- W empik go
Tajemnica Coca-Coli - ebook
Tajemnica Coca-Coli - ebook
Tajemnica Coca-Coli to jeden z najpilniej strzeżonych sekretów wszechczasów. Trzymasz w ręku pamiętnik Raya, chłopaka, który w wyniku niefortunnego zakładu wchodzi w posiadanie niezwykle cennej wiedzy o tym kultowym napoju. To pełna napięcia, a zarazem zabawna opowieść o wchodzącym w dorosłość małomiasteczkowym osiemnastolatku, który z zahukanego fajtłapy staje się człowiekiem sukcesu. Pomaga mu w tym pewna piękna dziewczyna i uczucie, jakie się między nimi rodzi. Śmiech, wielkie emocje i jeszcze większe wyzwania…
Czy odważysz się zajrzeć do czyjegoś pamiętnika?
Przyglądałem się puszce coli, szefowa także. Na sali zapanowała grobowa cisza. Nie było słychać nawet muchy, może dlatego, że pomieszczenie było klimatyzowane i nie otwierano okien. Wszyscy wstrzymali oddechy i wlepili we mnie wzrok.
– A gdybyś tak napisał o tajemnicy smaku napoju, który trzymasz w ręku? O jego tajemnym składniku? Dostałbyś etat, stanowisko mojego zastępcy i może nawet udziały w gazecie... – rzuciła szefowa z szyderczym uśmiechem.
– JASNE! – krzyknąłem z zadowoleniem. – Może być na przyszły tydzień?
Cała sala ryknęła śmiechem. Nikt nie brał mnie na poważnie. Pewnie myśleli, że nie dam rady. Ale ja dam radę, bo przecież co to za problem napisać o tajemnicy ogólnodostępnego napoju… Na pewno dawali na niego przepis w jakiejś telewizji śniadaniowej, a skład jest na etykiecie albo w necie…
Na pewno…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-175-2 |
Rozmiar pliku: | 820 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Latanie samolotami jest jak seks. Zresztą skąd mam wiedzieć, jaki jest seks, skoro nigdy go nie uprawiałem? Ale oglądałem kiedyś kilka filmów. Oczywiście nie takich, jak myślicie! Takich normalnych w kinie i coś tam widziałem, czegoś się nauczyłem, więc można powiedzieć, że laikiem w tym temacie nie jestem. Poza tym samolotem też leciałem pierwszy raz. Poważnie zastanawiałem się, czy nie zapalić papierosa zaraz po wyjściu z terminalu. W ostateczności jednak nie zapaliłem. Nigdy nie paliłem i to też byłby mój pierwszy raz.
No więc wyszedłem tak po prostu. Niestety, nie bacząc na mój nonszalancki krok, rozsuwane drzwi prawie odcięły mi głowę.
Może i jestem brzydki, to znaczy mało atrakcyjny (przynajmniej tak mówi lustro i czasami moja mama), ale za to dość inteligentny (tak mawiali moi nauczyciele). Zresztą rodzice też zawsze zasłaniali się moją mądrością podczas prawienia mi komplementów. Nigdy nie powiedzieli, że jestem fajnym facetem. Matka, jako że jestem jej jedynym synem, mogła mi od czasu do czasu rzucić:
– Synku, naprawdę jesteś ładny/przystojny/masz dobrą twarz.
Niestety. Nigdy tego nie powiedziała. Ojcu zresztą też nie, więc urodę mam zapewne po nim.
Owszem, mówiła mi:
– Ray, jestem z ciebie taka dumna. Jesteś taki inteligentny, masz takie dobre oceny. Jak byłeś mały, to zamiast z misiem, zasypiałeś z encyklopedią… Dlaczego nadal nie masz dziewczyny?
Odpowiedź jest prosta – laski, te dobre laski, nie lecą na zdolność rozwiązywania skomplikowanych działań matematycznych, ale na biceps. Tak właśnie sobie myślałem, ale nigdy jej tego nie powiedziałem. Po co pozbawiać rodzicielkę złudzeń co do wnuków, ślubu i takich tam.
Wracając do moich zmagań z zakwaterowaniem się w wielkim mieście. Jak już wspomniałem, dzięki mojemu wrodzonemu sprytowi nie przyleciałem tu w ciemno. Przed wylotem znalazłem parę ofert tanich klitek do wynajęcia. Szperałem w necie całą noc, ale udało mi się znaleźć kilka, które na początek nie nadwyrężyłyby nadmiernie mojego ciułanego przez lata budżetu. Składałem go do jednej starej, niepranej skarpetki, druga służyła mi do czegoś innego. Dlaczego niepranej? Bo takiej nikt by nie dotknął i moje pieniądze były bezpieczne. Taka lokata nie mogła jednak być dziurawa, bo a) mama zaraz by ją wyrzuciła, b) drobne wylatywałyby przez nią pod łóżko i tyle bym je widział. Wziąłem pierwszą lepszą taksówkę spod lotniska (pierwszą lepszą z tych najtańszych) i ruszyłem w nieznane. Już czułem we włosach wiatr od szybkiej jazdy krętymi, długimi i pełnymi aut ulicami wielkiego miasta. Chciałem z okna podziwiać te wszystkie drapacze chmur, marząc, że niebawem może będę pracował w jednym z nich.
Ruszyliśmy.
Jako że w moim rodzinnym mieście taksówkami się nie jeździ (bo takowych po prostu nie ma, a wszędzie można dojść na piechotę), zamiast rozkoszować się widokami i wciągać w nozdrza zapach spalin miasta, dzięki któremu w końcu stanę się KIMŚ, przez całą drogę zastanawiałem się, o czym zagadać z kierowcą taksówki. Zadawałem sobie miliony pytań. Czy w ogóle się do niego odzywać? A jeśli już, to co powiedzieć? Może pogadam z kolesiem o pogodzie. Tylko po co, skoro jak jest, każdy widzi. Od tego myślenia aż zrobiło mi się duszno i musiałem się wygrzebać z mojej zasuniętej pod szyję bluzy. Może o sytuacji politycznej w kraju? Tylko po co denerwować ciężko pracujących ludzi polityką? Prowadzić auto umiem, mimo że lepiej wychodzi mi prowadzenie psa na smyczy, ale na tych wszystkich motoryzacyjnych nowinkach się nie znałem. Później pomyślałem, że pogadam z taksówkarzem o kobietach, ale ugryzłem się w język. Po przygodzie z Evą miałem awersję do płci pięknej i wolałem raczej milczeć niż pozwolić, żeby ten tragiczny moment mojego życia (mam nadzieję, że nic gorszego już mi się nie przydarzy) znowu stanął mi przed oczami. A kiedy już uznałem, że nie mam o czym rozmawiać ze spoconym facetem po czterdziestce, dodatkowo z nadwagą i długimi włosami związanymi w niedbały kucyk, zacząłem się zastanawiać, czy mojego milczenia nie uznał za niegrzeczne. Może on uwielbiał gadać o czymkolwiek, a czego bym nie powiedział, podchwyciłby temat? Może tylko czekał na mały impuls do rozmowy, która odmieniłaby jego szary i nudny dzień?
A ja milczałem.
W tym milczeniu dojechałem na miejsce pierwszego rozczarowania. Podejrzewałem to, jeszcze zanim wysiadłem z taksówki (zrobiłem to niepewnie). Wybrukowanym chodnikiem podszedłem do budynku. Po otwarciu wielkich drewnianych drzwi i wejściu po tysiącu schodków na czwarte i zarazem ostatnie piętro ostatkiem sił zapukałem do jeszcze większych drzwi. Otworzyły się zamaszyście. To, co ujrzałem, przerosło moje najśmielsze oczekiwania. W internecie ogłaszała się „młoda studentka ekonomii”. W rzeczywistości stanąłem przed sześćdziesięcioośmioletnią panią, która studia skończyła już dawno. Najwidoczniej próbowała zwabić pod swój dach młodego chłopaka, któremu użyczyłaby schronienia (byleby nie w jej ramionach, brrr) za miłe towarzystwo zimnymi wieczorami. Bynajmniej nie płaciłbym jej za czynsz pieniędzmi. Niestety to nie moje klimaty. Tak czy siak, ja taki głupi nie jestem, jedną matkę już miałem. Nie po to przyjechałem do wielkiego miasta, żeby mieszkać z drugą, i to jeszcze obcą.
Wyszedłem stamtąd szybciej, niż przekroczyłem próg tego upiornego domostwa.
Chyba nigdy wcześniej znikąd tak szybko nie wychodziłem.
To znaczy gdyby starsza pani wyglądała tak, jak niektóre panie w jej wieku potrafią wyglądać, to może dłużej bym się zastanowił nad jej propozycją. Niestety ta wyglądała bardzo inaczej. Tak bardzo, że po pięciu minutach ponownie znalazłem się w taksówce.
Jadąc do kolejnego potencjalnego współlokatora, poważnie się zastanawiałem, czy nie zakrzyknąć:
– Panie driver, wracamy na lotnisko!
To byłyby pierwsze słowa wypowiedziane do milusińskiego kierowcy, oczywiście poza podaniem adresów, pod które miał jechać. Nie zdecydowałem się jednak na rozpoczęcie z nim konwersacji, bo wspomnienie mojego nagiego przyrodzenia zaprezentowanego przed całą szkołą szybko wybiło mi z głowy pomysł powrotu do rodzinnej mieściny. Ta klęska i tak będzie mnie prześladować do końca życia, gdziekolwiek się zjawię.
Drugim punktem podróży było, a przynajmniej miało być wedle ogłoszenia, przytulne mieszkanko w centrum miasta. Ogłaszało się „dwóch kulturalnych studentów”, którzy mieli użyczyć mi miejsca w jednym z pokoi. Już samo określenie „dwóch kulturalnych studentów” powinno dać mi do myślenia. Podjechałem z moim miłym, nucącym pod nosem stary hit _Footballs coming home_, przewoźnikiem pod nowiutki blok w centrum miasta. Wtedy moje serce zabiło szybciej.
Tym razem bez problemu otworzyłem przeszklone drzwi i wsiadłem do nowiutkiej windy, która zawiozła mnie wprost na jedenaste piętro, gdzie miałem zacząć nowe życie w wielkomiejskim raju.
Zadzwoniłem do pięknych drewnianych drzwi. Dzwonek rozbrzmiał w moich uszach nadzieją. Otworzył mi chłopak. Wyglądał na miłego kolesia. Jęknął z uśmiechem:
– O! Ty pewnie z ogłoszenia!? – I wpuścił mnie do środka.
Już w progu potknąłem się o dwa śpiwory. Pomyślałem sobie: „Okay, w końcu są wakacje. Pewnie ktoś u nich koczuje”, i szedłem dalej prowadzony przez Miłego Chłopaka w głąb mieszkania. Miły Chłopak, który nadal się nie przedstawił, zaprowadził mnie do kuchni. Tam ku mojemu przerażeniu sen o mieszkaniu w centrum uleciał z mej głowy niczym dym z papierosów, od którego w kuchni było tak ciemno, że ledwo widziałem twarze. Nie. Nie chodziło mi wcale o walkę z nikotyną, ale o liczbę kolejnych Miłych Chłopaków na kilku stopach kwadratowych. Jak udało mi się policzyć, sześciu facetów machało do mnie przyjaźnie, a ja przecierałem szczypiące od dymu oczy w nadziei, że to tylko ich dłonie.
– Chyba przyszedłem nie w porę. Widzę, że macie tu małą imprezkę. Zaprosiliście tylu gości… – wyjąkałem.
Miły Chłopak chyba wyczuł w moim głosie przerażenie.
– Oj, nie! Zapomniałem ci powiedzieć. W ogłoszeniu trochę przekoloryzowaliśmy sprawę. Mieszka tu cała nasza ósemka. Kogo normalnego byłoby stać na czynsz w takim miejscu? Owszem, jest trochę ciasno, ale wszędzie blisko i nie siedzimy długo w łazience!
Że też właśnie ja musiałem trafić na tych ośmiu pieprzonych, kłamliwych krasnoludków! Wiem, w bajce było siedmiu, ale to też nie była bajka.
Moja ostatnia szansa na dach nad głową znajdowała się na przedmieściach, w dużym rodzinnym domu, gdzie miałem wynajmować pokoik na poddaszu. To miała być miła rodzinka, która z dobrego serca zdecydowała się użyczyć schronienia zbłąkanemu w wielkim mieście chłopakowi. Wedle opisu dom miał być przestronny. O wystroju nie wspomniano (dopiero po przekroczeniu progu dowiedziałem się dlaczego), ale moje nadzieje były naprawdę ogromne. Wyobrażałem sobie, że za budynkiem znajduje się wielki basen z ciepłą wodą, a dzieciaki właścicieli urządzają w nim niesamowite, zapierające dech w piersiach imprezy w iście hollywoodzkim stylu, gdy tylko starzy wyjeżdżają na drogie zagraniczne wakacje. Już widziałem siebie leżącego w blasku słońca na dmuchanym materacu w kształcie kaczki, sączącego dobre zimne drinki i otoczonego półnagimi roześmianymi dziewczynami.
Gdy po raz trzeci wysiadłem z taksówki i kazałem czekać mojemu milczącemu kierowcy, jakież było moje rozczarowanie!
Dom, owszem, był duży i, owszem, robił wrażenie, ale niekoniecznie dobre. Basenu wcale nie było, nie licząc tego pod łóżkiem właścicielki (Boże, w ogłoszeniu stało „kryty basen”), a ogród wyglądał, jakby noga ogrodnika nie stanęła w nim co najmniej od początku poprzedniego stulecia.
Uchyliłem ciężką furtkę, która zaskrzypiała tak głośno, że w tej samej sekundzie wszystkie ptaki z ogromnych drzew za domem wzbiły się do lotu. Przełknąłem ślinę i piaszczystą ścieżką ruszyłem do drzwi wejściowych. Zamiast dzwonka powitała mnie wielka i ciężka kołatka, więc zapukałem, ale było to dla mojego nadgarstka nie lada wyzwanie. Kiedy już myślałem, że drzwi otworzy mi lokaj, jak na tych wszystkich filmach o duchach, przed moimi oczami ukazał się gruby facet ze świecącą w blasku słońca łysiną.
– Ja z ogłoszenia – wydukałem nieśmiało, a facet tylko uśmiechnął się dziwacznie i wpuścił mnie do środka.
Na moje oko dom ostatni raz był remontowany jeszcze przed katastrofą Titanica. Albo to wystrój rodem z antykwariatu nadawał mu takiego wyglądu. Starałem się nad tym zbyt długo nie zastanawiać, bo inaczej uciekłbym stamtąd w tej samej minucie.
Facet zaprosił mnie do salonu. Czekali tam na mnie usadzeni na kanapie żona, córka i syn pana domu. Dzieciaki niestety były zbyt młode na organizowanie dzikich imprez w basenie, nawet gdyby takowy znajdował się w tym domu. Pulchny rudzielec i drobna blondynka mieli jakieś dwanaście, trzynaście lat i uśmiechy, przez które po plecach przechodził mi zimny dreszcz. Przez chwilę myślałem, że to plan filmowy _Rodziny Addamsów_. Morticia, to znaczy pani domu, sprawiała dość dobre wrażenie. Chyba najlepsze z całej gromadki, jednak nie wiem, czy skusiłbym się na jakąś potrawę, która wyszłaby spod jej nieziemsko długich tipsów. Po krótkim zapoznaniu z domownikami, których imion nawet nie chciałem zapamiętać, łysy facet zaprowadził mnie po skrzypiących jak furtka schodach na poddasze, gdzie miał znajdować się mój przyszły/niedoszły pokój.
Pokój bez drzwi.
Kiedy już wdrapałem się na górę, okazało się, że będę miał współ-, a raczej sublokatora. Wielkiego czarnego pająka wiszącego na swojej pajęczynie tuż nad progiem. Od razu nazwałem go Edgar i już chciałem się zaprzyjaźnić, gdy usłyszałem:
– Proszę się nie martwić, nie jest groźny. Po prostu dawno nikt tu nie mieszkał – wymruczał łysy facet.
Nie przejął się tym, że ze strachu przed pająkiem wielkości pięści nawet nie wszedłem do zagraconego pokoju. Mimo to zaczął swoją opowieść, myśląc, że stoję tuż za jego plecami. Kiedy tak prawił i snuł rozważania o rozkładanym (rozkładającym się ze starości) tapczanie i pięknym widoku z okna, ja czmychnąłem. Po cichu, prawie że na palcach, z gracją baletnicy zszedłem po skrzypiących schodach. Minąłem oglądającą telewizję rodzicielkę z jej pociechami i pchając ostatkiem sił ciężkie drzwi wejściowe, wyszedłem na dwór. Szybko wciągnąłem powietrze w płuca.
Zawsze myślałem, że _Rodzina Addamsów_ to tylko wymysł współczesnej kinematografii. Myliłem się.
Gdy już wydostałem się z piekielnej posesji, niebo zaszło chmurami i spadł na mnie delikatny deszcz. Był tak zimny, że poczułem, jakby tysiące igieł wbijało się w moje ciało. To było ostatnie miejsce na mojej liście.
– To już koniec – wymruczałem, wsiadając do taksówki.
Byłem bezdomny!
Poprosiłem taksówkarza, żeby zawiózł mnie do centrum miasta. Nadchodził wieczór. Pomyślałem, że wynajmę sobie pokoik w jakimś niedrogim hostelu i dzięki bezprzewodowemu internetowi znajdę jeszcze kilka ogłoszeń. Uznałem, że sprawdzę je następnego dnia. Jednak jakież było moje zdziwienie, kiedy mój „szofer” odezwał się do mnie po raz pierwszy. Wiedziałem, żeby wcześniej z nim nie gadać. Kiedy zatrzasnąłem za sobą drzwi pojazdu, okazało się, że zostało mi jedynie kilka drobniaków na hot-doga z budki. Czy przejechanie kilku mil naprawdę może być takie drogie!?
Mogłem usiąść na środku ulicy i zacząć płakać. Mogłem liczyć na to, że ktoś mnie nie zauważy (tak jak zresztą wszyscy na tym świecie) i skończy mój marny żywot, nie wciskając hamulca na czas. Albo chociaż przejedzie po mojej stopie i będzie musiał mi wypłacić odszkodowanie.
Jedyne, na co miałem siłę i ochotę, to doczołganie się (co było dla mnie wyczynem porównywalnym do znalezienia wody na Saharze) do najbliższego McDonalda. Za ostatnie drobne zamówiłem tam cheeseburgera bez cebuli i dużą coca-colę. Zjadłem, choć nie powiem, żebym się najadł. Wypiłem wielki kubek coli (od razu zachciało mi się siku). Papierowe opakowanie wrzuciłem do mojego bezdennego plecaka na wypadek, gdybym musiał zostać Żebrakiem w Wielkim Mieście, po czym ruszyłem przed siebie w poszukiwaniu ogłoszeń na słupach – mojej ostatniej lokatorskiej deski ratunku.
Niestety ten spacer zaprowadził mnie w miejsce, w którym miało się skończyć moje marzenie o nowym życiu w wielkim świecie i o którym nie śniłem nawet w najgorszych snach.