Tadeusz Rolke. Moja namiętność - ebook
Tadeusz Rolke. Moja namiętność - ebook
Biograficzny wywiad rzeka, która nie pozwala uwierzyć w wyznanie: „Nie jestem literatem, żeby opisywać świat słowami”. Świadek epoki? To mało powiedziane – Tadeusz Rolke to świadek kilku epok, w dodatku wyjątkowy, bo wszystkie utrwalił na swych fotografiach, a pierwszy aparat kupił jako 15-latek w 1944 roku. Wielowątkowa, pełna anegdot opowieść o sensie fotografii, Szarych Szeregach i stalinowskim więzieniu, gdzie siedział za udział w organizacji, której nie było. A także o nonsensach PRL-u, artystach, których fotografował – od Kantora i Szapocznikow po Liberę i Althamera – oraz flirtach, romansach i związkach, o których mówi bez żadnej taryfy ulgowej, za to z imponującym dystansem.
„Mój pech? Całe życie mi towarzyszył, ale mnie nie pogrążył. A potknięcia? Ciosy losu? Rodzina? Pieniądze? Majątek? Tomasz Lubieński napisał kiedyś o powstaniu warszawskim: «Ani triumf, ani zgon». Te słowa mogę odnieść do mojej prywatności, do fotografii, które zrobiłem,
i do tych, których nie zrobiłem, do tych małżeństw i przygód…” – Tadeusz Rolke
„Życie i praca Tadeusza Rolke to prawdziwa kapsuła czasu, a treścią jego życia były i są piękne kobiety, artyści oraz fotografia. Ta ostatnia jest jednak chyba najważniejsza. – Fotografia to moja namiętność, pasja i powołanie – mówi w tej książce Tadeusz Rolke” – Chris Niedenthal
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-1928-5 |
Rozmiar pliku: | 38 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Usiądź tutaj, w fotelu!
Dlaczego?
Chcę, żeby światło padało z boku na twoją twarz.
Powiedz coś, zrobię próbę mikrofonu.
Nazywam się Tadeusz Rolke, herbu Żeliwny Pacek. Pochodzę spod Hrubieszowa, gdzie siedem kilometrów się jedzie wołami, a jeśli ktoś woli motocyklem, to wtedy siedem i pół... Słuchaj, dzwoniła do mnie dziennikarka z telewizji, która robi cykl o zapomnianych artystach i chce ze mną porozmawiać.
I co? Zgodziłeś się?
Ty powinnaś pracować w telewizji i zrobić ze mną ten wywiad, nie chce mi się odpowiadać na pytania: „Dlaczego modelka ma sznur na szyi?”. Nie będziesz chyba zadawać oczywistych pytań.
Oj, lubiłeś kobietki.
Oj, lubi się, lubi, kochanie.
Podrywasz mnie trochę. Z próżności?
Podobasz mi się, dziecko.
A ile ty masz lat?
87, ale podobanie się nie zależy od wieku. Czy myślisz, moje drogie dziecko, że gdy mężczyzna się starzeje, przestaje lubić kobiety? Tu się nic nie zmienia, nie osłabia w sferze wizualnej, marzycielskiej i sentymentalnej. Patrzy się, rozmyśla, a serce drży.
Ja się na gejszę nie nadaję. Rozmawiamy poważnie?
Wiem. Proszę bardzo.
Zawsze masz przy sobie aparat?
Zawsze coś może się zdarzyć, więc staram się mieć. Ty też nie wychodź z domu bez aparatu!
Przy pracy jesteś błyskawiczny. Pamiętam twoje zdjęcie z Rumunii, przy stoliku w barze siedzą trzy kobiety, jedna z nich wyjęła pierś... Sprowokowałeś ją?
Moim aparatem, ale to był jej spontaniczny gest. Z nią nie można się było porozumieć w żadnym języku.
Reporter musi być w jakiś sposób drapieżny, pokazywać prawdę, lecz nie każda prawda i szczerość są piękne. Wiele osób chce dobrze wyglądać na zdjęciu, a ona?
Ta kobieta? Widocznie nie uważała się za brzydką albo chciała zwrócić uwagę na sukienkę, którą założyła, idąc do knajpki. Nie miała kompleksów, skoro widząc obcych ludzi, turystów, wyjęła cyca, śmiała się, postawiły nam piwo z koleżanką. Usiłowały się porozumieć, zagadywały.
Sighişoara, Rumunia, 2003.
Przy takim fotografowaniu, blisko, trzeba dawać ludziom poczucie bezpieczeństwa?
Oni czują, kiedy się ich lubi i akceptuje. Nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak dobrymi psychologami są prości ludzie, jaką mają intuicję, wyczuwają, kim jesteśmy, o co nam chodzi.
Gdy fotografujesz w lokalu, pytasz: „Czy mogę zrobić zdjęcie?”?
Na ogół nie, ale przecież widzą, że mam aparat. Można powiedzieć, że prowadzimy negocjacje bez słów, i wiem, czy jest zgoda, czy jej nie ma.
Pytałeś mnie wczoraj: „Czego cię uczyłem na studiach?”. Odpowiedziałam, że „nie wolno fotografować dzieci, psów, kotków i czerwonego koloru”.
Zachodzącego słońca?
Wspomniałeś tylko o „czerwonym kolorze”. I jeszcze, że „nie wolno fotografować żebraków”, a widziałam to wszystko w twoim archiwum.
Musiałem przez to przejść. Każdy musi. Chciałem przestrzec studentów przed łatwiznami. Bo wydaje się, że są tematy łatwe do sfotografowania, ale to przecież pozory – zdjęcie dzieci może być znakomitym studium psychologicznym; tylko dzieci niekoniecznie kojarzą się z pytaniami o naturę bytu.
Ale zaczniemy od twojego dzieciństwa?
Tak się zwykle zaczyna.I
Mama wyniosła z płonącej Warszawy tylko jedną walizkę, a w niej twój aparat i zdjęcia.
Zabrała aparat, zdjęcia i pamiętnik swojego dziadka Jakuba Salingera w jednym pakunku, który ze sobą ciągnęła. Wiedziała, jak to dla mnie ważne. Aparat zaginął, niestety, w latach 70., krążył między moją córką a moim bratankiem Jankiem Rolke. Mama dała im go do zabawy, gdy byłem w Niemczech, i dzieciaki go zgubiły.
Pierwsze zdjęcia, które sam zrobiłeś...
To były najprostsze w świecie portreciki.
Zachowały się?
No tak – moja Marysia i jej koleżanka z sąsiedztwa. Marysia była służącą u nas, a jej koleżanka – ta miśka grubawa – pracowała u sąsiadów.
Dlaczego fotografowałeś służące?
A kogo miałem?
Przecież nie podobają ci się grube kobiety.
Marysia nie była taka gruba, raczej średnia, ta druga należała do korpulentnych. Sfotografowałem je, bo miałem ochotę robić zdjęcia we wnętrzu. Przed południem zrobiłem, widać dzienne światło. W szkołach fotograficznych to się nazywa portret w świetle zastanym.
Ale mówiłeś, że te pierwsze fotografie są nieciekawe.
Dla mnie ciekawe – wziąłem aparat i zrobiłem fotografię dwóch koleżanek po kolei. Albo odwrotnie.
Służąca Marysia, Warszawa, 1944.
Mój przyjaciel Sławek Myślicki, pl. Dąbrowskiego, przed wybuchem powstania, Warszawa, 1944.
A zdjęcie mamy?
Wtenczas jej nie zrobiłem. Widać podczas sesji była w pracy. Później sfotografowałem martwą naturę, którą ułożyłem na stole: krzyżyk i tulipan, który rzucił cień, bo słońce wpadało do pokoju. Superkompozycja jak na owe czasy.
To były twoje pierwsze zdjęcia?
Tak. I parę innych: portret mamy, przyjaciela, widok z okna. Kiedyś wyszedłem na ulicę w Warszawie, która nie była jeszcze całkowicie zniszczona (robiłem zdjęcia przed wybuchem powstania), sfotografowałem dom, w którym mieszkałem. Na ulicy Kredytowej stała dorożka (koniowi nie trzeba było obcinać głowy), a w drugim planie kobieta myła okno. To zdjęcie miało cechy fotografii miejskiej o życiu ulicy.
Kiedy kupiłeś pierwszy aparat?
W szkole, od kolegi, w 1944 roku. Miałem 14 lat. Zarobiłem pieniądze, budując modele samolotów z balsy. Genialne zupełnie! Sprzedałem model, może dwa, i miałem pieniądze; a może ciocia Hela mi dała kilka groszy? Nie był to, niestety, Rolleiflex, tylko prymitywny Kodak Baby Box. Miał soczewkę, ale w zasadzie to była camera obscura (od 1 metra do nieskończoności wszystko było ostre, jasność obiektywu 8-11, a migawka pewnie 1/30 sekundy), dlatego te moje pierwsze zdjęcia są takie miękkie, mało ostre. To był aparat na film szeroki, 4,5 centymetra, ale robił prostokątne zdjęcia 6x4,5 centymetra. Pod spodem miał nawet gwint na statyw. Najczęściej chodziłem do zakładu fotograficznego na Mazowieckiej, prosiłem o wywołanie filmu i zrobienie małych odbitek: 6x9. Wiesz, że jakimś cudem zachowała się koperta od fotografa z Mazowieckiej 11, w której dał mi odbitki?
Jak wyglądało wasze życie przed wojną?
U nas na Nowym Świecie? Fajnie. Ubogo. Żyliśmy w trójkę: mama, mój brat Andrzej i ja. Była też Stasia (tak ją nazywam, bo nie pamiętam imienia), młoda gosposia pochodząca ze wsi, jak w każdym mieszczańskim domu. Mieszkała w kuchni. Zajmowała się nami w godzinach pracy mamusi. Nieraz pomagałem jej w kuchni, uczyłem się gotować. Wspólnie z mamą prowadziły rachunki, za 5 złotych dziennie trzeba było wyżywić cztery osoby.
Potem Stasia od nas odeszła.
Dlaczego?
Bo dostała lepszą pracę u pułkownika Adama Koca, legionisty, bliskiego współpracownika Piłsudskiego (należał do tak zwanej grupy pułkowników). Miał nowoczesną willę na Żoliborzu. Stasia bardzo nas lubiła, dzwoniła czasem, żeby porozmawiać z mamą. Opowiadała, jak jej się powodzi, a kiedyś, gdy państwo wyjechali, zaprosiła mnie na cały dzień, nocowałem w tej willi. Tam była genialna łazienka, której nie mieliśmy na Nowym Świecie. Piękne mieszkanie, meble, ogródek, który podlewaliśmy cały wieczór po upalnym dniu. Pyszne jedzenie zrobiła.
Firmowa koperta laboratorium fotograficznego przy ul. Mazowieckiej w Warszawie, 1944.
Z czego żyliście?
Mama była urzędniczką dziewiątej kategorii, bez żadnego wykształcenia; skończyła pensję. Dostała pracę w Zarządzie Miejskim przez znajomości, jako wdowa, dzięki temu, że ojciec miał przyjaciół z otoczenia prezydenta. Dostawała ze 120 złotych pensji i 100 czy 150 złotych emerytury, a tyle wynosiło komorne. W domu nie było radia ani gramofonu, bo nie było nas stać. Często jedliśmy dania mączne: kluski, pierogi, naleśniki. Przypuszczam, że pomagał nam wujek Pieniążek, mąż cioci Heli, który pracował w banku. Pochodził z ziemiańskiej rodziny. Wujostwo nie mieli dzieci.
Co robiła ta ciocia?
Leżała w łóżku chora. Kredytowa 10 mieszkania 13, telefon 501 74, trzecie piętro w podwórku. Przychodziła do niej doktor Rachoń i dawała jej różne proszki, zastrzyki, a co kilka tygodni pompowała jej wodę z brzucha. Ciocia była chora na opuchlizny wodne, to wynikało z choroby serca. Nie istniały inne środki na odwadnianie, więc trzeba było robić dziurę w brzuchu i lała się woda z cioci. Ciocia Hela była siostrą mamy.
Gdy ojciec żył, mama nie pracowała?
Nie. Ojciec był dyrektorem administracyjnym ratusza, piastował wysokie stanowisko. Mieszkaliśmy przy placu Teatralnym, w oficynie budynku przylegającego do ratusza.
Pamiętasz go?
Wysoki, fajny gość. W niedzielę rano brał mnie i Andrzeja do łóżka i się bawiliśmy. W czasie tych igraszek raz rozbiłem mu nos. Miałem dwa i pół roku, gdy zmarł w listopadzie 1932 roku. Zachowało się jedyne zdjęcie z ojcem zrobione w Zaciszu: jestem w beciku, mój brat ma trzy lata.
Świadectwo urodzenia i chrztu.
Opowiedz mi o rodzicach.
Tadeusz Rolkie urodził się w mieście Tbilisi, czyli Tyflis, był urzędnikiem państwotwórczym (nie wiem, czy twórczym) z drobnej szlachty kresowej. A mama, Zofia Rolke, z domu Salinger, urzędniczką. Burżuazja niemiecko-żydowskiego pochodzenia. Przechrzczona w swoim czasie.
Przez swoją matkę?
Nie. Jakiś prapradziadek, który leży na ewangelickim cmentarzu w Warszawie, pierwszy konwertował się na protestantyzm. Dalekie wujenki leżą jeszcze na żydowskim, przy Okopowej. Wszyscy Salingerowie na świecie to jedna rodzina, pochodzą z Hamburga, jedni pojechali do Ameryki, drudzy do Warszawy. Co roku 1 listopada nasza rodzina spotyka się na cmentarzu ewangelickim przy ulicy Młynarskiej. Zawsze lubiłem ten dzień. Mama zabierała nas tam od dzieciństwa. Ładny cmentarz ze starymi nagrobkami, interesujące nazwiska, stylowe kapliczki. Mama znała pół Warszawy: Pfeifer, Loth, Salzman, Jung to rodziny niemieckiego lub żydowskiego pochodzenia, które osiedliły się tutaj w XIX wieku. Wśród nich Salingerowie. Pierwszy w rodzinnej mogile leży mój pradziadek Jakub Salinger, który trafił na Sybir za pomoc powstańcom 1863 roku. Jego pamiętnik wyszedł drukiem po 120 latach od napisania, pod tytułem „Etapem z Warszawy do Krasnoufimska”.
Ty też byłeś też ochrzczony w Kościele protestanckim?
Nie. Mama była ewangeliczką, a ojciec katolikiem i ustalili, że my, synowie, będziemy katolikami. Żeby było prościej? A może wiedzieli, że tu jest kraj małej tolerancji, a ewangelik to prawie Żyd.
Ale mówisz o sobie: „Jestem stary Żyd”.
Ja bym bardzo chciał, ale nie jestem. Prapradziadek mojej mamy był Żydem, to jak ja mogę być Żydem? Mogę tylko interesować się ich historią, co zresztą czynię. Od dwudziestu kilku lat fotografuję żydowskie miasteczka w Polsce i na Ukrainie.