Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szwedzi w Warszawie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
31 grudnia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szwedzi w Warszawie - ebook

Szwedzi w Warszawie – powieść historyczna Walerego Przyborowskiego wydana w roku 1901. Opisuje ona przygody trzech młodych przyjaciół w okupowanej przez Szwedów w 1656 roku Warszawie. Walery Przyborowski pisał książkę w czasach zaborów, kiedy to nie mógł mówić wprost o problemach nękających rodaków. Sięgnął więc, jak wielu pisarzy, do dziejów narodu. W powieści pojawiają się takie postacie jak niejednokrotnie wspominany król polski Jan Kazimierz, król szwedzki Karol X Gustaw i wielki bohater tamtych czasów – Stefan Czarniecki. Bohaterami powieści są trzej warszawscy chłopcy i rajca miejski, pan Rafałowicz. W postaciach tych zarysowany został profil patriotycznej postawy mieszczańskiej, która przeciwna była kompromisowości szlachty w czasie wielkiego najazdu Szwedów na Rzeczpospolitą. Chłopcy odbywają podróż tajemniczymi podziemiami, które mają prowadzić z warszawskiej Starówki nad Wisłę. Wyprawa ta ma charakter rekonesansu: mają sprawdzić, czy lochami będzie można wprowadzić odsiecz do wnętrza stolicy. Chłopcy przyczyniają się do zwycięstwa nad najeźdźcą. (za Wikipedią).

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7950-973-7
Rozmiar pliku: 425 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

W którym jest opowiedziane jak przekupka Maciejowa pokonała trzech żołdaków szwedzkich.

Czerwcowe słońce miało się ku zachodowi i skryło się już poza wysokie kamienice rynku staromiejskiego, których spiczaste dachy rysowały się wyraziście na gorejącem purpurą niebie. Ruch był niewielki; na przyzbach domów tu i owdzie siedziały z dziećmi na kolanach mieszczki i gwarzyły; pod samym ratuszem w licznych kramach widać było ziewające lub kłócące się przekupki; sklepy w kamienicach, oprócz winiarni i szynków, były na głucho pozamykane. Na mieście leżała jakaś przygnębiająca ospałość i smutek, tylko z gromady, przechadzających się dumnie i buńczucznie zbrojnych oficerów szwedzkich, ubranych w wielkie kapelusze z piórami, kaftany łosiowe i wysokie, bronzowej barwy buty, brzmiały rozgłośnie krzyki i śmiechy. Tu i owdzie włóczyły się zgłodniałe i wychudzone psy, grzebiące w kupach śmieci, całemi górami sterczących na rynku.

Z drzwi głównych ratusza miejskiego, wznoszącego się na samym środku rynku, wyszedł młody człowiek i ziewając, stanął nad schodami kamiennemi, po których zstępowało się na dół. Ubrany był w ciemny, kusy żupanik, dobrze podszarzany, w kapelusz słomiany na głowie podgolonej starannie, o włosach ciemnych, nizko przystrzyżonych.

Szarawary niegdyś karmazynowe, dziś spłowiałe mocno, miał wpuszczone w buty wysokie o żółtych cholewach, a zato czarnych przyszwach. Pod pachą dźwigał fascykuł papierzysków i wielkiemi czarnemi oczami poglądał niedbale i obojętnie dokoła.

Ale nagle oczy to ożywiły się, bo spostrzegł idącego między kramami pod ratuszem chłopca, może szesnaście lat liczącego. Ton, z głową na dół pochyloną i rękami na tyle założonemi, szedł wolno, leniwie, powłócząc nogami, zapatrzony w ziemię, jak gdyby tam czego szukał. Ubrany był niedbale i ubogo; na głowie kapelusz słomiany miał opadłe skrzydła, a liczne w nim dziury nie osłaniały dobrze głowy od palącego słońca czerwcowego. Kusy kubraczek niewiadomej barwy, przepasany był włóczkowym pasem czerwonym, a ciżmy nizkie wyszarzane były i dziurawe. Jednem słowem wyglądał ubogo i miał minę desperata.

Stojący na schodach młodzieniec z fascykułem papierzysków pod pachą, zoczywszy owego desperata, zeszedł szybko na dół i zbliżywszy się do chłopca, uderzył go w ramię i zawołał:

– Kazik, jak się masz?

Kazik żywo podniósł głowę i rzekł głosem smutnym i płaczliwym:

– A! to ty… jak się masz?

Mam się dobrze, ale ty, widzę, jakoś kiepsko i kwaśno wyglądasz!

– Mój kochany, żebyś ty na to patrzał, na co ja patrzę i to cierpiał, co ja cierpię, tobyś jeszcze kwaśniej wyglądał.

– No, cóż to takiego? opowiedz mi.

– Ej, na co się to zdało! – machnął ręką rozpaczliwie Kazik.

– A może się i na co zdało! cóż ty wiesz?… no, no, opowiedz… może się co poradzi na twój frasunek. Wiadomo ci przecie, że mam łaski i zachowanie wielkie u pana prezydenta Aleksandra Gizy, który też jest mój krewniak, po matce… A przytem zawżdy z tobą byliśmy w przyjaźni, i gdyby nie ta pisanina na ratuszu z powodu tych przeklętych Szwedów…

To mówił szeptem i obejrzał się trwożliwie dokoła. Ale nikogo w pobliżu nie było i nikt ich rozmowy słyszeć nie mógł, więc prawił dalej:

Otóż, powiem tobie, że gdyby nie te przeklęte Szwedy, co jeno kontrybucyę na miasto nakładają i w księgach z tego powodu dużo jest pisania, a pan prezydent nie ma się kim wyręczyć, bo nikt tak pięknie jak ja nie pisze, otóż gdyby nie to, tobym co dnia wpadł tam do was na Krzywe Koło, by twej pani matce nogi ucałować, a i z tobą się też nagadać, bo widzisz mam i ja coś do powiedzenia tobie. Ale cóż tam u was nowego?

– A cóż, Kacperku, bieda aż piszczy. Pani matka wyiskrzyła się do ostatniego grosza na tę kontrybucyę szwedzką i powiadam tobie, że do gęby niema co włożyć. I na dobitkę ten lejtnant pan Landskrona, bodaj go kat spalił… wiesz, co stoi u nas kwaterą, ciągle czegoś nowego wymaga. Zachciało mu się dzisiaj limonów, a u nas chleba niema. Skąd ja mu wezmę limonów? Idę do pana Fukiera, może się zlituje i da na kredyt. Ach, żebyś ty Kacperku wiedział, czego ja tym Szwedom życzę!…

– No, no! – uśmiechnął się Kacperek – z pewnością nie lepiej odemnie. Ale powiem ci pod wielkim sekretem, że nie długo już ich panowania.

Wymówił to znów szeptem, oglądając się na grupę żołdaków szwedzkich, którzy pijani, wziąwszy się pod ręce, szli przez rynek, śpiewając ochrypłemi głosami jakąś pieśń zamorską, krzycząc i nogami wywracając kramiki przekupek, koło których przechodzili. Przekupki oczywiście podniosły wielki wrzask, a Szwedzi, wziąwszy się pod boki, z wyzywającemi minami, śmieli się do rozpuku.

– Widzisz, co się dzieje! – rzekł Kazik, w którego oczach zabłysnął ponury ogień, wargi mu pobladły, a pięść ścisnął w kułak.

– Ba! – odpowiedział z chłodnym uśmiechem Kacperek – ja codzień na to patrzę i przyzwyczaiłem się do tego. Stary rajca, pan Rafałowicz, który, jako wiesz, jest człowiek mądry i uczony w piśmie, mówi, że człowiek to jest takie zwierzę, które się do wszystkiego przyzwyczaić może. I prawdę powiada, bo ja, na ten przykład, przyzwyczaiłem się już do tych wybryków szwedzkich i ani mię nie ziębią ani grzeją.

– Ale ja się przyzwyczaić nie mogę! – syknął Kazik – i wszystka krew się we mnie burzy…

– Pociesz się, bo ci powiadam na pewno, że niedługie Szwedów w Warszawie panowanie.

– Bój się Boga, co to takiego? skądże to wiesz?

– A wiem… ale tu na rynku gadać nie będę, bo tu może kto podsłuchać i donieść jenerałowi Wittenbergowi, a wiesz, że on nie żartuje. Nie dalej jak wczoraj obwiesić kazał za długi język jakiegoś szlachcica na szubienicy przed kościołem Bernardynów. A przytem i tobie się śpieszy po one limony… pieprzu bym hultajowi dał, a nie limonów. Idź więc, bo tam twój Landskrona zapewne historye wyprawia, a pani matka ze strachu umiera.

Kazik na te słowa zgrzytnął zębami, nacisnął kapelusz na oczy i nic nie rzekłszy, ruszył w kierunku sklepu pana Fukiera, który od dawien dawna w rynku handlował winami i rozmaitymi specyałami zamorskimi.

– Czekaj no! – zawołał za odchodzącym Kacperek – musimy się przecie obaczyć. Mam wiele nowin i mam też pewny projekt. Chcę z tobą pogadać…

– A i owszem, ale gdzie i kiedy?

– Otóż to… do ciebie iść nie można, bo tam Szwedów kupa, a to co ci chcę powiedzieć, jest srogi sekret. Ale wiesz co? jak się załatwisz, z temi limonami dla imci pana Landskrony… bodaj się hycel niemi udławił… to przyjdź do pana Rafałowicza. Wiesz gdzie… na ulicy Św. Marcina, w kamienicy Sebastyana, cyrulika…

– Wiem, wiem.

– Ba! nic nie wiesz, bo nie wiesz, gdzie się mieści pan Rafałowicz. Ma on na trzeciem piętrze od tyłu dwie izdebki. Tam trzeba wejść, a we drzwi zastukaj trzy razy, bo inaczej pan Rafałowicz cię nie wpuści. Tam będę czekał na ciebie i do syta się nagadamy, ile że pan Rafałowicz jest sam, i jako człek mądry nie poskąpi nam rady i obroku duchowego. Idź więc, załatw się z owemi limonami i przybywaj. A teraz vale, uszy do góry, Kaziku, bo wszystko będzie dobrze. I powiadam tobie na ucho, jeno dla tego, byś fantazyi nie tracił, że takiego dajfeldreku zadamy tym zamorszczykom, że popamiętają przez wieki mazurską łapę. No, bądź zdrów! czekam cię u pana Rafałowicza.

To rzekłszy, nacisnął kapelusz, poprawił pod pachą fascykuł papierzysków, ogromne pióro mocniej utrwalił za uchem i zniknął za zakrętem murów ratuszowych. Kazik zaś z otuchą jakąś w sercu, pognał do pana Fukiera po limony dla lejtnanta szwedzkiego Landskrony.

Na rynku tymczasem po dawnemu przechadzali się żołdacy Szwedzcy, śpiewali pieśni, krzyczeli, wywracali kramy przekupkom, bili, kto im się nawinął, tak, że każdy uciekał jak najprędzej i chronił się do domów, by uniknąć spotkania z pijanymi żołdakami. Zrazu kręcili się jeno między ulicą Grodzką, co ją później Świętojańską nazwano, a Jezuicką, ale potem przeszli na drugą połać rynku od ulicy Gołębiej. Tu podle kamienicy „pod trzema murzynami“, miała swój kramik znana całemu miastu pani Maciejowa, wdowa po szewcu, który przez pijaństwo stracił całą fortunę i umarł. Wdowa, ile że miała syna małoletniego, którego trzeba było chować, za resztę grosza założyła sobie kramik z nićmi, tasiemkami, naparstkami, a czasu wiosny handlowała też owocami. Kobieta była poczciwa, zabiegliwa, pracowita, ale wygadana okrutnie. Otyła, upadająca już na nogi, siedziała od świtu do nocy za swym kramem i biada temu, na kogo złość miała lub kto ją obraził. Wtedy spadał na nieszczęśliwego taki potok słów i wymyślań, wypowiadanych krzykliwym i tak donośnym głosem, że po całym rynku się rozlegał, iż nieszczęśliwy zatykał uszy i uciekał z duszą. Znano ją z tego w całem mieście i bano się bardzo, choć jednocześnie szanowano, bo była uczciwą, rzetelną, nikogo na grosz nie skrzywdziła, bogobojną, a synów jak się należy wychowała. Starszy, Maciuś, bo takie samo imię nosił, jak nieboszczyk ojciec, był już czeladnikiem szewskim i prowadził się porządnie, młodszy Janek terminował u stolarza, pana Andrzeja Kuliga na Nowem Mieście. Obaj chłopaki byli porządni co się zwie, matkę szanowali i bali jej się okrutnie, bo jak co zawinili, to im płazem nie puszczała, nawet starszemu Maciusiowi, choć był czeladnikiem i wąs mu się puszczał. Nieraz tak go sprała i za czuprynę wytargała, że chłopak aż łzy miał w oczach.

Otóż trójka pijanych Szwedów, nadokazywawszy się od południowej strony ratusza, przeszła teraz na północną i zataczając się, krzycząc i śpiewając, nagle znaleźli się przed kramem pani Maciejowej. Ta spojrzała na nich groźnie i machając ręką, rzekła po polsku:

– Poszli precz! czego tu stoicie? czego chceta?

Ale oni zaczęli się śmiać i jeden tak silnie kopnął nogą w kramik, że wszystkie rozłożone na nim nici, naparstki, tasiemki, guziki i owoce rozleciały się na wszystkie strony. Maciejowa zaczerwieniła się cała jak burak, a w jej małych sinych oczach zajaśniały pioruny. Choć z ciężkością się ruszała z powodu słabości nóg, teraz jednak zerwała się odrazu i dużym garnkiem z barszczem, który z obiadu został, trzasnęła w łeb najbliższego Szweda. Garnek rozleciał się na części i pokaleczył żołdaka, a przytem barszcz się wylał i całą twarz mu na czerwono umalował. Zrobił się straszny krzyk i dwaj towarzysze poszkodowanego dobyli pałaszy i rzucili się na Maciejową, chcąc ją zarąbać, ale ta, wrzeszcząc w niebogłosy, nie ustąpiła ani kroku, tylko chwyciwszy starą drapakę, która w kącie kramiku stała, tak dzielnie nią wywijać zaczęła i tak prać bez litości pijanych Szwedzisków, że nie tylko nic jej zrobić nie mogli, ale sami potracili kapelusze i gęby mieli szpetnie podrapane. Rzucali się wprawdzie zawzięcie z gołemi szabliskami w garści, ale że nie byli trzeźwi, więc ciosy ich padały na daszek kramiku, a przytem zbiegło się dużo ludzi na krzyk Maciejowej i jak mogli, tak jej bronili.

Właśnie w tej chwili zjawił się Kazik, wracający z limonami od pana Fukiera. Spostrzegł on, że jeden ze Szwedów, widocznie trzeźwiejszy, przestał rąbać pałaszem, a natomiast gotował się przebić zdradzieckim sztychem broniącą się walecznie dzielną przekupkę. Widząc to Kazik, który znał się a nawet przyjaźnił z synom Maciejowej, czeladnikiem Maćkiem, nie wiele myśląc, tak zręcznie i szybko podstawił nogę Szwedowi, że ten jak długi runął na ziemię. Zaraz też znalazło się kilku ochotników, którzy leżącego Szweda poczęli niemiłosiernie okładać kijami, a Kazik spostrzegłszy biegnący ront szwedzki i widząc, że tu niema na co czekać, drapnął co żywo do domu. Ront rozpędził zbiegowisko, a pokaleczonych Szwedów i biedną Maciejową zabrał ze sobą do kordegardy w Zamku.ROZDZIAŁ II

W którym Kazik zapoznaje się w przykry sposób z piernikami pani Maciejowej.

Kazik, załatwiwszy się z onemi limonami, które matka jego, pani Juliuszowa Ginterowa, wdowa po rajcy miejskim, sama zaniosła do kwatery oficera szwedzkiego Landskrony, wyrwał się zaraz z domu, żeby najprzód zobaczyć, co się tam dzieje na rynku, a potem pójść, jak się umówił z Kacperkiem, do pana Rafałowicza. Okrutnie był ciekawy, co to za nowiny ma Kacperek, nowiny pocieszające, co w tych ciężkich czasach było rzadkością wielką.

Biegł tedy żwawo, choć już mrok zapadał, a rzadkie latarki przy domach, z rozkazu Szwedów zaraz po zachodzie słońca zapalane, nie mogły dostatecznie rozświecić zacieśnionych ulic. Kazik czuł się w jakiemś wesołem usposobieniu, bo najprzód Kacperek miał mu coś pocieszającego powiedzieć, potem, że będzie gadał z panem Rafałowiczem, który był mężem statecznym, uczonym i bardzo lubiał takich smyków jak Kazik, a wreszcie, że Szwedowi podstawił nogi przy kramiku Maciejowej, tak że ów żołdak zarył nosem w błoto. Ciekaw też był bardzo, jak się ta przygoda skończyła.

Ale zaraz wesołe usposobienie Kazika pierzchło, gdy zobaczył kramik Maciejowej rozbity na szczątki, a koło niego kręcił się starszy jej syn, czeladnik szewski Maciuś z latarką w ręku, zbierał rozrzucone nici, paciorki, szpilki, jabłka i pierniki i zawodził głośno:

– O laboga! laboga!

Maciuś był chłopak wysoki, cienki jak tyczka, o nogach podobnych do dwóch długich patyków, z szyją jak u żórawia, na której chwiała się główka drobna, szczecinowatym, rudym włosem porosła. Brzydki był jak nieszczęście; oczka miał małe, siwe, głęboko zapadłe, nos pałkowaty i zawsze czerwony jak burak, co zapewne odziedziczył po ojcu, pijaku koronnym. Powolny był nadzwyczajnie, mruk zawołany, ale zresztą chłopak poczciwy z kościami. Stał teraz pochylony nad ruiną dobytku matczynego, rozpaczliwie wymachiwał długiemi rękami, podobny do wiatraku i żałośliwie zawodził:

– O laboga! laboga!

Kazik zbliżył się do niego z tyłu, uderzył go w ramię i zapytał:

– Maciek, co tobie?

Maciuś powoli, systematycznie zwrócił się całem ciałem do pytającego, podniósł latarkę w górę, zaświecił nią w oczy Kazika i wytrzeszczając zabawnie swe małe oczy, krzywiąc się szkaradnie i pociągając nosem, rzekł:

– A! to ty?

– A ja, jak widzisz. Ale czegóż ty tak lamentujesz?

Maciuś zrobił wolno półobrotu, długą swą rękę wyciągnął, wskazując na kram rozbity i rzekł:

– A tego.

– To Szwedy zrobiły?

– Uhu!

– No i cóż, czy się to na co zda jeszcze? czy ocalisz co towaru?

– Nic.

I kiwając żałośliwie głową, pociągając nieustannie nosem, znów począł lamentować:

– O laboga, laboga!

– A gdzież jest matka, pani Maciejowa?

– Matka? – powtórzył Maciuś.

– No tak! gdzie ona jest?

– Wzięli ją.

– Kto ją wziął?

– Szwedy.

I jak gdyby przypomniał sobie całą grozę swego położenia, pociągnął gwałtownie nosem, oczkami zaczął rozpaczliwie mrugać i po dawnemu zawodzić:

– O laboga! laboga!

– Cicho byś był do paralusza! – zawołał gniewnie Kazik – co twoje babskie lamenty pomogą! jeszcze przyjdzie ront szwedzki i zabierze cię do kordegardy i tam cię oćwiczą srodze.

Maciuś spojrzał wystraszony na Kazika, obejrzał się dokoła trwożliwie, czy w rzeczy samej rontu gdzie w pobliżu niema i odrazu ucichł.

– Gadajże mi teraz – mówił dalej Kazik – co się z twoją matką stało?

– Wzięli ją.

– To wiem, ale dokąd ją wzięli?

– Do zamku.

– Do zamku? o! to źle!… to bardzo źle! – szeptał Kazik na pół do siebie na pół do Maćka – tam jest gubernatorem pan Gildesterna, człek srogi. No i cóż ty myślisz robić?

– A nic.

– Cebula jesteś i koniec! Czego tu stoisz? to wszystko teraz nic nie warte. Wiesz co? chodź ze mną!

Maciek obejrzał się wolno na szczątki kramiku, podrapał po szczecinowatej głowie i jak gdyby widok tej ruiny obudził w nim poprzedni żal, zaczął rozpaczliwie machać długiemi rękami, pociągać nosem i lamentować:

– O laboga! laboga!

– Stulże gębę do stu katów, czy chcesz, żeby cię Szwedy osmagały?

– Nie chcę! – zawołał żywo Maciek, trwożliwie spoglądając dokoła.

– Więc bądź cicho i chodź ze mną!

– Dokąd?

– Zobaczysz.

Maciek swoim zwyczajem leniwie obejrzał się na szczątki kramiku i szlochając, spytał:

– A to?

Kazik chwilkę pomyślał i rzeki:

– Masz racyę, szkoda tego tak zostawić. Masz tu gdzie koszyk?

– Mam… tam! i wskazał na głąb kramiku.

– Więc dawaj go, pozbieramy to wszystko i zabierzemy.

Upłynęło dość czasu, nim Maciek się poruszył, dostał się do kramu i tam pośrodku mnóstwa rupieci, wydobył duży z wikliny koszyk. Kazik niecierpliwił się, nalegał, wołał:

– A żywo! ruszajże się! cap jesteś, mazgaj i cebula zatracona!

Maciek w milczeniu znosił te wymyślania, z obojętnością taką, jakby się one jego nie tyczyły, ale wcale żwawiej się nie ruszał.

Wolno, systematycznie wydobył kosz, otrząsnął go, wyprostował się, pociągnął nosem, odetchnął głęboko i mruknął:

– A tom się zmachał!

– Zmachał się! nie wiem czem! – zawołał Kazik – bodajże cię! – dawajże ten koszyk!

Maciek wolno podniósł kosz, zarzucił na plecy i ostrożnie wyciągając swe długie, cienkie nogi, przeszedł przez różne szczątki i stawiając kosz przed Kazikiem, rzekł:

– Masz!

I znów się przeciągnął, westchnął i szepnął:

– A tom się zmachał!

Kazik już nic nie rzekł na to, mruknął tylko coś pod nosem i począł żwawo zbierać różne przedmioty, rozrzucone po ziemi i wkładać je do kosza. Maciek stał, patrzał na to i nagle ni stąd ni zowąd zaszlochał i zajęczał tak głośno, że się aż rozlegało dokoła:

– O laboga! laboga!

Kazik aż podskoczył z gniewu i przypadłszy do Maćka, wymierzył mu w bok potężnego kułaka pięścią, wołając:

– Stulisz ty gębę, cebulo! zabieraj mi się zaraz do roboty, bo ja tu czasu nie mam bawić się z tobą, ośla głowo!

Maciek spojrzał na Kazika, otrząsnął się po kułaku i rzekł:

– Nie bij!

– Jakże cię nie bić, kiedyś cap.

– A nie cap, jeno Maciej Dratewka.

– Zabieraj się do roboty, bo cisnę wszystko i zostawię cię tu samego.

Na tę groźbę Maciek nakoniec schylił się i począł powoli zbierać pierniki, motki nici i wstążek, orzechy, i układać to wszystko do kosza. Nie szła mu ta robota, bo ciągle wzdychał i szlochał, ale wreszcie zebrano co się dało i kosz został tem wszystkiem w trzech czwartych napełniony. Gdy to zrobiono, Maciek przeciągnął się, odetchnął głęboko i szepnął:

– A tom się zmachał.

– Czem?

– A tem.

– Baran jesteś! cóż to? trochę rupieci pozbierać, to u ciebie robota?

– A ino!

– Nie gadaj, zabierajmy kosz, ty weź za jedno, a ja za drugie ucho.

– Zaraz.

– Śpiesz się!

– Niech sobie odpocznę.

– A bodajże cię Szwedy ubiły! Po czem ty będziesz odpoczywał?

– Spociłem się.

– Spociłeś się?

– Tak, – krzyż boli.

I oglądając się dokoła, znów począł nosem pociągać, oczkami ruszać i nagle jak nie ryknie na cały rynek:

– O laboga! laboga!

Kazik aż podskoczył i już nie wiedział co robić, ale na szczęście rozległy się miarowe kroki żołnierzy, idących rontem.

– Ront idzie! – syknął Kazik – bierz kosz i uciekajmy!

To poskutkowało. Maciek porwał koszyk i wyciągając swe długie nogi, machając ręką, puścił się tak szalonym pędem, że Kazik, który trzymał kosz za drugie ucho, ledwie był w stanie nadążyć. W jednej chwili znaleźli się na Wązkim Dunaju.

Tak ubiegłszy kilkanaście kroków, Maciek, czując, że już niebezpieczeństwo spotkania się z rontem minęło, nagle zatrzymał się tak gwałtownie, że Kazik, nie spodziewając się tego, wpadł na kosz i głową zanurzył się między pierniki, nici i wstążki.

Maciek wolno odwrócił się i spostrzegłszy towarzysza w takiej pozycyi, ciężko wydobywającego się z kosza, począł się piskliwym głosem śmiać.

– Hi! hi! hi!

Ale Kazik wygramolił się nakoniec z kosza i opłakaną miał fizyognomię, bo natknął się twarzą na jakiś miększy piernik, który mu się przylepił do nosa. Ujrzawszy to, Maciek aż chwycił się oburącz za brzuch i zanosił się od śmiechu:

– Hi! hi! hi!

Kazik wściekły od gniewu, otarł z twarzy rozpłaszczony piernik i przyskoczywszy do Maćka, zapytał gniewnie, ściskając pięście:

– Czego się szewska smoło śmiejesz?

– Z ciebie.

– Ze mnie? dla czego!

– Boś żółty na gębie. Hi! hi! hi!

Kazik, niewiele myśląc, wymierzył mu pięścią jeden i drugi potężny raz pod bok i rzekł:

– Masz! masz! śmiejże się teraz!

– Nie bij – mruknął Maciek.

– Czego stoisz? weź kosz, bo dalibóg nie wytrzymam. Po coś stanął?

– Żeby odpocząć.

– Po czem?

– Zmachałem się!

– Weźmiesz ty koszyk? bo inaczej, jak mię widzisz, zostawię cię tu na środku ulicy samego i rób sobie co chcesz.

Na tę groźbę Maciek westchnął, wziął kosz leniwie i już teraz wolnym krokiem szedł naprzód. Ale niebawem na rogu ulicy Piwnej, a jak ją wtedy nazywano, św. Marcina, zatrzymał się, kosz postawił i mruknął:

– A tom się zmachał!

Ale Kazik już nic nie mówił, tylko gniew tłumił w sobie, bo widział, że z upartym i leniwym Maćkiem nic nie poradzi. Milczał więc i w ten sposób, posuwając się wolno, zatrzymując się co kilka kroków, przyczem Maciek wzdychał i połą od żupana obcierał pot z czoła, dostali się nakoniec do kamienicy zamieszkałej przez pana Rafałowicza.

– Chwała Bogu! – szepnął Kazik – bo dalipan, dłużej już bym nie wytrzymał z tym gamoniem.

Nie mało jeszcze było kłopotu, nim kosz wywindowali na trzecie piętro, ale przecie trudnego tego dzieła dokonali, na wielkie wzdychanie i jęki Maćka.ROZDZIAŁ III

W którym pani Hipolitowa występuje na scenę.

Pan Rafałowicz, mąż leciwy i poważny, zajmował w kamienicy Sebastyana, cyrulika, na trzeciem piętrze dwa pokoiki z kuchnią. W tej królowała niepodzielnie pani Hipolitowa, gospodyni i kucharka, kobieta niemłoda, otyła, wiecznie zagniewana i gadatliwa nad miarę. Owego wieczora czerwcowego, podawszy swemu panu gorącej polewki winnej z grzankami, siadła sobie w kuchni i zadziawszy na nos ogromne okulary, zabrała się niby do cerowania jegomościnej bielizny, ale że w kuchni było gorąco, więc dzierżąc w jednej ręce igłę z nitką, w drugiej koszulę, zdrzemnęła się na dobre. W kuchni było dużo much i te, znalazłszy tak obfity pokarm, jakim było spocone oblicze pani Hipolitowej, obsiadły je tłumnie i gryzły niemiłosiernie, na co jednak drzemiąca zgoła niezważała, ale zapadając w coraz większy sen, chrapać sobie na dobre zaczęła.

W tej właśnie chwili ktoś delikatnie do drzwi zastukał. Zrazu pani Hipolitowa tego nie słyszała, ale nakoniec, gdy pukanie się powtórzyło i stawało się coraz silniejszem, zerwała się na równe nogi i nie mogąc się zoryentować, przeżegnała się, szepcząc:

– W Imię Ojca i Syna, a co to?

A gdy się pukanie znów rozległo, pobiegła do. drzwi i nie otwierając, zapytała:

– Kto tam?

– Ja.

– Co za ja?

– Kazimierz Ginter.

– Ginter? co za Ginter?

– A przecie mnie pani Hipolitowa zna. Jestem syn starej Juliuszowej Ginterowej z Krzywego Koła.

– Aa! a czegóż ty, smyku, chcesz po nocy?

– Mam sprawę do pana Rafałowicza. Przyszliśmy tu z Maćkiem Dratewką.

– Z kim?

– Z Maćkiem Dratewką.

– A to co za licho?

– Nie licho, jeno syn przekupki Maciejowej.

– Aa! a on czego chce?

– Też przyszedł do pana Rafałowicza, Ale niech nas jejmość puści, bo czegóż my tu będziemy wystawali na schodach?

– Nie mogę, tegoby jeszcze brakowało. Pójdę przódy, poradzę się jegomości. Kto tam wie, czyś ty Ginter? a może jaki zbój albo, co gorsza, Szwed. Czekajcie, zaraz wrócę.

Pobiegła, jak mogła najprędzej do drugiej izby, gdzie pan Rafałowicz, ubrany w dostatni kitajkowy żupan, siedział sobie w wielkiem krześle, psią skórą wybitem i popijając wino grzane, przerzucał kartki w jakiejś wielkiej księdze. Był to już człowiek niemłody, łysy zupełnie, z ogromnymi jak wiechcie wąsami, na dół opadającymi, surowy z wejrzenia, pomarszczony jak purchawka, otyły, o oczach dużych, czarnych i nadzwyczaj bystrych.

– Jegomość, jegomość! – zawołała Hipolitowa, wtaczając się do izby.

– A co? – zapytał spokojnie Rafałowicz, podnosząc oczy.

– Przyszło jakichś dwóch smyków, alem ich nie puściła, bo to może Szwedy.

– Cóż to za smyki? jak się zowią?

– Jeden peda co jest synem starej Ginterowej z Krzywego Koła, a drugi przekupki Maciejowej z rynku.

– A Kacpra tam niema?

– Niema.

– No, więc idź jejmość i wpuść tych dwu smyków. Zobaczymy czego chcą.

– A nóż to Szwedy przebrane?

– Nie plotłabyś jejmość nie do rzeczy! Idź i wpuść ich.

Pani Hipolitowa pokiwała głową i przeżegnała się, idąc do kuchni.

– W Imię Ojca i Syna... jegomość tota zawsze z tymi smykami ma jakieś konszachty. Ha! niech się dzieje wola Boża!

Otworzyła drzwi i na wielkie swoje przerażenie ujrzała najprzód Maciusia, ciągnącego kosz, za nim Kazika, a wreszcie Kacpra, który właśnie także nadszedł. Ale jeżeli długa, cienka postawa Maćka, ciągnącego kosz z trzaskiem i hałasem i stękającego swe „o laboga, laboga,“ przestraszyła Hipolitową, to widok Kacperka, którego znała dobrze, jako codziennego nieomal gościa jej pana, uspokoił ją zupełnie. Jednakże zaciekawiona co znaczy ten kosz olbrzymi, lękając się (bo to jej przez myśl przebiegło) czy w nim niema ukrytych jakich pół tuzina Szwedów, zapytała żywo Maćka, który najbliżej niej stał:

– A to co?

– Kosz – odrzekł Maciek spokojnie.

– Jać to wiem, że kosz, ale co w nim jest?

– Towary.

– Towary? jakie towary?

– Matusine.

I Maciek przeciągnął się, ziewnął i zajęczał:

– O laboga, laboga! a tom się zmachał!

– W Imię Ojca i Syna, ki licho... Panie Boże odpuść! – zawołała Hipolitowa, patrząc na Maćka.

Ale już Kacperek wysunął się naprzód i dowiedziawszy się od Kazika na schodach o wszystkiem, co się stało na rynku, rzekł:

– Niechno pani Hipolitowa się nie boi. To są towary z kramiku starej Maciejowej, który Szwedy rozbili.

– Szwedy? o! niecnoty!

– Niechno nas jejmość wpuści do pana.

– A idźcie, czeka tam na was. Ale cóż będzie z tym koszem?

– Ostanie tu.

– Jakto ostanie? a nuż Szwedy się o tem dowiedzą?

– Niech się pani Hipolitowa nie boi, nie dowiedzą się.

To rzekłszy, Kacperek ruszył przodem do izby pana Rafałowicza, a za nim milczący Kazik i Maciuś, stękając i jęcząc swoje:

– O laboga! laboga!

Pan Rafałowicz przyjął ich z wesołą twarzą, ale zaraz Kacperka zapytał, wskazując na Kazika i Maćka:

– Witaj mi, Kacperku! a ich po coś przyprowadził?

– Przyszli do jegomości po radę i pomoc.

– Aha! – rzekł na to pan Rafałowicz – siadajcie. A może się czego napijecie, hę?

– O! jabym się napił! – zawołał dyszkantem Maciuś.

– Zaraz. Hej! Hipolitowa!

Klasnął w ręce i niebawem zjawiła się Hipolitowa, stanęła we drzwiach i opryskliwym głosem zapytała:

– Czego?

– Niemasz ta czego dać napić się tym młodzieniaszkom?

– Napić się? a skądże? a przytem takim smykom nie godzi się i nie zdrowo jest pić. Pan Jezus dał wodę na to, by ją pić, a reszta to są... Panie Boże odpuść... dyabelskie, z przeproszeniem jegomości, wynalazki.

– No! no! – uśmiechnął się pan Rafałowicz, nie zrzędziłabyś, stara, jeno daj czego, bo jakże gadać o suchem gardle?

– Jegomość to ta zawsze sprowadza do siebie tych smyków i obaczy jegomość, że z tego będzie jeszcze jaka galimatya.

– Dobrze! dobrze! przynieś jeno co pić.

– Nie mam nic, jeno dzbanek podpiwku.

– Daj i podpiwku, skoro nic innego niema, jeno prędko, a drzwi od schodów zamknij i nikogo nie wpuszczaj.

Hipolitowa spojrzała złemi oczami na siedzących chłopców, zwłaszcza na Maćka, którego figura najbardziej się jej niepodobała, chciała coś rzec, ale splunęła i wyszła. Wkrótce wróciła z dzbanem glinianym i czterema szklanicami z zielonego szkła i zabierała się do wyjścia, mrucząc coś pod nosem niechętnie. Wychodząc, jednak spojrzała na Maćka, który przysiadł był sobie na nizkim kufrze w kąciku, a że miał nogi niezwykle długie i cienkie, więc je wyciągnął, a sam ziewał szkaradnie i jęczał przyciszonym głosem, bo miał wielki respekt dla pana Rafałowicza:

– O laboga! laboga!

Pani Hipolitowa postała chwilę, popatrzyła na ziewającego Maćka, na jego nogi wyciągnięte aż na środek izby, ruszyła ramionami i przeżegnała się, szepcząc:

– W Imię Ojca i Syna... ki licho!

Nakoniec wyszła i zamknęła za sobą drzwi starannie. Wkrótce potem, gdy między rozmawiającymi w izbie, jak to często bywa wśród najciekawszej nawet pogadanki, zapanowało chwilowe milczenie, słychać było potężne, na różne tony wygrywane, chrapanie pani Hipolitowej.

– No! – rzekł po wyjściu swej gospodyni pan Rafałowicz, teraz jesteśmy sami i nikt nam nie przeszkodzi, musimy gadać. Ale nalejże im piwa, Kacperku, bo mnie nogi bolą i krzyż, to mi się mociumdzieju, trudno ruszać.

Kacperek zabrał się do nalewania owego podpiwku, a tymczasem pan Rafałowicz dalej mówił:

– Nim jednak przystąpimy do spraw tych oto młodzieniaszków (tu wskazał na Kazika i Maćka), najpierw należy pogadać de publicis. Opowiadaj, Kacperku, co tam wiesz nowego.

W tejże chwili Maciek, który wypił całą szklanicę piwa jednym tchem, postawił ją z trzaskiem na stole, obtarł rękawem od kubraka szerokie swe usta i całą piersią ryknął:

– O laboga! laboga!

– A to co? – przestraszył się pan Rafałowicz i aż podniósł się nieco na krześle – co się stało? – zwrócił się do Maćka.

– A nic – odrzekł tenże.

– A czegożeś tak wrzasnął?

– Niczego!

– Jakto niczego? przecież coś ci się stać musiało?

– Nic... jeno mi kwaśno w gębie.

– Z czego?

– Z tego podpiwku.

Ale Kacperek wmieszał się w tę rozmowę, któraby z pewnością końca nie miała, bo znał Maćka i rzekł:

– A niech jegomość na tego kpa uwagi nie zwraca. To całkiem głupi chłop, choć poczciwy.

– A nie głupi! – zaprotestował Maciek.

– Cicho bądź! – syknął mu nad uchem Kazik i wlepił mu kułaka pod bok.

– Nie bij! – mruknął Maciek.

– Jak mi się jeszcze raz ozwiesz – szeptał Kazik – tak cię razem z Kacperkiem weźmiemy za kark i za drzwi wyrzucimy na ulicę, a tam Szwedy na ciebie czekają i taką ci łaźnię w kordegardzie marszałkowskiej sprawią, że ci się rodzona babka przyśni.

– Nie gadaj! – zawołał Maciek – zali prawdę mówisz?

– Najprawdziwszą prawdę.

– No, to już pary z gęby nie puszczę.

Jakoż odtąd nie wyrzekł ani słowa, jeno oparł się plecami o ścianę i zaraz zasnął tak mocno, że jego basowe chrapanie wtórowało pięknie dyszkantowym tonom pani Hipolitowej w kuchni.ROZDZIAŁ IV

Jako Kacperek obrzydzenia dostaje na myśl o postępku pana Gizy.

Dziś tedy o południu – rozpoczął swą relacyę Kacperek – przybył do ratusza, do pana prezydenta, pewien braciszek, jakoby z konwentu Bernardyńskiego. Patrzałem na to własnemi oczami, bo w izbie radnej, okrom pana Gizy i mnie, nikogo więcej nie było. Patrzę ja na owego braciszka, a że ja ich tam wszystkich znam w naszym klasztorze warszawskim, więc zaraz sobie powiadam: o! to nie tutejszy, to jakiś obcy. Siedzę sobie tedy, gryzę pióro i patrzę, ile że on braciszek wcale mi nie wyglądał na zakonnika, ale chyba na żołnierza.

– Tak? – zapytał ciekawie pan Rafałowicz – a dla czegóż to?

– Dla tego, proszę jegomości, że wszedł z trzaskiem do izby, a postawę miał dumną i wyprostowany był jako świeca. Stąpał tak silnie, że się podłoga pod nim trzęsła.

Nie dziwota – ozwie się na to pan Rafałowicz – ratusz jest gmach stary i belki ma pogniłe. To też jeżeli jaki mąż setny idzie, to się wszystko trzęsie i jeszcze się kiedy, Boże broń, zawali. Kiedym był rajcą, gadałem o tem nieraz współobywatelom, ale to groch na ścianę. Ciężko im zawżdy było sięgać do mieszka, a teraz ciężej niż dawniej. Ale opowiadaj dalej, Kacperku. Cóż ten braciszek?

– Ano... braciszek wszedłszy na środek izby, obejrzał się dokoła, groźnym patrząc wzrokiem i rzekł grubym basem: a gdzie tu jest pan prezydent? potem zaraz się spostrzegł, spokorniał i rzekł, pochyliwszy głowę: Laudetur Jesus Christus. Już to samo świadczyło, że nie był on zakonnikiem, jeno całkiem świeckim, który na się postawę Bernardyna przybrał.

– Hm! hm! – mruknie pan Rafałowicz i przysunie się z krzesłem do Kacperka – osobliwsze rzeczy mi tu opowiadasz. Cóż dalej?

– Tedy pan Giza, który siedział za prezydenckim stołem i mozolił głowę, skąd tu wziąć dla Szwedów na wielką ucztę, którą jenerał Wittenberg wyprawia, dwustu kapłonów, baranów moc, też wołów i wszelkiego rodzaju marcepanów i napitków...

– Jakże to? Wittenberg biesiadę wyprawia?

– A tak. Pozjeżdżały się ich żony, niby tych Szwedów, więc chcą się zabawić i wczoraj wieczorem przysłał jenerał Wittenberg do pana prezydenta, tak długą, jak moja ręka, konotatę, co miasto ma dostawić. Strach co tego tam jest! ryby, limony, pinole, wina, samego piwa pięćdziesiąt beczek...

– Patrzajże, co tym zamorczykom się zachciewa!

– A tak! a tak! ale mnie się widzi, że będą oni mieli inne limony, ale ołowiane.

– Hm! proszę ja ciebie, mój Kacperku – gadajże dalej. Cóż tedy pan prezydent i on Bernardyn.

– Ano... pan prezydent wstał i rzekł: „oto jestem“. Więc on Bernardyn obejrzał się dokoła, popatrzał na mnie i rzecze: „ja tu mam do waćpana interes, ale jeno w cztery oczy“.

– Możesz, ojcze dobrodzieju, wszystko gadać – ozwie się na to pan Giza, bo to jest mój krewniak, sekretarz radziecki, a chociaż młody, umie język trzymać za zębami.

Prawdę rzekłszy, okrutnie byłem wdzięczny za to panu Gizie, bo mię haniebna wzięła ciekawość dowiedzieć się, co to jest za braciszek i z czem do pana prezydenta przyszedł. On też obejrzał się jeszcze raz i spytał: „nikt nas tu nie podsłucha?“ „nikt – odpowiem ja – a zresztą obaczę.“ – „Obaczże mój chłopcze“ – rzecze mnich – „bo to sprawa gardłowa.“ Skoczyłem tedy, wyjrzałem za jedne i za drugie drzwi, niema nikogo. Zamknąłem szczelnie podwoje i mówię: „możesz, ojcze, gadać, nikt tego nie usłyszy.“ Tedy braciszek zbliżył się do pana Gizy i sięgnąwszy ręką do kieszeni, wydobył nożyk i począł pruć rękaw habitu i gadać: „mam tu do waćpana pismo królewskie.“ Pan Giza, który choć prezydent i mój krewniak, jest, jak wiadomo, tchórzem podszyty i głowę ma zakutą, nie odrazu zrozumiał i pyta: „Królewskie pismo? od Najjaśniejszego Karola Gustawa?“ Ale braciszek spojrzał groźnie i mruknie: „Co mi tam waćpan do stu par dyabłów pleciesz o jakimś najjaśniejszym Karolu Gustawie! tu jest Rzeczpospolita polska i jeden tylko w niej jest najjaśniejszy Król Jan Kazimierz. Rozumiesz to, mości panie prezydencie?“ Powiadam jegomości, jakiem to usłyszał, ażem podskoczył z radości, a pan Giza to spostrzegł i spojrzy na mnie z podełba i rzecze przez nos, jak to on gada, kiedy jest zły: „a ty czego się wiercisz u paralusza!“ Przycapnąłem i patrzę a słucham, a braciszek dalej gada: „ja tu do waćpana i do wszystkich, rajców mam pismo, nie jakiegoś tam rabusia i wywłoki Karola Gustawa, jeno Króla polskiego, Jana Kazimierza. A że tu w Warszawie Szwedy jeszcze grasują, więcem zaszył me pismo w rękaw od habitu, żeby go te heretyki paskudne nie zwąchały.“ Tak gderając, rozpruł rękaw i wydobył owe pismo i oddał je panu prezydentowi, mówiąc: „masz waćpan i czytaj!“ Ha! ha! ha! trzeba było widzieć pana Gizę, jak zbladł niby chusta, potem zzieleniał, to przysiadał, to się zrywał i syknął głosem drżącym: „cicho! na rany Chrystusa Pana, cicho!“ – „A to czemu? spytał braciszek – czyż ten młokos nie powiedział, że nas nikt nie podsłucha?“ – „No, tak... niby tego, ale i ściany mają uszy.“ „Toteż waćpan nie gadaj, jeno czytaj, a ja sobie usiądę, bom się zmęczył.“ To rzekłszy, przysunął sobie wielkie krzesło pana Baryczki i siadł na niem i patrzał, jako pan Giza drżącemi rękami rozpieczętowywał pismo.

– No! no! – zauważył pan Rafałowicz – przysięgam Bogu, osobliwsze mi tu nowiny opowiadasz. Cóż było w tem piśmie?

– Miałem cić ja okrutną ochotę zobaczyć to pismo królewskie, ale jak to mogłem uczynić? Siedziałem tedy jak na szpilkach, a pan Giza. niby czytał, a papier to mu tak szeleściał w rękach, jakby wiatr nim miotał. Wreszcie odezwie się: „nie, nie mogę, nic nie widzę. Kacperku, chodź no tu, odczytaj, co nam Król Jegomość pisze.“ To rzekłszy, westchnął ciężko, a tak się spocił, że aż krople potu spływały mu po okrągłem i białem jak u niewiasty liczku. Nie trzeba mi było dwa razy tego rozkazu powtarzać. Skoczyłem, pismo schwyciłem i jednym rzutem oka przejrzałem.

– Więc przeczytałeś? – spytał pan Rafałowicz.

– A jakże, przeczytałem.

– I cóż tam było?

– Dokumentnie to ja tego powiedzieć nie mogę, ale pamiętam dobrze samą treść. Król Jegomość w łaskawych bardzo słowach polecał prezydentowi i radzie oddawcę tego pisma, imci pana Seweryna z Żurawinca Boskiego, rotmistrza chorągwi pancernej, a że pismu niebezpiecznie powierzać ważne sprawy, których pan Boski jest posłem, więc nakazuje pod łaską swoją wysłuchać pilnie pana Boskiego i wypełnić to wszystko, co on powie.

– Patrzajże! – klasnął w ręce pan Rafałowicz – to takie rzeczy się święcą, ale gadajże dalej, cóż ten pan Boski powiedział?

Skorom przeczytał w głos owe pismo, pan Boski rzecze: „słuchajże mię waćpan, bo czasu nie mam i Szwedziska mogą mię capnąć. Tedy wiedz, że król Jegomość niebawem z wielką potencyą przyjdzie pod Warszawę i jeżeli się Wittenberg nie podda, szturmem miasto weźmie i tych zamorszczyków do nogi wytniemy. Ale wziąć takie miasto jak Warszawa – nie łacno, więc król Jegomość nakazuje waćpanom i rajcom, ażebyście mu dopomogli, uzbroiwszy się cichaczem i czasu szturmu wewnątrz uderzyli na Szweda; żebyście wskazali, którędy najłacniej dostać się do miasta i bramy otworzyli. Takiem jest moje poselstwo.“

– Patrzajże, patrzajże – wołał pan Rafałowicz ogromnie ucieszony i przysuwając się coraz bardziej ze swym zydlem do Kacperka. – Szturm będzie… Szwedów do nogi wytną! A toś mnie ucieszył, mój chłopcze! Niech ci to pan Jezus wynagrodzi. No i cóż? cóż na to pan Giza?

– Pan Giza! a niech go tam!… choć to mój krewniak i też zwierzchnik, jednakże lichy to człowiek. Skoro usłyszał owe słowa pana Boskiego, zzieleniał jeszcze bardziej i nuż mu gadać: „ale owszem, owszem… tego… tylko cóż my niebożęta poradzimy? tu jest wielka potencya szwedzka, trzymają nas za łeb, mury naprawili… gdzie nam tam… my ludzie nierycerscy, łokciem i miarką się paramy, nie znamy się na rzemiośle wojennem“ i tym podobne rzeczy gadał, niby nie odmawiał, ale nic nie przyrzekał i w strachu był okrutnym a pocił się, że aż kapało z niego. Prawdę rzec, obrzydzenie mię brało.

– A cóż ów poseł królewski na to?

– A cóż? patrzał i słuchał, a w końcu wstał, splunął i rzekł: „bodaj was zabito! prawdziwe jesteście łyki i tchórze. Poselstwo moje spełniłem, wolę Króla Jegomości waćpanu zakomunikowałem i siedzieć tu nie mam czego. To tylko ci, mości prezydencie, powiem, że my z taką mocą przyjdziemy pod Warszawę, że się bez waszej, łyczków, pomocy obejdziemy. A jak wymieciemy to robactwo szwedzkie, to się weźmiemy do was, zdrajców. Tfu! do kaduka, gdybym tu ostał dłużej, toby mię paralusz z aprehensyi naruszył.“ To rzekłszy, nadział kapuzę na głowę i z wielkim trzaskiem i gniewem z izby wyszedł. Oto wszystko.

– Hm! – mruknął zamyślony pan Rafałowicz – ja się zawżdy spodziewałem tego po panu Gizie. Nie od wczoraj go znam i wiem, co to za ptaszek. Ale burmistrz nie jest wszystkiem w mieście. Poseł królewski miał poselstwo i do rajców, do mężów trzech porządków, a oni pewnikiem inaczej postanowią.

– Nic z tego nie będzie, mój jegomość. Pan Giza, jak tylko poseł wyszedł począł stękać i narzekać i jęczeć. „A po co mi zdrową głowę kłaść pod Ewangelią!“ gadał – „nie głupim. Co nam do tego, nie myśmy tu Szweda sprowadzili i nie my go wypędzać będziemy. Kto piwa nawarzył, niech go sobie pije.“ Potem począł gadać, że go głowa i krzyż boli, że go rozebrało i musi pójść do domu i dekokt pić z dryakwi, bo mu słabo. Jakoż poszedł i położył się do łóżka i podobno chorować będzie tak długo, aż się to wszystko ze Szwedami nie skończy.

Zapanowało milczenie. Pan Rafałowicz pogrążył się w głębokie dumania, których ani Kacperek ani Kazik przerwać nie śmieli. I była wielka cisza, którą jeno zakłócało basowe chrapanie Maćka Dratewki w izbie i dyszkantowy pisk pani Hipolitowej w kuchni.

Nakoniec milczenie to przerwał pan Rafałowicz. Ocknął się ze swej zadumy, poprawił na krześle i rzekł:

– Tak to, tak bywa na świecie! Ale to są sprawy publiczne, niewesołe co prawda. Powiedzże mi teraz, dla czego ci dwaj młodzieńcy do mnie przyszli?

Tu wskazał na Kazika i Maćka i dodał:

– Podobno chcą jakiejś rady, o cóż więc idzie?

– Ej – odparł Kacperek – Kazik Ginter, to nie przyszedł po żadną pomoc ani też radę. Tyle tylko, że mu Szwedy doskwirzyły do żywego i że chłop jest ciekawy, więc przyszedł gwoli tego, żeby się dowiedzieć co słychać. I pewnikiem dusza mu skacze z radości na wspomnienie, że król jegomość szturmować będzie Warszawę i temu plugawstwu szwedzkiemu zada dajfeldreku.

– Jakbyś zgadł, że się cieszę! – zawołał Kazik, a oczy mu zaświeciły się jak dwa karbunkuły.

– No… a ten drugi – tu wskazał pan Rafałowicz na Maćka – czegóż on chce?

– O! z tym to bieda będzie, mój jegomościuniu – ozwie się Kacperek – temu trzeba radzić i dopomódz.

– W czemże takiem?

Więc Kacperek szeroko i dokumentnie opowiedział, jak Szwedy napadły dziś nad wieczorem na kramik Maciejowej przekupki, wdowy po szewcu Macieju Dratewce, jak Madejowa się walecznie broniła i Szwedów pobiła, ale nadszedł ront, kramik rozbił i biedną przekupkę zabrał do kordegardy na Zamek.

– Więc cóż? – spytał pan Rafałowicz.

– Ano… wiadomo, że gubernatorem Zamku jest pan Gildesterna, człek srogi i gotów z Maciejową Bóg wie co zrobić. To nas okrutnie trapi.

– Was trapi ale nie jego – tu wskazał na Maćka – choć jest syn. Śpi sobie w najlepsze.

– A to proszę jegomości – ozwie się na to Kazik – to już takie jego przyrodzenie. Chłop to głupi, ale dobry. Byle jeno usiadł, zaraz śpi.

Pan Rafałowicz znów pogrążył się w zadumę, polewkę, która całkiem wystygła, popijał, wąsa motał, wreszcie rzekł:

– Już to tam, mociumpanie, co do owej Maciejowej rady żadnej niema. Kiedy baba nawarzyła piwa, niechże sobie pije. Kłótliwa jest i gębę ma od ucha do ucha; nic nie szkodzi, że ją ta Szwedy w karceresie potrzymają na chlebie i wodzie. Gruba jest i tłusta, trochę schudnie i na tem koniec. Zresztą, co jej tu pomódz? Chybaby ją wykraść z zamku, ale to gra niewarta świeczki, i jakże ją zresztą wykradać? Towar, któryście tu przynieśli, niech ta sobie stoi u mnie, nikt go nie ruszy, ale samej Maciejowej ja nie nie poradzę. Zresztą, co ja i wy macie myśleć o swarliwej przekupce, kiedy ważniejsze sprawy są na głowie!

Umilkł, poprawił się na krześle, popił polewki i rzekł:

– Bo, że ani pan Giza, ani też rajcy i mieszczanie nie pójdą za wezwaniem królewskiem, to widać dokumentnie z tego, coś tu opowiedział, mój Kacperku, a co ja też z doświadczenia wiem dobrze. A skoro oni nic nie dopomogą i każą rozbijać się wojsku królewskiemu o mury i krew przelewać niezbożnie, to rzeczą jest naszą i wszystkich ludzi uczciwych, aby owym nieborakom, którzy będą walczyli ze Szwedami, dopomódz. Czy dobrze mówię?

– Dobrze! dobrze! – odezwał się Kacperek i Kazik.

– I gotowi jesteście, tak jak tu stoicie, dopomódz wojsku królewskiemu do wypędzenia Szweda z naszego miasta?

– Gotowi całą duszą i sercem! – zawołali obaj chłopcy.

– Tedy czekajcie tu – rzekł pan Rafałowicz, powstając z krzesła – coś wam pokażę i coś uradzimy.

To powiedziawszy, wyszedł do sąsiedniej izby, w której był alkierz jego.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: