- W empik go
Ta trzecia - ebook
Ta trzecia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 206 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pracownia, w której mieszkaliśmy i malowali ze Świateckim, była niezapłacona, raz dlatego, że w dwóch mieliśmy coś około pięciu rubli, a po wtóre, że czuliśmy zupełnie szczery wstręt do płacenia komornego. Nazywają nas, malarzy, rozrzutnikami, a ja po pierwsze wolę przepić pieniądze niż marnować je na płacenie gospodarzowi.
Co do naszego gospodarza, nie był to zły człowiek, a przy tym znaleźliśmy na niego radę.
Kiedy, zwykle rano, przychodził się upominać, Światecki, który sypiał na sienniku na ziemi, a nakrywał się turecką firanką, używaną przez nas jako tło do portretów, podnosił się do polowy i mówił grobowym głosem:
– Dobrze, że pana widzę, bo śniło mi się, żeś pan umarł.
Gospodarz, który był przesądny i widocznie bal się śmierci, mieszał się zaraz nadzwyczajnie. Światecki zaś rzucał się na wznak na siennik, wyciągał nogi, składał ręce na piersiach i mówił dalej:
– Takem pana widział jak teraz: miałeś pan białe rękawiczki z za długimi palcami i lakierki; zresztą nie byłeś pan bardzo zmieniony.
Wówczas ja dodawałem z kolei:
– Czasem się takie sny nie sprawdzają.
Zdaje się, że to "czasem" doprowadzało gospodarza do desperacji. Kończyło się na tym, że wpadał w gniew, trzaskał drzwiami i słyszeliśmy, jak schodził po cztery schody od razu, klnąc na czym świat stoi. Poczciwa dusza nie chciała jednak przysłać nam komornika.
Co prawda, to nie bardzo było co zabierać; zapewne obliczał sobie gospodarz, że do tej pracowni i przyległej do niej kuchenki sprowadzą się inni malarze i będzie to samo albo gorzej.
Jednak ostrze tego naszego sposobu stępiało z czasem. Gospodarz oswoił się z myślą o śmierci. Światecki zamierzał właśnie wykonać trzy obrazy w rodzaju Wirtza, pt. "Skon", "Pogrzeb" i "Przebudzenie się z letargu". Naturalnie we wszystkich miał figurować nasz kamienicznik.
Takie grobowe rzeczy stanowią specjalność Świateckiego, który, według własnego wyrażenia, maluje: "truposze", "trupielce" i "trupięta". Pewnie dlatego nikt nie chce kupować jego obrazów, bo zresztą ma talent. Posłał właśnie do Salonu paryskiego dwa "truposze", a że i ja posłałem moich "Żydów nad Wisłą", których w katalogu Salonu ochrzczono "Żydami nad rzekami Babilonu", więc czekaliśmy z niecierpliwością na wyrok jury.
Naturalnie Światecki przewidywał, że wszystko będzie jak najgorzej, że jury składa się z ostatnich idiotów, a choćby się nie składało z idiotów, to ja jestem idiotą, nasze obrazy są idiotyczne, a nagrodzenie ich byłoby szczytem idiotyzmu!
Ile ta małpa mi krwi napsuła przez dwa lata, w czasie których mieszkaliśmy razem, tego nie potrafię opisać.
Świateckiego cała ambicja polega na tym, żeby uchodzić za moralnego "truposza". Pozuje między innymi na pijaka, którym nie jest. Wlewa w siebie dwa albo trzy kieliszki wódki i patrzy, czy to widzimy, a gdy nie jest pewien, trąca którego z nas łokciem i spoglądając spode łba, pyta podziemnym głosem:
– Prawda, jak ja już nisko upadłem… co?…. prawda?….
Odpowiadamy mu na to, że jest głupi. Wówczas wpada we wściekłość i niczym nie można wprowadzić go w gorszy humor jak okazaniem niewiary w jego moralny upadek. Przy tym poczciwe chłopisko z kościami.
Raz zabłądziliśmy w górach w Salzkammergut, koło Zell am See.
Ponieważ zapadła noc i łatwo było kark skręcić, więc Światecki powiada do mnie:
– Słuchaj, Władek, ty masz większy talent, więc ciebie większa szkoda.
Ja pójdę naprzód… Jak zlecę, ty posiedzisz na miejscu do rana, a rano już sobie dasz jakoś rady.
– Nie pójdziesz naprzód – odpowiadam – tylko ja pójdę naprzód, bo mam lepsze oczy.
Na to Światecki:
– Jak karku dziś nie skręcę, to i tak skończę w kanale… wszystko mi jedno.
Zaczynamy się sprzeczać.
Tymczasem robi się ciemno jak w piwnicy. Koniec końcem umawiamy się, że pójdziemy na losy. Idziemy.
Światecki wyciąga węzełek i rusza naprzód.
Posuwamy się przełęczą. Z początku jest dość szeroko, później coraz węziej. O ile możem wymiarkować, w prawo i w lewo są przepaście, pewnie bezdenne.
Grzbiet staje się jeszcze węższy, a co więcej, okruchy zwietrzałych skał usuwają nam się spod nóg…
– Idę na czorakach, bo nie można inaczej! – mówi Światecki.
Rzeczywiście nie można było inaczej, więc opuszczamy się na czworaki i idziemy dalej jak dwa szympansy.
Ale wkrótce pokazuje się, że i to na nic. Grzbiet skalny robi się nie szerszy od końskiego. Światecki siada oklep, ja za nim i opierając się rękoma przed sobą, posuwamy się naprzód z nadzwyczajną szkodą naszych szat.
Po niejakim czasie słyszę głos Świateckiego:
– Władek!
– Co takiego?
– Grzbiet się skończył.
– A co dalej?
– Pusto… musi być przepaść.
– Weźże jaki kamień i ciśnij… posłuchamy, czy długo leci.
W ciemności słyszę, jak Światecki maca rękoma, by wynaleźć jaki okruch zwietrzałej skały, a następnie mówi:
– Ciskam… słuchaj!
Nadstawiamy obaj uszu…
Cisza!
– Nie słyszałeś nic?
– Nie!
– Ładnieśmy się wybrali! Musi być ze sto sążni.
– Ciśnij jeszcze raz.
Światecki wynajduje większy okruch, ciska.
Ani odgłosu.
– Cóż tam dna nie ma czy co! – mówi Światecki.
– Trudna rada! Będziemy siedzieli do rana.
I siedzimy. Światecki puszcza jeszcze parę kamieni; wszystko na próżno. Upływa godzina, druga, wreszcie słyszę głos Świateckiego:
– Władek, a nie zdrzemnij się… nie masz papierosa?
Pokazuje się, że papierosy mam, ale zapałki wyszły nam obydwóm.
Rozpacz! Godzina może być pierwsza w nocy albo nawet i nie tyle. Zaczyna popadywać drobniuchny deszcz. Naokoło ciemność nieprzebita. Dochodzę do przekonania, że żyjąc między ludźmi, czy w miastach, czy na wsi, nie mamy pojęcia, co to jest cisza. Ta, która nas otacza, aż w uszach dzwoni.
Słyszę niemal, jak krew krąży mi w żyłach, a bicie własnego serca słyszę doskonale.
Z początku położenie zajmuje mnie.
Siedzieć wśród głuchej nocy na skalistym grzbiecie jak na koniu i tuż nad niezgłębioną przepaścią, to się przecie byle stołecznemu łykowi nie trafi; ale wkrótce robi się zimno, a na dobitkę Światecki zaczyna filozofować:
– Cóż to jest życie? Życie jest to po prostu świństwo. Powiadają: sztuka! sztuka! Niech mnie razem ze sztuką… Czyste małpiarstwo natury, a w dodatku podłość… Dwa razy widziałem przecie Salon. Nasłali tyle obrazów, że można by z tego płótna porobić sienniki dla wszystkich Żydów w świecie, a cóż to było? Najpodlejsze schlebianie gustom sklepikarzy, jakie tylko być może, obrachowane na handel czy na napychanie brzuchów. Nierząd sztuki, nic więcej! Żeby tam sztuka była, to by ją paraliż trzasnął, na szczęście prawdziwej sztuki nie ma na świecie… jest tylko natura. Być może, że natura to także świństwo… Najlepiej byłoby skoczyć tam ot… i raz skończyć. Zrobiłbym to, gdybym miał wódkę, ale że nie mam wódki, więc tego nie zrobię, bom sobie przysiągł, że trzeźwy nie skończę.
Byłem przyzwyczajony do gadaniny Świateckiego, jednak wśród tej ciszy i zabłąkania, w chłodzie, w ciemności, nad przepaścią, słowa jego nastroiły i mnie ponuro. Na szczęście wygadał się i ustał. Rzucił jeszcze parę kamieni, powtórzył jeszcze parę razy: "Ani słychu!" – i odtąd milczeliśmy ze trzy godziny.
zdawało mi się, że zaniedługo powinien się był zacząć brzask, gdy nagle usłyszeliśmy nad głowami krakanie i szum skrzydeł.
Było jeszcze ciemno i nie mogłem nic dojrzeć, ale byłem pewien, że to orły poczynają krążyć nad przepaścią; "kra! kra!" rozlegało się coraz silniej w górze i w ciemności. Dziwiło mnie, że słychać tak dużo tych głosów, jakby przelatywały całe legiony orłów. Ale bądź co bądź zwiastowały one dzień.
Jakoż po niejakim czasie dojrzałem swoje ręce oparte o brzeg skalisty, potem zarysowały się przede mną plecy Świateckiego, zupełnie jak czarna sylwetka na cokolwiek mniej czarnym tle. Tło owo bladło z każdą chwilą.
Nastepnie pyszny, bladosrebrny ton począł przeświecać na skale, na plecach Świateckiego i nasycał coraz bardziej ciemność, zupełnie jakby kto dolewał do niej srebrnego płynu, który wsiąkał w nią, mieszał się z nią, czynił ją z czarnej szarą, z szarej perłową. Była w tym jednocześnie jakaś surowość i wilgoć; nie tylko skała, ale i powietrze wydawało się mokre.
Co chwila robi się świetliściej.
Patrzę, staram się zapamiętać te zmiany tonu i po trosze w duszy maluję, gdy nagle przerywa mi okrzyk Świateckiego:
– Tfu! idioci!
I plecy jego giną mi z oczu.
– Światecki! – krzyczę – co robisz!
– Nie wrzeszcz! patrz!
Przechylam sie, spoglądam – cóż się pokazuje? Oto siedzę na skalistym zrębie, zapuszczającym się w łąkę, która leży może o półtora łokcia poniżej.