- W empik go
Tabu i niewinność - ebook
Tabu i niewinność - ebook
Aleksander Smolar wie, że „słowo ma znaczenie decydujące”, by zacytować Jerzego Giedroycia z zamieszczonej w tym tomie rozmowy. Dlatego używa słów nie jak polityk, dla którego są one instrumentem walki o władzę, tylko jak intelektualista, któremu pomagają w dochodzeniu do prawdy. W tym sensie był zawsze spectateur engagé, by użyć klasycznej formuły kojarzącej się z innym jego rozmówcą, Raymondem Aronem. W przypadku Smolara ów decydujący krytyczny dystans to nie tylko postawa duchowa – także fakt geograficzny. Ostatnie 20 lat spędził między Paryżem a Warszawą. Zarówno w długofalowym, biograficznym sensie, jak i doraźnym – z tygodnia na tydzień – można nazwać jego życie nieprzerwaną podróżą z Warszawy do Warszawy.
Timothy Garton Ash
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 97883-242-1429-7 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Timothy Garton Ash
SŁOWO „analiza” ma starogreckie korzenie i pierwotnie znaczyło rozkładanie czegoś na części, celem lepszego zrozumienia. W różnych znaczeniach pojawia się w matematyce, gramatyce, chemii i optyce. W filozofii słowo to ma dalsze konotacje: „poszukiwanie źródeł badanej rzeczy”, odkrywanie ogólnych zasad tkwiących u podłoża określonych zjawisk.
Aleksander Smolar jest znakomitym analitykiem polskiej polityki, moim zdaniem najlepszym z żyjących. Można spytać, jaki zestaw cech o tym decyduje. Odpowiedzi dostarczają zebrane tu eseje. Analizując jego analizy, dostrzegamy elementy składowe.
Po pierwsze, można powiedzieć o nim w czasie teraźniejszym to, co on sam mówi tu w przeszłym o Marku Edelmanie: „pasjonował się polityką”. Znajomy Anglik powiada, że brytyjska polityka jest dla niego jak grany codziennie teatralny spektakl. Budzi się rano i myśli: „co też zdarzy się dzisiaj na scenie?” Sądzę, że tak jest z autorem tych esejów.
Wielu dzielących z nim tę pasję wybrało karierę polityka, angażując się bezpośrednio w partyjną rywalizację o władzę. Smolar, owszem, włączył się czynnie we wspieranie KOR-u i całej polskiej opozycji demokratycznej, a po roku 1989 partycypował w narodzinach, życiu doczesnym i wreszcie pozagrobowym Unii Wolności i Unii Demokratycznej. Jednak zawsze zachowywał tak potrzebny dobremu analitykowi krytyczny dystans. Wiedział, że „słowo ma znaczenie decydujące”, by zacytować Jerzego Giedroycia z zamieszczonej w tym tomie rozmowy. Dlatego używał słów nie jak polityk, dla którego są one instrumentem walki o władzę, tylko jak intelektualista, któremu pomagają w dochodzeniu do prawdy. W tym sensie był zawsze spectateur engagé, by użyć klasycznej formuły kojarzącej się z innym jego rozmówcą, Raymondem Aronem.
W przypadku Smolara ów decydujący krytyczny dystans to nie tylko postawa duchowa — także fakt geograficzny. Opuściwszy Polskę w 1971 roku wskutek niesławnych wydarzeń Marca 1968 i ich konsekwencji, które snują się po tej książce jak duch ojca Hamleta, przez blisko 40 lat mieszkał w Paryżu. Ostatnie 20 spędził między Paryżem a Warszawą. Zarówno w długofalowym, biograficznym sensie, jak i doraźnym — z tygodnia na tydzień — można nazwać jego życie nieprzerwaną podróżą z Warszawy do Warszawy. Smolar zna najświeższe szczegóły każdego, jakkolwiek błahego wydarzenia w polskiej nieraz przygnębiającej polityce, lecz zarazem potrafi z paryskiego dystansu ujrzeć szerszy obraz. Szczególnie wzbogacające, co widać wyraźnie w tej książce, okazują się międzynarodowe porównania — z Europą Środkowo-Wschodnią, lecz i dużo dalsze. Słychać w niej niemilknące echa autorytarnych i post-autorytarnych doświadczeń Hiszpanii, Portugalii i Ameryki Łacińskiej.
Te geograficzne obserwacje przenoszą się na literaturę. Jak jego przyjaciel Pierre Hassner — aronowskiego chowu analityk stosunków międzynarodowych — tak i Smolar robi wrażenie, że wszystko przeczytał i każdego wysłuchał. Jego teksty roją się od odniesień do innych autorów i myślicieli, których spostrzeżenia często kondensuje w jedną zwięzłą i celną formułę. Jego teksty, a zwłaszcza rozmowy z nim są niczym szkatułka z klejnotami wyjmowanymi z oszałamiającą szybkością. Tyle jest do powiedzenia, tak mało czasu. Jednak zrozumienie subtelności, złożoności i niuansów nie przesłania Smolarowi szerszego widoku — patrząc na drzewa, widzi i las.
Smolar ma dar reportażysty uchwycenia istotnych szczegółów (talent w pełni rozwinięty w opisach postkomunistycznej Europy jego syna Piotra). Zauważa na przykład, że w latach 1976–1977 datki na KOR zbierano w niektórych ministerstwach albo że w Bolonii w 1971 roku spotkał więcej komunistów niż dotąd przez całe życie w Polsce. Lubi też termin „olszewicy” oznaczający polską radykalną prawicę po 1989 roku. Jednak nie zatrzymuje się długo na powierzchni zjawisk. W odróżnieniu od reportażysty, dla którego pierwszym celem jest oddanie odczuć, klimatu, kolorytu czy emocji, jako analityk chce niczym osiemnastowieczny anatom sięgnąć skalpelem pod skórę, zobaczyć mięśnie, ścięgna, kości. Dobrym tego przykładem jest esej Polska rewolucja, którą dzieli Smolar na trzy klasyczne nurty: umiarkowanych, radykałów i ludzi ancien régime’u, których w specyficznym kontekście postkomunistycznej Polski nazywa „staro-nowymi”. To oczywiście uproszczenie, ale jakże pouczające.
Dwa inne niezbędne elementy uzupełniają tę krótką analizę analiz Aleksandra Smolara. Pierwszy to klarowny, ostry styl, daleki od pompatycznego mętniactwa większości tekstów naukowych, lecz nigdy nie ześlizgujący się w dziennikarską powierzchowność. Autor nie boi się śmiałych, czasem szokujących tez, ale zawsze wspiera je faktami i argumentami.
Po drugie, jak wszystkie dobre analizy polityczne, i jego opierają się na znajomości historii. Związki między pamięcią i historią — indywidualną i zbiorową — są bowiem drugim ważnym wątkiem jego pisarstwa, również tego tomu. Interesuje Smolara pamięć jako taka, vide jego pouczające eseje o Francji. Ale najbardziej interesują go dwie tożsamości zbiorowe, własne by tak rzec prawe i lewe ramię — tożsamości polska i żydowska. Nie byłoby chyba błędem powiedzieć, że oba te ramiona są obolałe, jak u kogoś (autor wie to najlepiej), kto doznał w wypadku bolesnej kontuzji.
Jest fascynujący moment w rozmowie z Jerzym Giedroyciem z połowy lat 70., opublikowanej po raz pierwszy w 1986 roku, teraz tu przedrukowanej i do dziś wypełnionej żywymi treściami. Rozważając bolesne zawiłości stosunków polsko-żydowskich, Giedroyc mówi: „Tak, to jest trudna sprawa, która zresztą ogromnie nam szkodzi i bardzo nas zatruwa. No ale, wie pan, to jest straszny naród”. Na to Smolar wtrąca jedno słowo: „Który?” A Giedroyc: „No, Polacy”.
W tym miejscu czuję się w obowiązku, parafrazując sławne słowa Rainera Marii Rilkego (ein jeder Engel ist schrecklich, każdy anioł jest straszny), rzec: każdy naród jest straszny. Mówiąc dokładniej, każdy jest straszny na swój sposób. Niemcy, Francja, Anglia, Ameryka — każdy z tych krajów w jakiejś straszności się specjalizuje (Ameryka na przykład w paranoicznym polowaniu na czarownice: w XVII wieku Massachusetts, w latach 50. mccarthyzm, wreszcie po 11 września 2001). Straszna narodowa specyfika pojawia się i wchodzi w fazę ostrą w czasach rosnącego napięcia, wojny, ekonomicznych załamań i w innych sytuacjach wyjątkowych.
Wiele jest pól minowych i krętych ścieżek w relacjach między europejskimi narodami — wystarczy pomyśleć o stosunkach angielsko-irlandzkich, niemiecko-rosyjskich czy kastylijsko-baskijskich w Hiszpanii. Ale z pełnym przekonaniem stwierdzić mogę, że żadne miny nie są bardziej wybuchowe ani żadne ścieżki bardziej (także emocjonalnie) splątane niż to, co nazywane bywa stosunkami polsko-żydowskimi. Lasciate ogni speranza, voi ch’entrate!
Z równym przekonaniem dodam, że nie ma lepszego niż Aleksander Smolar przewodnika po tym labiryncie. Nie omijając żadnych trudności, jasno ukazuje on całą złożoność sytuacji. Jego wczesny esej Tabu i niewinność (1986) pozostaje — przy wszystkim, co potem napisano — jedną z najbardziej zniuansowanych i przenikliwych analiz traum lat 30. i 40. W późniejszym, zatytułowanym Paryski Maj i polski Marzec, zauważa z nutą rozmyślnej przesady, że absurdem jest mówić o dialogu polsko-żydowskim we współczesnej Polsce, bo nie ma już strony żydowskiej. W rezultacie „Polska prowadzi dialog ze sobą”. Analizując to, co wydarzyło się w Marcu 1968, pisze: „Władze rozpoczęły bowiem «odżydzanie PRL-u» dlatego, że liczyły na popularność, a przynajmniej na bierną przychylność dla takiej polityki części społeczeństwa”. Jego komentarz liczy cztery słowa: „I nie przeliczyły się”.
Następnie stawia wprost pytanie, nad którym sam nieraz się zastanawiałem: „skąd tylu Żydów, Żydów-Polaków, Polaków żydowskiego pochodzenia, Polaków o żydowskich korzeniach — och, jakie język polski ma z Żydami problemy! — wśród inicjatorów ruchu 1968 roku?” (w tej liczbie, rzecz jasna, on sam). Odpowiada wstępną hipotezą: „Czy więc zaangażowanie w rewolty 1968 roku nie może być interpretowane jako bunt postholokaustowej generacji przeciwko tragicznemu ciężarowi historii pokolenia rodziców?”
Rozszerzyłbym tę argumentację. Jest tezą czysto empiryczną, której zaprzeczyłoby niewielu (jeśli w ogóle) zagranicznych badaczy polskiej historii, że ta niewielka grupa (jakkolwiek dokładnie by ją zdefiniować) odegrała ogromną, nieproporcjonalną do liczebności rolę w bezprecedensowym, rozciągniętym na lata 1968–1989, pokojowym wyzwoleniu Polski, a potem, w następnym dwudziestoleciu, w demokratyzacji i integracji kraju z Europą. Godnym uwagi faktem, jawnie sprzecznym z odruchem kojarzenia Polski z antysemityzmem (ciągle jakże częstym w Ameryce, Francji czy Wielkiej Brytanii) jest to, że przez ledwie dwie dekady niepodległa Polska miała trzech szefów dyplomacji żydowskiego pochodzenia. Czyli więcej przez 20 lat niż Ameryka przez lat 200. Nie ma jednego, prostego wyjaśnienia tego wyjątkowego polsko-żydowskiego wkładu w odrodzenie się wolnej Polski. Każdy kroczył nieco inną ścieżką, tylko indywidualne biografie kryją więc przekonującą odpowiedź.
Eseje Smolara na ten temat są chyba najgłębsze w całym zbiorze, należą też do najbardziej osobistych. Ale żaden nie jest głębszy ani bardziej osobisty niż hołd Markowi Edelmanowi — mowa pogrzebowa, trafnie zamykająca ten tom. W tym uczciwym i poruszającym eseju autor pyta: „Jak być Polakiem, nie przestając być Żydem?” Pisze o „autentycznym żydostwie” Edelmana, od którego sam został „odcięty przez historię, wybory rodziców, i też (…) własne decyzje na rzecz Polski i polskości”.
W tym miejscu, z dystansem insidera—outsidera, chciałbym pokusić się o uwagę, która — jak sądzę — tu pasuje. Wiele czołowych postaci brytyjskiego życia umysłowego i publicznego uznać można według niektórych kryteriów za Żydów. W ściśle określonych kontekstach można ich określić mianem „brytyjskich Żydów”. W większości sytuacji nazwałoby się ich po prostu Brytyjczykami. W obszerniejszych biograficznych opracowaniach byliby nazwani „żydowsko-brytyjskimi” albo też „brytyjsko-żydowskimi” pisarzami, prawnikami, dziennikarzami, politykami itp. Z wszystkimi stosownymi zastrzeżeniami uznać to chyba wolno za semantyczną oznakę pewnej cywilizowanej normalności. Przez swoje życiowe wybory, osobowość, sposób myślenia, oddanie sprawie polskiej wolności i odwagę intelektualnej klarowności, z jaką patrzy na polsko-żydowską historię, Aleksander Smolar przyczynił się walnie do zbliżenia wolnej Polski do owego cywilizowanego stanu.
Jego udział w budowaniu w Polsce nowoczesnej normalności wykracza jednak daleko poza tę szczególną kwestię. Kiedy mówimy o „normalności”, a zwłaszcza „normalizacji”, wskazana jest ostrożność. W XIX i na początku XX wieku Wielka Brytania stawiana była w wielu europejskich krajach (także w Niemczech) za wzór nowoczesnej normalności, jednak Brytyjczycy szczycili się swą wyjątkowością. Mówiąc o „normalizacji” Czechosłowacji po inwazji w sierpniu 1968 roku, Związek Radziecki miał na myśli powrót do komunistycznej normy. Po zjednoczeniu Niemiec w 1990 roku konserwatywni niemieccy intelektualiści mówili o „normalizacji” kraju. Chodziło im o to, żeby Niemcy jako naród i państwo bardziej przypominały dzisiejszą Francję. Ale czy Francję początku XXI wieku można nazwać normalną? Co do Polski, to, że jest ona krajem suwerennym, niepodległym i samorządnym, że należy do wspólnoty bezpieczeństwa i współpracy gospodarczo-politycznej na równych prawach ze swymi zachodnimi, północnymi i południowymi sąsiadami, należy historycznie rzecz biorąc uznać za stan z gruntu nienormalny — zupełnie nieznany w jej nowożytnych dziejach.
Jednak w Europie początku XXI stulecia wiemy mniej więcej, co mamy na myśli — nawet jeśli nasze normy były w przeszłości (i mogą, niestety, okazać się w przyszłości) od normalności dalekie. W zakres tej nowoczesnej, europejskiej normalności wchodzi prawno-polityczna suwerenność dobrowolnie delegowana w ramach Unii Europejskiej i NATO. Ale należy do niej też swoista suwerenność psychologiczna i intelektualna w odniesieniu do zarówno przeszłości, jak przyszłości. W pierwszym przypadku oznacza ona stan, który nazwałem mezomnezją. Nie jest to hipermnezja miejsc takich, jak Jugosławia lat 90., z ich obsesyjnym rozpamiętywaniem przeszłości i brakiem jasnej granicy między nią a teraźniejszością. Ale nie jest to też amnezja Niemiec lat 50. czy Hiszpanii lat 70. Historia jest znana, ze swymi jasnymi i ciemnymi stronami. Została publicznie udokumentowana i uznana. Ale nie przyprawia o traumatyczną udrękę społeczeństwa ani jego zbiorowej świadomości. Uważam, że dopiero po 1989 roku Polska zyskała szansę wypracowania sobie „normalnego” albo może raczej zdrowego podejścia do historii. Nie będąc już jej ofiarą — ostatecznie od 20 lat należy do obozu zwycięzców — winna móc spokojnie uznać zarówno dobro, jak i zło własnej przeszłości.
Suwerenność psychologiczno-intelektualna odnosi się również do przyszłości. W kilku miejscach tego tomu mówi Smolar, że Polacy muszą nauczyć się myśleć o sobie nie tylko „my, Polacy”, ale i „my, Europejczycy”. Polska jako liczący się europejski kraj ma teraz szansę kształtować nie tylko własne losy, ale i losy całego kontynentu, a także Europy w coraz mniej europejskim świecie. (Do wielu publicznych działań Smolara należy udział w gronie zarządzającym Europejską Radą Stosunków Zagranicznych, która zajmuje się budowaniem europejskiej polityki zagranicznej). Polska jest przecież jednym z sześciu największych krajów Unii Europejskiej i jedynym regionalnym mocarstwem w jej wschodniej połowie. Kiedy Polacy mówią „Zachód”, nadal często myślą, że jest on gdzie indziej. Dziś Polska jest częścią Zachodu — albo tego, co z niego w sensie geopolitycznym zostało w coraz bardziej post-zachodnim świecie. Zachód to my.
Jako pisarz i komentator, jako analityk polskiej polityki szanowany przez polskich polityków z lewicy i prawicy, a także przez czytelników z całego świata, wreszcie jako prezes Fundacji im. Stefana Batorego, odgrywającej w Polsce doniosłą rolę jako forum cywilizowanej debaty o polityce i sprawach publicznych, Aleksander Smolar przyczynił się jak mało kto do powstania nowoczesnej, europejskiej Polski suwerennej psychologicznie i politycznie w relacjach ze Wschodem i Zachodem, z przeszłością i przyszłością. O tym świadczy ten wybór esejów, szkiców i wywiadów z ostatnich 30 lat.
Oksford, luty 2010
Przełożył Sergiusz KowalskiJechałem w pustkę, wracałem z radością
Andrzej W. Pawluczuk: Proszę przypomnieć czytelnikom „Tygla Kultury”, w jakich okolicznościach udawał się Pan na emigrację.
Aleksander Smolar: Wyjechałem w lutym 1971 roku, można powiedzieć, że była to opóźniona emigracja marcowa. Wyrzucono mnie z Uniwersytetu Warszawskiego, gdzie byłem asystentem. Po rocznym pobycie w więzieniu imałem się różnych zajęć, gdyż nie miałem możliwości kontynuowania pracy akademickiej. Zdecydowałem się więc na emigrację.
Pojechałem najpierw do Włoch; przez pierwszy rok byłem na amerykańskiej uczelni w Bolonii, Johns Hopkins University (szkoła stosunków międzynarodowych), a później szukałem pracy w pięciu różnych krajach, nie wiedząc, gdzie będę ostatecznie mieszkać. Potem dostałem pracę w Paryżu, w Krajowym Centrum Badań Naukowych (CNRS), co w polskich kategoriach byłoby odpowiednikiem akademii nauk.
Powiedział Pan, że była to spóźniona emigracja marcowa. Czy to znaczy, że nie czuł Pan wcześniej presji, nie zmuszano Pana do wyjazdu?
Nikt mnie do wyjazdu nie zmuszał, to była decyzja, z którą zmagałem się długo, a która została podjęta z opóźnieniem ze względu na ogólną sytuację, w której się znalazłem.
Jaka to była sytuacja?
Osobista, zawodowa, poczucie marginalizacji zarówno w sferze osobistej, jak i zawodowej.
Z jakim nastawieniem wyjeżdżał Pan z Polski?
Przede wszystkim z dużą dozą niepewności. Zawsze, poza pracą akademicką, były dla mnie ważne sprawy publiczne. Od wielu lat byłem zaangażowany w ówczesną, skromną działalność opozycyjną — to był dla mnie istotny wymiar, ale emigrując, nie wiedziałem, jaki będę mógł wybrać model życia. Niczego nie byłem pewien, gdyż wyjeżdżając, nie miałem niczego załatwionego, a przede wszystkim — pracy. Jechałem w kompletną pustkę. Nie wiedziałem także, jakie tam, za granicą, będą możliwości działania na rzecz Polski. Innymi słowy, mając wtedy lat prawie trzydzieści, jechałem w świat, nie mając żadnych punktów orientacyjnych. Ale bardzo szybko, bo zaledwie pół roku później z rodziną, która mieszkała w Szwecji, i wraz z gronem przyjaciół podjęliśmy decyzję o wydawaniu pisma.
To był kwartalnik „Aneks”?
Tak, „Aneks”, który ukazywał się przez siedemnaście lat, od 1973 roku.
Jak Europa przyjmowała w tamtym czasie polską emigrację?
Polska emigracja nie była wówczas masowym zjawiskiem. Oczywiście to wszystko, co wydarzyło się w Polsce w związku z tak zwanym Marcem, wywołało duży rezonans, toteż ci, którzy wyjeżdżali w 1968 i 1969 roku, spotykali się z daleko idącą pomocą. Ja wyjeżdżałem już w innym okresie i moim priorytetem było kontynuowanie pracy akademickiej, czego nie mogłem robić w Polsce. Toteż w moim przypadku nie odgrywało roli, jakie było ogólne nastawienie do emigracji, ale istotna była decyzja konkretnej uczelni: czy mnie chcą, czy nie. Przez rok byłem na uniwersytecie w Bolonii, ale na bardzo specyficznych warunkach. W zasadzie przyjęto mnie tam jako studenta, a ja przecież byłem już po studiach, a na Uniwersytecie Warszawskim pracowałem jako asystent. Ale chodziło o to, by dać mi szansę przeżycia roku za bardzo skromne stypendium, które wynosiło 100 dolarów miesięcznie. A kiedy ten rok dobiegł końca, złożyłem podania do uczelni w pięciu różnych państwach. Jak Pan więc widzi, nie można mówić o żadnych ogólnych regułach, dotyczących przyjmowania emigrantów.
Ale traktowano Was chyba jednoznacznie jako wychodźstwo polityczne?
Byliśmy postrzegani jako ofiary różnego rodzaju dyskryminacji, jako uchodźcy z kraju niedemokratycznego. Zdarzyło się nawet raz, że mój status uchodźcy z Europy komunistycznej pomógł mi w staraniach o pracę. Kiedy ubiegałem się o stałe zatrudnienie w Krajowym Centrum Badań Naukowych w Paryżu, były tylko dwa wolne miejsca, a kandydatów, jak co roku, kilkudziesięciu. Wygrałem dzięki pewnego rodzaju kontraktowi, który został zawarty w komisji naukowej CNRS pomiędzy lewicą a prawicą. Otóż akurat napłynęła w tym czasie, po obaleniu prezydenta Allende, duża emigracja z Chile — oczywiście — lewicowa. Prawica zgodziła się na przyjęcie Chilijczyka pod warunkiem, że lewica zgodzi się, by przyjęto mnie — emigranta z Polski. Nie bez znaczenia było też poparcie Raymonda Arona, który mnie — mogę tak powiedzieć — przygarnął od pierwszych dni mojego pobytu we Francji. I to był jedyny przypadek, kiedy skorzystałem ze statusu uchodźcy politycznego.
A jakie było samopoczucie polskich emigrantów? Czy można mówić, że mniej lub bardziej świadomie nawiązywaliście do tradycji Wielkiej Emigracji?
Myślę, że ostatnim pokoleniem, które miało takie poczucie, była emigracja wojenna, która utrzymała instytucje niepodległej Rzeczpospolitej; miała ona silne poczucie legitymacji narodowej. Żywa była w niej tradycja romantyczna i bezpośrednie odwoływanie się do doświadczeń Wielkiej Emigracji.
Później wyjazdy z Polski były już — powiedzmy — wąskim strumyczkiem, nie było masowego zjawiska uchodźstwa, które daje legitymację do reprezentowania kraju. Natomiast w naszym przypadku jakiekolwiek aspirowanie do tworzenia za granicą polskiego Piemontu byłoby dowodem megalomanii i wyglądałoby śmiesznie. Mieliśmy oczywiście poczucie, że to, co robimy na obczyźnie, powinno służyć krajowi, ale bez megalomańskich aspiracji. Na ten temat wiodłem spór z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim. Środowisko „Kultury” uznało, że po 13 grudnia 1981 roku punkt ciężkości polskiego życia narodowego znowu przenosi się na emigrację. Była to fałszywa diagnoza, ale rozumiałem, że pokolenie Herlinga-Grudzińskiego mogło tak myśleć.
Nie było przypadkiem, że nasze pismo nazwaliśmy „Aneks”, co jednocześnie było skromnym programem. Nasza działalność była pomyślana właśnie jako aneks, dodatek, uzupełnienie niezależnych działań podejmowanych w Polsce.
A oczywiste było dla Was, że należy od razu przystąpić do pracy na rzecz kraju? To jest wszak tradycja każdego pokolenia polskiej emigracji politycznej.
Tak, oczywiście, ale z poczuciem dużej skromności i z uważnym wsłuchiwaniem się w głos środowisk i grup aktywnych intelektualnie i politycznie w Polsce. My przecież, a mówię o nielicznym środowisku skupionym wokół kwartalnika „Aneks”, nie forsowaliśmy żadnego konkretnego programu politycznego, nie narzucaliśmy żadnej idei. Chcieliśmy raczej dostarczać strawy duchowej, stąd publikowaliśmy analizy polityczne „z różnych stron”. Mieliśmy bowiem poczucie, że nie mamy żadnej odpowiedzi na polskie problemy. Szukaliśmy, a nie przekonywaliśmy. Był to więc bardziej rodzaj pośrednictwa między tym, co dzieje się na Zachodzie, a Polakami w kraju i na emigracji. Dzięki temu, że wrastaliśmy w tamtejsze środowiska naukowe i opiniotwórcze, angażowaliśmy do występowania w polskich sprawach, dla obrony środowisk opozycyjnych wielu wybitnych ludzi Zachodu. Mieliśmy także bardzo rozbudowane kontakty z prasą zagraniczną, radiem, telewizją. Nie zdarzyło mi się, na przykład, aby „Le Monde” odmówił opublikowania wiadomości bądź artykułu, który uznawałem za ważny. Stosunki były dobre i było zaufanie do tego, co im przynosiłem. Tak więc te nasze związki intelektualne z tamtejszymi środowiskami dawały dwie rzeczy: mieliśmy dostęp do wpływowych ludzi, a ponadto byliśmy niezależni materialnie. Nie żyliśmy i nie musieliśmy żyć z działania dla Polski, a zresztą takich pieniędzy wtedy nie było.
Czy z tamtej, zagranicznej perspektywy, istnienie i działalność emigracji miały jakieś znaczenie dla sytuacji w kraju?
Myślę, że miały, chociaż było to znaczenie ograniczone. Po pierwsze, istotne dla Polaków w kraju było, że w ogóle istniało niezależne słowo, niekontrolowane przez peerelowską władzę. Później, w latach 80., kiedy w Polsce rozwija się żywiołowo niezależny ruch wydawniczy, to znaczenie pism emigracyjnych gwałtownie spada. Po drugie — istotną rzeczą było informowanie kraju o tym, co w samej Polsce się dzieje; integrowało to rozproszone grupy opozycyjne. Za naszym pośrednictwem radio Wolna Europa informowało ludzi w Mławie czy Koninie o działalności opozycyjnej w innych miastach. To sprawiało, że ci ludzie nie czuli się samotni, w swoim oporze widzieli sens, grupowali się wokół wspólnej idei. W sytuacji, kiedy władza blokowała kanały przepływu informacji, było to niesłychanie ważne.
A po trzecie — dzięki naszym kontaktom mogliśmy wpływać na międzynarodową opinię publiczną. Udawało nam się nawet mobilizować intelektualne środowiska na Zachodzie, inspirować listy z protestami podpisane przez znane osobistości polityki, nauki i kultury. Ta forma zużyła się ostatnimi laty, ale wówczas, w latach 70. i 80. miała jeszcze swoje znaczenie i taki list bardzo denerwował ówczesną władzę w Peerelu.
Mieliśmy także bardzo dobre kontakty polityczne z wieloma partiami demokratycznymi na Zachodzie. Toteż jeżeli zaistniała potrzeba, można było łatwo uzyskać spotkanie z najwybitniejszymi politykami w tych krajach i przedstawić im nasz punkt widzenia. W ten sposób poznałem na przykład Mitterranda, który później został prezydentem Francji.
Czy tej znajomości spraw Polski przez Mitterranda generał Jaruzelski „zawdzięczał” bardzo chłodne przyjęcie w Paryżu w 1985 roku? Może warto przypomnieć tamte wydarzenia, gdyż były one tematem wielu dowcipów. Otóż Jaruzelski wracał wtedy z oficjalnej wizyty w Libii, gdzie — ma się rozumieć — przyjmowany był z pełnymi honorami. W drodze powrotnej do Polski koniecznie chciał złożyć wizytę prezydentowi Francji. Nie było jednak żadnego oficjalnego, z honorami powitania. Francuzi potraktowali jego przyjazd jako wizytę prywatną, Mitterrand przyjął go wprawdzie, ale Jaruzelski wszedł do Pałacu Elizejskiego nie głównym wejściem, ale — jak mawiali paryżanie — kuchennym, czyli wejściem dla służby. Mitterrand musiał też później wysłuchać wiele krytycznych uwag ze strony intelektualistów i polityków. Nawet premier Fabius miał mu za złe, że przyjął generała.
Nie przeceniałbym roli polskiej emigracji, chociaż nasze kontakty z francuskimi politykami były żywe i przyjazne. Poza Mitterrandem kontaktowałem się także z późniejszym premierem Francji Lionelem Jospin i dzisiejszą czołówką tamtejszego życia politycznego.
Aż tak poważnie traktowano nad Sekwaną polskich uchodźców?
Nie w tym rzecz. W kraju demokratycznym, jeśli ktoś bardzo chce spotkać się z przywódcą dużej partii, to w końcu zostanie przyjęty. A po drugie — kiedy ma się pewne kontakty, ma się wpływowych przyjaciół, to zawsze można ich poprosić o ułatwienie kontaktu.
Znałem bardzo wybitnych naukowców francuskich, a skoro mieli do mnie zaufanie, wówczas ułatwienie mi kontaktu z wpływowym politykiem było dla nich kwestią jednego telefonu. Nie znaczy to oczywiście, że za każdym razem wynikały z takich spotkań konkretne skutki. Najważniejsze było jednak, że do takich spotkań dochodziło i mogłem wyjaśnić nasz punkt widzenia; także w Stanach Zjednoczonych, Hiszpanii, Anglii, krajach skandynawskich i we Włoszech polska emigracja miała dobre i żywe kontakty z tamtejszymi przywódcami politycznymi. Trochę gorzej było z tym w Niemczech.
Po czwarte wreszcie — nasza rola polegała także na organizowaniu pomocy materialnej dla osób prześladowanych w Polsce. Zanim ruszyła duża pomoc ze strony tamtejszych związków zawodowych, to w latach 70. my w dużym stopniu zbieraliśmy pieniądze i przekazywaliśmy do kraju, na pomoc dla KOR-u i osób represjonowanych przez reżim.
Nikt jeszcze wtedy nie wierzył w rychły upadek komunizmu, rozpad ZSRR i wybicie się Polski na niepodległość. Czy nie rzutowało to na Pana zaangażowanie w sprawy kraju?
Nie, chociaż przyznam, że nie wyobrażałem sobie wtedy powrotu do Polski. Tak więc, poświęcając masę czasu sprawom polskim, często kosztem pracy akademickiej, nie miałem w sobie takiego optymizmu, jak emigracja wojenna. Oni wierzyli, że za parę lat będzie kolejna wojna i wrócą do wolnej Polski. Spośród nas nikt sobie nie wyobrażał, że zmiany nadejdą tak błyskawicznie. Ówczesny świat i układ polityczny wydawał się stabilny na wiele dziesięcioleci. Nawet jeżeli ktoś wierzył, że komunizm musi się zawalić, to jednak nikt nie umiał powiedzieć, kiedy to nastąpi.
Musieliście jednak mieć poczucie sensu swojej pracy?
Tak, oczywiście, ale to poczucie sensu nie było związane z jakimiś odległymi, maksymalnymi celami. Ten sens widzieliśmy raczej w samym tworzeniu wysp wolności w Polsce, czy choćby pomocy ludziom, z którymi byliśmy w Polsce zaprzyjaźnieni. Było to nie tylko poczucie obowiązku wobec zasadniczych wartości, ale i wobec konkretnych ludzi, którzy byli prześladowani. Była to z naszej strony już nie polityka, ale zwykła przyzwoitość.
A czy pamięta Pan, w którym roku zaczęło się myśleć i mówić, że lata panowania komunizmu są już policzone?
Zawsze byli ludzie, którzy to przepowiadali. Na przykład Amalrik, który postawił pytanie, czy Związek Radziecki przetrwa rok 1984, niewiele się pomylił. Emmanuel Todd, młody i błyskotliwy historyk francuski, napisał w latach 70. książkę La chute finale ¹, czyli „Ostateczny upadek”, gdzie bardzo realistycznie, jak się później okazało, opisał rozpad Związku Radzieckiego. Ale te książki nie odzwierciedlały powszechnego sposobu myślenia o przyszłości ZSRR. Tak naprawdę zaczęto dostrzegać szansę upadku komunizmu niemal w ostatniej chwili.
Wrócił Pan do kraju w 1989?
Tak naprawdę, to trochę później, w 1990.
Jak Pan po tylu latach znalazł Polskę?
Pierwszy raz od wyjazdu byłem w Polsce w 1987 roku, dostałem wizę specjalną i przyjechałem na pogrzeb. To był dla mnie szok, coś niewiarygodnego. Wracałem po szesnastu latach i odnosiłem wrażenie, że nic, kompletnie nic się nie zmieniło. Znajdywałem te same dziury w tych samych miejscach, te same zepsute neony i rozwalone płoty, te same puste wystawy i zakurzone szyby, słowem, nadal trwała niewzruszona ta sama brzydota świata materialnego. Nawet po zapachu poznawało się wschodnią Europę, gdyż benzyna pachniała tu zupełnie inaczej niż na Zachodzie, gdzie właściwie się jej nie czuje. Z zamkniętymi oczami można było rozpoznać, gdzie się przekraczało granicę dwóch systemów. Po szesnastu latach znalazłem się dokładnie w tym samym miejscu, z którego wyjechałem. To było niesamowite i przygnębiające uczucie. Kiedy przyjechałem już w 1990 roku, było zupełnie inaczej. Widać było ogromny pęd do zmian.
A czy dostrzegł Pan zmiany w ludziach?
Przyznam się, że na początku miałem wątpliwości co do przebiegu przemian w Polsce, nie sądziłem, że będą tak szybkie i gruntowne, że w ludziach będzie tyle energii. Przecież społeczeństwo zostało tak straszliwie przeorane przez okupację, wojnę, zmianę granic, później doświadczone koszmarnymi latami stalinizmu i późniejszym socjalizmem. Toteż obawiałem się, że w Polakach będzie znacznie mniej dynamizmu niż w Czechach czy Węgrach. A okazało się, że jest całkowicie przeciwnie.
Nadal pozostaje dla mnie nieodgadnioną tajemnicą, jak nasze społeczeństwo, pozbawione klas wyższych, średnich, właściwie chłopskie społeczeństwo z tradycjonalizmem, konserwatyzmem kulturowym, znalazło w sobie tę brutalną dynamikę, która jest źródłem rozwoju ostatnich dziesięciu lat. Jest to dla mnie czymś fascynującym.
Po powrocie objął Pan od razu ważne stanowisko rządowe jako doradca premiera Mazowieckiego, a potem szef zespołu doradców. Proszę powiedzieć, czy była to trudna praca? Czy często Pański punkt widzenia nie był rozumiany i brany pod uwagę?
Miałem wyczucie granic własnej kompetencji. To znaczy tam, gdzie widziałem, że moja kilkunastoletnia nieobecność w kraju może być przeszkodą w rozumieniu złożonych problemów, byłem bardzo ostrożny w formułowaniu sądów. Natomiast w sprawach, na przykład, polityki zagranicznej moje doświadczenie emigracyjne było bardzo przydatne.
Wracał Pan z radością do Polski?
Absolutnie tak! Po pierwsze — przyjeżdżałem do kraju wolnego, suwerennego, a więc innego niż ten, z jakiego wyjeżdżałem. Ale w sensie głębszym wracałem jednak do tej samej Polski. Było to uczucie znalezienia się na powrót u siebie. Czuję się w Paryżu znakomicie, wrosłem w tamtejsze życie, środowisko, klimat społeczny i intelektualny, współpracuję nadal z redakcjami kilku czasopism, podtrzymuję związki z niektórymi partiami politycznymi, ale po pięciu minutach w Polsce rozumiałem znowu każdy kod kulturowy, każdą reakcję. Więc to było wspaniałe, że tak długa, kilkunastoletnia nieobecność przestaje istnieć w ciągu paru minut.
Bardzo cenny jest ten Pański optymizm i wiara w Polskę i Polaków. Ale na przykład Jerzy Giedroyc, którego przecież zasługi dla Polski są niepodważalne, nie chce przyjechać do kraju, a niedawno, w wywiadzie dla „Wprost” powiedział wręcz, że „społeczeństwo polskie jest zdziczałe”.
Ja nie miałbym odwagi tak powiedzieć, tak uogólniać. Ale przecież ostatnie zajścia z młodzieżą w Słupsku i Katowicach dowodzą, że dzieje się niedobrze. Jest to ogromny problem kulturowy i nie wiadomo, jak go rozwiązać. Rozumiem, że to skutek bardzo wielu zjawisk i tego, co działo się w Polsce przez poprzednie dziesięciolecia, ba — to są nawet skutki czasów wojny, wielkich migracji, rozbijania więzi społecznych, a także skutki przemian ostatnich lat, gdzie było wiele straszliwych dramatów ludzkich. Weźmy chociażby ogromny szok bezrobocia dla kilku pokoleń, które w ogóle nie miało o bezrobociu pojęcia, czy wreszcie — wystawną, ostentacyjną konsumpcję niektórych grup, która drażni młodych ludzi, zwłaszcza tych, co nie widzą przed sobą żadnych szans i perspektyw na lepsze życie. Można więc powiedzieć, że istnieją dostrzegalne elementy zdziczenia społecznego, jest to w tej chwili największy problem w Polsce, ale to samo — pamiętajmy — występuje też na Zachodzie, częstokroć w skali nie mniejszej niż u nas. Tak że jeżeli oceniamy przemiany po 1989 roku, to uważam, że Polska przechodzi ten okres w sposób cywilizowany.
Nie zmarnowaliśmy tych dziesięciu lat?
Wręcz przeciwnie! Oczywiście można, jak właśnie Jerzy Giedroyc, stawiać poprzeczkę jeszcze wyżej, a nawet jest ważne, by ludzie z dużym autorytetem stawiali wyższe wymagania. Ja jednak, ze swojej pozycji obserwatora i analityka rzeczywistości, widzę mnóstwo rzeczy wspaniałych, pozytywnych, które zostały zrobione po 1989 roku.
Jak Pan dzisiaj ocenia swoje doświadczenia emigracyjne?
Z punktu widzenia egzystencjalnego emigracja jest przeżyciem niepowtarzalnym. To doświadczenie ma oczywiście różne wymiary. Jeden rok we Włoszech, rok w Stanach Zjednoczonych, prawie rok w Anglii i długi pobyt we Francji dały mi doświadczenia, które bardzo człowieka wzbogacają.
Poza tym istotne było doświadczenie kulturowe, poznanie innych światów, a to znowu dawało możliwość spojrzenia na swój kraj z innej, odmiennej perspektywy. Często przeżywałem też ból nieobecności, ale to jest uczucie, o którym nie umiem opowiadać.
Czy na koniec tej rozmowy da się Pan skusić na przepowiednię co do przyszłości Europy? Co nas czeka w najbliższym czasie? Będziemy mieli dłuższy okres spokoju i pokoju?
Myślę, że tak. Po raz pierwszy od setek lat Polska znalazła się w bezpiecznej przystani, co naturalnie nie znaczy, że nie będzie problemów. Ogromna niepewność wiąże się z rozwojem wydarzeń na Wschodzie. Już w marcu będą wybory na Ukrainie, a ich wynik, którego nikt dzisiaj nie zna, może zmienić nie tylko sytuację w tym wielkim kraju, ale może też rzutować na atmosferę w Polsce. Nie sądzę, aby coś nam z tamtej strony zagrażało, ale może pojawić się u nas element niepokoju i pewnej destabilizacji. Dalej — nie wiadomo, co będzie z Rosją, a jest to kraj, który jeszcze przez dziesiątki lat będzie przeżywał wstrząsy i z trudem dostosowywał się do nowoczesności, co także będzie wpływało na sytuację w Polsce.
Natomiast Polska będzie integrowała się z Europą i wspólnotą euro-atlantycką, chociaż zapewne nie tak szybko, jak to powiada się w różnych oficjalnych deklaracjach.
Dziękuję za rozmowę.
1998
1. Emmanuel Todd, La chute finale, Robert Laffont, Paris 1976.