nie prze­cho­dzą z jed­nej czę­ści w drugą, z łuku stopy w kostkę, a potem w łydkę, z łydki w bio­dro, z bio­dra w talię, z piersi w szyję, z pochy­ło­ści nosa w czoło, z ramie­nia we wklę­śnię­cie ple­ców, z łuku ple­ców w pośladki i tak dalej. Oczy­wi­ście, zauwa­ża­łem wcze­śniej krą­gło­ści, ale ni­gdy naprawdę nie zda­wa­łem sobie sprawy z ich zna­cze­nia.

Z ustami dość bli­sko, abym poczuł jej cie­plej­szy od powie­trza oddech, powie­działa:

– To dopiero tajem­nica, co? Czy labi­ryn­tem jest życie, czy umie­ra­nie? Przed czym pró­buje uciec: przed świa­tem czy koń­cem świata? – Cze­ka­łem na jej dal­sze słowa, ale po chwili stało się oczy­wi­ste, że to ona ocze­kuje odpo­wie­dzi.

– No nie wiem – odpar­łem w końcu. – Naprawdę prze­czy­ta­łaś wszyst­kie te książki, które masz w pokoju?

Zaśmiała się.

– No jasne, że nie. Może jedną trze­cią. Ale mam zamiar prze­czy­tać. Nazy­wam je Biblio­teką Życia. Każ­dego lata, od kiedy byłam mała, cho­dzi­łam na gara­żowe wyprze­daże, kupo­wa­łam wszyst­kie książki, które wyglą­dały na cie­kawe. Chcia­łam zawsze mieć coś do czy­ta­nia. No ale jest tak dużo do zro­bie­nia: papie­rosy do wypa­le­nia, seks do upra­wia­nia, huś­tawki do huś­ta­nia się. Będę miała wię­cej czasu na czy­ta­nie, jak zro­bię się stara i nudna.

Stwier­dziła, że przy­po­mi­nam Puł­kow­nika, kiedy zja­wił się w Culver Creek. Byli pierw­szo­rocz­nymi w tym samym cza­sie, oby­dwoje na sty­pen­diach, dzie­lący, jak to okre­śliła, „wspólne zain­te­re­so­wa­nie alko­ho­lem i kawa­łami”. Na wzmiankę o alko­holu i kawa­łach ogar­nął mnie lęk, że wsze­dłem w to, co moja matka okre­ślała mia­nem „złego towa­rzy­stwa”, ale jak na złe towa­rzy­stwo, oboje wyda­wali się cho­ler­nie inte­li­gentni. Gdy odpa­lała kolej­nego papie­rosa od nie­do­pałka poprzed­niego, powie­działa mi, że Puł­kow­nik to inte­li­gentny gość, ale przed Creek nie prze­żył zbyt wiele.

– Szybko uwol­ni­łam go od tego pro­blemu. – Uśmiech­nęła się. – Do listo­pada zna­la­złam mu pierw­szą dziew­czynę, cał­kiem fajną osobę spoza kręgu Wojow­ni­ków Dnia Powsze­dniego, o imie­niu Janice. Rzu­cił ją po mie­siącu, bo była zbyt bogata na jego pro­le­ta­riacką krew, ale co tam. Zro­bi­li­śmy tego roku nasz pierw­szy kawał – wysy­pa­li­śmy pod­łogę Klasy Numer Cztery cienką war­stwą szkla­nych kulek. Ma się rozu­mieć, że od tego czasu zro­bi­li­śmy postępy – wybuch­nęła śmie­chem. Tak więc Chip został Puł­kow­ni­kiem, pla­nu­ją­cym ich numery dowódcą w woj­sko­wym stylu, a Ala­ska była jak zawsze Ala­ską, eks­pan­sywną siłą spraw­czą tych nume­rów.

– Jesteś inte­li­gentny jak on – oznaj­miła. – Ale cich­szy. I masz wię­cej uroku, ale nie powie­dzia­łam tego, ponie­waż kocham mojego chło­paka.

– Ty też nie jesteś zła – powie­dzia­łem, zaszo­ko­wany jej kom­ple­men­tem. – Ale wła­śnie nie powie­dzia­łem tego, ponie­waż kocham moją dziew­czynę. Zaraz. Chwi­leczkę. Prze­cież ja nie mam dziew­czyny.

Zaśmiała się znowu.

– No, nie martw się, Klu­cha. Jeśli jest jakaś rzecz, któ­rej mogę zara­dzić, to wła­śnie brak dziew­czyny. Umówmy się: ty dowiesz się, co to jest ten labi­rynt i jak się z niego wydo­stać, a ja pomogę ci pójść do łóżka.

– Zgoda. – Uści­snę­li­śmy sobie ręce.

Póź­niej poszli­śmy z Ala­ską na podwórko inter­natu. Cykady grały swoją pieśń na jed­nej nucie, tak samo jak na Flo­ry­dzie. Gdy tak szli­śmy w ciem­no­ści, Ala­ska zwró­ciła się do mnie:

– Kiedy idziesz tak przez noc, czy nie prze­cho­dzą cię ciary, tak że cho­ciaż to głu­pie i żenu­jące, masz ochotę po pro­stu zwiać do domu?

Wyda­wało się, że to zbyt oso­bi­ste i intymne, aby przy­zna­wać się do tego komuś prak­tycz­nie obcemu, ale odpo­wie­dzia­łem jej:

– I to jak!

Przez chwilę mil­czała, a potem chwy­ciła mnie za rękę, szep­cząc:

– Bie­gnij, bie­gnij, bie­gnij, bie­gnij. – I rzu­ciła się bie­giem, cią­gnąc mnie za sobą.(127 dni PRZED)

Naza­jutrz wcze­snym popo­łu­dniem ocie­ra­łem pot z czoła, przy­le­pia­jąc do drzwi pla­kat z repro­duk­cją van Gogha. Puł­kow­nik sie­dział na kana­pie, oce­nia­jąc, czy pla­kat wisi równo, i odpo­wia­da­jąc na moje nie­zli­czone pyta­nia o Ala­skę.

– Co o niej wiesz?

– Jest z Vine Sta­tion. Można, prze­jeż­dża­jąc przez nie, wcale go nie zauwa­żyć, i z tego, co sły­sza­łem, tak wła­śnie należy robić. Jej chło­pak jest na Van­der­bilt na sty­pen­dium. Gra na basie w jakimś zespole. Nie wiem zbyt wiele o jej rodzi­nie.

– Czyli że ona naprawdę go lubi?

– Raczej tak. Nie oszu­kuje go, co naj­waż­niej­sze.

I tak dalej. Całe rano nie byłem w sta­nie sku­pić się na niczym innym – ani na pla­ka­cie van Gogha, ani na grach wideo, ani nawet na pla­nie lek­cji, który tego ranka przy­niósł Orzeł. Przed­sta­wił się:

– Witamy w Culver Creek, panie Hal­ter. Dajemy tu panu duży zakres wol­no­ści. Jeśli jej pan nad­użyje, będzie pan żało­wał. Wygląda pan na miłego mło­dego czło­wieka. Byłoby mi bar­dzo przy­kro, gdy­bym musiał się z panem poże­gnać.

Po czym wle­pił we mnie wzrok, który był albo poważny, albo naprawdę zło­śliwy.

– Ala­ska nazywa to Spoj­rze­niem Wiecz­nego Potę­pie­nia – powie­dział Puł­kow­nik, kiedy Orzeł już wyszedł. – Następ­nym razem, gdy je pochwy­cisz, będzie po tobie.

– Ujdzie w tłu­mie, Klu­cha – stwier­dził, kiedy odsu­ną­łem się od pla­katu, żeby oce­nić efekt. – Nie­zu­peł­nie równo, ale niech będzie. Dość o Ala­sce. Jeśli dobrze liczę, to są w tej szkole dzie­więć­dzie­siąt dwie dziew­czyny i każda z nich jest mniej zwa­rio­wana od Ala­ski, która, mógł­bym jesz­cze dodać, ma już chło­paka. Idę na lunch. Dziś dzień bufrido. – Wyszedł, zosta­wia­jąc za sobą otwarte drzwi. Czu­jąc się jak zadu­rzony idiota, wsta­łem, żeby je zamknąć. Puł­kow­nik, już w poło­wie podwórka, odwró­cił się:

– Chry­ste! Idziesz czy nie?

O Ala­ba­mie można powie­dzieć wiele złych rze­czy, ale na pewno nie to, że jej oby­wa­tele oba­wiają się sma­że­nia w głę­bo­kim tłusz­czu. W tym pierw­szym tygo­dniu w Creek w sto­łówce podali sma­żo­nego kur­czaka, sma­żony stek z kur­czaka i sma­żoną okrę³, która była moim pierw­szym doświad­cze­niem kuli­nar­nym w kate­go­rii „sma­żone warzywa”. Już się zaczą­łem spo­dzie­wać, że usmażą sałatę lodową. Nic jed­nak nie mogło się rów­nać z bufrido, daniem stwo­rzo­nym przez Mau­reen, nie­sa­mo­wi­cie otyłą kucharkę z Culver Creek. Bufrido, czyli sma­żone na głę­bo­kim tłusz­czu bur­rito, udo­wad­niało ponad wszelką wąt­pli­wość, że sma­że­nie zawsze wzmac­nia dozna­nia sma­kowe. Sie­dząc tego popo­łu­dnia przy okrą­głym stole z Puł­kow­ni­kiem i paroma innymi face­tami, któ­rych nie zna­łem, zato­pi­łem zęby w chru­pią­cej sko­rupce mojego pierw­szego bufrido i dozna­łem kuli­nar­nego orga­zmu. Moja mama goto­wała cał­kiem nie­źle, ale ja od razu zapra­gną­łem przy­wieźć Mau­reen ze sobą do domu na Święto Dzięk­czy­nie­nia.

Puł­kow­nik przed­sta­wił mnie (jako „Klu­chę”) chło­pa­kom sie­dzą­cym przy roz­chwia­nym drew­nia­nym stole, ale ja zapa­mię­ta­łem tylko imię „Takumi”, które wczo­raj wymie­niła Ala­ska. Takumi, chudy Japoń­czyk, rap­tem kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów wyż­szy od Puł­kow­nika, mówił z peł­nymi ustami, pod­czas gdy ja prze­żu­wa­łem powoli, roz­ko­szu­jąc się chrup­ko­ścią nale­śnika z fasolą.

– Boże – powie­dział do mnie Takumi – nie ma nic lep­szego niż widok faceta jedzą­cego swoje pierw­sze bufrido.

Nie mówi­łem zbyt wiele – czę­ściowo dla­tego, że nikt mnie o nic nie pytał, a czę­ściowo dla­tego, że chcia­łem zjeść tyle, ile zdo­łam. Ale Takumi tak się nie ogra­ni­czał – potra­fił, i fak­tycz­nie to robił, jeść, prze­żu­wać, łykać i roz­ma­wiać jed­no­cze­śnie.

Lun­chowa dys­ku­sja sku­piła się na dziew­czy­nie, która miała być współ­lo­ka­torką Ala­ski, Maryi, i jej chło­paku, Paulu, Wojow­niku Dnia Powsze­dniego. Jak się dowie­dzia­łem, zostali wywa­leni ze szkoły w ostat­nim tygo­dniu zeszłego roku szkol­nego za to, co Puł­kow­nik nazwał „Tri­fektą” – zła­pano ich w trak­cie popeł­nia­nia naraz trzech prze­stępstw kara­nych wyrzu­ce­niem z Culver Creek. Leżąc razem nago w łóżku („kon­takt geni­talny”, tzn. prze­stępstwo #1), już na bani (#2), palili jointy (#3), kiedy do pokoju wpa­ro­wał Orzeł. Krą­żyły plotki, że ktoś ich zaka­po­wał, i wyda­wało się, że Takumi posta­wił sobie za punkt honoru dowie­dzieć się kto – do tego stop­nia, by wykrzy­ki­wać o tym z ustami zapcha­nymi bufrido.

– Paul to dupek – powie­dział Puł­kow­nik. – Nie zaka­po­wał­bym ich, ale każdy, kto idzie do łóżka z Wojow­ni­kiem Dnia Powsze­dniego takim jak Paul, posia­da­czem jagu­ara, zasłu­guje na to, co dostał.

– Chło­pie – odparł Takumi. – Tfoja ciew­czyna – tu prze­łknął kęs – też jest Wojow­niczką.

– Słuszna uwaga – zaśmiał się Puł­kow­nik. – Ten nie­za­prze­czalny fakt wywo­łuje mój nie­ustanny żal. Ale nie jest takim dup­kiem jak Paul.

– No nie wiem – uśmiech­nął się zna­cząco Takumi. Puł­kow­nik znowu wybuch­nął śmie­chem, a ja zasta­na­wia­łem się, dla­czego nie broni swo­jej dziew­czyny. Nie prze­szka­dza­łoby mi, gdyby moja dziew­czyna była posia­daczką jagu­ara i zara­zem cyklo­pem z brodą – cie­szył­bym się, gdy­bym w ogóle miał z kim cho­dzić.

Tego wie­czoru, kiedy Puł­kow­nik wpadł do pokoju po papie­rosy (chyba zapo­mniał, że for­mal­nie cią­gle były moje), nie marzy­łem wcale o tym, żeby zapy­tał, czy chcę pójść z nimi. W szkole publicz­nej zna­łem wielu takich, któ­rzy z przy­zwy­cza­je­nia nie­na­wi­dzili tego albo tam­tego rodzaju ludzi – publiczni nie lubili pry­wat­nych itd. – zawsze wyda­wało mi się to okropną stratą czasu. Puł­kow­nik nie wspo­mniał, gdzie spę­dzi popo­łu­dnie ani gdzie ma zamiar spę­dzić wie­czór, ale wycho­dząc, zamknął za sobą drzwi, więc odga­dłem, że gdzie­kol­wiek się uda­wał, nie byłem tam mile widziany.

Zgo­dzi­łem się więc na to przy­mu­sowe odosob­nie­nie i spę­dzi­łem wie­czór, sur­fu­jąc w Sieci (żad­nej por­no­gra­fii, przy­się­gam) i czy­ta­jąc _Ostat­nie dni,_ książkę o Richar­dzie Nixo­nie i Water­gate. Na kola­cję odgrza­łem sobie w mikro­fa­lówce zimne bufrido, które Puł­kow­nik wyniósł ze sto­łówki. Przy­po­mniało mi to wie­czory na Flo­ry­dzie, choć tutaj jedze­nie było lep­sze i bra­ko­wało kli­ma­ty­za­cji. Czu­łem się przy­jem­nie swoj­sko, leżąc w łóżku i czy­ta­jąc.

Zde­cy­do­wa­łem się postą­pić zgod­nie z tym, co z pew­no­ścią radzi­łaby mi moja matka, a mia­no­wi­cie wyspać się porząd­nie przed pierw­szym dniem zajęć. Fran­cu­ski zaczy­nał się o 8.10 i kal­ku­lu­jąc, że wło­że­nie na sie­bie ubrań i przej­ście do klasy nie zaj­mie mi wię­cej niż osiem minut, nasta­wi­łem budzik na 8.02. Wzią­łem prysz­nic, a potem poło­ży­łem się w łóżku i cze­ka­łem, aż sen uwolni mnie od upału. Około 23.00 zda­łem sobie sprawę, że bar­dziej sko­rzy­stam z przy­cze­pio­nego do łóżka wia­traczka, jeśli zdejmę koszulę, i w końcu zasną­łem na pościeli, w samych bok­ser­kach.

Kilka godzin póź­niej poża­ło­wa­łem tej decy­zji, bo obu­dziły mnie dwie spo­cone, umię­śnione łapy, które trzę­sły mną jak dia­bli. Ock­ną­łem się natych­miast i usia­dłem na łóżku, prze­ra­żony. Z jakie­goś powodu nie mogłem zro­zu­mieć gło­sów, nie mogłem zro­zu­mieć, skąd się w ogóle wzięły, i która, do cho­lery, jest godzina. I w końcu, kiedy oprzy­tom­nia­łem na tyle, aby usły­szeć: „Jazda, dzie­ciaku. Nie zmu­szaj nas, żeby­śmy kopali cię w dupę. Wsta­waj”, z gór­nego pię­tra dobie­gły mnie słowa Puł­kow­nika: „Chry­ste, Klu­cha, po pro­stu wstań”. Więc wsta­łem i po raz pierw­szy zoba­czy­łem trzy nie­wy­raźne posta­cie. Dwie z nich chwy­ciły mnie za przed­ra­miona i wypro­wa­dziły z pokoju. Na odchod­nym Puł­kow­nik wymam­ro­tał:

– Baw się dobrze. Tylko nie za ostro z nim, Kevin.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: