Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Tabu i niewinność - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 stycznia 2020
12,00
1200 pkt
punktów Virtualo

Tabu i niewinność - ebook

Aleksander Smolar wie, że „słowo ma znaczenie decydujące”, by zacytować Jerzego Giedroycia z zamieszczonej w tym tomie rozmowy. Dlatego używa słów nie jak polityk, dla którego są one instrumentem walki o władzę, tylko jak intelektualista, któremu pomagają w dochodzeniu do prawdy. W tym sensie był zawsze spectateur engagé, by użyć klasycznej formuły kojarzącej się z innym jego rozmówcą, Raymondem Aronem. W przypadku Smolara ów decydujący krytyczny dystans to nie tylko postawa duchowa – także fakt geograficzny. Ostatnie 20 lat spędził między Paryżem a Warszawą. Zarówno w długofalowym, biograficznym sensie, jak i doraźnym – z tygodnia na tydzień – można nazwać jego życie nieprzerwaną podróżą z Warszawy do Warszawy.

Timothy Garton Ash

Kategoria: Wywiad
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 97883-242-1429-7
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Ti­mo­thy Gar­ton Ash

SŁOWO „ana­li­za” ma sta­ro­grec­kie ko­rze­nie i pier­wot­nie zna­czy­ło roz­kła­da­nie cze­goś na czę­ści, ce­lem lep­sze­go zro­zu­mie­nia. W róż­nych zna­cze­niach po­ja­wia się w ma­te­ma­ty­ce, gra­ma­ty­ce, che­mii i opty­ce. W fi­lo­zo­fii sło­wo to ma dal­sze ko­no­ta­cje: „po­szu­ki­wa­nie źró­deł ba­da­nej rze­czy”, od­kry­wa­nie ogól­nych za­sad tkwią­cych u pod­ło­ża okre­ślo­nych zja­wisk.

Alek­san­der Smo­lar jest zna­ko­mi­tym ana­li­ty­kiem pol­skiej po­li­ty­ki, moim zda­niem naj­lep­szym z ży­ją­cych. Moż­na spy­tać, jaki ze­staw cech o tym de­cy­du­je. Od­po­wie­dzi do­star­cza­ją ze­bra­ne tu ese­je. Ana­li­zu­jąc jego ana­li­zy, do­strze­ga­my ele­men­ty skła­do­we.

Po pierw­sze, moż­na po­wie­dzieć o nim w cza­sie te­raź­niej­szym to, co on sam mówi tu w prze­szłym o Mar­ku Edel­ma­nie: „pa­sjo­no­wał się po­li­ty­ką”. Zna­jo­my An­glik po­wia­da, że bry­tyj­ska po­li­ty­ka jest dla nie­go jak gra­ny co­dzien­nie te­atral­ny spek­takl. Bu­dzi się rano i my­śli: „co też zda­rzy się dzi­siaj na sce­nie?” Są­dzę, że tak jest z au­to­rem tych ese­jów.

Wie­lu dzie­lą­cych z nim tę pa­sję wy­bra­ło ka­rie­rę po­li­ty­ka, an­ga­żu­jąc się bez­po­śred­nio w par­tyj­ną ry­wa­li­za­cję o wła­dzę. Smo­lar, ow­szem, włą­czył się czyn­nie we wspie­ra­nie KOR-u i ca­łej pol­skiej opo­zy­cji de­mo­kra­tycz­nej, a po roku 1989 par­ty­cy­po­wał w na­ro­dzi­nach, ży­ciu do­cze­snym i wresz­cie po­za­gro­bo­wym Unii Wol­no­ści i Unii De­mo­kra­tycz­nej. Jed­nak za­wsze za­cho­wy­wał tak po­trzeb­ny do­bre­mu ana­li­ty­ko­wi kry­tycz­ny dy­stans. Wie­dział, że „sło­wo ma zna­cze­nie de­cy­du­ją­ce”, by za­cy­to­wać Je­rze­go Gie­droy­cia z za­miesz­czo­nej w tym to­mie roz­mo­wy. Dla­te­go uży­wał słów nie jak po­li­tyk, dla któ­re­go są one in­stru­men­tem wal­ki o wła­dzę, tyl­ko jak in­te­lek­tu­ali­sta, któ­re­mu po­ma­ga­ją w do­cho­dze­niu do praw­dy. W tym sen­sie był za­wsze spec­ta­teur en­ga­gé, by użyć kla­sycz­nej for­mu­ły ko­ja­rzą­cej się z in­nym jego roz­mów­cą, Ray­mon­dem Aro­nem.

W przy­pad­ku Smo­la­ra ów de­cy­du­ją­cy kry­tycz­ny dy­stans to nie tyl­ko po­sta­wa du­cho­wa — tak­że fakt geo­gra­ficz­ny. Opu­ściw­szy Pol­skę w 1971 roku wsku­tek nie­sław­nych wy­da­rzeń Mar­ca 1968 i ich kon­se­kwen­cji, któ­re snu­ją się po tej książ­ce jak duch ojca Ham­le­ta, przez bli­sko 40 lat miesz­kał w Pa­ry­żu. Ostat­nie 20 spę­dził mię­dzy Pa­ry­żem a War­sza­wą. Za­rów­no w dłu­go­fa­lo­wym, bio­gra­ficz­nym sen­sie, jak i do­raź­nym — z ty­go­dnia na ty­dzień — moż­na na­zwać jego ży­cie nie­prze­rwa­ną po­dró­żą z War­sza­wy do War­sza­wy. Smo­lar zna naj­śwież­sze szcze­gó­ły każ­de­go, jak­kol­wiek bła­he­go wy­da­rze­nia w pol­skiej nie­raz przy­gnę­bia­ją­cej po­li­ty­ce, lecz za­ra­zem po­tra­fi z pa­ry­skie­go dy­stan­su uj­rzeć szer­szy ob­raz. Szcze­gól­nie wzbo­ga­ca­ją­ce, co wi­dać wy­raź­nie w tej książ­ce, oka­zu­ją się mię­dzy­na­ro­do­we po­rów­na­nia — z Eu­ro­pą Środ­ko­wo-Wschod­nią, lecz i dużo dal­sze. Sły­chać w niej nie­milk­ną­ce echa au­to­ry­tar­nych i post-au­to­ry­tar­nych do­świad­czeń Hisz­pa­nii, Por­tu­ga­lii i Ame­ry­ki Ła­ciń­skiej.

Te geo­gra­ficz­ne ob­ser­wa­cje prze­no­szą się na li­te­ra­tu­rę. Jak jego przy­ja­ciel Pier­re Has­sner — aro­now­skie­go cho­wu ana­li­tyk sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych — tak i Smo­lar robi wra­że­nie, że wszyst­ko prze­czy­tał i każ­de­go wy­słu­chał. Jego tek­sty roją się od od­nie­sień do in­nych au­to­rów i my­śli­cie­li, któ­rych spo­strze­że­nia czę­sto kon­den­su­je w jed­ną zwię­złą i cel­ną for­mu­łę. Jego tek­sty, a zwłasz­cza roz­mo­wy z nim są ni­czym szka­tuł­ka z klej­no­ta­mi wyj­mo­wa­ny­mi z osza­ła­mia­ją­cą szyb­ko­ścią. Tyle jest do po­wie­dze­nia, tak mało cza­su. Jed­nak zro­zu­mie­nie sub­tel­no­ści, zło­żo­no­ści i niu­an­sów nie prze­sła­nia Smo­la­ro­wi szer­sze­go wi­do­ku — pa­trząc na drze­wa, wi­dzi i las.

Smo­lar ma dar re­por­ta­ży­sty uchwy­ce­nia istot­nych szcze­gó­łów (ta­lent w peł­ni roz­wi­nię­ty w opi­sach post­ko­mu­ni­stycz­nej Eu­ro­py jego syna Pio­tra). Za­uwa­ża na przy­kład, że w la­tach 1976–1977 dat­ki na KOR zbie­ra­no w nie­któ­rych mi­ni­ster­stwach albo że w Bo­lo­nii w 1971 roku spo­tkał wię­cej ko­mu­ni­stów niż do­tąd przez całe ży­cie w Pol­sce. Lubi też ter­min „ol­sze­wi­cy” ozna­cza­ją­cy pol­ską ra­dy­kal­ną pra­wi­cę po 1989 roku. Jed­nak nie za­trzy­mu­je się dłu­go na po­wierzch­ni zja­wisk. W od­róż­nie­niu od re­por­ta­ży­sty, dla któ­re­go pierw­szym ce­lem jest od­da­nie od­czuć, kli­ma­tu, ko­lo­ry­tu czy emo­cji, jako ana­li­tyk chce ni­czym osiem­na­sto­wiecz­ny ana­tom się­gnąć skal­pe­lem pod skó­rę, zo­ba­czyć mię­śnie, ścię­gna, ko­ści. Do­brym tego przy­kła­dem jest esej Pol­ska re­wo­lu­cja, któ­rą dzie­li Smo­lar na trzy kla­sycz­ne nur­ty: umiar­ko­wa­nych, ra­dy­ka­łów i lu­dzi an­cien régi­me’u, któ­rych w spe­cy­ficz­nym kon­tek­ście post­ko­mu­ni­stycz­nej Pol­ski na­zy­wa „sta­ro-no­wy­mi”. To oczy­wi­ście uprosz­cze­nie, ale jak­że po­ucza­ją­ce.

Dwa inne nie­zbęd­ne ele­men­ty uzu­peł­nia­ją tę krót­ką ana­li­zę ana­liz Alek­san­dra Smo­la­ra. Pierw­szy to kla­row­ny, ostry styl, da­le­ki od pom­pa­tycz­ne­go męt­niac­twa więk­szo­ści tek­stów na­uko­wych, lecz ni­g­dy nie ze­śli­zgu­ją­cy się w dzien­ni­kar­ską po­wierz­chow­ność. Au­tor nie boi się śmia­łych, cza­sem szo­ku­ją­cych tez, ale za­wsze wspie­ra je fak­ta­mi i ar­gu­men­ta­mi.

Po dru­gie, jak wszyst­kie do­bre ana­li­zy po­li­tycz­ne, i jego opie­ra­ją się na zna­jo­mo­ści hi­sto­rii. Związ­ki mię­dzy pa­mię­cią i hi­sto­rią — in­dy­wi­du­al­ną i zbio­ro­wą — są bo­wiem dru­gim waż­nym wąt­kiem jego pi­sar­stwa, rów­nież tego tomu. In­te­re­su­je Smo­la­ra pa­mięć jako taka, vide jego po­ucza­ją­ce ese­je o Fran­cji. Ale naj­bar­dziej in­te­re­su­ją go dwie toż­sa­mo­ści zbio­ro­we, wła­sne by tak rzec pra­we i lewe ra­mię — toż­sa­mo­ści pol­ska i ży­dow­ska. Nie by­ło­by chy­ba błę­dem po­wie­dzieć, że oba te ra­mio­na są obo­la­łe, jak u ko­goś (au­tor wie to naj­le­piej), kto do­znał w wy­pad­ku bo­le­snej kon­tu­zji.

Jest fa­scy­nu­ją­cy mo­ment w roz­mo­wie z Je­rzym Gie­droy­ciem z po­ło­wy lat 70., opu­bli­ko­wa­nej po raz pierw­szy w 1986 roku, te­raz tu prze­dru­ko­wa­nej i do dziś wy­peł­nio­nej ży­wy­mi tre­ścia­mi. Roz­wa­ża­jąc bo­le­sne za­wi­ło­ści sto­sun­ków pol­sko-ży­dow­skich, Gie­droyc mówi: „Tak, to jest trud­na spra­wa, któ­ra zresz­tą ogrom­nie nam szko­dzi i bar­dzo nas za­tru­wa. No ale, wie pan, to jest strasz­ny na­ród”. Na to Smo­lar wtrą­ca jed­no sło­wo: „Któ­ry?” A Gie­droyc: „No, Po­la­cy”.

W tym miej­scu czu­ję się w obo­wiąz­ku, pa­ra­fra­zu­jąc sław­ne sło­wa Ra­ine­ra Ma­rii Ril­ke­go (ein je­der En­gel ist schrec­klich, każ­dy anioł jest strasz­ny), rzec: każ­dy na­ród jest strasz­ny. Mó­wiąc do­kład­niej, każ­dy jest strasz­ny na swój spo­sób. Niem­cy, Fran­cja, An­glia, Ame­ry­ka — każ­dy z tych kra­jów w ja­kiejś strasz­no­ści się spe­cja­li­zu­je (Ame­ry­ka na przy­kład w pa­ra­no­icz­nym po­lo­wa­niu na cza­row­ni­ce: w XVII wie­ku Mas­sa­chu­setts, w la­tach 50. mccar­thyzm, wresz­cie po 11 wrze­śnia 2001). Strasz­na na­ro­do­wa spe­cy­fi­ka po­ja­wia się i wcho­dzi w fazę ostrą w cza­sach ro­sną­ce­go na­pię­cia, woj­ny, eko­no­micz­nych za­ła­mań i w in­nych sy­tu­acjach wy­jąt­ko­wych.

Wie­le jest pól mi­no­wych i krę­tych ście­żek w re­la­cjach mię­dzy eu­ro­pej­ski­mi na­ro­da­mi — wy­star­czy po­my­śleć o sto­sun­kach an­giel­sko-ir­landz­kich, nie­miec­ko-ro­syj­skich czy ka­sty­lij­sko-ba­skij­skich w Hisz­pa­nii. Ale z peł­nym prze­ko­na­niem stwier­dzić mogę, że żad­ne miny nie są bar­dziej wy­bu­cho­we ani żad­ne ścież­ki bar­dziej (tak­że emo­cjo­nal­nie) splą­ta­ne niż to, co na­zy­wa­ne bywa sto­sun­ka­mi pol­sko-ży­dow­ski­mi. La­scia­te ogni spe­ran­za, voi ch’en­tra­te!

Z rów­nym prze­ko­na­niem do­dam, że nie ma lep­sze­go niż Alek­san­der Smo­lar prze­wod­ni­ka po tym la­bi­ryn­cie. Nie omi­ja­jąc żad­nych trud­no­ści, ja­sno uka­zu­je on całą zło­żo­ność sy­tu­acji. Jego wcze­sny esej Tabu i nie­win­ność (1986) po­zo­sta­je — przy wszyst­kim, co po­tem na­pi­sa­no — jed­ną z naj­bar­dziej zniu­an­so­wa­nych i prze­ni­kli­wych ana­liz traum lat 30. i 40. W póź­niej­szym, za­ty­tu­ło­wa­nym Pa­ry­ski Maj i pol­ski Ma­rzec, za­uwa­ża z nutą roz­myśl­nej prze­sa­dy, że ab­sur­dem jest mó­wić o dia­lo­gu pol­sko-ży­dow­skim we współ­cze­snej Pol­sce, bo nie ma już stro­ny ży­dow­skiej. W re­zul­ta­cie „Pol­ska pro­wa­dzi dia­log ze sobą”. Ana­li­zu­jąc to, co wy­da­rzy­ło się w Mar­cu 1968, pi­sze: „Wła­dze roz­po­czę­ły bo­wiem «od­ży­dza­nie PRL-u» dla­te­go, że li­czy­ły na po­pu­lar­ność, a przy­naj­mniej na bier­ną przy­chyl­ność dla ta­kiej po­li­ty­ki czę­ści spo­łe­czeń­stwa”. Jego ko­men­tarz li­czy czte­ry sło­wa: „I nie prze­li­czy­ły się”.

Na­stęp­nie sta­wia wprost py­ta­nie, nad któ­rym sam nie­raz się za­sta­na­wia­łem: „skąd tylu Ży­dów, Ży­dów-Po­la­ków, Po­la­ków ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia, Po­la­ków o ży­dow­skich ko­rze­niach — och, ja­kie ję­zyk pol­ski ma z Ży­da­mi pro­ble­my! — wśród ini­cja­to­rów ru­chu 1968 roku?” (w tej licz­bie, rzecz ja­sna, on sam). Od­po­wia­da wstęp­ną hi­po­te­zą: „Czy więc za­an­ga­żo­wa­nie w re­wol­ty 1968 roku nie może być in­ter­pre­to­wa­ne jako bunt post­ho­lo­kau­sto­wej ge­ne­ra­cji prze­ciw­ko tra­gicz­ne­mu cię­ża­ro­wi hi­sto­rii po­ko­le­nia ro­dzi­ców?”

Roz­sze­rzył­bym tę ar­gu­men­ta­cję. Jest tezą czy­sto em­pi­rycz­ną, któ­rej za­prze­czy­ło­by nie­wie­lu (je­śli w ogó­le) za­gra­nicz­nych ba­da­czy pol­skiej hi­sto­rii, że ta nie­wiel­ka gru­pa (jak­kol­wiek do­kład­nie by ją zde­fi­nio­wać) ode­gra­ła ogrom­ną, nie­pro­por­cjo­nal­ną do li­czeb­no­ści rolę w bez­pre­ce­den­so­wym, roz­cią­gnię­tym na lata 1968–1989, po­ko­jo­wym wy­zwo­le­niu Pol­ski, a po­tem, w na­stęp­nym dwu­dzie­sto­le­ciu, w de­mo­kra­ty­za­cji i in­te­gra­cji kra­ju z Eu­ro­pą. God­nym uwa­gi fak­tem, jaw­nie sprzecz­nym z od­ru­chem ko­ja­rze­nia Pol­ski z an­ty­se­mi­ty­zmem (cią­gle jak­że czę­stym w Ame­ry­ce, Fran­cji czy Wiel­kiej Bry­ta­nii) jest to, że przez le­d­wie dwie de­ka­dy nie­pod­le­gła Pol­ska mia­ła trzech sze­fów dy­plo­ma­cji ży­dow­skie­go po­cho­dze­nia. Czy­li wię­cej przez 20 lat niż Ame­ry­ka przez lat 200. Nie ma jed­ne­go, pro­ste­go wy­ja­śnie­nia tego wy­jąt­ko­we­go pol­sko-ży­dow­skie­go wkła­du w od­ro­dze­nie się wol­nej Pol­ski. Każ­dy kro­czył nie­co inną ścież­ką, tyl­ko in­dy­wi­du­al­ne bio­gra­fie kry­ją więc prze­ko­nu­ją­cą od­po­wiedź.

Ese­je Smo­la­ra na ten te­mat są chy­ba naj­głęb­sze w ca­łym zbio­rze, na­le­żą też do naj­bar­dziej oso­bi­stych. Ale ża­den nie jest głęb­szy ani bar­dziej oso­bi­sty niż hołd Mar­ko­wi Edel­ma­no­wi — mowa po­grze­bo­wa, traf­nie za­my­ka­ją­ca ten tom. W tym uczci­wym i po­ru­sza­ją­cym ese­ju au­tor pyta: „Jak być Po­la­kiem, nie prze­sta­jąc być Ży­dem?” Pi­sze o „au­ten­tycz­nym ży­do­stwie” Edel­ma­na, od któ­re­go sam zo­stał „od­cię­ty przez hi­sto­rię, wy­bo­ry ro­dzi­ców, i też (…) wła­sne de­cy­zje na rzecz Pol­ski i pol­sko­ści”.

W tym miej­scu, z dy­stan­sem in­si­de­ra—out­si­de­ra, chciał­bym po­ku­sić się o uwa­gę, któ­ra — jak są­dzę — tu pa­su­je. Wie­le czo­ło­wych po­sta­ci bry­tyj­skie­go ży­cia umy­sło­we­go i pu­blicz­ne­go uznać moż­na we­dług nie­któ­rych kry­te­riów za Ży­dów. W ści­śle okre­ślo­nych kon­tek­stach moż­na ich okre­ślić mia­nem „bry­tyj­skich Ży­dów”. W więk­szo­ści sy­tu­acji na­zwa­ło­by się ich po pro­stu Bry­tyj­czy­ka­mi. W ob­szer­niej­szych bio­gra­ficz­nych opra­co­wa­niach by­li­by na­zwa­ni „ży­dow­sko-bry­tyj­ski­mi” albo też „bry­tyj­sko-ży­dow­ski­mi” pi­sa­rza­mi, praw­ni­ka­mi, dzien­ni­ka­rza­mi, po­li­ty­ka­mi itp. Z wszyst­ki­mi sto­sow­ny­mi za­strze­że­nia­mi uznać to chy­ba wol­no za se­man­tycz­ną ozna­kę pew­nej cy­wi­li­zo­wa­nej nor­mal­no­ści. Przez swo­je ży­cio­we wy­bo­ry, oso­bo­wość, spo­sób my­śle­nia, od­da­nie spra­wie pol­skiej wol­no­ści i od­wa­gę in­te­lek­tu­al­nej kla­row­no­ści, z jaką pa­trzy na pol­sko-ży­dow­ską hi­sto­rię, Alek­san­der Smo­lar przy­czy­nił się wal­nie do zbli­że­nia wol­nej Pol­ski do owe­go cy­wi­li­zo­wa­ne­go sta­nu.

Jego udział w bu­do­wa­niu w Pol­sce no­wo­cze­snej nor­mal­no­ści wy­kra­cza jed­nak da­le­ko poza tę szcze­gól­ną kwe­stię. Kie­dy mó­wi­my o „nor­mal­no­ści”, a zwłasz­cza „nor­ma­li­za­cji”, wska­za­na jest ostroż­ność. W XIX i na po­cząt­ku XX wie­ku Wiel­ka Bry­ta­nia sta­wia­na była w wie­lu eu­ro­pej­skich kra­jach (tak­że w Niem­czech) za wzór no­wo­cze­snej nor­mal­no­ści, jed­nak Bry­tyj­czy­cy szczy­ci­li się swą wy­jąt­ko­wo­ścią. Mó­wiąc o „nor­ma­li­za­cji” Cze­cho­sło­wa­cji po in­wa­zji w sierp­niu 1968 roku, Zwią­zek Ra­dziec­ki miał na my­śli po­wrót do ko­mu­ni­stycz­nej nor­my. Po zjed­no­cze­niu Nie­miec w 1990 roku kon­ser­wa­tyw­ni nie­miec­cy in­te­lek­tu­ali­ści mó­wi­li o „nor­ma­li­za­cji” kra­ju. Cho­dzi­ło im o to, żeby Niem­cy jako na­ród i pań­stwo bar­dziej przy­po­mi­na­ły dzi­siej­szą Fran­cję. Ale czy Fran­cję po­cząt­ku XXI wie­ku moż­na na­zwać nor­mal­ną? Co do Pol­ski, to, że jest ona kra­jem su­we­ren­nym, nie­pod­le­głym i sa­mo­rząd­nym, że na­le­ży do wspól­no­ty bez­pie­czeń­stwa i współ­pra­cy go­spo­dar­czo-po­li­tycz­nej na rów­nych pra­wach ze swy­mi za­chod­ni­mi, pół­noc­ny­mi i po­łu­dnio­wy­mi są­sia­da­mi, na­le­ży hi­sto­rycz­nie rzecz bio­rąc uznać za stan z grun­tu nie­nor­mal­ny — zu­peł­nie nie­zna­ny w jej no­wo­żyt­nych dzie­jach.

Jed­nak w Eu­ro­pie po­cząt­ku XXI stu­le­cia wie­my mniej wię­cej, co mamy na my­śli — na­wet je­śli na­sze nor­my były w prze­szło­ści (i mogą, nie­ste­ty, oka­zać się w przy­szło­ści) od nor­mal­no­ści da­le­kie. W za­kres tej no­wo­cze­snej, eu­ro­pej­skiej nor­mal­no­ści wcho­dzi praw­no-po­li­tycz­na su­we­ren­ność do­bro­wol­nie de­le­go­wa­na w ra­mach Unii Eu­ro­pej­skiej i NATO. Ale na­le­ży do niej też swo­ista su­we­ren­ność psy­cho­lo­gicz­na i in­te­lek­tu­al­na w od­nie­sie­niu do za­rów­no prze­szło­ści, jak przy­szło­ści. W pierw­szym przy­pad­ku ozna­cza ona stan, któ­ry na­zwa­łem me­zo­mne­zją. Nie jest to hi­per­mne­zja miejsc ta­kich, jak Ju­go­sła­wia lat 90., z ich ob­se­syj­nym roz­pa­mię­ty­wa­niem prze­szło­ści i bra­kiem ja­snej gra­ni­cy mię­dzy nią a te­raź­niej­szo­ścią. Ale nie jest to też amne­zja Nie­miec lat 50. czy Hisz­pa­nii lat 70. Hi­sto­ria jest zna­na, ze swy­mi ja­sny­mi i ciem­ny­mi stro­na­mi. Zo­sta­ła pu­blicz­nie udo­ku­men­to­wa­na i uzna­na. Ale nie przy­pra­wia o trau­ma­tycz­ną udrę­kę spo­łe­czeń­stwa ani jego zbio­ro­wej świa­do­mo­ści. Uwa­żam, że do­pie­ro po 1989 roku Pol­ska zy­ska­ła szan­sę wy­pra­co­wa­nia so­bie „nor­mal­ne­go” albo może ra­czej zdro­we­go po­dej­ścia do hi­sto­rii. Nie bę­dąc już jej ofia­rą — osta­tecz­nie od 20 lat na­le­ży do obo­zu zwy­cięz­ców — win­na móc spo­koj­nie uznać za­rów­no do­bro, jak i zło wła­snej prze­szło­ści.

Su­we­ren­ność psy­cho­lo­gicz­no-in­te­lek­tu­al­na od­no­si się rów­nież do przy­szło­ści. W kil­ku miej­scach tego tomu mówi Smo­lar, że Po­la­cy mu­szą na­uczyć się my­śleć o so­bie nie tyl­ko „my, Po­la­cy”, ale i „my, Eu­ro­pej­czy­cy”. Pol­ska jako li­czą­cy się eu­ro­pej­ski kraj ma te­raz szan­sę kształ­to­wać nie tyl­ko wła­sne losy, ale i losy ca­łe­go kon­ty­nen­tu, a tak­że Eu­ro­py w co­raz mniej eu­ro­pej­skim świe­cie. (Do wie­lu pu­blicz­nych dzia­łań Smo­la­ra na­le­ży udział w gro­nie za­rzą­dza­ją­cym Eu­ro­pej­ską Radą Sto­sun­ków Za­gra­nicz­nych, któ­ra zaj­mu­je się bu­do­wa­niem eu­ro­pej­skiej po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej). Pol­ska jest prze­cież jed­nym z sze­ściu naj­więk­szych kra­jów Unii Eu­ro­pej­skiej i je­dy­nym re­gio­nal­nym mo­car­stwem w jej wschod­niej po­ło­wie. Kie­dy Po­la­cy mó­wią „Za­chód”, na­dal czę­sto my­ślą, że jest on gdzie in­dziej. Dziś Pol­ska jest czę­ścią Za­cho­du — albo tego, co z nie­go w sen­sie geo­po­li­tycz­nym zo­sta­ło w co­raz bar­dziej post-za­chod­nim świe­cie. Za­chód to my.

Jako pi­sarz i ko­men­ta­tor, jako ana­li­tyk pol­skiej po­li­ty­ki sza­no­wa­ny przez pol­skich po­li­ty­ków z le­wi­cy i pra­wi­cy, a tak­że przez czy­tel­ni­ków z ca­łe­go świa­ta, wresz­cie jako pre­zes Fun­da­cji im. Ste­fa­na Ba­to­re­go, od­gry­wa­ją­cej w Pol­sce do­nio­słą rolę jako fo­rum cy­wi­li­zo­wa­nej de­ba­ty o po­li­ty­ce i spra­wach pu­blicz­nych, Alek­san­der Smo­lar przy­czy­nił się jak mało kto do po­wsta­nia no­wo­cze­snej, eu­ro­pej­skiej Pol­ski su­we­ren­nej psy­cho­lo­gicz­nie i po­li­tycz­nie w re­la­cjach ze Wscho­dem i Za­cho­dem, z prze­szło­ścią i przy­szło­ścią. O tym świad­czy ten wy­bór ese­jów, szki­ców i wy­wia­dów z ostat­nich 30 lat.

Oks­ford, luty 2010

Prze­ło­żył Ser­giusz Ko­wal­skiJechałem w pustkę, wracałem z radością

An­drzej W. Paw­lu­czuk: Pro­szę przy­po­mnieć czy­tel­ni­kom „Ty­gla Kul­tu­ry”, w ja­kich oko­licz­no­ściach uda­wał się Pan na emi­gra­cję.

Alek­san­der Smo­lar: Wy­je­cha­łem w lu­tym 1971 roku, moż­na po­wie­dzieć, że była to opóź­nio­na emi­gra­cja mar­co­wa. Wy­rzu­co­no mnie z Uni­wer­sy­te­tu War­szaw­skie­go, gdzie by­łem asy­sten­tem. Po rocz­nym po­by­cie w wię­zie­niu ima­łem się róż­nych za­jęć, gdyż nie mia­łem moż­li­wo­ści kon­ty­nu­owa­nia pra­cy aka­de­mic­kiej. Zde­cy­do­wa­łem się więc na emi­gra­cję.
Po­je­cha­łem naj­pierw do Włoch; przez pierw­szy rok by­łem na ame­ry­kań­skiej uczel­ni w Bo­lo­nii, Johns Hop­kins Uni­ver­si­ty (szko­ła sto­sun­ków mię­dzy­na­ro­do­wych), a póź­niej szu­ka­łem pra­cy w pię­ciu róż­nych kra­jach, nie wie­dząc, gdzie będę osta­tecz­nie miesz­kać. Po­tem do­sta­łem pra­cę w Pa­ry­żu, w Kra­jo­wym Cen­trum Ba­dań Na­uko­wych (CNRS), co w pol­skich ka­te­go­riach by­ło­by od­po­wied­ni­kiem aka­de­mii nauk.

Po­wie­dział Pan, że była to spóź­nio­na emi­gra­cja mar­co­wa. Czy to zna­czy, że nie czuł Pan wcze­śniej pre­sji, nie zmu­sza­no Pana do wy­jaz­du?

Nikt mnie do wy­jaz­du nie zmu­szał, to była de­cy­zja, z któ­rą zma­ga­łem się dłu­go, a któ­ra zo­sta­ła pod­ję­ta z opóź­nie­niem ze wzglę­du na ogól­ną sy­tu­ację, w któ­rej się zna­la­złem.

Jaka to była sy­tu­acja?

Oso­bi­sta, za­wo­do­wa, po­czu­cie mar­gi­na­li­za­cji za­rów­no w sfe­rze oso­bi­stej, jak i za­wo­do­wej.

Z ja­kim na­sta­wie­niem wy­jeż­dżał Pan z Pol­ski?

Przede wszyst­kim z dużą dozą nie­pew­no­ści. Za­wsze, poza pra­cą aka­de­mic­ką, były dla mnie waż­ne spra­wy pu­blicz­ne. Od wie­lu lat by­łem za­an­ga­żo­wa­ny w ów­cze­sną, skrom­ną dzia­łal­ność opo­zy­cyj­ną — to był dla mnie istot­ny wy­miar, ale emi­gru­jąc, nie wie­dzia­łem, jaki będę mógł wy­brać mo­del ży­cia. Ni­cze­go nie by­łem pe­wien, gdyż wy­jeż­dża­jąc, nie mia­łem ni­cze­go za­ła­twio­ne­go, a przede wszyst­kim — pra­cy. Je­cha­łem w kom­plet­ną pust­kę. Nie wie­dzia­łem tak­że, ja­kie tam, za gra­ni­cą, będą moż­li­wo­ści dzia­ła­nia na rzecz Pol­ski. In­ny­mi sło­wy, ma­jąc wte­dy lat pra­wie trzy­dzie­ści, je­cha­łem w świat, nie ma­jąc żad­nych punk­tów orien­ta­cyj­nych. Ale bar­dzo szyb­ko, bo za­le­d­wie pół roku póź­niej z ro­dzi­ną, któ­ra miesz­ka­ła w Szwe­cji, i wraz z gro­nem przy­ja­ciół pod­ję­li­śmy de­cy­zję o wy­da­wa­niu pi­sma.

To był kwar­tal­nik „Aneks”?

Tak, „Aneks”, któ­ry uka­zy­wał się przez sie­dem­na­ście lat, od 1973 roku.

Jak Eu­ro­pa przyj­mo­wa­ła w tam­tym cza­sie pol­ską emi­gra­cję?

Pol­ska emi­gra­cja nie była wów­czas ma­so­wym zja­wi­skiem. Oczy­wi­ście to wszyst­ko, co wy­da­rzy­ło się w Pol­sce w związ­ku z tak zwa­nym Mar­cem, wy­wo­ła­ło duży re­zo­nans, to­też ci, któ­rzy wy­jeż­dża­li w 1968 i 1969 roku, spo­ty­ka­li się z da­le­ko idą­cą po­mo­cą. Ja wy­jeż­dża­łem już w in­nym okre­sie i moim prio­ry­te­tem było kon­ty­nu­owa­nie pra­cy aka­de­mic­kiej, cze­go nie mo­głem ro­bić w Pol­sce. To­też w moim przy­pad­ku nie od­gry­wa­ło roli, ja­kie było ogól­ne na­sta­wie­nie do emi­gra­cji, ale istot­na była de­cy­zja kon­kret­nej uczel­ni: czy mnie chcą, czy nie. Przez rok by­łem na uni­wer­sy­te­cie w Bo­lo­nii, ale na bar­dzo spe­cy­ficz­nych wa­run­kach. W za­sa­dzie przy­ję­to mnie tam jako stu­den­ta, a ja prze­cież by­łem już po stu­diach, a na Uni­wer­sy­te­cie War­szaw­skim pra­co­wa­łem jako asy­stent. Ale cho­dzi­ło o to, by dać mi szan­sę prze­ży­cia roku za bar­dzo skrom­ne sty­pen­dium, któ­re wy­no­si­ło 100 do­la­rów mie­sięcz­nie. A kie­dy ten rok do­biegł koń­ca, zło­ży­łem po­da­nia do uczel­ni w pię­ciu róż­nych pań­stwach. Jak Pan więc wi­dzi, nie moż­na mó­wić o żad­nych ogól­nych re­gu­łach, do­ty­czą­cych przyj­mo­wa­nia emi­gran­tów.

Ale trak­to­wa­no Was chy­ba jed­no­znacz­nie jako wy­chodź­stwo po­li­tycz­ne?

By­li­śmy po­strze­ga­ni jako ofia­ry róż­ne­go ro­dza­ju dys­kry­mi­na­cji, jako uchodź­cy z kra­ju nie­de­mo­kra­tycz­ne­go. Zda­rzy­ło się na­wet raz, że mój sta­tus uchodź­cy z Eu­ro­py ko­mu­ni­stycz­nej po­mógł mi w sta­ra­niach o pra­cę. Kie­dy ubie­ga­łem się o sta­łe za­trud­nie­nie w Kra­jo­wym Cen­trum Ba­dań Na­uko­wych w Pa­ry­żu, były tyl­ko dwa wol­ne miej­sca, a kan­dy­da­tów, jak co roku, kil­ku­dzie­się­ciu. Wy­gra­łem dzię­ki pew­ne­go ro­dza­ju kon­trak­to­wi, któ­ry zo­stał za­war­ty w ko­mi­sji na­uko­wej CNRS po­mię­dzy le­wi­cą a pra­wi­cą. Otóż aku­rat na­pły­nę­ła w tym cza­sie, po oba­le­niu pre­zy­den­ta Al­len­de, duża emi­gra­cja z Chi­le — oczy­wi­ście — le­wi­co­wa. Pra­wi­ca zgo­dzi­ła się na przy­ję­cie Chi­lij­czy­ka pod wa­run­kiem, że le­wi­ca zgo­dzi się, by przy­ję­to mnie — emi­gran­ta z Pol­ski. Nie bez zna­cze­nia było też po­par­cie Ray­mon­da Aro­na, któ­ry mnie — mogę tak po­wie­dzieć — przy­gar­nął od pierw­szych dni mo­je­go po­by­tu we Fran­cji. I to był je­dy­ny przy­pa­dek, kie­dy sko­rzy­sta­łem ze sta­tu­su uchodź­cy po­li­tycz­ne­go.

A ja­kie było sa­mo­po­czu­cie pol­skich emi­gran­tów? Czy moż­na mó­wić, że mniej lub bar­dziej świa­do­mie na­wią­zy­wa­li­ście do tra­dy­cji Wiel­kiej Emi­gra­cji?

My­ślę, że ostat­nim po­ko­le­niem, któ­re mia­ło ta­kie po­czu­cie, była emi­gra­cja wo­jen­na, któ­ra utrzy­ma­ła in­sty­tu­cje nie­pod­le­głej Rzecz­po­spo­li­tej; mia­ła ona sil­ne po­czu­cie le­gi­ty­ma­cji na­ro­do­wej. Żywa była w niej tra­dy­cja ro­man­tycz­na i bez­po­śred­nie od­wo­ły­wa­nie się do do­świad­czeń Wiel­kiej Emi­gra­cji.
Póź­niej wy­jaz­dy z Pol­ski były już — po­wiedz­my — wą­skim stru­mycz­kiem, nie było ma­so­we­go zja­wi­ska uchodź­stwa, któ­re daje le­gi­ty­ma­cję do re­pre­zen­to­wa­nia kra­ju. Na­to­miast w na­szym przy­pad­ku ja­kie­kol­wiek aspi­ro­wa­nie do two­rze­nia za gra­ni­cą pol­skie­go Pie­mon­tu by­ło­by do­wo­dem me­ga­lo­ma­nii i wy­glą­da­ło­by śmiesz­nie. Mie­li­śmy oczy­wi­ście po­czu­cie, że to, co ro­bi­my na ob­czyź­nie, po­win­no słu­żyć kra­jo­wi, ale bez me­ga­lo­mań­skich aspi­ra­cji. Na ten te­mat wio­dłem spór z Gu­sta­wem Her­lin­giem-Gru­dziń­skim. Śro­do­wi­sko „Kul­tu­ry” uzna­ło, że po 13 grud­nia 1981 roku punkt cięż­ko­ści pol­skie­go ży­cia na­ro­do­we­go zno­wu prze­no­si się na emi­gra­cję. Była to fał­szy­wa dia­gno­za, ale ro­zu­mia­łem, że po­ko­le­nie Her­lin­ga-Gru­dziń­skie­go mo­gło tak my­śleć.
Nie było przy­pad­kiem, że na­sze pi­smo na­zwa­li­śmy „Aneks”, co jed­no­cze­śnie było skrom­nym pro­gra­mem. Na­sza dzia­łal­ność była po­my­śla­na wła­śnie jako aneks, do­da­tek, uzu­peł­nie­nie nie­za­leż­nych dzia­łań po­dej­mo­wa­nych w Pol­sce.

A oczy­wi­ste było dla Was, że na­le­ży od razu przy­stą­pić do pra­cy na rzecz kra­ju? To jest wszak tra­dy­cja każ­de­go po­ko­le­nia pol­skiej emi­gra­cji po­li­tycz­nej.

Tak, oczy­wi­ście, ale z po­czu­ciem du­żej skrom­no­ści i z uważ­nym wsłu­chi­wa­niem się w głos śro­do­wisk i grup ak­tyw­nych in­te­lek­tu­al­nie i po­li­tycz­nie w Pol­sce. My prze­cież, a mó­wię o nie­licz­nym śro­do­wi­sku sku­pio­nym wo­kół kwar­tal­ni­ka „Aneks”, nie for­so­wa­li­śmy żad­ne­go kon­kret­ne­go pro­gra­mu po­li­tycz­ne­go, nie na­rzu­ca­li­śmy żad­nej idei. Chcie­li­śmy ra­czej do­star­czać stra­wy du­cho­wej, stąd pu­bli­ko­wa­li­śmy ana­li­zy po­li­tycz­ne „z róż­nych stron”. Mie­li­śmy bo­wiem po­czu­cie, że nie mamy żad­nej od­po­wie­dzi na pol­skie pro­ble­my. Szu­ka­li­śmy, a nie prze­ko­ny­wa­li­śmy. Był to więc bar­dziej ro­dzaj po­śred­nic­twa mię­dzy tym, co dzie­je się na Za­cho­dzie, a Po­la­ka­mi w kra­ju i na emi­gra­cji. Dzię­ki temu, że wra­sta­li­śmy w tam­tej­sze śro­do­wi­ska na­uko­we i opi­nio­twór­cze, an­ga­żo­wa­li­śmy do wy­stę­po­wa­nia w pol­skich spra­wach, dla obro­ny śro­do­wisk opo­zy­cyj­nych wie­lu wy­bit­nych lu­dzi Za­cho­du. Mie­li­śmy tak­że bar­dzo roz­bu­do­wa­ne kon­tak­ty z pra­są za­gra­nicz­ną, ra­diem, te­le­wi­zją. Nie zda­rzy­ło mi się, na przy­kład, aby „Le Mon­de” od­mó­wił opu­bli­ko­wa­nia wia­do­mo­ści bądź ar­ty­ku­łu, któ­ry uzna­wa­łem za waż­ny. Sto­sun­ki były do­bre i było za­ufa­nie do tego, co im przy­no­si­łem. Tak więc te na­sze związ­ki in­te­lek­tu­al­ne z tam­tej­szy­mi śro­do­wi­ska­mi da­wa­ły dwie rze­czy: mie­li­śmy do­stęp do wpły­wo­wych lu­dzi, a po­nad­to by­li­śmy nie­za­leż­ni ma­te­rial­nie. Nie ży­li­śmy i nie mu­sie­li­śmy żyć z dzia­ła­nia dla Pol­ski, a zresz­tą ta­kich pie­nię­dzy wte­dy nie było.

Czy z tam­tej, za­gra­nicz­nej per­spek­ty­wy, ist­nie­nie i dzia­łal­ność emi­gra­cji mia­ły ja­kieś zna­cze­nie dla sy­tu­acji w kra­ju?

My­ślę, że mia­ły, cho­ciaż było to zna­cze­nie ogra­ni­czo­ne. Po pierw­sze, istot­ne dla Po­la­ków w kra­ju było, że w ogó­le ist­nia­ło nie­za­leż­ne sło­wo, nie­kon­tro­lo­wa­ne przez pe­ere­low­ską wła­dzę. Póź­niej, w la­tach 80., kie­dy w Pol­sce roz­wi­ja się ży­wio­ło­wo nie­za­leż­ny ruch wy­daw­ni­czy, to zna­cze­nie pism emi­gra­cyj­nych gwał­tow­nie spa­da. Po dru­gie — istot­ną rze­czą było in­for­mo­wa­nie kra­ju o tym, co w sa­mej Pol­sce się dzie­je; in­te­gro­wa­ło to roz­pro­szo­ne gru­py opo­zy­cyj­ne. Za na­szym po­śred­nic­twem ra­dio Wol­na Eu­ro­pa in­for­mo­wa­ło lu­dzi w Mła­wie czy Ko­ni­nie o dzia­łal­no­ści opo­zy­cyj­nej w in­nych mia­stach. To spra­wia­ło, że ci lu­dzie nie czu­li się sa­mot­ni, w swo­im opo­rze wi­dzie­li sens, gru­po­wa­li się wo­kół wspól­nej idei. W sy­tu­acji, kie­dy wła­dza blo­ko­wa­ła ka­na­ły prze­pły­wu in­for­ma­cji, było to nie­sły­cha­nie waż­ne.
A po trze­cie — dzię­ki na­szym kon­tak­tom mo­gli­śmy wpły­wać na mię­dzy­na­ro­do­wą opi­nię pu­blicz­ną. Uda­wa­ło nam się na­wet mo­bi­li­zo­wać in­te­lek­tu­al­ne śro­do­wi­ska na Za­cho­dzie, in­spi­ro­wać li­sty z pro­te­sta­mi pod­pi­sa­ne przez zna­ne oso­bi­sto­ści po­li­ty­ki, na­uki i kul­tu­ry. Ta for­ma zu­ży­ła się ostat­ni­mi laty, ale wów­czas, w la­tach 70. i 80. mia­ła jesz­cze swo­je zna­cze­nie i taki list bar­dzo de­ner­wo­wał ów­cze­sną wła­dzę w Pe­ere­lu.
Mie­li­śmy tak­że bar­dzo do­bre kon­tak­ty po­li­tycz­ne z wie­lo­ma par­tia­mi de­mo­kra­tycz­ny­mi na Za­cho­dzie. To­też je­że­li za­ist­nia­ła po­trze­ba, moż­na było ła­two uzy­skać spo­tka­nie z naj­wy­bit­niej­szy­mi po­li­ty­ka­mi w tych kra­jach i przed­sta­wić im nasz punkt wi­dze­nia. W ten spo­sób po­zna­łem na przy­kład Mit­ter­ran­da, któ­ry póź­niej zo­stał pre­zy­den­tem Fran­cji.

Czy tej zna­jo­mo­ści spraw Pol­ski przez Mit­ter­ran­da ge­ne­rał Ja­ru­zel­ski „za­wdzię­czał” bar­dzo chłod­ne przy­ję­cie w Pa­ry­żu w 1985 roku? Może war­to przy­po­mnieć tam­te wy­da­rze­nia, gdyż były one te­ma­tem wie­lu dow­ci­pów. Otóż Ja­ru­zel­ski wra­cał wte­dy z ofi­cjal­nej wi­zy­ty w Li­bii, gdzie — ma się ro­zu­mieć — przyj­mo­wa­ny był z peł­ny­mi ho­no­ra­mi. W dro­dze po­wrot­nej do Pol­ski ko­niecz­nie chciał zło­żyć wi­zy­tę pre­zy­den­to­wi Fran­cji. Nie było jed­nak żad­ne­go ofi­cjal­ne­go, z ho­no­ra­mi po­wi­ta­nia. Fran­cu­zi po­trak­to­wa­li jego przy­jazd jako wi­zy­tę pry­wat­ną, Mit­ter­rand przy­jął go wpraw­dzie, ale Ja­ru­zel­ski wszedł do Pa­ła­cu Eli­zej­skie­go nie głów­nym wej­ściem, ale — jak ma­wia­li pa­ry­ża­nie — ku­chen­nym, czy­li wej­ściem dla służ­by. Mit­ter­rand mu­siał też póź­niej wy­słu­chać wie­le kry­tycz­nych uwag ze stro­ny in­te­lek­tu­ali­stów i po­li­ty­ków. Na­wet pre­mier Fa­bius miał mu za złe, że przy­jął ge­ne­ra­ła.

Nie prze­ce­niał­bym roli pol­skiej emi­gra­cji, cho­ciaż na­sze kon­tak­ty z fran­cu­ski­mi po­li­ty­ka­mi były żywe i przy­ja­zne. Poza Mit­ter­ran­dem kon­tak­to­wa­łem się tak­że z póź­niej­szym pre­mie­rem Fran­cji Lio­ne­lem Jo­spin i dzi­siej­szą czo­łów­ką tam­tej­sze­go ży­cia po­li­tycz­ne­go.

Aż tak po­waż­nie trak­to­wa­no nad Se­kwa­ną pol­skich uchodź­ców?

Nie w tym rzecz. W kra­ju de­mo­kra­tycz­nym, je­śli ktoś bar­dzo chce spo­tkać się z przy­wód­cą du­żej par­tii, to w koń­cu zo­sta­nie przy­ję­ty. A po dru­gie — kie­dy ma się pew­ne kon­tak­ty, ma się wpły­wo­wych przy­ja­ciół, to za­wsze moż­na ich po­pro­sić o uła­twie­nie kon­tak­tu.
Zna­łem bar­dzo wy­bit­nych na­ukow­ców fran­cu­skich, a sko­ro mie­li do mnie za­ufa­nie, wów­czas uła­twie­nie mi kon­tak­tu z wpły­wo­wym po­li­ty­kiem było dla nich kwe­stią jed­ne­go te­le­fo­nu. Nie zna­czy to oczy­wi­ście, że za każ­dym ra­zem wy­ni­ka­ły z ta­kich spo­tkań kon­kret­ne skut­ki. Naj­waż­niej­sze było jed­nak, że do ta­kich spo­tkań do­cho­dzi­ło i mo­głem wy­ja­śnić nasz punkt wi­dze­nia; tak­że w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, Hisz­pa­nii, An­glii, kra­jach skan­dy­naw­skich i we Wło­szech pol­ska emi­gra­cja mia­ła do­bre i żywe kon­tak­ty z tam­tej­szy­mi przy­wód­ca­mi po­li­tycz­ny­mi. Tro­chę go­rzej było z tym w Niem­czech.
Po czwar­te wresz­cie — na­sza rola po­le­ga­ła tak­że na or­ga­ni­zo­wa­niu po­mo­cy ma­te­rial­nej dla osób prze­śla­do­wa­nych w Pol­sce. Za­nim ru­szy­ła duża po­moc ze stro­ny tam­tej­szych związ­ków za­wo­do­wych, to w la­tach 70. my w du­żym stop­niu zbie­ra­li­śmy pie­nią­dze i prze­ka­zy­wa­li­śmy do kra­ju, na po­moc dla KOR-u i osób re­pre­sjo­no­wa­nych przez re­żim.

Nikt jesz­cze wte­dy nie wie­rzył w ry­chły upa­dek ko­mu­ni­zmu, roz­pad ZSRR i wy­bi­cie się Pol­ski na nie­pod­le­głość. Czy nie rzu­to­wa­ło to na Pana za­an­ga­żo­wa­nie w spra­wy kra­ju?

Nie, cho­ciaż przy­znam, że nie wy­obra­ża­łem so­bie wte­dy po­wro­tu do Pol­ski. Tak więc, po­świę­ca­jąc masę cza­su spra­wom pol­skim, czę­sto kosz­tem pra­cy aka­de­mic­kiej, nie mia­łem w so­bie ta­kie­go opty­mi­zmu, jak emi­gra­cja wo­jen­na. Oni wie­rzy­li, że za parę lat bę­dzie ko­lej­na woj­na i wró­cą do wol­nej Pol­ski. Spo­śród nas nikt so­bie nie wy­obra­żał, że zmia­ny na­dej­dą tak bły­ska­wicz­nie. Ów­cze­sny świat i układ po­li­tycz­ny wy­da­wał się sta­bil­ny na wie­le dzie­się­cio­le­ci. Na­wet je­że­li ktoś wie­rzył, że ko­mu­nizm musi się za­wa­lić, to jed­nak nikt nie umiał po­wie­dzieć, kie­dy to na­stą­pi.

Mu­sie­li­ście jed­nak mieć po­czu­cie sen­su swo­jej pra­cy?

Tak, oczy­wi­ście, ale to po­czu­cie sen­su nie było zwią­za­ne z ja­ki­miś od­le­gły­mi, mak­sy­mal­ny­mi ce­la­mi. Ten sens wi­dzie­li­śmy ra­czej w sa­mym two­rze­niu wysp wol­no­ści w Pol­sce, czy choć­by po­mo­cy lu­dziom, z któ­ry­mi by­li­śmy w Pol­sce za­przy­jaź­nie­ni. Było to nie tyl­ko po­czu­cie obo­wiąz­ku wo­bec za­sad­ni­czych war­to­ści, ale i wo­bec kon­kret­nych lu­dzi, któ­rzy byli prze­śla­do­wa­ni. Była to z na­szej stro­ny już nie po­li­ty­ka, ale zwy­kła przy­zwo­itość.

A czy pa­mię­ta Pan, w któ­rym roku za­czę­ło się my­śleć i mó­wić, że lata pa­no­wa­nia ko­mu­ni­zmu są już po­li­czo­ne?

Za­wsze byli lu­dzie, któ­rzy to prze­po­wia­da­li. Na przy­kład Amal­rik, któ­ry po­sta­wił py­ta­nie, czy Zwią­zek Ra­dziec­ki prze­trwa rok 1984, nie­wie­le się po­my­lił. Em­ma­nu­el Todd, mło­dy i bły­sko­tli­wy hi­sto­ryk fran­cu­ski, na­pi­sał w la­tach 70. książ­kę La chu­te fi­na­le ¹, czy­li „Osta­tecz­ny upa­dek”, gdzie bar­dzo re­ali­stycz­nie, jak się póź­niej oka­za­ło, opi­sał roz­pad Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Ale te książ­ki nie od­zwier­cie­dla­ły po­wszech­ne­go spo­so­bu my­śle­nia o przy­szło­ści ZSRR. Tak na­praw­dę za­czę­to do­strze­gać szan­sę upad­ku ko­mu­ni­zmu nie­mal w ostat­niej chwi­li.

Wró­cił Pan do kra­ju w 1989?

Tak na­praw­dę, to tro­chę póź­niej, w 1990.

Jak Pan po tylu la­tach zna­lazł Pol­skę?

Pierw­szy raz od wy­jaz­du by­łem w Pol­sce w 1987 roku, do­sta­łem wizę spe­cjal­ną i przy­je­cha­łem na po­grzeb. To był dla mnie szok, coś nie­wia­ry­god­ne­go. Wra­ca­łem po szes­na­stu la­tach i od­no­si­łem wra­że­nie, że nic, kom­plet­nie nic się nie zmie­ni­ło. Znaj­dy­wa­łem te same dziu­ry w tych sa­mych miej­scach, te same ze­psu­te neo­ny i roz­wa­lo­ne pło­ty, te same pu­ste wy­sta­wy i za­ku­rzo­ne szy­by, sło­wem, na­dal trwa­ła nie­wzru­szo­na ta sama brzy­do­ta świa­ta ma­te­rial­ne­go. Na­wet po za­pa­chu po­zna­wa­ło się wschod­nią Eu­ro­pę, gdyż ben­zy­na pach­nia­ła tu zu­peł­nie ina­czej niż na Za­cho­dzie, gdzie wła­ści­wie się jej nie czu­je. Z za­mknię­ty­mi ocza­mi moż­na było roz­po­znać, gdzie się prze­kra­cza­ło gra­ni­cę dwóch sys­te­mów. Po szes­na­stu la­tach zna­la­złem się do­kład­nie w tym sa­mym miej­scu, z któ­re­go wy­je­cha­łem. To było nie­sa­mo­wi­te i przy­gnę­bia­ją­ce uczu­cie. Kie­dy przy­je­cha­łem już w 1990 roku, było zu­peł­nie ina­czej. Wi­dać było ogrom­ny pęd do zmian.

A czy do­strzegł Pan zmia­ny w lu­dziach?

Przy­znam się, że na po­cząt­ku mia­łem wąt­pli­wo­ści co do prze­bie­gu prze­mian w Pol­sce, nie są­dzi­łem, że będą tak szyb­kie i grun­tow­ne, że w lu­dziach bę­dzie tyle ener­gii. Prze­cież spo­łe­czeń­stwo zo­sta­ło tak strasz­li­wie prze­ora­ne przez oku­pa­cję, woj­nę, zmia­nę gra­nic, póź­niej do­świad­czo­ne kosz­mar­ny­mi la­ta­mi sta­li­ni­zmu i póź­niej­szym so­cja­li­zmem. To­też oba­wia­łem się, że w Po­la­kach bę­dzie znacz­nie mniej dy­na­mi­zmu niż w Cze­chach czy Wę­grach. A oka­za­ło się, że jest cał­ko­wi­cie prze­ciw­nie.
Na­dal po­zo­sta­je dla mnie nie­od­gad­nio­ną ta­jem­ni­cą, jak na­sze spo­łe­czeń­stwo, po­zba­wio­ne klas wyż­szych, śred­nich, wła­ści­wie chłop­skie spo­łe­czeń­stwo z tra­dy­cjo­na­li­zmem, kon­ser­wa­ty­zmem kul­tu­ro­wym, zna­la­zło w so­bie tę bru­tal­ną dy­na­mi­kę, któ­ra jest źró­dłem roz­wo­ju ostat­nich dzie­się­ciu lat. Jest to dla mnie czymś fa­scy­nu­ją­cym.

Po po­wro­cie ob­jął Pan od razu waż­ne sta­no­wi­sko rzą­do­we jako do­rad­ca pre­mie­ra Ma­zo­wiec­kie­go, a po­tem szef ze­spo­łu do­rad­ców. Pro­szę po­wie­dzieć, czy była to trud­na pra­ca? Czy czę­sto Pań­ski punkt wi­dze­nia nie był ro­zu­mia­ny i bra­ny pod uwa­gę?

Mia­łem wy­czu­cie gra­nic wła­snej kom­pe­ten­cji. To zna­czy tam, gdzie wi­dzia­łem, że moja kil­ku­na­sto­let­nia nie­obec­ność w kra­ju może być prze­szko­dą w ro­zu­mie­niu zło­żo­nych pro­ble­mów, by­łem bar­dzo ostroż­ny w for­mu­ło­wa­niu są­dów. Na­to­miast w spra­wach, na przy­kład, po­li­ty­ki za­gra­nicz­nej moje do­świad­cze­nie emi­gra­cyj­ne było bar­dzo przy­dat­ne.

Wra­cał Pan z ra­do­ścią do Pol­ski?

Ab­so­lut­nie tak! Po pierw­sze — przy­jeż­dża­łem do kra­ju wol­ne­go, su­we­ren­ne­go, a więc in­ne­go niż ten, z ja­kie­go wy­jeż­dża­łem. Ale w sen­sie głęb­szym wra­ca­łem jed­nak do tej sa­mej Pol­ski. Było to uczu­cie zna­le­zie­nia się na po­wrót u sie­bie. Czu­ję się w Pa­ry­żu zna­ko­mi­cie, wro­słem w tam­tej­sze ży­cie, śro­do­wi­sko, kli­mat spo­łecz­ny i in­te­lek­tu­al­ny, współ­pra­cu­ję na­dal z re­dak­cja­mi kil­ku cza­so­pism, pod­trzy­mu­ję związ­ki z nie­któ­ry­mi par­tia­mi po­li­tycz­ny­mi, ale po pię­ciu mi­nu­tach w Pol­sce ro­zu­mia­łem zno­wu każ­dy kod kul­tu­ro­wy, każ­dą re­ak­cję. Więc to było wspa­nia­łe, że tak dłu­ga, kil­ku­na­sto­let­nia nie­obec­ność prze­sta­je ist­nieć w cią­gu paru mi­nut.

Bar­dzo cen­ny jest ten Pań­ski opty­mizm i wia­ra w Pol­skę i Po­la­ków. Ale na przy­kład Je­rzy Gie­droyc, któ­re­go prze­cież za­słu­gi dla Pol­ski są nie­pod­wa­żal­ne, nie chce przy­je­chać do kra­ju, a nie­daw­no, w wy­wia­dzie dla „Wprost” po­wie­dział wręcz, że „spo­łe­czeń­stwo pol­skie jest zdzi­cza­łe”.

Ja nie miał­bym od­wa­gi tak po­wie­dzieć, tak uogól­niać. Ale prze­cież ostat­nie zaj­ścia z mło­dzie­żą w Słup­sku i Ka­to­wi­cach do­wo­dzą, że dzie­je się nie­do­brze. Jest to ogrom­ny pro­blem kul­tu­ro­wy i nie wia­do­mo, jak go roz­wią­zać. Ro­zu­miem, że to sku­tek bar­dzo wie­lu zja­wisk i tego, co dzia­ło się w Pol­sce przez po­przed­nie dzie­się­cio­le­cia, ba — to są na­wet skut­ki cza­sów woj­ny, wiel­kich mi­gra­cji, roz­bi­ja­nia wię­zi spo­łecz­nych, a tak­że skut­ki prze­mian ostat­nich lat, gdzie było wie­le strasz­li­wych dra­ma­tów ludz­kich. Weź­my cho­ciaż­by ogrom­ny szok bez­ro­bo­cia dla kil­ku po­ko­leń, któ­re w ogó­le nie mia­ło o bez­ro­bo­ciu po­ję­cia, czy wresz­cie — wy­staw­ną, osten­ta­cyj­ną kon­sump­cję nie­któ­rych grup, któ­ra draż­ni mło­dych lu­dzi, zwłasz­cza tych, co nie wi­dzą przed sobą żad­nych szans i per­spek­tyw na lep­sze ży­cie. Moż­na więc po­wie­dzieć, że ist­nie­ją do­strze­gal­ne ele­men­ty zdzi­cze­nia spo­łecz­ne­go, jest to w tej chwi­li naj­więk­szy pro­blem w Pol­sce, ale to samo — pa­mię­taj­my — wy­stę­pu­je też na Za­cho­dzie, czę­sto­kroć w ska­li nie mniej­szej niż u nas. Tak że je­że­li oce­nia­my prze­mia­ny po 1989 roku, to uwa­żam, że Pol­ska prze­cho­dzi ten okres w spo­sób cy­wi­li­zo­wa­ny.

Nie zmar­no­wa­li­śmy tych dzie­się­ciu lat?

Wręcz prze­ciw­nie! Oczy­wi­ście moż­na, jak wła­śnie Je­rzy Gie­droyc, sta­wiać po­przecz­kę jesz­cze wy­żej, a na­wet jest waż­ne, by lu­dzie z du­żym au­to­ry­te­tem sta­wia­li wyż­sze wy­ma­ga­nia. Ja jed­nak, ze swo­jej po­zy­cji ob­ser­wa­to­ra i ana­li­ty­ka rze­czy­wi­sto­ści, wi­dzę mnó­stwo rze­czy wspa­nia­łych, po­zy­tyw­nych, któ­re zo­sta­ły zro­bio­ne po 1989 roku.

Jak Pan dzi­siaj oce­nia swo­je do­świad­cze­nia emi­gra­cyj­ne?

Z punk­tu wi­dze­nia eg­zy­sten­cjal­ne­go emi­gra­cja jest prze­ży­ciem nie­po­wta­rzal­nym. To do­świad­cze­nie ma oczy­wi­ście róż­ne wy­mia­ry. Je­den rok we Wło­szech, rok w Sta­nach Zjed­no­czo­nych, pra­wie rok w An­glii i dłu­gi po­byt we Fran­cji dały mi do­świad­cze­nia, któ­re bar­dzo czło­wie­ka wzbo­ga­ca­ją.
Poza tym istot­ne było do­świad­cze­nie kul­tu­ro­we, po­zna­nie in­nych świa­tów, a to zno­wu da­wa­ło moż­li­wość spoj­rze­nia na swój kraj z in­nej, od­mien­nej per­spek­ty­wy. Czę­sto prze­ży­wa­łem też ból nie­obec­no­ści, ale to jest uczu­cie, o któ­rym nie umiem opo­wia­dać.

Czy na ko­niec tej roz­mo­wy da się Pan sku­sić na prze­po­wied­nię co do przy­szło­ści Eu­ro­py? Co nas cze­ka w naj­bliż­szym cza­sie? Bę­dzie­my mie­li dłuż­szy okres spo­ko­ju i po­ko­ju?

My­ślę, że tak. Po raz pierw­szy od se­tek lat Pol­ska zna­la­zła się w bez­piecz­nej przy­sta­ni, co na­tu­ral­nie nie zna­czy, że nie bę­dzie pro­ble­mów. Ogrom­na nie­pew­ność wią­że się z roz­wo­jem wy­da­rzeń na Wscho­dzie. Już w mar­cu będą wy­bo­ry na Ukra­inie, a ich wy­nik, któ­re­go nikt dzi­siaj nie zna, może zmie­nić nie tyl­ko sy­tu­ację w tym wiel­kim kra­ju, ale może też rzu­to­wać na at­mos­fe­rę w Pol­sce. Nie są­dzę, aby coś nam z tam­tej stro­ny za­gra­ża­ło, ale może po­ja­wić się u nas ele­ment nie­po­ko­ju i pew­nej de­sta­bi­li­za­cji. Da­lej — nie wia­do­mo, co bę­dzie z Ro­sją, a jest to kraj, któ­ry jesz­cze przez dzie­siąt­ki lat bę­dzie prze­ży­wał wstrzą­sy i z tru­dem do­sto­so­wy­wał się do no­wo­cze­sno­ści, co tak­że bę­dzie wpły­wa­ło na sy­tu­ację w Pol­sce.
Na­to­miast Pol­ska bę­dzie in­te­gro­wa­ła się z Eu­ro­pą i wspól­no­tą euro-atlan­tyc­ką, cho­ciaż za­pew­ne nie tak szyb­ko, jak to po­wia­da się w róż­nych ofi­cjal­nych de­kla­ra­cjach.

Dzię­ku­ję za roz­mo­wę.

1998

1. Em­ma­nu­el Todd, La chu­te fi­na­le, Ro­bert Laf­font, Pa­ris 1976.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij