- W empik go
Szynel - ebook
Szynel - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 166 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Otóż w pewnym departamencie służył pewien urzędnik – urzędnik, o którym nie można powiedzieć, żeby się czymś wyróżniał: niziutkiego wzrostu, nieco dziobaty, nieco ryżawy, nawet jak gdyby nieco przy – ślepy, z niewielką łysinką nad czołem, ze zmarszczkami na obu policzkach i z cerą twarzy – co się zowie! – hemorbidalną… Co począć? Winien jest klimat petersburski. Co się tyczy jego rangi (u nas bowiem przede wszystkim należy zacząć od rangi), był on tym, co się nazywa wiecznym radcą tytularnym , do woli, jak wiadomo, wykpionym i wyszydzonym przez różnych pisarzy, mających chwalebny zwyczaj napastowania tych, którzy się nie mogą odgryźć.
Nazwisko urzędnika brzmiało: Kamaszkin . Widać z niego, że musiało niegdyś powstać od kamasza; kiedy to jednak i w jaki sposób nastąpiło – nic o tym nie wiadomo. I ojciec jego, i dziad, i nawet szwagier, i wszyscy jak jeden Kamaszkinowie chodzili w butach, zmieniając tylko ze trzy razy do roku zelówki. Na imię miał Akakiusz. Być może, wyda się ono czytelnikowi nieco dziwne i wyszukane, wolno jednak że zapewnić, że nie szukano go nigdzie, natomiast złożyły się tak same przez się okoliczności, że żadną miarą nie można mu było dać innego imienia. Stało się to mianowicie tak. Urodził się Akakiusz Kamaszkin jakoś na noc, o ile nas pamięć nie myli, z 22 na 23 marca. Nieboszczka matka jego, również żona urzędnika i bardzo poczciwa kobieta, postanowiła ochrzcić dziecko jak przystoi. Leżała jeszcze w łóżku, na wprost drzwi, a po prawej jej ręce stał kum, zacności człowiek, Iwan Iwanowicz Jeroszkin, referent z senatu, oraz kuma, żona naczelnika cyrkułu, niewiasta rzadkich cnót, Arina Siemionowna Biełobriuszkowa. Położnicy dano do wyboru trzy imiona: Mokiusza, Sosjusza lub też męczennika Chozdazata.
– Nie – pomyślała nieboszczka – imiona wszystkie jakieś takie…
Żeby jej dogodzić, otwarto kalendarz w innym miejscu: wypadły znowu trzy imiona: Tryfiliusz, Duliusz i Barachasjusz.
– A to skaranie boskie! – powiedziała nieboszczka. – Co za imiona! Doprawdy, nigdy w życiu nie słyszałam takich. Niechby jeszcze Baradat albo Baruch, ale Tryfiliusz i Barachasjusz…
Odwrócono jeszcze kartę: wypadł Fauzykachiusz i Bachtysjusz.
– Widzę – rzekła nieboszczka – że taki już jego los. A jeżeli tak, niech się lepiej nazywa tak samo jak ojciec. Ojciec – Akakiusz, niech i syn będzie, Akakiusz.
W taki sposób powstał Akakiusz Akakiu – szowicz Kamaszkin. Dziecko ochrzczono; przy chrzcie tak zapłakało i zrobiło taki grymas, jak gdyby przeczuwało, że będzie z niego radca tytularny. Oto więc w jaki sposób wszystko to się stało. Przytoczyliśmy to w tym celu, żeby czytelnik sam mógł się przekonać, że wydarzyło się to z konieczności, i nadać innego imienia nijak nie było można.
Kiedy i w jakich okolicznościach pan Akakiusz wstąpił do departamentu i kto go tam urządził – tego nikt nie pamięta. Wielu się zmieniło dyrektorów i rozmaitych naczelników, a jego widziano wciąż na tym samym miejscu, na tym samym stanowisku, przy tych samych czynnościach, wciąż jako urzędnika od przepisywania – tak że wreszcie wszyscy byli pewni, iż pan Akakiusz snadź przyszedł już na świat w stanie całkowicie gotowym, w urzędniczym mundurze, z łysiną na głowie. W departamencie nie okazywano mu żadnego szacunku. Woźni nie tylko nie podnosili się ze stołków, kiedy przechodził, ale nawet nie patrzyli na niego, jak gdyby przez poczekalnię przelatywała zwykła mucha. Przełożeni traktowali go jakoś zimno-despotycznie. Byle jaki pomocnik referenta wtykał mu pod nos papiery, nie mówiąc nawet: „Proszę przepisać” albo: „Oto ciekawa, przyjemna korespondencyjka” lub coś równie miłego, jak to bywa we zwyczaju w eleganckich urzędach.
I pan Akakiusz brał, spojrzawszy tylko na papier, nie patrząc, kto mu go podsunął i czy miał do tego prawo; brał i natychmiast przystępował do przepisywania. Młodzi urzędnicy wyśmiewali się z niego i podżartowywali, ile im starczyło dowcipu kancelaryjnego; opowiadali wobec niego najrozmaitsze, wymyślone o nim historie; o jego gospodyni, siedemdziesięcioletniej babinie, mówili, że go bije; pytali, kiedy się odbędzie ich wesele; sypali mu na głowę papierki, nazywając to śniegiem. Ale pan Akakiusz nie odpowiadał na to ani słówkiem, jak gdyby w ogóle nikogo przy nim nie było. Nie miało to nawet wpływu na jego pracę: wśród wszystkich tych dokuczliwości nie robił ani jednego błędu w pisaniu. Dopiero gdy figiel był już całkiem nie do zniesienia, gdy trącano go w łokieć, przeszkadzając w pisaniu, szeptał:
– Przestańcie. Czemu mnie krzywdzicie?
I coś dziwnego brzmiało w jego słowach i w głosie, jakim je wypowiadał. Dawało się w nim słyszeć coś takiego, co budziło litość – tak że pewien młodzieniec, od niedawna urzędujący, który za przykładem innych pozwolił sobie na drwiny z niego, stanął nagle jak przeszyty i od tej chwili wszystko jak gdyby przemieniło się dokoła niego i ukazało w innej postaci. Jakaś siła nadprzyrodzona odepchnęła go od kolegów, z którymi pozawierał był znajomości, biorąc ich za przyzwoitych, dobrze wychowanych ludzi. I nieraz potem, w chwilach najweselszych, stawał mu w oczach niziutki urzędnik z łysinką nad czołem, i młodzieniec słyszał jego przejmujące słowa:
– Przestańcie. Czemu mnie krzywdzicie? A w tych słowach przejmujących pobrzmiewały inne słowa: