Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Taei. Nieznane lądy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2014
Ebook
19,01 zł
Audiobook
29,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Taei. Nieznane lądy - ebook

„Kiedy odwiedzają cię goście, otwórz dla nich swój dom i serce”.

Tak myślą i czują mieszkańcy Taei od pokoleń. Z otwartymi ramionami witają przybyszów z dalekiego kraju, Esenii. Okazuje się, że goście przybywają po to, by niszczyć, gwałcić i zabijać. Czas zatem zmienić zasady, wyzbyć się skrupułów i zapomnieć o litości. Czas zaprosić ich do tańca z ogniem. Wbić ostrze w samo serce, a wino zastąpić trucizną. Czas ich zniszczyć, by kiedyś znów nauczyć się kochać.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-384-2
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Tę opowieść dedykuję przede wszystkim swoim dzieciom: Arkowi, Ani i Maćkowi. Byliście, jesteście i zawsze będziecie najlepszym, co otrzymałam od losu.

Jest też kilka osób, moich pierwszych czytelników, o których muszę wspomnieć. Nie znam waszych imion ani twarzy, tylko forumowe awatary i nicki. Byliście moimi krytykami i nauczycielami: Stu, Vet, Pain, Ep, Yami, Hell – omawialiście ze mną każdy fragment, chwaląc lub wytykając błędy. To odpowiedni czas i miejsce, by podziękować za te lekcje oraz bezcenne uwagi.ROZDZIAŁ I PRZYBYWAMY W POKOJU

Wyspa Taei, Mie – piąty miesiąc roku Kor

Ahije obudziło coś, czego nie rozumiała, ale nie był to strach, tylko jakiś trzepocący w środku niepokój. Wstała szybko, wyskoczyła z chaty i naga weszła do strumienia. Chłodna woda ostudziła ciało, ale myśli rwały gdzieś, nie wiedzieć gdzie i po co. Wróciła do chaty, nałożyła spódnicę i rozejrzawszy się po twarzach rodziców oraz rodzeństwa, wybiegła, a przeczucie poprowadziło ją w stronę lasu. Promienie wschodzącego słońca co i rusz przebijały się przez liście, malując na jej skórze niezliczone złote znaczki. Zwiewna tkanina oblepiała mokre ciało i krępowała nogi, utrudniając bieg. Amulety na szyi z każdą sekundą stawały się gorętsze i niemal parzyły chłodną skórę. Ahije biegła coraz szybciej, czując, że cel jest tuż, na wyciągnięcie ręki. Pierwotny las, tajemniczy i piękny, tolerował obecność ludzi z jej plemienia. Karmił ich, obdarowując owocami i ziołami, których smaków oraz zapachów nie sposób opisać. Pozwalał mężczyznom polować, a kobietom łowić ryby. Dostarczał też krystalicznie czystej wody ze swych niezliczonych strumieni i źródełek.

Ahije kochała ten las i często przychodziła na grzyby albo jagody, a czasem, by zaśpiewać nową pieśń przy akompaniamencie szumu liści i wiatru. Wieczorem razem z innymi tańczyła przy ognisku, zerkając ku grupce chłopców zbyt nieśmiałych, by do tego tańca się przyłączyć. Dziś nie było w głowie pieśni, tylko ten niewytłumaczalny niepokój i groza. Po kilku kwadransach szaleńczego biegu dziewczyna wypadła z lasu. Oślepiona promieniami słońca wiszącego nad falami zatrzymała się tak nagle, że impet omal jej nie wywrócił, a kiedy powidok zaczął znikać sprzed oczu, w oddali ujrzała olbrzymie łodzie. Ich białe żagle trzepotały na wietrze jeszcze przez parę minut, by w końcu opaść. Z pokładu zrzucano na fale brązowe szalupy przypominające łódki, którymi pływali mieszkańcy wysp. Nigdy wcześniej nie widziała tak wielkich łodzi, jak te kołyszące się w oddali. Była przerażona i zafascynowana, chciała uciec, ale nie mogła poruszyć nogami. Do szalup wsiadali jacyś ludzie o niemal białej skórze i włosach koloru piasku. Niektórzy mieli na głowach srebrzyste garnki błyszczące w słońcu i tak samo połyskujące odzienie. Kiedy łodzie ruszyły w stronę lądu, instynkt nakazał ciału przebudzić się z letargu, uwolnił nogi i zmusił do ucieczki. Nie zważając na krzaki ani ostre kamienie, gnała niczym dziki kot. Wpadła do wioski, w której tętniło już życie i nie reagując na zaczepki chłopców, dotarła do chaty szamanki. Zdyszana rzuciła się do środka i jak długa runęła na ubitą, glinianą podłogę. Niemłoda już, ale ciągle piękna Chloe roześmiała się i pokiwała głową z politowaniem.

– No i co cię tak gnało, dziewczyno, że ledwo dychasz? Nie masz chyba rozumu, a powinnaś, bo jesteś wystarczająco dorosła. Mów, zanim ta laska obije ci porządnie tyłek! – Postraszyła Ahije, wymachując drewnianą laską.

Miała przy tym srogą minę, choć w oczach błyskały iskierki uśmiechu, który powoli zaczął znikać z jej oblicza, zamieniając się w niepokój. Popatrzyła na Ahije, podeszła i sprawnym ruchem podniosła ją z podłogi.

– Mówże wreszcie, bo masz w oczach takie przerażenie, że za chwilę padniesz tu trupem!

Dziewczyna jakby lekko oprzytomniała i spojrzała na szamankę.

– Widziałam łodzie olbrzymy! – wydusiła. – Widziałam tyle małych łódek, co liści na drzewie szuu, a na nich groźnych ludzi w srebrnych garnkach na głowach. Widziałam jeszcze… – Zakrztusiła się i, nie mogąc wydusić ani słowa więcej, patrzyła z przerażeniem w oczach. Bała się, że szamanka jej nie uwierzy, ale jeszcze bardziej bała się tego, co zobaczyła na plaży. Chloe znieruchomiała, jakby czas się zatrzymał, a po jej twarzy przemknął grymas ni to lęku, ni złości. Trwało to krócej niż oddech, bo już po chwili, z godną podziwu siłą zaczęła walić w wiszącą przy wejściu tarczę z kory drzewa szuu. Ten klekoczący, mocny dźwięk znali wszyscy, od pokoleń ostrzegał ludzi przed niebezpieczeństwem. Alarmował, gdy któreś z sąsiednich plemion próbowało porwać kobiety albo ukraść bydło. Wzywał też wtedy, gdy ocean wyrzucał na ląd wielkie fale tsunami, toteż w mgnieniu oka przed chatą szamanki zebrało się całe plemię. Na wezwanie przybyli mężczyźni i chłopcy, dziewczęta i kobiety z niemowlętami na rękach, a także starcy o siwych włosach i pobladłych oczach.

Chloe ogarnęła wzrokiem cały swój lud, wskazała kilku mężczyzn, jednym ruchem nakazując im wejście do chaty. Potem odwróciła się do kobiet i krótko przykazała przygotowanie rodzin do drogi. Wiedziały, co mają robić. Bez zwłoki rozbiegły się do swoich domostw, zabierając ze sobą dzieci. Starsi chłopcy ruszyli za nimi, co niektórzy w pośpiechu malując twarze i ramiona w dziwne wzory w barwach czerni i czerwieni. Wiedzieli, że dzieje się coś niepokojącego, ale ufali szamance, dlatego wypełniali jej polecenia bez zadawania pytań. Stare kobiety, zabierając spod chat drewniane konchy, potruchtały z niespotykaną u nich energią do zagród, w których kozy leniwie skubały świeżą trawę. Stado krów o jasnej maści wylegiwało się w cieniu drzew, odganiając ogonami dokuczliwe owady. Tylko starcy rozsiedli się pod chatą szamanki, rozkoszując się zapachem palonych ziół, ubitych w długich łodygach krzewu opii, i dyskutując zawzięcie.

Chloe weszła do chaty, wskazała mężczyznom miejsca na poduszkach rozłożonych przy palenisku, po czym sama usiadła pośród nich. Tym razem nie było czasu na poczęstunek ani uprzejmości. Przebiegła wzrokiem po wszystkich twarzach, patrząc im prosto w oczy.

– Miałam sen – rzekła spokojnie. – Dawno temu, moja matka przekazała mi sen o olbrzymich łodziach i ludziach o skórze białej jak mąka z ziaren kopije. Matka powiedziała, że wszyscy szamani przekazywali go sobie od pokoleń i jeśli kiedyś się spełni, to nasze życie niezmienne od wieków nie będzie już takie jak dawniej. Ten sen nigdy się nie ziścił, ale też nigdy nie zapomniałam o nim. Dzisiejszego ranka Ahije zobaczyła na plaży takich właśnie ludzi i przybiegła z tym do mnie. Czuję, a właściwie wiem, że to początek wielkiej zmiany, o której mówiła matka. – Zamilkła na chwilę i popatrzyła po twarzach mężczyzn. Wiedzieli, że Chloe nie zwołała ich, żeby straszyć, jednak słowa, które usłyszeli, sprawiły, że niektórzy trwali z otwartymi ustami, a niektórzy nerwowo przeżuwali liście sury.

– Co mamy robić? – Kirue odważył się zadać pytanie, które wszyscy mieli w głowach.

– Zwołaj wszystkich mężczyzn i chłopców, zabierzcie tylko żywność i broń. Popłyńcie rzeką pod wodospad Sihe i czekajcie u stóp posągu Conke, my wkrótce dołączymy – odparła tonem raczej nakazu niż prośby.

– Mamy opuścić nasze rodziny, nasze kobiety i dzieci? A jeśli grozi im niebezpieczeństwo?! – wykrzykiwali wszyscy naraz, a w ich głosach słychać było oburzenie i gniew.

Chloe popatrzyła w oczy każdego z osobna, a w jej spojrzeniu było coś takiego, że zadrżeli i umilkli.

– Kto mógłby skrzywdzić kobiety i starców, to o was lękam się najbardziej, dlatego nie proszę o to, byście opuścili wioskę – powiedziała cicho. – Ja wam nakazuję! Reszta wyruszy tak szybko, jak się da, będę ich strzec najlepiej, jak potrafię. Kirue, czynię cię przywódcą, poprowadzisz ich i będziesz się o nich troszczył, rozumiesz?

– Nie rozumiem, ale zrobię, co każesz, a wy musicie mnie słuchać! – Odwrócił się do swoich towarzyszy, robiąc groźną minę. Miał przy tym tak bezradny wyraz twarzy, że wszyscy ryknęli śmiechem, nawet Chloe.

– No z taką miną, to nawet stare, bezzębne kobiety cię nie posłuchają – powiedziała ze śmiechem. Po chwili spoważniała jednak i patrząc mu w oczy, rzekła:

– Jesteś przywódcą, nie zawiedź mnie i swoich ludzi. Bądź mądry i stanowczy, bo od tego może zależeć los nas wszystkich. Nie mamy tylu łodzi, by przetransportować wszystkich, dlatego pójdziemy przez dżunglę. Jeśli nie dołączymy do was w ciągu trzech, góra czterech dni, wyruszysz po nas z oddziałem wybranych przez siebie ludzi. Macie być jak duchy przodków, obecne, ale niewidoczne. Nie wiemy, kim są ci przybysze i jakie mają zamiary, ale nie jest ich tak wielu, by nam zagrażać. Nie zawadzi jednak zachować ostrożność.

Kirue zrozumiał, że czas beztroski i śmiechu właśnie się skończył, podniósł się i gestem dłoni nakazał wstać pozostałym. Z domu szamanki wychodzili z powagą na obliczach, ale też z niezłomną wiarą, że ona wie, co trzeba robić.

Wkrótce mężczyźni i chłopcy opuszczali wioskę, żegnani zatroskanymi spojrzeniami kobiet, pośpiesznie pakujących dobytek.

Miasto portowe Gelena – marzec 1312 r.
(kalendarza Kościoła Boga Stworzenia)

Nigdzie na świecie nie było tak pięknego i bogatego miasta – to zdanie podzielali wszyscy, od namiestnika królowej począwszy, przez dworaków, żołnierzy i zakonników, zwykłych, zapracowanych obywateli, aż do szumowin, prostytutek i złodziei. Nawet królowie Esenii chętnie przybywali do Geleny. Miasto zbudowane na urwistym, nadmorskim nabrzeżu dumnie witało wpływające do zatoki okręty, kutry i łodzie rybackie. Żeglarzy z daleka urzekał widok murów z białego piaskowca, znad których wystawały gdzieniegdzie czerwone dachówki domów.

Miasta strzegli przechadzający się szczytem murów wartownicy w misternej roboty hełmach i błyszczących w słońcu kolczugach. Na ramionach halabardy, u pasa miecze albo topory. Każda sztuka broni wykonana przez najlepszych królewskich płatnerzy, przez żołnierzy hołubiona i czyszczona, stanowiła niezbity dowód karności i wyszkolenia armii. Górne miasto zbudowano wzdłuż pięciu głównych ulic odchodzących promieniście od placu Bohaterów nazwanego tak na cześć króla Edmura. To właśnie ów król, z grupą towarzyszy i niewielkiej, słabo wyszkolonej armii, rozpoczął podbój sąsiednich krain trzy wieki temu. Po latach walk zakończonych sukcesem, czyli przyłączeniem do Esenii sąsiednich terytoriów, samego króla, jak i jego wiernych przyjaciół obwołano bohaterami. Po śmierci zbudowano mu grobowiec przy niewielkiej kaplicy rodzącego się wówczas Kościoła Boga Stworzenia, a główny plac otrzymał swoją nazwę niezmienioną do czasów obecnych. Potomkowie króla Edmura dzielnie kontynuowali jego dzieło, rozbudowując imperium i podbijając kolejne, coraz odleglejsze krainy.

Dolne miasto różniło się co prawda od górnego, bo i zabudowa niższa, i skromniejsza, ale wokół murowanych domów utrzymywano czystość i wielkiej biedy widać nie było. Nad wszystkim górowały wieże klasztoru Boga Stworzenia, majestatycznie strzelające w niebo. Mieszkańcom Geleny powodziło się nieźle, nawet tym najbiedniejszym najczęściej nie brakowało chleba i kaszy. Niezliczone karawany kupców przybywały tu drogą morską albo lądową, od strony Wielkiego Imperium. W porcie od świtu panował ruch i zgiełk, trwał rozładunek na jednych, a załadunek na innych okrętach, a także wszechobecny handel. Na straganach portowego bazaru można było kupić wszystko, od porcelanowej zastawy, srebrnych sztućców, cynowych nocników, dzbanów i misek, po wzorzyste dywany, meble, lampy i świece, a także wielkie pierzyny i poduszki z gęsiego puchu. Inne stoiska wprost uginały się pod ciężarem żywności. Tu też można było kupić wszystko, od pachnącego pieczywa, warzyw i przypraw, po wszelkie gatunki mięs. Chudy rzeźnik na miejscu ćwiartował świńskie półtusze, odcinając szynki, schaby i boczki, a przekupki obok zachwalały wołowinę, kurczaki, ryby, krewetki, małże i kraby.

– Jabłka, banany, figi najsłodsze na świecie, nigdzie lepszych nie znajdziecie, truskawki, morele i gruszki, weź pan dla swojej dziewuszki – wydzierała się na całe gardło rudowłosa handlarka, a inna, w chustce szczelnie otulającej włosy, podsuwała pod nos przechodniów pęczki cebuli, marchewek i główki kapusty.

Jeszcze w innym zakątku bazaru handlowano ozdobami, misternej roboty biżuterią i kamieniami różnej wielkości i barwy. Całe stosy krwistoczerwonych rubinów, zielonych szmaragdów czy szafirów o wszelkich odcieniach błękitu cieszyły oko kupujących. Oddzielne stoisko prowadzili poławiacze pereł, gdzie oprócz tradycyjnych, białych, trafiały się okazy ciemniejsze, różowe, a nawet czarne. Pochodzący z wielu krajów wchodzących w skład imperium handlarze różnili się między sobą tak bardzo, jak towary na ich stoiskach. Byli tu bladolicy górale z Sylii, byli miedzianoskórzy Morowowie i wędrowni mieszkańcy Alierii. Wokół panował wielojęzyczny gwar i teatralna gestykulacja targujących się ludzi. Bazar był najbezpieczniejszym miejscem w mieście, bowiem straż królewska patrolowała teren nieustannie, odstraszając skutecznie szachrajów i złodziei. Dla biedoty ustawiono kilka stołów, na które handlarze wykładali żywność pozostałą po zakończeniu targowego dnia. Następnego dnia i tak byłaby tylko zepsutą breją. To był dobry i tani sposób na wykarmienie biedaków, z czego włodarze Geleny byli bardzo dumni. Za przekazanie datków handlarzom obniżano opłaty o parę miedziaków.

– „Piękny dzień” – pomyślał Mateusz, wracając z klasztoru w sobotnie popołudnie. – „Bardzo piękny i ciepły jak na tę porę roku”. Wreszcie przestało wiać i smagać twarz mokrym śniegiem, a kałuże obsychały w wiosennym słońcu. W wiecznie przemarzniętych i przemoczonych stopach poczuł krążącą krew i ustępujące odrętwienie, a spierzchnięte dłonie wyjął z kieszeni habitu i z radością wymachiwał nimi na lewo i prawo. Był dziś tak samo obolały jak zawsze, ale przygrzewające coraz mocniej słońce przywróciło mu dobry humor. Do klasztornej szkoły trafił dwa lata temu, kiedy to przechodzący obok domu zakonnik zobaczył malowidła na pobielonych ścianach. Wszedł do środka i bez ceregieli zapytał matkę, kto przyozdobił dom tymi malunkami. Matka, przerażona najściem świątobliwego, ukłoniła się niezgrabnie.

– A to mój synek, panie, Mati. Utrapienie z nim, robić mu się nie chce, tylko podkradać nadpalone drwa z paleniska i bazgrać po ścianach. Ojciec nie raz złoił mu skórę, ale to na nic, tylko spuścić go z oczu, a już poleci gdzieś i maluje.

Zakonnik popatrzył na Mateusza i pozostałą piątkę rodzeństwa groźnym wzrokiem, rozejrzał się po skromnym domostwie i dostojnym głosem nakazał:

– Przyprowadzicie chłopaka do klasztoru, już my oduczymy go warcholstwa. Niech się zgłosi do ojca Alberta.

Na wyszorowany do czysta stół rzucił niewielką monetę i, obiecując taką samą w każdy piątek, wyszedł.

Następnego ranka ojciec, mocno trzymając chłopaka za rękaw znoszonej kapoty, prowadził go do klasztoru. Ojciec Matiego trudnił się rybołówstwem. Zabierał czasem najstarszego syna na połów. Kiepski był z niego pomocnik, toteż z ulgą przyjął wieści, że chłopcem interesują się w klasztorze. „Może nauczą go trochę dyscypliny i szacunku dla ciężkiej pracy” – myślał w duchu. Doprowadził syna do murów klasztornych, przycisnął do piersi, po czym zawstydzony tym gestem odszedł w stronę portu, by, jak każdego ranka, wyruszyć w morze.

Mateusz ze łzami w oczach uderzył kołatką w furtę klasztorną, opowiedział się odźwiernemu i z ciężkim sercem wszedł do środka.

Tego dnia skończyło się jego dzieciństwo, a zaczęła nauka religii i dyscypliny wchodząca do głowy tym łatwiej, im więcej razów spadło na grzbiet. Uczył się szybko, toteż wkrótce wiedział już niemal wszystko o Bogu Stworzenia, Bogu Ziemi i Powietrza, a także o Bogu Ognia i Wody. Nie rozumiał tylko, dlaczego jest ich trzech skoro, tak po prawdzie, to jeden i ten sam Bóg. Najbardziej jednak lubił lekcje chemii i przyrody, a także rysunku. Jak wszyscy bracia zakonni brał też lekcje fechtunku, strzelania z kuszy i łuku i, trzeba tu przyznać, miał do tego prawdziwy talent. Brat Albert w nagrodę za czynione postępy podarował chłopcu farby i pędzle i pozwalał malować po zakończonych lekcjach. Najlepsze było to, że mógł malować to, co chciał. Jeszcze jedna rzecz była dobra w przyklasztornej szkole – brzuch nigdy nie był pusty. Czasem Mati pomagał trochę braciszkom w kuchni, a ci podrzucali mu do kieszeni kawał ciasta z rodzynkami, a czasem nawet pęto kiełbasy. Przynosił te frykasy do domu i wtedy cała rodzina miała ucztę.

Różnił się od rówieśników, a nawet reszty rodziny. Oni byli z natury dość poważni, żeby nie powiedzieć ponurzy, podczas gdy on tryskał radością. Zawsze skory do robienia głupich żartów, za które nieraz solidnie obrywał od ojca.

Tak upływały tygodnie i miesiące w niezmiennym rytmie nauki wtłaczanej do głowy i utrwalanej za pomocą rózgi. Nie przejmował się tym zbytnio, bo miał też swoje malowanie, do którego nikt się nie wtrącał. Ojciec Albert zabierał gdzieś te malunki, w zamian obdarowując chłopaka drobnymi, miedzianymi monetami z wizerunkiem najjaśniejszej królowej Sofii.

Tego dnia wracał podwójnie uradowany, w kieszeniach starego habitu miał nie tylko dwa miedziaki, ale też pęto najlepszej kiełbasy i bochenek razowego chleba. Było jednak coś, co niewątpliwie zakłócało jego dobry nastrój. Z samego rana zobaczył coś bardzo dziwnego i strasznego zarazem. Braciszek Jeremi, jak co dzień, przygotował tacę ze śniadaniem dla samego przeora i wręczył ją Mateuszowi. Dania na tacy z pewnością były tak smaczne, jak wyglądały, a zapach mógł przyprawić o zawrót głowy. Na widok gorących bułek, osełki żółtawego masła, delikatnego sera i gorących kiełbasek ślinka ciekła po brodzie chłopaka. Podtrzymując tacę jedną ręką, drugą zapukał do drzwi, a kiedy nikt nie odpowiedział, pchnął łokciem klamkę i masywne drzwi otworzyły się nadspodziewanie lekko. Przeor stał w drzwiach sypialni i wpatrywał się w twarz klęczącego nowicjusza. Tamten nie poruszał się ani nie dawał znaku życia. Wyglądał niemal jak posąg, tylko jego twarz puchła i czerwieniała, a oczy coraz bardziej wybałuszone sprawiały wrażenie, jakby lada moment miały wyskoczyć z oczodołów. Mateusz przerażony upuścił tacę i stanął jak wryty. Przeor zerknął w jego kierunku. Wykrzywiona grymasem złości, a może szaleństwa, twarz powoli zaczęła łagodnieć.

– Nic się nie stało, synku – rzekł cichym, niemal miłym głosem. – Idź do kuchni i przynieś dla mnie jeszcze jedno śniadanie, a to się posprząta. Niech nasz Stwórca ma cię w opiece. – Wykonał dłonią nieokreślony gest ni to błogosławieństwa, ni odpędzania uprzykrzonej muchy. Potem odwrócił się do klęczącego zakonnika.

– A ty zejdź mi z oczu! Precz mówię!

Ten jakby ocknął się, czym prędzej wstał i opuścił salon, a jego twarz wyglądała teraz całkiem normalnie. Mateusz pognał do kuchni, odstawił tacę ze śniadaniem, spojrzał na Jeremiego nieprzytomnym wzrokiem i uciekł.

Tego dnia podczas lekcji religii brat Albert z większym niż zazwyczaj zapałem używał rózgi, jakby za jej pomocą chciał z pamięci Mateusza wybić poranne wydarzenia. Kiedy wreszcie chłopak dotarł do domu, wspomnienie przyblakło i zastanawiał się nawet, czy przypadkiem wyobraźnia nie spłatała mu figla.

Po dość sutym i smacznym obiedzie wyszedł przed dom ze sztalugami, paletą farb i wziął się za malowanie. Uwielbiał to. Na jego obrazach pojawiały się postacie tak kolorowe jak tęcza, a zieleń drzew i wszelkie odmiany błękitu nieba i morza sprawiały wrażenie nieomal rzeczywiste. Ogromne korwety sunęły po falach, a rozpięte żagle łopotały na wietrze. Tego dnia zasiadł do rozpoczętego kilka dni wcześniej obrazu. Zakotwiczone okręty z opuszczonymi żaglami leniwie kiwały się na falach. Na plaży stała dziewczyna o niesamowitej, dziwnej urodzie, w barwnej spódnicy, z naszyjnikami na smukłej szyi i przerażonym spojrzeniem czarnych oczu. Nie miał pojęcia, skąd w jego głowie biorą się takie sceny, mimo to, urzeczony tym widokiem zapomniał o otaczającym go świecie, gdy nagle poczuł mocny uścisk na ramieniu. Odwrócił się gwałtownie i zobaczył brata Alberta uśmiechającego się szeroko, nie wiadomo czy do niego, czy do dziewczyny z płótna?

– No pięknie, bracie, ale zbieraj się. Matka już spakowała twój tobołek, jutro wyruszamy w wielką podróż.

Morska podróż wielkim żaglowcem nie należała do przyjemnych. Mateusz nigdy nie wypływał tak daleko, dlatego przez parę pierwszych dni rzygał, przewieszony przez burtę, a przez kilka kolejnych leżał w kajucie, marząc o zbawiennej śmierci. Czasem wpadał z wizytą rudy, piegowaty majtek. Przynosił chłodne piwo i kawałek razowca, przysiadał na brzegu koi i bez przerwy gadał. Jego głos w obolałej głowie Matiego dudnił jak dzwon. Gdyby miał trochę więcej siły, to udusiłby drania własnymi rękami. Po kilku dniach cierpienie osłabło na tyle, że mógł wypić parę łyków piwa i zjeść cokolwiek, nie wypruwając z siebie flaków. W końcu poczuł się trochę silniejszy i z pomocą Maksa wyszedł na pokład. Zrobił kilka chwiejnych kroków i runął na dechy. Paru marynarzy grających w kości miało niezły ubaw z tego, jak niezdarnie usiłował wstać. Jeden podszedł z pokaźnym antałkiem i sprawnym ruchem wlał mu do ust trochę rumu. Mateusz krztusił się i parskał, a tamten wlewał kolejne porcje.

– Dajże mu pokój, on i bez tego całkiem pijany! – ryknął gruby bosman.

– Lej mu w gardło. Czas, kurwa, z baby zrobić marynarza. – Marynarze przekrzykiwali się i rechotali z chłopaka.

Następne dni były już lepsze, przynajmniej wychodził o własnych siłach i utrzymywał się na nogach. Brat Albert, obserwując te próby, coraz częściej zagadywał.

– Czemu nie malujesz, to mogłoby ci pomóc. Przyniosę ci płótno i farby, poczujesz się lepiej. – Mateusz kiwnął głową, co sprawiło, że na twarzy zakonnika zagościł szeroki uśmiech. Natychmiast poszedł po płótno, a Maks przymocował je do sztalug ustawionych przy ścianie kapitańskiego mostka.

Kiedy chłopak nałożył farby i zaczął malować, marynarze, a nawet bracia zakonni podchodzili i obserwowali w milczeniu. Spod pędzla wyłaniała się plaża, a tuż za nią potężny las. W prześwicie widać było chaty i grupki roześmianych dzieci i kobiet. Kolorowe spódnice, upięte nisko na biodrach, harmonizowały ze złocistą barwą skóry, a po ich nagich piersiach prześlizgiwały się promienie słońca. We włosach kwiaty, a na smukłych szyjach sznury korali. Widok zapierający dech.

– Skąd ci się to bierze, te korale i te cycochy? – zapytał bosman, gapiąc się z rozdziawioną gębą.

Mati nie zwracał uwagi na te głosy. Jego ręce pracowały coraz szybciej, aż w końcu płótno zaczęły pokrywać smugi czerwieni. Spływały po nim falami i ściekały na pokład niczym krew. Albert przestał się uśmiechać, a na twarzach tych twardzieli pojawiła się wściekłość. Jakby im zabrał ulubioną zabawkę.

– Zwariowałeś, rozum ci odjęło? – Zakonnik wyrwał płótno ze sztalug i cisnął nim w morze. – Jutro zaczniesz od nowa, a jak znów zamażesz na czerwono, to łapy poprzetrącam. Jasne?

Ale on nie rozumiał ani nie słyszał słów pełnych oburzenia i gróźb. Zaczął się trząść jak galareta, rzucił pędzel i uciekł do kajuty.

Tamci na pokładzie tupali i klęli, aż bosman złapał za pejcz i ryknął na całe gardło:

– Do roboty, lenie i psubraty, szorować pokład, aż będzie lśnił, inaczej nie będziecie żreć!

Zakonnicy i żołnierze porozchodzili się, a marynarze wzięli się ostro za szorowanie pokładu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: