- W empik go
Ta piękna mitomanka. O Izabeli Czajce-Stachowicz - ebook
Ta piękna mitomanka. O Izabeli Czajce-Stachowicz - ebook
Biografia Izabeli Czajki-Stachowicz, pisarki, reporterki, gwiazdy przedwojennych salonów i kawiarni literackich. Opowieść o dramatycznych losach kobiety, muzy i przyjaciółki wielu pisarzy (J. Tuwim, W. Gombrowicz, St. I. Witkiewicz), malarzy (J. Czapski, R. Kramsztyk, T. Ociepka), badaczy i twórców (F. Fiszer, St. Lorentz) na barwnym tle dwudziestolecia międzywojennego i czasów powojennych.
Spis treści
Wprowadzenie
Kozy Szmila
Król Zygmunt
Amarantowy otok
Węzeł
Shimmy
Ptak
Montparnasse
Pół czarnej
Transatlantyk
Zmiany
Królowa Jadwiga
Powrót
Chmury
Woda
Dzwony
Teksty Izabeli Czajki-Stachowicz
Źródła
Niepublikowana korespondencja Izabeli Czajki-Stachowicz
Indeks nazwisk
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-0276-2 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dziękuję wszystkim tym, którzy dopomogli mi w tworzeniu i kształtowaniu tej książki.
Najgłębszy ukłon składam przed rodziną, niegdysiejszymi przyjaciółmi i znajomymi legendarnej Beli Czajki, wielkodusznie dzielącymi się ze mną cennymi wspomnieniami tak w rozmowie, jak i korespondencji: Jeanowi Dumasowi, Markowi Fiedlerowi, Kirze Gałczyńskiej, Janinie Gardzielewskiej, Marii Iwaszkiewicz, Tomaszowi Jastrunowi, Alinie Kowalczykowej, krzysztofowi Malkiewiczowi, Januszowi Michalakowi, Jerzemu Pomianowskiemu, Adamowi Sandauerowi, Mary Seeman, Teresce Torres i Marii Woźniakowskiej.
Dziękuję również Piotrowi Mitznerowi, który był moim pierwszym źródłem inspiracji postacią pięknej mitomanki.
Paulina SołowianiukWPROWADZENIE
Zaczęło się łagodnie, powiewem przedwczesnej otuchy – wiosną 1942 roku ustały regularne dotąd łapanki. Jednak wewnętrzny instynkt więzionych, doskonalony od miesięcy obserwacją niemieckiej machiny zła, wzmógł powszechne poczucie zagrożenia… w getcie pojawiły się pogłoski o zbliżających się wysiedleniach tysięcy Żydów, a wraz z nimi niemieccy funkcjonariusze, w zmyślny sposób aranżujący i filmujący sceny z życia ofiar. Dziwiono się, patrząc, jak na rozkaz zastawiano kawiarniane stoły najlepszymi trunkami, bawiono się doskonale przy akompaniamencie muzyki, a nawet urządzono bal, na którym pojawiły się panie w wytwornych toaletach… wkrótce stało się jasne, że działania te są prostą, acz skuteczną zapewne intrygą, mającą nieść po świecie wieść o luksusowym życiu i nie mniej luksusowych potrzebach mieszkańców warszawskiej dzielnicy zamkniętej.
Koniec maja przyniósł przesunięcie godziny policyjnej oraz nieoczekiwaną serię łapanek i zabójstw. Bez przyczyny mordowano ludzi w mieszkaniach, siłą wyrywano z łóżek, wyrzucano przez okno. Nadzieja opadała ostatecznie wraz z ludźmi szybującymi ku ziemi, a z jej popiołów odradzał się zwielokrotniony w swej sile strach. W lipcu panika wdarła się w umysły najodporniejszych – pod pretekstem wysyłania Żydów do pracy rozpoczęto akcję transportów do obozów zagłady. Wczesnym rankiem 22 lipca prezes gminy żydowskiej wysłuchał oświadczenia Hermanna Hoeflego – do godziny szesnastej dnia następnego tysiące Żydów, bez względu na wiek i płeć, ma zostać wywiezionych na Wschód. W dzienniku pod datą 23 lipca Czerniaków zanotował: „Godzina 3-cia. Na razie jest 4000 do wyjazdu. Do 4-tej, według rozkazu, ma być 9000”¹. Gdy wybiła czarna godzina, prezes nie żył. Na stole leżała notatka adresowana do żony: „Żądają ode mnie, bym własnymi rękami zabijał dzieci mego narodu. Nie pozostaje mi nic innego, jak umrzeć”².
Wtedy to żydowski zegarek zaczęto nakręcać łzami. Adam Czerniaków nie żył… w nadzwyczaj wymownym geście proklamował w getcie warszawskim demokratyczną republikę końca.
Na jej terytorium ukrywała się Bela. Pozbawiona złudzeń, oszalała ze strachu, brudna, zhańbiona, głodna, pamiętna ostatnich apokaliptycznych tygodni, trwała bez ruchu. Przyszło jej jeszcze oglądać zadziwionymi oczami wymarsz Korczaka z Domu Sierot. Wymarsz w ostatnią drogę z najlepszymi przyjaciółmi – dziećmi – na Umschlagplatz, do nicości. Śpiew i śmiech niosły się daleko, korowodowi tragicznych postaci przygrywał nastoletni skrzypek.
Ostatnie dni były upalne – niebo nie musiało podkreślać rozmiaru dramatu swym płaczem. Tym trudniej było jednak zapanować nad myślami. W gardle wiązł smród rozkładających się, puchnących w słońcu trupów.
Nadszedł wieczór 18 sierpnia, wieńczący gorący dzień. Belę Gelbard odnalazł sowicie opłacony przez jej męża gestapowiec. Eskortowany przez dwóch żandarmów wyprowadził przerażoną, zawszoną kobietę za mury, nie szczędząc uderzeń i wyzwisk. Ale jej myśli podążały już w innym kierunku – wreszcie stanęła po drugiej, upragnionej, choć niewolnej od zbrodni, aryjskiej stronie. Była bliżej wolności i bliżej swego męża Jerzyka, mimo że pustka już dawno zajęła miejsce złudzeń. Zmierzali w kierunku dworca. Choć szła ku życiu, czuła dławiący wstyd ofiary prowadzonej na rzeź, bezskutecznie próbowała ukryć opaskę z gwiazdą Dawida. Widziała uciekający przed jej postacią wzrok tych, którzy byli nieprzyzwyczajeni do widoku skazanych. I nagle zdominował ją strach nieoczekiwany i dojmujący, przerażenie wywołane widokiem normalnego, biegnącego zwyczajnym torem życia. Stojąc pod ścianą peronu, przyglądała się eleganckim paniom, panom bez kapeluszy na głowach spacerującym spokojnym krokiem. Czy to możliwe, by poza murami getta życie miało dawny, zapomniany już przez nią smak? Czy mężczyźni pili beztrosko wódkę, a zadbane kobiety rozprawiały w kawiarniach o miłości?
Z zamyślenia wyrwała ją męska postać zmierzająca w kierunku jednego z żandarmów. Był to Henryk Tomaszewski, któremu z lekceważącą obojętnością pozwolono zamienić z pojmaną kilka słów. Kolega z dawnych, jakże odmiennych lat, przykazał jej natychmiast uciekać. Były to słowa niewielkiej wagi. Nie mogły zamienić się w czyn. A jednak Henryk pomógł czarującej niegdyś Beli – przejął jej świadectwo prawdy z getta, plik wierszy skrupulatnie ukrywanych za stanikiem. Wkrótce nadjechał pociąg.
Około godziny dziesiątej byli już na miejscu – w otwockiej dzielnicy żydowskiej. Do jednego z ciemnych mieszkań Bela Gelbard wkroczyła jako Róża Silberman, przywieziona rzekomo na egzekucję. Tymczasem Otwock miał być dla niej względnie bezpiecznym przystankiem na drodze do wolności. Miejscem, w którym przeczeka burzliwy czas do chwili, gdy Jerzy otrzyma odpowiednie dowody, umożliwiające żonie poruszanie się po stronie aryjskiej. Już wcześniej zapewniono ją, że tutejsze getto nie będzie likwidowane na wzór warszawskiego. Wkrótce ujrzała przed sobą męża, bladego ze strachu o powodzenie przedsięwzięcia. Przekazał Niemcowi odpowiednią liczbę banknotów, nakazał żonie odpoczywać i wyczekiwać go nazajutrz, z właściwymi dokumentami. Została sama. Długo nie mogła przezwyciężyć zdziwienia, że istniało jeszcze miejsce, gdzie Żydzi mogli zaspokoić głód i spokojnie zasnąć. Nie wiedziała wtedy, że znajduje się w najlepiej prosperującej części getta – dzielnicy kuracyjnej. Tam właśnie działały pensjonaty, sanatoria i szpitale, rozwijało się życie kulturalne. Placówki te skupiały żydowskie środowisko intelektualne, działała grupa literacka, prowadzono wykłady.
Rankiem 19 sierpnia w getcie warszawskim zawieszono brutalną akcję likwidacyjną, w getcie otwockim zaś rozległy się gwizdy i strzały z karabinów maszynowych. Nie było wątpliwości, że rozpoczęła się masowa egzekucja. Po raz kolejny przyszło Beli przeżywać koszmar znany z ostatnich tygodni. Instynkt nakazywał uciekać. Niemcy, Łotysze i Ukraińcy szaleli podobnie jak w Warszawie. Tam, gdzie się zna lazła, nie spędzano ludzi na Umschlagplatz – oprawcy wdzierali się do wszystkich pomieszczeń, a ich strzały dosięgały wszystkich, dorosłych i dzieci. Z pierwszego piętra dobiegł Belę krzyk wyrzucanych przez okno kobiet. Były to Adela Tuwim i jej opiekunka. Po chwili rozległy się strzały – teraz już ukochana matka przyjaciela z uniwersyteckich lat na pewno nie żyła. Julian i Irena nie mogli wyobrazić sobie gorszej dla niej śmierci. Jeszcze przed wojną umieścili matkę wraz z pielęgniarką w tym doskonałym ośrodku psychiatrycznym. Chcieli, by po nieudanej próbie samobójczej pozbyła się lęku. Nikt nie mógł wtedy przewidzieć, jak okrutna śmierć spotka ją w otwockiej Zofiówce. Po latach zrozpaczony syn napisze:
Zastrzelił ją faszysta,
Kiedy myślała o mnie,
Zastrzelił ją faszysta,
Kiedy tęskniła do mnie.
Przestrzelił świat matczyny:
Dwie pieszczotliwe zgłoski,
Trupa z okna wyrzucił
Na święty bruk otwocki.
Gdy Tuwimowy ideał sięgał bruku, Bela Gelbard biegła już ulicą Reymonta. Gnała na oślep w kierunku otwartej łąki. Tam dopadła rowu. Niedaleko Niemiec mierzył odcinek przydzielony mu do straży. Zamarła.
Pomoc nadeszła nieoczekiwanie od strony szosy biegnącej za zasiekami. Młoda, wiejska dziewczyna, zaciekawiona widokiem przerażonej Żydówki, obiecała wrócić niebawem z narzędziami potrzebnymi do przecięcia drutów. Wróciła. Bela, kalecząc się, pokonywała przeszkodę. A gdy znalazła się poza granicą getta, powietrze przecięło słowo-morderca: – Halt!
Tuż przed nią stanął Niemiec.
Nadchodził kres. Czarna kurtyna opadała nad życiem niegdyś barwnym i szczęśliwym, intensywnym, mimo zawirowań bądź co bądź beztroskim. Czy poprzez strach około czterdziestoletniej zaledwie kobiety przebił się choćby cienki snop wspomnień czasów, kiedy to brylowała w elitarnym towarzystwie, inspirowała artystów, była ozdobą najpopularniejszych kawiarni Warszawy i cieszyła się sławą nie mniejszą aniżeli wielbiony przez stolicę brodaty filozof Franciszek Fiszer? Być może czuła już tylko gorycz niezawinionego upadku i upokorzenia. W jednej chwili okrył ją cień najdotkliwszy, bo ostateczny.
Nadchodził kres pięknej Beli z Montparnasse’u. Kobiety, o której pisano, gdy była Szwarcówną, Hertzową, Gelbardową, i która pisała, gdy stała się Czajką. Z którą tańczył Picasso, którą malował Kisling, którą kochali artyści nad Wisłą i nad Sekwaną.
* * *
Książka ta, choć pisana w czasie przeszłym, nie będzie pisaniem o przeszłości, lecz teraźniejszością, która w przeszłość spogląda i próbuje znaleźć w niej prawdę. Niech nie na próżno mówią mądrzy, że biografia to archiwum, z którego uleciał czas. Tu może się zdarzyć wszystko, jako że wszystko dzieje się jednocześnie: ulotne słowa powstają z martwych, przywdziewając nowe kostiumy, a utrwalone wierzenia tracą swą moc. Przybywają na pomoc postacie z różnych wymiarów, z bliska i z daleka, ze znanych miast i niedostępnych zaświatów. Głosy przyjaciół i znajomych to odmienne tony i akcenty, świadectwa i konfabulacje. Wśród nich – głos samej Izabeli, dochodzący z otwartego grobowca jej wspomnień, zaplątany w mozaikowe fantazmaty, gesty i urojenia. Ja zaś będę jedną tylko parą oczu, patrzącą na nich z oddali.I KOZY SZMILA
Mówi się, że początki bywają trudne. Dotyczy to także Izabeli Szwarc. Były one trudne nie tylko dla niej samej, ale i dla tych wszystkich, którzy podjęli próbę ich zrekonstruowania. Jedynie bowiem wprawny filozof mógłby wytłumaczyć, jak możliwe są narodziny jednej osoby w kilku znacznie od siebie oddalonych miejscach, a ponadto w różnym czasie.
Wiadomo jednak, że jej dzieje sięgały jeszcze wieku XIX, czasu jakże dalekiego dla współczesnych, bezpowrotnie odciętego od nowoczesnej świadomości cezurą wojny totalnej. Czasu schyłku i przemian, gdy stare przeradzało się w nowe, galopując odważnie w stronę bliskiego już wieku XX. Przyszła na świat w dobie fin de siécle’u, gdy w sztuce i modzie panowała secesja. Choć w garderobach modnych dam po krępujących tiurniurach zostało już tylko wspomnienie, nadal korzystano z gorsetów i halek poprawiających uchybienia natury. Kobieca sylwetka kusiła uwodzicielskim kształtem litery S, a dopomagały jej w tym powłóczyste suknie łudząco podobne do kielichów kwiatów, imponujące rozmiarami kapelusze, marszczone bufy, rozliczne falbanki i hafty czerpiące inspirację ze świata przyrody. Była to epoka przejściowa, to wtedy rozmaicie rozumiany postęp śmiało próbował dotrzeć do wszelkich możliwych dziedzin cywilizacji. Pomimo teorii katastrofizmu, istniejących na marginesie życia, był wiek XIX na wskroś optymistyczny, a więc szczęśliwy. Wiara w powodzenie bezkrwawej walki o lepszą przeszłość wykreślała ze zjawisk powszechnych sceptycyzm i frustrację, a obdarowywała poczuciem wolności. Królowało mieszczaństwo, co prawda z dezaprobatą traktowane przez ludzi światłych, było znakiem stabilizacji, symbolizując poczucie bezpieczeństwa. Dostrzegano konieczność budowania świata ludzi wolnych duchem, propagowano samowiedzę i szacunek dla własnych potrzeb i życia wewnętrznego. Konieczne stało się wobec tego przeformułowanie ról społecznych… kobiety postrzegały swą sytuację jako niewygodną i stanowczym głosem dopominały się szerszego i bardziej znaczącego udziału w życiu społecznym… w kampaniach na rzecz podwyższenia statusu kobiet nie dominowało jednak pragnienie wyrwania się spod jarzma mężczyzn, ale dostąpienie zaszczytu działania dla dobra narodu. Panie w bohaterskim geście zobowiązywały się odnowić moralność w sferach dostępnych tylko dla mężczyzn, postulowały możliwość wejścia na wyższe uczelnie i godny rynek pracy, nie ujmując niczego swej kobiecości i nie dezorganizując świata w kształcie, do którego nawykli mężczyźni… widziały konieczność wprowadzenia koedukacyjnych szkół i udostępnienia kobietom uniwersytetów oraz placówek naukowych. Innymi słowy walczyły o prawa, które nie będą „upośledzać świata niewieściego”.
Rodzina Szwarców: siedzą pośrodku Salomea i Izucher; stoją: pierwszy z lewej Samuel, pierwszy z prawej Marek, leży Aleksander
Izabela przyszła na świat w chwili, gdy problem umniejszania roli kobiet w świecie stał się dla nich na tyle palący, że zmuszał do podejmowania konkretnych działań… i choć w pierwszych dziesięcioleciach XX wieku było na tym polu jeszcze wiele do zrobienia (dość wspomnieć Irenę Krzywicką i jej słynne, gorszące konserwatywne środowisko powieści, reportaże i wystąpienia na łamach „wiadomości Literackich”), to więzy obyczajowości obowiązujące kobiety były już stosunkowo rozluźnione. Młoda Izabela z właściwą sobie żądzą życia mogła je konsumować, nie zdobywając się na heroiczne akty odwagi na wzór najwyrazistszej i najtragiczniejszej chyba emancypantki przełomu wieków, Marii komornickiej. Nie musiała nawet zaprzątać sobie głowy pomniejszymi poświęceniami. Płeć nie była już synonimem nieprzekraczalnych granic, lecz powodem do dumy… walczyć należało raczej z surowym drylem i dyscypliną, panującymi w rodzinnym domu, aniżeli społecznymi uprzedzeniami.
Nowa epoka, jaka niespodziewanie rozpoczęła się w czerwcu 1914 roku, w okrutny sposób zaprzepaściła możliwość czerpania z trwałych systemów wartości poprzedniego stulecia, przyniosła powszechną dekonstrukcję sprawnie działającego dotąd świata. Dla tych, którzy zdążyli skosztować słodkiego dziewiętnastowiecznego owocu, nowa epoka musiała być bolesna w dwójnasób. Izabela kosztowała go jako młoda dziewczyna i dorastająca panienka.
Izucher Szwarc
Ale nie odbiegajmy w odległe lata późniejsze. Powróćmy do chwili, kiedy to dopiero przyszła na świat… oficjalnie to wydarzenie miało miejsce w Mińsku Mazowieckim w roku 1893, dziesiątego dnia kwietnia, miesiąca, w którym z największą troską sadzi się w ogrodach róże. Taką informację zawierał dowód osobisty, którym legitymowała się po wojnie. Ale istnieje inna, także oficjalna wersja tego wydarzenia… oficjalna, bo dostępna i znana z autobiograficznych wspomnień Beli. Gdyby jej uwierzyć, to należałoby przyjąć, iż Izabela Szwarc po raz pierwszy ujrzała piękno świata 5 listopada, w Sosnowcu, w roku nieokreślonym… w dalszej części wspomnień w sposób prędzej nieświadomy aniżeli zawoalowany zdradziła, iż był to rok 1898. w zestawieniu z rokiem podanym wyżej różnica to znacząca, bo pięcioletnia, a i kwiecień różni się zasadniczo od listopada… w listopadzie nie ma róż. Mogły być za to chochoły o groźnych obliczach oraz kozy. Sześć kóz Szmila i jego grubej żony, której peruka nieustannie zsuwała się na prawe ucho. Prócz zwierząt listopadowym narodzinom towarzyszyć miały w sposób znaczący atmosferyczne zjawiska – silny wiatr i ulewny deszcz tłukący o dachy. Kozy – dotąd zamknięte w niewielkiej oborze – w przypływie metafizycznego, z pewnością nieznanego im wcześniej impulsu, wdarły się rzekomo do domu, gdzie odbywał się długi i męczący poród. Najważniejszy, czarny kozioł, którego rogi wskazywały tajemniczo niebo, jako pierwszy przybył na spotkanie nowo narodzonego dziecka… wypowiadając słowa powinszowania, przepowiedział mu kozie szczęście³.
Nie istnieje inna relacja opisująca narodziny małej Szwarcówny.Ta zaś, którą otrzymali czytelnicy wspomnień, nosi znamiona misternie utkanej baśni. Jej autorka z upodobaniem odprawiała magiczne sztuczki nad sobą, nieustannie zmieniając swój wiek. Dodać należy, że nie działo się to za sprawą naturalnego upływu lat, ale swobodnego żonglowania faktami i wymysłami… w Curriculum Vitae, pisanym w roku 1917, złożonym w Uniwersytecie Warszawskim, pisała: „Urodziłam się dnia 5 listopada 1899 roku w Sosnowcu. Nauki początkowe pobierałam pod kierunkiem matki”. Datę tę potwierdza zapis na świadectwie dojrzałości, wydanym przez warszawskie gimnazjum żeńskie Kazimiery Kochanowskiej. Tego samego roku, na jednym z formularzy uniwersyteckich, w rubryce „Data urodzenia” wpisano rok 1898, przy czym dzień i miesiąc znane z Curriculum Vitae pozostały niezmienione⁴. W czym upatrywać owej płynności – trudno orzec. Nie dziwią zanadto nieścisłości, których dopuszczała się Bela podczas nagrywania audycji dla Polskiego Radia. Jako leciwa już kobieta, w jednym tylko cyklu wspomnień, podała dwie odmienne daty immatrykulacji, co wskazywało na dwie różne daty narodzin – rok 1895 i 1899. Różnica czterech lat przestaje być znikoma, wziąwszy pod uwagę czas trwania studiów uniwersyteckich. Jeszcze większy zamęt wprowadzają ankiety wypełniane dla Związku Literatów Polskich. Izabela, podpisująca się wtedy jako Czajka-Stachowicz, z powodzeniem dezinformowała bowiem nie tylko władze uczelni, czytelników i radiosłuchaczy, ale i współtowarzyszy pióra, z których niejeden był jej serdecznym przyjacielem. We wspomnianych dokumentach widnieją następujące daty i miejsca urodzenia: znany z dowodu osobistego 10 kwietnia 1893 (Mińsk Mazowiecki), 5 listopada 1896 (Mińsk Mazowiecki) oraz – rzecz niesłychana! – 5 listopada 1906 (Warszawa). Nietrudno zauważyć, że ostatnia z nich przeniosła naszą bohaterkę z wieku XIX w następne stulecie, a pierwszą dzieli od niej przeszło 13 lat, podczas których niejedno mogło się przecież wydarzyć. Wskazany rok 1906 gestem Krasickiego można zatem między bajki włożyć, podobnie zresztą jak skrajnie mu przeciwny rok 1893, mimo iż obstaje przy nim jeden ze słowników pisarzy⁵. Z pomocą przychodzi Antoni Marianowicz, który wiele lat temu podjął trud przedarcia się przez gęstą mgłę, spowijającą mityczne już początki Beli. Słusznie zauważył, że pobierając nauki na pensji pani Wereckiej, uczęszczała do jednej klasy z Ireną Goldberg, późniejszą Krzywicką. W związku z tym, że Krzywicka urodziła się w roku 1899, przypisuje Szwarcównie rok 1898 jako czas jej narodzin. Zirytowany konfabulacją, dodaje:
„Podobnie ma się sprawa z relacją, jak to Belunia doznała pierwszych erotycznych dreszczy, jadąc pociągiem pod opieką starszego od siebie, siedemnastoletniego Alfreda Lampego. Ale Lampe, późniejszy wybitny działacz Kominformu, urodził się w roku 1900, mógłby więc być co najwyżej przez starszą od siebie towarzyszkę (podróży) wysadzany na nocnik”⁶. Na rok 1898 wskazuje również Mary Seeman, kanadyjska profesor psychiatrii, kuzynka Beli. Twierdzi ona, że Szwarcówna była młodsza od jej ojca, Aleksandra Szwarca, ale ich wiek był zbliżony… w związku z tym, że Aleksander przyszedł na świat w tym samym roku co Krzywicka, rok 1898 zdaje się najtrafniejszym wskazaniem czasu narodzin jego kuzynki. Ponadto w zbiorowych wspomnieniach o Julianie Tuwimie Czajka wyznała, zapewne przez przypadek: „Był październik 1917 roku. Miałam wtedy dziewiętnaście lat…”⁷. Z kolei we wspomnieniu o Bolesławie Leśmianie pisała o przyjęciu urodzinowym zorganizowanym dla przyjaciół w roku 1937, kiedy to otrzymała przejmującą wiadomość o śmierci autora Sadu rozstajnego. A było to 5 listopada.
O ile ustalanie czasu narodzin pisarki prowadzi do klarownych wniosków, o tyle ustalenie wiarygodnego miejsca jej przyjścia na świat jest dziś w zasadzie niemożliwe… więcej zdziałałby w tej kwestii szczęśliwy traf, odsłaniający nieznane dotąd fakty, aniżeli dokładne studium zdarzenia. Jeśli chodzi o miejsce narodzin, to pojawiające się tropy wyodrębniają z mapy Polski imponujący jej fragment. Od samej pisarki pochodzą trzy, wymieniane z niejednakową częstotliwością zarówno w jej utworach, jak i źródłach pozaliterackich: Warszawa, Mińsk Mazowiecki i Sosnowiec… Warszawa jest miejscem najmniej prawdopodobnym. Została wymieniona zaledwie jeden raz, dodatkowo w jednej z ankiet wypełnianych dla Związku Literatów Polskich, które przez jego członkinię nie były traktowane z należną powagą. Ponadto rok 1906, widniejący tuż przy niej, umieszcza cały zapis w sferze żartu. Faktem jest, że Czajka była ze stolicą związana w sposób szczególny. Miłość, jaką darzyła wszystkie jej place, kawiarnie, trotuary i katarynki popchnęła ją zapewne do tak daleko idącego uproszczenia, skupiającego się innym razem w słowach: „Jestem… jestem rekwizytem starej warszawy”⁸. Mińsk Mazowiecki z kolei był zapewne zwrotem ku drugiej, zastępczej tożsamości, o której mowa będzie w odpowiednim miejscu, a która przejęta została przez wzgląd na stosowne okoliczności od niejakiej Stefanii Czajki, rzekomej prostytutki ochrzczonej w parafii w Mińsku Mazowieckim. Pewną wiedzę na ten temat przynosi książka Ocalił mnie kowal. Sosnowiec zaś Bela Czajka wskazywała jako miejsce swoich narodzin najczęściej. Pierwsza wzmianka o tym pojawia się już w roku 1917, w dokumentach Uniwersytetu warszawskiego… inny, dość nieprzewidywalny, trop prowadzi do Staszowa… wskazuje nań Mary Seeman… w Staszowie przyszła na świat w roku 1898 niejaka Bajla Szwarc, dwa lata wcześniej zaś – Abram Szwarc. Zastanawia w tym wypadku zbieżność imion i dat (brat Izabeli, Alfred, był od niej niewiele starszy). w pobliżu Staszowa znajdują się ponadto dwie niewielkie wsie – Czajków Północny i bliźniaczy Czajków Południowy. Do podobieństwa współbrzmienia owych nazw z późniejszym pseudonimem pisarki nie trzeba przekonywać. Trzeba dodać, że nazwy obu wsi pochodzą od nazwiska naczelnika plemienia, które osiedliło się u brzegów rzeki Kacanki, a brzmiało ono… Czajka! Powyższe przypuszczenia są daleko idące, płyną ze skojarzeń i stanowią niejako ciekawostkę, mimo to warto brać je pod uwagę.
Aleksander Szwarc
Niemożliwe byłoby pominięcie milczeniem tak skomplikowanych początków. Trudno wskazać jednoznaczny, zagarniający wszelkie niuanse powód konsekwentnego – bo permanentnego – fałszowania podwalin swojej tożsamości bądź, w łagodniejszych słowach, przyjęcie strategii zwodzenia wszystkich zainteresowanych sprawą. Marianowicz podjął próbę odpowiedzi na pytanie, skąd wziął się pomysł na wyhodowanie – i jakże pieczołowitą pielęgnację! – kłopotliwego gąszczu sprzecznych informacji: „Przypuszczalnie wychodziła z założenia, że kto przyszedł na świat wcześniej, ten ma większe pole manewru, gdy idzie o «piurblagizm»”⁹. w poglądzie tym może być ziarno prawdy. Cóż jednak począć z pomysłem ireny Krzywickiej, która z kolei odmłodziła siebie o pięć lat? Pozostawmy to pytania w sferze niedomówień.
Fałszywe tropy i rozmijające się drogowskazy, tak skutecznie wyprowadzające na manowce tych, którzy zapragnęli chciwie dotknąć tajemnicy początków Czajki, nie musiały być rozstawiane w rozmyślnym geście kłamcy. Chaotyczność i brak spójnej metody jej uników i manipulacji zdradzają raczej słabość do tworzonych naprędce historii, atrakcyjnych nie z uwagi na swą spójność, ale imaginacyjność właśnie. Dość wspomnieć kozła, któremu dostępne były tajemnice życia, a którego rogi wskazywały niebiańskie, astrologiczne konstelacje, składającego ojcu powinszowania z okazji narodzin pierwszej córki. Choć Czajka usiłowała umiejscowić swe życie w czasie i przestrzeni, próby te wymykały się spod kontroli. O linearności nie mogło więc być mowy. W życiu tak młodej, jak i sędziwej już Beli Czajki, nie było miejsca na szatkowanie życia czy, jeśli kto woli, segregowanie zdarzeń. Chwile wyrywały się z szeregu i wpadały w wielki wir, gdzie panował egalitaryzm i z taką samą powagą traktowało się to, co było, oraz to, co być mogło. Nieistotne stawały się pytania: gdzie, kiedy, w jakich dekoracjach. Królową była tam chwila, i to ona niejednokrotnie decydowała o tym, który element można z wiru wyswobodzić.
Wieści o rodzicach też były losowo z tego wiru wyciągane. O matce na przykład wiadomo, że była Francuzką, swój rodowód wywodzącą z domu Cuineau. Mówią tak nie tylko wspomnienia Czajki, ale i słowniki¹⁰. Tymczasem forma imienia Felice, którą posługiwała się Czajka, nie jest francuskim, lecz angielskim odpowiednikiem imienia Felicja. Ponadto rodowe nazwisko matki brzmiało… Kino. Wiele lat temu, w dalekim Montevideo, wyryto w kamieniu słowa: „Tu spoczywa najukochańsza żona i matka śp. Felicja Szwarc z d. Kino Kuczyńska, ur. we Włocławku dnia 23 czerwca 1947. Zmarła na obczyźnie”. Rodowód bynajmniej nie francuski. A jeśli niepolski, to najdalej niemiecki. Niewykluczone, że nazwisko Kino wywiedzione zostało od niemieckiego nazwiska Kuhn. Na kartach autobiografii Czajka kilkakrotnie przywoływała członków rodziny powinowatej z matką, na przykład wujostwo Helenę i Hermana Kino, wiodących życie początkowo we Włocławku, później zaś w Berlinie. Wiele wskazuje też na to, że rodzice pisarki poznali się na ziemi niemieckiej, nie zaś polskiej. Ojciec jej nazywał się Wolf Lajb Szwarc, nie zaś Wilhelm Schwarz, jak zapisywała we wspomnieniach córka. Zmiana imienia na starogermańskie oraz przyjęcie odmiennej pisowni nazwiska sugerują, że przed osiedleniem się w Polsce mógł on mieszkać z żoną w Niemczech. Co prawda źródła podają, że Wolf Szwarc przyszedł na świat w Brzezinach na wschód od Łodzi, jednak jego rodzina z pewnością miała z sąsiednim państwem wiele wspólnego. Samuel, jeden z członków rozległej rodziny Szwarców, przedłożył niegdyś swej bratanicy, Teresce Torres, skomplikowane dzieje protoplastów rodu. Początkowo nazwisko ich brzmiało Suarez, a rodzina mieszkała w Portugalii. Uciekli przed inkwizycją, chcąc uniknąć chrztu. „Kiedy przybyli do Niemiec, nazwano ich «Schwarz» – być może z powodu ciemnej karnacji, dla Niemców mogli być «Murzynami», a może dlatego, iż Niemcy źle usłyszeli wymowę «Szuarez» i zrobiło się z tego «Schwarz». A potem w Polsce, w zgodzie z miejscową pisownią, staliśmy się Szwarcami”¹¹.
Zdaje się, że Bela miała z Niemcami więcej wspólnego, niżby chciała. Być może, wiążąc matkę w tak szczególny sposób z Francją, w ostatniej przysłudze chciała jej nadać nieco blasku, pochodzeniem wytłumaczyć jej doskonały gust i nienaganne maniery, którym ta hołdowała jak najszlachetniejszym przymiotom ducha.
Dla odmiany Czajka szeroko i z dumą wyrażała się o swym żydowskim pochodzeniu. A miała czym szczycić się w tej materii. Ojciec jej był synem Majera Bera Szwarca, przyrodniego brata Izuchera (Suchera) Mosze Szwarca, przewodniczącego gminy żydowskiej w niesprawiedliwie dziś zapomnianym Zgierzu. Jako dziecko i dorastająca panienka nosiła Bela nazwisko najsłynniejszego wtedy maskila, zwolennika asymilacji i europeizacji Żydów, wielkiego erudyty, który ze swego rodzinnego miasta uczynił prężnie rozwijające się centrum kultury. Do domu działacza przybywali uczeni z całego świata, politycy związani z ruchem syjonistycznym i pisarze. Jego świątynią była imponująca biblioteka, wypełniona bezcennymi książkami i manuskryptami, zawierająca największy wówczas zbiór hebrajskich ksiąg i rękopisów.
Dom Izuchera Szwarca w Zgierzu – narożny budynek z prawej strony
Początkowo bywała Bela w Zgierzu wraz ze swym ojcem. Pozostawała w przyjaźni z członkami swej licznej rodziny i z wieloma przez długie lata utrzymywała serdeczne kontakty. Dziwi fakt, że tak niewielu utrwaliła w autobiografii. Powinowactwa z tą rodziną nie powstydziliby się najwięksi. Marek Szwarc na przykład był szanowanym francuskim rzeźbiarzem, Samuel Szwarc – badaczem dziejów marranów, Aleksander Szwarc – chemikiem i porucznikiem Polskich Sił Zbrojnych. Znała dobrze stryjecznego dziadka Izuchera i otaczała go należną czcią. Dane jej było przebywać w wielkim, kilkupiętrowym domu o bielonych wapnem ścianach, na których wisiały rysunki Marka wykonane jeszcze w czasach jego dzieciństwa. Bywała też z pewnością w zgierskiej synagodze, spoglądała do wnętrza kopuły, gdzie w sposób symboliczny panowały słońce, księżyc i gwiazdy… wiedzę o żydowskim pochodzeniu przyjmowała z powagą i chętnie i pomimo swej niezaprzeczalnej indywidualności – identyfikowała się z ludźmi o wyrazistym rysunku twarzy, zjednoczonymi i dumnymi.
O rodzinie matki można dziś powiedzieć niewiele. Z materiałów autobiograficznych, stanowiących w tej kwestii jedyne, choć wiarygodne raczej źródło, wiadomo, że rodziny matki i ojca stały z sobą w niejakiej sprzeczności, prezentując odmienne dążenia i ideały. Charaktery Wilhelma i Felicji, w sposób modelowy odmienne, połączyły się na zawsze w nazwisku Szwarc. Prawdopodobnie stworzyło to dla dzieci podwaliny pod arenę walki o przychylność rodziców i wpływy. Ci zaś w niepisanej umowie wytyczyli granicę swych zainteresowań, przebiegającą wyraźną linią pomiędzy wspólnym potomstwem. Izabela wcześnie dostrzegła, że cieszy się nieograniczoną niemal przychylnością ojca, a jednocześnie musi opanować trudną sztukę obrony przed nieustającą krytyką matki. Otwarcie wyznała, że od najmłodszych lat utożsamiała się z osobą ojca, zarówno z uwagi na fizyczne podobieństwo do niego, jak i usposobienie. Określiła go jako człowieka o niestabilnym życiu wewnętrznym, skłonnego do fantazjowania i wrażliwego, a przy tym dobrze wychowanego, prostolinijnego i pogodnego. Nie podzielał zainteresowania żony modą i towarzyskimi kurtuazjami, zdawało się, że nie przystaje do żadnego ze środowisk, w którym przyszło mu się znaleźć – w czym Izabela była do niego zupełnie podobna. Obraz matki wypadał niekorzystnie. Była to snobka nadużywająca gestu obrażonej królowej, a jej zachowanie zdradzało pretensje do arystokratyzmu. Pojęcie domu rodzinnego kojarzyło się Beli głównie z ojcem – niezależnie od sytuacji zawsze godnym zaufania i opiekuńczym. Nazywała go zatem opoką, przyjacielem i spowiednikiem. Miała świadomość, co dla kochającej córki musiało być przecież źródłem wewnętrznego dramatu, że była jego jedyną radością.
Zucher Szwarc z synem Aleksandrem i synową. Na kolanach trzyma ich dziecko, późniejszą Mary Seeman
Pewnego rodzaju rekompensatę stanowił wysoki status społeczny Szwarców. Wilhelm Szwarc był inżynierem metalurgiem¹², należał więc do klasy majętnych Żydów zasilających szeregi burżuazji. Przełom wieków przyniósł rozwój przemysłu, wspierany przez postęp techniczny. Dużymi miastami rządziły maszyny, maszynami zaś rządzili inżynierowie. Być może przeprowadzka Szwarców do warszawy, która miała miejsce około czwartego roku życia Izabeli, wiązała się bezpośrednio z chęcią rozwoju kariery Wilhelma. Stolica, będąc ośrodkiem starszym, posiadającym wypracowane drogą doświadczenia tradycje, nie wymagała ze strony bogacących się agresywnych i ryzykownych działań. Zwiększało to niewątpliwie ich swobodę i poczucie stabilizacji. Choć Wilhelm nie był krezusem epoki, jego majątek pozwalał rodzinie na dostatnie i wygodne życie. Matka regularnie jeździła do wód, niekoniecznie dla poratowania zdrowia, dom prowadziły gosposie, dziewczęta pobierały nauki u prywatnych guwernantek, uczęszczały na lekcje tańca i bez przeszkód rozwijały wszelkie swe zainteresowania… wystarczy jedno spojrzenie na fotografię Felicji wykonaną u progu nowego stulecia, by określić status społeczny rodziny. Jej strój w sposób nienaganny wpisywał się w ówczesne kanony mody. Ubrana była w obcisłą suknię z dopasowanym stanikiem. Rękawy skrojono w gigot, popularyzowaną wówczas w żurnalach formę rękawa bufiastego u góry, zdobionego marszczeniami i falbankami, a wąskiego przy nadgarstku. Efektu dopełniała misterna fryzura – miękkie fale upięte nisko nad karkiem – oraz wszechobecne secesyjne hafty wijących się pędów i polnych kwiatów. Niespełna roczną wtedy Izabelę, odzianą tradycyjnie w biały, pozbawiony ozdób strój, usadzono miękko na cokole (dodajmy dyskretnie, że niewinność, którą miał symbolizować jego kolor, nie przylgnęła do dziewczynki na długo). Fotografia zdradza nie tylko przywiązanie Felicji do powierzchowności, ale i dysponowanie finansami pozwalającymi sprostać wymaganiom stawianym przez ówczesne magazyny mód.
Od kóz Szmila zawędrowała więc Bela do nowoczesnej Warszawy. Wspominano tam jeszcze wiersze deklamowane przez Helenę Modrzejewską, oczekiwano elektrycznych latarni, wielkimi krokami zbliżała się rewolucja 1905 roku. Pierwszym stołecznym adresem Szwarców była najpewniej Marszałkowska 129.II KRÓL ZYGMUNT
Dla młodej Izabeli nastał czas kształcących zabaw i spacerów w towarzystwie matki i mówiącej wyłącznie po niemiecku bony. Wkrótce, na kompletach i pensjach, zadzierzgnąć miała pierwsze romanse z literaturą. Wtedy jeszcze nieśmiało brylowała w towarzystwie brata Fredka i siostry Ewy (najmłodsza z rodzeństwa, Ella, przyszła na świat około roku 1908 i przez kilka najbliższych lat pozostawała odporna na wdzięki i ekstrawagancje najstarszej z sióstr), służby i nowo poznanych koleżanek.
W sposób naturalny Warszawa stała się dla niej miastem rodzinnym i własnym, synonimem bezpiecznego domu. Nie przesłoniły tego wrażenia mijające lata, liczne wojaże, a nawet wojna zapisana w historii krwawą kartą. Miłość bezwarunkowa, z dobroduszną pobłażliwością akceptująca różnorodne zmiany, trwała w niej do ostatka, potęgowana nostalgią wspomnień w ostatnich latach życia. Wyznała więc któregoś razu:
Zdaje mi się, że najwłaściwszym określeniem będzie: stara płyta, stara, trochę uszkodzona od bombardowań, nadpęknięta – asfaltowa płyta z trotuaru warszawskiej ulicy, wrośnięta w bruk, jak kocie łby na dawnym Starym Rynku, wrośnięta kamieniem w to miasto jedyne na świecie, najbardziej bohaterskie, najbardziej romantyczne, śmiertelnie smutne i radosne, moje miasto – Warszawa. Czego bo ja nie pamiętam… I rok 1905, i krew rozlaną na placu Teatralnym, „stójkowych”, i kozaków galopem jadących przez ulicę Świętokrzyską na małych czarnych konikach, papachy zsunięte mieli z czoła… Pamiętam tętent tych koników i suche uderzenia kopyt o jezdnię. Pamiętam pierwszą karetkę Pogotowia Ratunkowego. (Mój ojciec z dumą nosił w klapie marynarki żeton jednego z pierwszych założycieli tej instytucji).
A więc tak. Słyszycie na podwórzu muzykę? Nie radio – nie megafon – nie. Kataryniarz przyszedł… prędko, prędko lecę na dół po schodach – prędko po dwa… po trzy stopnie. Kataryniarz ma na ramieniu dużą zieloną papugę… wyciągnie mi ona dziobem kartkę z wróżbą… tylko trzeba jej powiedzieć dzień i miesiąc urodzenia (roku nie trzeba) – a kataryniarz kręci korbą – we wszystkich oknach kamienicy ukazują się twarze i wszyscy nucą piękną pieśń o Cygance „Nad Ebru falą, goniąc spojrzeniem, / Młoda Cyganka siedziała”. (Ten kataryniarz – ta Cyganka nad Ebru falą… – ta papuga – to ja).
Z samego rana jeszcze ze snu nie mogę się otrząsnąć – czyj to głos mnie obudził? „Handełe, handełe – kupuję starzyznę. Handełe… handełe, sprzedaję, kupuję starzyznę…” – widzę starego Żyda w kapocie, w czapeczce z trójkątnym daszkiem. Słyszycie, handełe? (Ten Żyd z workiem z pejsami, ten handełe starzyzną – to ja)¹³.
Dzieci miały szczęście odebrać w warszawskich domach dobre wychowanie, zaznajomić się z wysoką kulturą, która w dużym stopniu stanowiła trzon ich edukacji i pełniła rolę wychowawczą. W dobrym tonie – iw dobrej praktyce – była nauka języków obcych. Opanowanie mowy Francuzów było punktem obowiązkowym, postrzeganym wręcz jako punkt honoru. Dom był gwarny i panował w nim wygłup, bezskutecznie tłumiony przez powściągliwą matkę. Akompaniowały mu zwierzęta – psy i koty – stale towarzyszące rodzinie Szwarców. Służba pozostająca w więcej niż poprawnych stosunkach względem pracodawców dała dzieciom lekcję równości i tolerancji.
Jedyną istotną rysą na krystalicznie czystym obrazie dzieciństwa były konflikty Felicji i Wilhelma, prowadzące do oziębłości i przyjęcia schematycznych ról w małżeństwie. W gestii Felicji leżało wydawanie dyspozycji i sprawowanie kontroli nad instytucją rodziny. O ile Wilhelm Szwarc nie zatracał się z racji stanu posiadania w poczuciu wyższości, o tyle jego żona doskonale czuła się w roli damy klasy uprzywilejowanej. Skupiona była na etykiecie i pielęgnowaniu pozorów i w tym duchu starała się wychowywać potomstwo. Czytywała współczesne powieści (Dziecko salonu Janusza Korczaka zajmowało w jej biblioteczce poczesne miejsce), orientowała się w nowatorskich kierunkach pedagogicznych, składała kurtuazyjne wizyty zapewniające jej ciągłość bywania w towarzystwie. Już w pierwszych latach życia Bela obserwowała zatem dwa niezależne od siebie modele egzystencji, sprzeczne i zapewne wprowadzające do umysłu młodego człowieka chaos. Różnice wzorców zachowań, przed jakimi stawała, wymuszały prawdopodobnie całkowite zanegowanie jednego z nich.
Tkanka podskórna wspomnień Czajki zdradza, że od najmłodszych lat podlegała systematycznej krytyce ze strony matki, według której córka żyła w świecie fantazji, zwalniającym ją z obowiązku nabierania towarzyskiej ogłady, troski o strój i dbałości o elegancję gestów. Mierził ją fakt, że pomimo podejmowanych wysiłków nawet jako dorastająca panienka Izabela rzekomo niewiele dbała o opinię tak zwanego środowiska, z jaką jej matka tak bardzo się liczyła. Pozostawała obojętna wobec przesadnie wytwornego stylu życia, który próbowano jej narzucić. Choć dziewczynce imponował zawsze nienaganny strój i maniery matki, jej elegancji długo nie naśladowała… i choć nie zapominała nigdy o byciu kobietą, na cyzelowanie własnego wizerunku brakło jej ponoć zapału. Jej myśli i działania skierowane były na rozmaite idee i cele – te zaś były wielkie, choć przy tym często wyimaginowane… wyżej nad wystudiowane pozy stawiała prostolinijność, spontaniczność i zdrową ambicję.
W kształtowaniu owego systemu priorytetów niebagatelną rolę odegrał ojciec. Niewykluczone, że chciał wynagrodzić córce dystans pomiędzy nią i matką. Izabela dorastała w przekonaniu, że Felicja poskąpiła jej swej miłości, całą uwagę koncentrując na Alfredzie i Ewie. Tu też miało źródło rozwinięte poczucie własnej wartości i nieugięta wiara we własne możliwości, moc twórczą i atrakcyjną powierzchowność… wydaje się, że gdyby Wilhelm i Felicja przejęli wzajemnie swoje role, ich córka byłaby szanowana z uwagi na intelektualne osiągnięcia, a jej życiowe drogi byłby wytyczane z należnym rozmysłem, sposób bycia powściągliwy i godny podziwu. Nigdy zaś nie byłaby dumna ze swych nóg, nie piłaby swobodnie wódki pod śledzika, nigdy nie zadarłaby spódnicy, stojąc na kawiarnianym stoliku i nie stałaby się bohaterką książek, które czytano z dreszczykiem erotycznej emocji bądź przynajmniej z wypiekami na twarzy. To właśnie ojciec, odpowiedzialny za stworzenie warunków do rozwoju samoakceptacji, śmiałości w podejmowaniu twórczych działań, a nawet swobody we wchodzeniu w relacje z innymi, uczynił z niej muzę. Toteż w dzieciństwie i wczesnej młodości Izabeli Szwarc upatrywać można przyczyn odpowiedzialnych za niestałość więzi emocjonalnych łączących ją później z mężczyznami. Felicja Szwarc zdawała się niezadowolona z męża i życia, jakie wiedli. Nie stroniła od głośnego nazywania swych uczuć, źle się o nim wyrażając w obecności córek. Jej postawa była źródłem negatywnych przekonań o mężczyznach i stała w opozycji do budowanego przez męża obrazu mężczyzn.
W kształtowaniu postaw pomagało młodej Beli środowisko zewnętrzne, koleżanki przepełnione pierwszymi młodzieńczymi fascynacjami oraz nauczyciele prowadzący „komplety” i nauczający na pensji. Szczególnie oddziaływała szkoła żeńska prowadzona przez Kazimierę Kochanowską przy ulicy Złotej 38, oparta na ideach humanizmu i wychowująca młode damy w poczuciu tolerancji i otwartości. Szwarcówna spędziła w niej cztery lata, odbierając wiedzę z zakresu literatury, języków obcych (łaciny, niemieckiego i francuskiego), historii, matematyki i fizyki. Z uwagi na wyznanie mojżeszowe została zwolniona z obowiązku nauki religii. Edukacja przebiegała w sposób, który oszczędził młodej dziewczynie przykrych kontaktów z postawami antysemickimi. Nie były one co prawda w owym czasie nagminne, jednak nawet drobne incydenty antyżydowskie mogły być odczuwane boleśnie przez panienkę świadomą swego pochodzenia, ale wychowaną w duchu polskości, w rodzinie w pełni zasymilowanej, niekiedy z wyższością traktującą prostych, jakby odciętych od świata ortodoksów. W jej otoczeniu były inne panienki Żydówki, choćby wspomniana Irena Goldberg. Szwarcównie daleko było do wizji świata podzielonego, niesprawiedliwie obdarowującego przywilejami, pełnego ludzi o nierównych możliwościach. We wczesnej młodości zdawała się przyjmować go w sposób bezrefleksyjny, za rzecz oczywistą mając wszelkie obecne na nim chropowatości i zabrudzenia, niedotyczące jej bezpośrednio.
Zdaje się, że w podobnie bezrefleksyjny sposób przyjęła nadejście I wojny światowej. Zresztą zdążyła już przywyknąć do obecności Rosjan. Na pensji Kazimiery Kochanowskiej po raz pierwszy zetknęła się z koniecznością nauki wschodniego języka, wyjątkowo dla niej enigmatycznego, dysponującego bezmiarem skomplikowanych w rysunku znaczków. Szok, jaki przeżyła w związku z tym nieznanym dotąd elementem edukacji, zawdzięczała ojcu. Chcąc wychowywać dzieci w duchu polskiego patriotyzmu, ochronił je przed nauką w rosyjskich szkołach. Niewykluczone, że z czasu wojny Izabela zapamiętała jedynie problemy z wyżywieniem, gliniasty chleb i rosyjskie, a potem niemieckie flagi powiewające na budynkach.
Utrzymywała po latach, że pierwszy rozmysł nad układem otaczającego ją świata nadszedł wraz z Alfredem Lampe. Twierdziła, że miała lat siedemnaście, gdy odebrała z jego rąk Manifest komunistyczny. A były to ręce nie byle jakie – należały do człowieka nietypowego, który jeszcze przed nastaniem II wojny totalnej działać miał w Związku Młodzieży Komunistycznej w Polsce i w Komitecie Centralnym Komunistycznej Partii Polski. Spotkała się wtedy z młodzieńczą jeszcze krytyką burżuazji i hołdowniczym zwrotem ku dzielnemu proletariatowi. Jeśli wierzyć wynurzeniom Szwarcówny, było to pierwsze wyciągnięcie ręki po owoc z drzewa poznania dobra i zła. Zapewne nieuświadomione wtedy ziarno solidarności z ludźmi o szczytnych ideach zaczęło kiełkować, a roślina, która z niego powstała, dojrzała kilka lat później – w czasach uniwersyteckich.
Tymczasem jednak, w 1917 roku, komisja egzaminacyjna ośmioklasowego gimnazjum żeńskiego w Warszawie wydała Izabeli Szwarc świadectwo dojrzałości, z widniejącymi na nim czterema trójkami i trzema czwórkami. Panienka słusznie uznała je za wytrych do kolorowego świata zmian i emocji. Z dumą przyniosła znak przygotowania do studiów wyższych pod dach kolejnego już warszawskiego domu w Alejach Jerozolimskich 35 m. 4.