Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tajemnica Johna Keitha - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnica Johna Keitha - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 306 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I JAK UMIE­RAŁ CON­NI­STON

Po­mię­dzy Con­ni­sto­nem z Kró­lew­skiej Kon­nej Po­li­cji a zbrod­nia­rzem Ke­ithem ist­nia­ło ude­rza­ją­ce po­do­bień­stwo po­sta­ci i ry­sów. Oczy­wi­ście obaj wie­dzie­li o tym. Za­dzierz­gnę­ło to na­wet mię­dzy nimi pew­ną nić uf­no­ści. Two­rzy­ło nie­uchwyt­ną, a jed­nak sil­ną du­cho­wą więź, na­rzu­ca­jąc nie­raz Con­ni­sto­no­wi chęć po­stę­po­wa­nia nie­zgod­nie z obo­wiąz­kiem. Przez ostat­ni mie­siąc wręcz dła­wił w so­bie te po­ry­wy. Był przed­sta­wi­cie­lem pra­wa. Był uoso­bie­niem pra­wa na­wet. Od dwu­dzie­stu sied­miu mie­się­cy ści­gał Ke­itha i wciąż tkwił mu w mó­zgu je­den z pa­ra­gra­fów otrzy­ma­nej in­struk­cji. „Nie wra­cać, za­nim się nie uda schwy­tać zbrod­nia­rza ży­wym lub mar­twym!” In­a­czej mó­wiąc…

Chra­pli­wy ka­szel po­gma­twał mu bieg my­śli, a Ke­ith, sły­sząc jęk bólu, któ­ry wraz z krwią wy­biegł na war­gi cho­re­go, zbli­żył się śpiesz­nie i sil­nym ra­mie­niem pod­parł mu ple­cy. Obaj mil­cze­li, lecz po chwi­li Con­ni­ston starł krew i ro­ze­śmiał się ci­chut­ko, jak­kol­wiek w oczach miał jesz­cze ślad cier­pie­nia. Po­ło­żył dłoń na prze­gu­bie ręki Ke­itha, w miej­scu, gdzie do­tąd czer­wie­nia­ło wspo­mnie­nie kaj­dan. Ten wi­dok uprzy­tom­nił mu po­nu­rą rze­czy­wi­stość. Praw­dę mó­wiąc los dzi­wacz­nie splą­tał przę­dzę ich prze­zna­czeń.

– Dzię­ku­ję ci, sta­ry dru­hu! – rzekł Con­ni­ston. – Dzię­ku­ję!

Po­nad ich gło­wa­mi sza­lał wście­kle pod­bie­gu­no­wy hu­ra­gan, jak gdy­by usi­łu­jąc zmiaż­dżyć ma­leń­ką cha­tę zbu­do­wa­ną wśród bru­nat­no­si­wej pu­sty­ni na sa­mym koń­cu świa­ta. W po­ry­wach wi­chru brzmia­ły roz­dzie­ra­ją­ce łka­nia, dzi­wacz­ne zgrzy­ty i prze­raź­li­we wy­cia, a gdy wresz­cie or­kan za­marł i na­sta­ła nie­sa­mo­wi­ta ci­sza, dwaj męż­czyź­ni czu­li, jak zmar­z­ły grunt pod ich sto­pa­mi drga wstrzą­sa­ny da­le­kim ło­mo­tem kru­szą­cych się lo­do­wych pól. Wraz z dy­go­tem zie­mi pły­nął zdła­wio­ny lecz upar­ty grzmot; niby od­le­gły huk gro­mów z pla­cu boju, prze­ry­wa­ny cza­sem, gdy szkli­sta góra pę­ka­ła na dwo­je, ry­kiem po­dob­nym do gło­su cięż­kie­go dzia­ła. W Za­to­ce Hud­so­na mi­liar­dy ton lodu rwa­ły na­przód, kru­sząc i miaż­dżąc wszyst­ko po dro­dze niby dzi­kie za­stę­py Hu­nów.

– Po­łóż się le­piej! – do­ra­dził Ke­ith.

Za­miast usłu­chać Con­ni­ston wstał i z wol­na pod­szedł do sto­łu, na któ­rym pło­nę­ła lam­pa na­peł­nio­na fo­czym tłusz­czem. Idąc za­ta­czał się tro­chę. Siadł. Ke­ith siadł na­prze­ciw­ko. Po­mię­dzy nimi le­ża­ła wy­świech­ta­na ta­lia kart. Con­ni­ston ma­chi­nal­nie po­czął ją roz­rzu­cać pal­ca­mi, a jed­no­cze­śnie spoj­rzał na Ke­itha i uśmiech­nął się bla­do.

– To wszyst­ko jest dia­blo dzi­wacz­ne! – rzekł. – Praw­da, Ke­ith? Dzi­wacz­ne i za­baw­ne?

Con­ni­ston był An­gli­kiem i jego błę­kit­ne oczy lśni­ły chłod­ną iro­nią.

– Dzi­wacz­ne, lecz wca­le nie za­baw­ne! – od­parł Ke­ith.

– Owszem, za­baw­ne! – upie­rał się Con­ni­ston. – Wła­śnie dwa­dzie­ścia sie­dem mie­się­cy temu, do ter­mi­nu bra­ku­je za­le­d­wie trzech dni, by­łem wy­sła­ny, żeby cie­bie schwy­tać, Ke­ith! Ka­za­no mi do­stać cię ży­we­go lub mar­twe­go i po upły­wie dwu­dzie­stu sze­ściu mie­się­cy schwy­ta­łem cię żyw­cem. Praw­dę mó­wiąc za­słu­ży­łeś ra­czej na sto lat szczę­ścia niż na stry­czek, za wy­trwa­łość, z jaką wy­my­ka­łeś mi się z rąk. Nim cię do­sta­łem, prze­sze­dłem sie­dem krę­gów pie­kiel­nych. Mar­z­łem, gło­do­wa­łem, to­ną­łem! W cią­gu pół­to­ra roku ni razu nie oglą­da­łem twa­rzy bia­łej ko­bie­ty. To było strasz­ne! Ale zwy­cię­ży­łem wresz­cie! W tym wła­śnie jest cały ko­mizm sy­tu­acji. Zwy­cię­ży­łem cie­bie, schwy­ta­łem cie­bie i na prze­gu­bach two­ich rąk po dziś dzień wid­nie­je świa­dec­two tej praw­dy. Wy­gra­łem! Zga­dzasz się z tym, praw­da? Mu­sisz być szcze­ry, sta­ry dru­hu, prze­cież to było moje ostat­nie za­da­nie…

Koń­co­we zda­nie wy­po­wie­dział gło­sem zła­ma­nym i peł­nym żalu.

Ke­ith ski­nął gło­wą.

– Wy­gra­łeś! – rzekł. – Wy­gra­łeś tak da­le­ce, że od­mro­zi­łeś so­bie płu­ca!

– Nie sko­rzy­sta­łeś z tego! – prze­rwał Con­ni­ston. – Ke­ith, tu wła­śnie za­czy­na się za­ba­wa! Tu wcho­dzi do gry ko­mizm! By­łeś w kaj­da­nach i nie­odwo­łal­nie prze­zna­czo­ny na szu­bie­ni­cę, gdy trzask! fala mro­zu nad­gry­zła mi płu­ca i kar­ty się zmie­nia­ją. A ty, za­miast po­stą­pić ze mną tak, jak ja mia­łem za­miar po­stą­pić z tobą, za­miast za­bić mnie lub uciec, gdy by­łem bez­sil­ny, Ke­ith, sta­ry dru­hu, ty sta­ra­łeś się mnie wy­le­czyć! Czyż to nie jest za­baw­ne? Czyż co­kol­wiek mo­gło­by być śmiesz­niej­sze?

Wy­cią­gnął rękę po­przez stół i chwy­cił dłoń Ke­itha. Po­tem sku­lił się znów, schy­lił gło­wę i dy­go­tał, wstrzą­sa­ny no­wym ata­kiem chra­pli­we­go kasz­lu. Ke­ith wy­czu­wał mękę to­wa­rzy­sza w ostrym uści­sku jego pal­ców. Gdy wresz­cie Con­ni­ston uniósł gło­wę, na jego war­gach wid­nia­ła znów smu­ga krwi.

– Wi­dzisz, usta­li­łem swój ter­min nie­mal co do dnia! – cią­gnął An­glik wy­tarł­szy uprzed­nio krew szma­tą już peł­ną czer­wo­nych plam. – Dziś mamy czwar­tek. Nie zo­ba­czę już nie­dzie­li. Sko­nam w pią­tek nocą, albo naj­da­lej w so­bo­tę rano. Ob­ser­wo­wa­łem nie­jed­no­krot­nie, jak po­stę­pu­je cho­ro­ba przy od­mro­że­niu płuc. Ro­zu­miesz, mam przed sobą dwa pew­ne dni i je­den wąt­pli­wy. Po­tem mu­sisz wy­ko­pać jamę i po­cho­wać mnie. Wten­czas prze­sta­nie cię obo­wią­zy­wać sło­wo ho­no­ru, któ­re mi da­łeś, gdy zdją­łem ci kaj­da­ny. Więc py­tam cię, co za­mie­rzasz wów­czas uczy­nić?

Na twa­rzy Ke­itha wid­nia­ły głę­bo­kie bruz­dy, żło­bio­ne ryl­cem bólu i tra­gicz­nych prze­żyć. Wczo­raj po­rów­ny­wa­li swój wza­jem­ny wiek. Ke­ith miał trzy­dzie­ści osiem lat i był mało co młod­szy od czło­wie­ka, któ­ry ści­gał go on­giś, a te­raz umie­rał w go­dzi­nie wąt­pli­we­go trium­fu. Po­przed­nio nig­dy nie oma­wia­li ja­sno sy­tu­acji. Dla Ke­itha była to kło­po­tli­wa rzecz, gdyż jak­kol­wiek mógł­by w swo­im cza­sie za­mor­do­wać prze­śla­dow­cę, dziś nie ośmie­lał się po­wie­dzieć mu, że śmierć jest bli­sko..Te­raz, gdy Con­ni­ston sa­mo­rzut­nie okre­ślił czas trwa­nia wła­snej męki – a uczy­nił to z za­dzi­wia­ją­cym spo­ko­jem – z ra­mion Ke­itha spadł strasz­ny cię­żar. Po­przez sze­ro­kość sto­łu pa­trzy­li so­bie w oczy i tym ra­zem pal­ce Ke­itha zwar­ły się na prze­gu­bie dło­ni Con­ni­sto­na. W sła­bym świe­tle wy­glą­da­li jak dwaj bra­cia.. – Co za­mie­rzasz uczy­nić? – po­wtó­rzył Con­ni­ston. Twarz Ke­itha jak­by na­gle się po­sta­rza­ła.

– Są­dzę, że po­wró­cę tam! – rzekł cięż­ko.

– My­ślisz wra­cać nad za­to­kę Co­ro­na­tion? Do tej śmier­dzą­cej eski­mo­skiej wsi? Je­śli to uczy­nisz, zwa­riu­jesz.

– Mam na­dzie­ję, że tak! – rzekł tępo Ke­ith. – Zresz­tą brak mi wy­bo­ru! Wiesz o tym do­brze. Tak, ty przede wszyst­kim wiesz, jak mnie tro­pią. Gdy­bym po­szedł na po­łu­dnie…

Con­ni­ston w za­du­mie ski­nął gło­wą.

– Tak, oczy­wi­ście! – przy­znał. – Ści­ga­ją cię za­cie­kle, a ty wo­dzisz ich za nos. Jed­nak schwy­ta­ją cię w koń­cu na­wet tam. Do­praw­dy, szko­da!…

Dło­nie ich się roz­dzie­li­ły. Con­ni­ston na­bił faj­kę i za­pa­lił ją. Ke­ith do­strzegł, że ręce po­li­cjan­ta nie drżą ani tro­chę. Za­iste, Con­ni­ston miał sta­lo­we ner­wy.

– Przy­kro mi… – za­czął zno­wu An­glik. – Lu­bię cie­bie! Wiesz, Ke­ith, chciał­bym, że­by­śmy się uro­dzi­li brać­mi i że­byś nie za­mor­do­wał czło­wie­ka! Tej nocy, gdy za­ło­ży­łem ci kaj­dan­ki, czu­łem się do­praw­dy wcie­lo­nym dia­błem. Nie mó­wił­bym ci tego, gdy­by nie moje płu­ca. Lecz te­raz nie ma sen­su cze­go­kol­wiek taić. To pod­ła rzecz ka­zać ko­muś żyć w ta­kim kra­ju i w cią­gu trzech lat zmu­szać go do ukry­wa­nia się po dziu­rach niby szczur, by wresz­cie za­pro­wa­dzić go na szu­bie­ni­cę. Wiem, że w two­im wy­pad­ku jest to bez­względ­nie źle! Czu­ję to. Nie chcę cię by­najm­niej zmu­szać do wy­ja­wia­nia twych ta­jem­nic, sta­ry, ale przy­znam, nie wie­rzę w wy­ni­ki śledz­twa. Po­szedł­bym o za­kład, że nie je­steś ta­kim, ja­kim cię od­ma­lo­wa­ło pra­wo. I rad bym wie­dzieć, dla­cze­go za­bi­łeś sę­dzie­go Kirk­sto­ne'a?

Pię­ści Ke­itha zwar­ły się po­środ­ku sto­łu. Con­ni­ston do­strzegł, że błę­kit­ne oczy zbie­ga po­czer­nia­ły rap­tem i że za­pło­nął w nich dzi­ki ogień. W cha­cie za­pa­dła nie­zwy­kła ci­sza, a nie­ustan­ne, de­ner­wu­ją­ce na­szcze­ki­wa­nie bia­łych li­sów roz­brzmia­ło gło­śniej na tle od­da­lo­ne­go huku pę­ka­ją­cych lo­dów.ROZ­DZIAŁ II DLA­CZE­GO KE­ITH ZA­BIŁ

– Dla­cze­go za­bi­łem sę­dzie­go Kirk­sto­ne'a? – po­wtó­rzył Ke­ith ogrom­nie wol­no. Za­ci­śnię­te mię­śnie zwiot­cza­ły, ale w oczach pło­nął wciąż dzi­ki błysk. – Ja­kie były wy­ni­ki śledz­twa?

– Żeś go za­mor­do­wał z zim­ną krwią i że ho­nor po­li­cji bę­dzie wy­sta­wio­ny na szwank, je­że­li nie uda się cie­bie po­wie­sić!

– Są róż­ne punk­ty wi­dze­nia! A gdy­bym ci po­wie­dział, że nie za­bi­łem sę­dzie­go Kirk­sto­ne'a?!

Con­ni­ston po­chy­lił się na­przód nie­co zbyt gwał­tow­nie. Strasz­ny ka­szel po­rwał go zno­wu, a gdy mi­nął, jego od­dech wy­dzie­rał się z pier­si chra­pli­wie i świsz­czą­co, jak­by wy­do­by­wał się spod moc­ne­go kne­bla.

– Mój Boże, Ke­ith! – wes­tchnął. – Nie umrę ani w so­bo­tę, ani w nie­dzie­lę, tyl­ko ju­tro…

– Nie. My­lisz się! – za­prze­czył Ke­ith czu­jąc, jak mu coś twar­de­go sta­je w gar­dle. – Mu­sisz się po­ło­żyć!

Con­ni­ston na nowo ze­brał siły.

– I umrzeć w le­go­wi­sku jak kró­lik! Dzię­ku­ję ci, sta­ry dru­hu! Idzie mi te­raz o wy­do­by­cie praw­dy, a wszak nie­ład­nie kła­mać umie­ra­ją­ce­mu… Czy za­bi­łeś sę­dzie­go Kirk­sto­ne'a?

– Nie wiem! – od­po­wie­dział z wol­na Ke­ith, pa­trząc upar­cie w oczy tam­te­go. – My­ślę, że nie, ale pew­no­ści nie mam. Po­sze­dłem tej nocy z za­mia­rem otrzy­ma­nia odeń za­dość­uczy­nie­nia lub też za­bi­cia go. Chciał­bym, Con­ni­ston, że­byś mógł spoj­rzeć na tę kwe­stię z mego punk­tu wi­dze­nia. Mógł­byś to uczy­nić, gdy­byś znał mo­je­go ojca. Wi­dzisz, mat­ka mi umar­ła, gdy by­łem ma­leń­ki, więc ro­śli­śmy wraz z oj­cem jak dwaj ko­le­dzy. Zda­je mi się, że na­wet nie my­śla­łem o nim nig­dy jak tyl­ko o ojcu. Oj­ciec to rzecz zwy­kła. On był czymś wię­cej. Od dnia, gdy skoń­czy­łem dzie­sięć lat, sta­li­śmy się wprost nie­roz­łącz­ni. Mia­łem coś oko­ło dwu­dziest­ki, gdy wy­znał mi, że mię­dzy nim a sę­dzią Kirk­sto­ne'em pa­nu­je śmier­tel­na nie­na­wiść. To mi zresz­tą nig­dy nie za­kłó­ci­ło snu, gdyż nie przy­pi­sy­wa­łem temu więk­sze­go zna­cze­nia. Lecz pew­ne­go dnia Kirk­sto­ne po­czął dzia­łać. Upew­ni­łem się wten­czas, że sta­ry grze­chot­nik już od lat wy­glą­dał oka­zji. Za­sta­wił pu­łap­kę i oj­ciec dał się schwy­tać. Na­wet wów­czas są­dził, że to po­li­tycz­ni wro­go­wie tak go za­ła­twi­li; Kirk­sto­ne'a nie po­dej­rze­wał wca­le. Wkrót­ce jed­nak po­ję­li­śmy praw­dę. Oj­ciec do­stał dzie­sięć lat wię­zie­nia. Był nie­win­ny. A je­dy­nym czło­wie­kiem, któ­ry mógł do­wieść jego nie­win­no­ści – był Kirk­sto­ne. Słu­chaj, gdy­byś wie­dział o tym wszyst­kim i był na moim miej­scu, jak byś po­stą­pił?

Con­ni­ston za­pa­lał wła­śnie nową faj­kę nad pło­mie­niem ka­gan­ka. Od­po­wie­dział wy­mi­ja­ją­co:

– Nie wiem jesz­cze, sta­ry! A co ty zro­bi­łeś?

– Po­sze­dłem nie­mal na ko­la­nach do tego ło­tra! – cią­gnął Ke­ith. – Bła­ga­łem, jak tyl­ko czło­wiek bła­gać może o ła­skę dla mego ojca, o te parę słów, któ­re mo­gły go wy­do­stać z wię­zie­nia. Ofia­ro­wa­łem w za­mian wszyst­ko, co tyl­ko po­sia­da­łem na zie­mi, na­wet moje cia­ło i du­szę. O Boże, nig­dy nie za­po­mnę tej nocy! Sę­dzia sie­dział tłu­sty, opa­sły, z dwo­ma pier­ście­nia­mi na gru­bych pal­cach, po­twor­na ro­pu­cha w ludz­kiej po­sta­ci, a chi­cho­tał i śmiał się pe­łen ra­do­ści, jak gdy­bym był klau­nem. A tu prze­cie du­sza krwa­wi­ła we mnie przed jego oczy­ma! Po­tem wszedł jego syn, rów­nie opa­sły jak oj­ciec. Klął i drwił rów­nież… Do­praw­dy nie przy­pusz­cza­łem, że na świe­cie ist­nie­je po­dob­na nie­na­wiść ani że ze­msta może zro­dzić tak pie­kiel­ną ra­dość. Gdy – za­ta­cza­jąc się – wy­sze­dłem, sły­sza­łem wciąż ich chry­pli­wy śmiech. Prze­śla­do­wał mnie. Po­wta­rza­ły go drze­wa. Po­wta­rzał go wiatr. Mia­łem pe­łen mózg tych drwin. Za­wró­ci­łem na­gle, wsze­dłem bez stu­ka­nia i w tym sa­mym po­ko­ju spoj­rza­łem im obu w twa­rze. Tym ra­zem mu­sia­łem otrzy­mać spra­wie­dli­wość lub za­bić. Jed­nak­że nie przy­nio­słem ze sobą żad­nej bro­ni. We drzwiach był klucz; prze­krę­ci­łem go w zam­ku. Po­tem wy­łusz­czy­łem spra­wę. Nie tra­ci­łem słów na próż­no!

Ke­ith wstał od sto­łu i po­czął prze­mie­rzać po­kój tam i z po­wro­tem. Wiatr po­now­nie ucichł. Obaj sły­sze­li uja­da­nie li­sów i ni­ski grzmot pę­ka­ją­cych lo­dow­ców.

– Syn za­czął pierw­szy! – mó­wił da­lej Ke­ith. – Sko­czył na mnie! Zwa­li­łem go z nóg. Po­tem wzię­li­śmy się za bary, a oj­ciec przy­szedł mu z po­mo­cą, wy­ma­chu­jąc czymś w ro­dza­ju orę­ża. Nie wie­dzia­łem, co to ta­kie­go, lecz czu­łem, że jest cięż­kie. Pierw­szy cios omal nie zdru­zgo­tał mi ra­mie­nia. W za­mie­sza­niu wy­dar­łem mu broń z ręki i wten­czas spo­strze­głem, że jest to dłu­ga mie­dzia­na szta­ba uży­wa­na jako przy­cisk do pa­pie­rów. W tej chwi­li syn po­rwał ze sto­łu po­dob­ny przed­miot, jed­no­cze­śnie wy­wra­ca­jąc lam­pę. Wal­czy­li­śmy da­lej w ciem­no­ści. Nie mia­łem wca­le wra­że­nia, że wal­czę z ludź­mi. To były po­two­ry i do­zna­wa­łem okrop­ne­go uczu­cia, że wo­kół mnie peł­za­ją gady. Tak, nie ża­ło­wa­łem cio­sów! Lecz oni bili tak­że, a nikt z nas nie mógł nic doj­rzeć. Rap­tem uczu­łem, że moja broń do­się­gła celu i wła­śnie w tej chwi­li sę­dzia Kirk­sto­ne ru­nął głu­cho, char­cząc. Wiesz, co się sta­ło po­tem. W tym po­ko­ju zna­le­zio­no tyl­ko je­den mie­dzia­ny przy­cisk; syn ukrył dru­gi. Ten, co zo­stał, miał na so­bie krew sę­dzie­go Kirk­sto­ne'a oraz jego wło­sy. Nie po­zo­sta­ła mi naj­mniej­sza szan­sa ra­tun­ku. Ucie­kłem więc. W sześć mie­się­cy póź­niej mój oj­ciec zmarł w wię­zie­niu, a mnie tro­pio­no przez trzy lata, jak­bym był li­sem go­nio­nym przez sfo­rę. Oto wszyst­ko! Czy za­bi­łem sę­dzie­go Kirk­sto­ne'a? Nie wiem! Ale je­śli tak, i choć­bym miał przez to wi­sieć, czy są­dzisz, że ża­łu­ję?

– Sia­daj!

Głos An­gli­ka brzmiał jak ko­men­da. Ke­ith opadł na krze­sło cięż­ko dy­sząc. Za­uwa­żył, że w oczach Con­ni­sto­na za­pa­li­ło się dziw­ne świa­teł­ko.

– Słu­chaj, Ke­ith, gdy czło­wiek wie, że ma ży­cie przed sobą, nie do­strze­ga wie­lu rze­czy. Ale gdy wie, że umrze, spra­wa przed­sta­wia się in­a­czej. Gdy­byś mi opo­wie­dział tę samą hi­sto­rię przed mie­sią­cem, od­dał­bym cię w ręce kata. To sta­no­wi moją po­win­ność; tłu­ma­czył­bym się sam przed sobą, że może kła­miesz. Ale te­raz nie masz po­wo­du mnie zwo­dzić. Kirk­sto­ne za­słu­żył na śmierć. Więc ob­my­śli­łem już, co masz da­lej czy­nić. Nie wró­cisz nad za­to­kę Co­ro­na­tion. Pój­dziesz na po­łu­dnie, ku kra­inie Bo­żej. Ale nie jako John Ke­ith, mor­der­ca, lecz jako Der­went Con­ni­ston z Kró­lew­skiej Pół­noc­no-Za­chod­niej Kon­nej Po­li­cji! Czy poj­mu­jesz, co mam na my­śli? Czy mnie ro­zu­miesz?

Ke­ith pa­trzał bez sło­wa. An­glik pod­krę­cił wąsa, a w jego oczach lśnił pół­i­ro­nicz­ny uśmiech. Uło­żył so­bie ten plan już wcze­śniej i z góry prze­wi­dy­wał, że wy­wo­ła pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie.

– Dzi­wacz­ny po­mysł, praw­da, sta­ry przy­ja­cie­lu? Lu­bię cie­bie, wiesz? Mó­wię bez że­na­dy, że mam o to­bie jak naj­lep­sze po­ję­cie, więc nie wi­dzę przy­czyn, dla któ­rych nie miał­byś cho­dzić po zie­mi w mo­jej skó­rze. Nie ma żad­nych mo­ral­nych obiek­cji. Nikt nie bę­dzie mnie ża­ło­wał. Tam, w An­glii, by­łem wśród swo­ich czar­ną owcą, jako młod­szy brat i w ogó­le… Gdy w swo­im cza­sie mia­łem wy­bie­rać po­mię­dzy Afry­ką i Ka­na­dą, wy­bra­łem Ka­na­dę. Duma An­gli­ka jest naj­dzik­szą rze­czą na świe­cie. Pe­wien je­stem, że w kra­ju są­dzą, iż umar­łem. Od sze­ściu czy sied­miu lat nie pi­sa­łem do nich ani sło­wa. Za­po­mnia­no o mnie. A naj­lep­sze ze wszyst­kie­go, że je­ste­śmy do sie­bie tak nie­zwy­kle po­dob­ni. Skróć tro­chę bro­dę i wąsy, zrób so­bie bli­znę nad pra­wym okiem, a mo­żesz śmia­ło sta­nąć przed sa­mym Mac­Do­wel­lem. Idę o za­kład, że sta­ry sko­czy na twój wi­dok i po­wie: Na Boga, ależ to Con­ni­ston we wła­snej oso­bie! Wszyst­ko, co ci mogę po­zo­sta­wić w spad­ku, Ke­ith, to przy­odzie­wek zmar­łe­go czło­wie­ka i jego imię. Pro­szę, weź jed­no i dru­gie. Po­ju­trze nic mi już nie bę­dzie po­trzeb­ne!

– To nie­moż­li­we! – wy­buch­nął wresz­cie Ke­ith. – Con­ni­ston, czy ty ro­zu­miesz, co mó­wisz?

– Naj­zu­peł­niej, sta­ry dru­hu! Li­czę się po­nad­to z każ­dym sło­wem, bo boli mnie, gdy mó­wię. Za­tem pro­szę, nie zmu­szaj mnie do prze­ko­ny­wa­nia cie­bie. Nad­cho­dzi naj­waż­niej­sza chwi­la w moim ży­ciu. Wkrót­ce umrę. Po­cho­waj mnie, pro­szę, pod pod­ło­gą, żeby lisy nie mo­gły wy­grze­bać mego cia­ła. Ale moje imię bę­dzie jesz­cze żyło! Wdzie­jesz moje ubra­nie, wró­cisz do Prin­ce Al­bert i opo­wiesz Mac­Do­wel­lo­wi, jak schwy­ta­łeś zbie­ga i jak on tu umarł, ma­jąc od­mro­żo­ne płu­ca. Jako do­wód upa­ku­jesz swój wła­sny przy­odzie­wek, wraz z pa­ro­ma in­ny­mi oso­bi­sty­mi rze­cza­mi i – zo­sta­niesz sier­żan­tem! Mac­Do­well ci to obie­cał, je­śli schwy­tasz zbie­ga. Zro­zu­mia­no? A Mac­Do­well nie wi­dział mnie już od dwu lat i trzech mie­się­cy, to­też na­wet je­śli spo­strze­że pew­ną zmia­nę, uzna ją za rzecz na­tu­ral­ną. Obaj włó­czy­li­śmy się prze­cie cały ten czas po sa­mej kra­wę­dzi świa­ta. Zresz­tą je­ste­śmy do sie­bie tak nie­zwy­kle po­dob­ni. Do­praw­dy, co za wspa­nia­ły po­mysł!

W za­pa­le Con­ni­ston za­po­mniał na­wet o bli­sko­ści śmier­ci. A Ke­ith, któ­re­mu ser­ce wa­li­ło jak mło­tem, ob­jął bły­ska­wicz­nie my­ślą nie­zwy­kłą śmia­łość tego pla­nu oraz wi­do­ki jego po­myśl­nej re­ali­za­cji. Po czte­ro­let­niej nie­obec­no­ści nikt nie roz­po­zna w nim Joh­na Ke­itha. On­giś miał świe­że po­licz­ki, ra­mio­na lek­ko zgar­bio­ne i wiot­kie mię­śnie. Dziś był ist­nym atle­tą. Ty­lo­let­nie zma­ga­nia z roz­kieł­zna­ny­mi si­ła­mi przy­ro­dy wy­ci­snę­ły na nim swo­je pięt­no. Po­rów­ny­wał swój wy­gląd z wy­glą­dem Con­ni­sto­na. Ro­bi­li wra­że­nie bliź­niąt.

Po­li­cjant zda­wał się czy­tać w my­ślach Ke­itha. Jego oczy były peł­ne we­so­łych iskie­rek.

– Zda­je mi się, że to głów­nie z po­wo­du za­ro­stu! – rzekł. – Wiesz, sta­ry, że bro­da i wąsy mogą po­kryć wie­le fi­zycz­nych skaz i róż­nic. Za­pu­ści­łem za­rost na dwa lata przed po­cząt­kiem tej wy­pra­wy. Ści­na­łem za­wsze bro­dę w klin. Ra­dzę ci szcze­rze, nie uży­waj le­piej brzy­twy. Z wy­glą­du nikt cię nie po­zna. Cho­dzi więc o co in­ne­go. W cią­gu naj­bliż­szych dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin mu­sisz się wy­uczyć na pa­mięć hi­sto­rii ży­cia Der­wen­ta Con­ni­sto­na od dnia, gdy wstą­pił do Kró­lew­skiej Kon­nej. Nie się­gnie­my da­lej, gdyż nie ma tam nic cie­ka­we­go; zresz­tą moje wcze­śniej­sze dzie­je nie będą ci nig­dy po­trzeb­ne. Naj­cięż­sze przej­ście cze­ka cię z Mac­Do­wel­lem, do­wód­cą dy­wi­zji F. w Prin­ce Al­bert. Jest to lis kuty na czte­ry nogi, nosi su­mia­sty wąs i przej­rzy czło­wie­ka na wy­lot. Ale ma zło­te ser­ce. Był mi do­brym przy­ja­cie­lem, to­też dzie­je Der­wen­ta Con­ni­sto­na wią­żą się ści­śle z hi­sto­rią Mac­Do­wel­la. Jest wie­le rze­czy… O Boże!…

Przy­ci­snął dło­nią pierś. Pod­czas gdy strasz­li­wy ka­szel przy­pra­wiał go nie­mal o kon­wul­sję, w cha­cie cza­iła się nie­sa­mo­wi­ta gro­za. Wiatr za­wo­dził po­now­nie, tłu­miąc uja­da­nie li­sów i grzmo­ty pę­ka­ją­cych lo­dów.

Tej nocy, w mdłym bla­sku lam­py na­peł­nio­nej fo­czym tłusz­czem, roz­po­czę­ły się ty­ta­nicz­ne za­pa­sy. Z wy­ra­zem sku­pie­nia na twa­rzach, je­den – czu­jąc bli­skość śmier­ci i wal­cząc z jej zwy­cię­skim po­cho­dem, dru­gi – bła­ga­jąc los o zwło­kę, Con­ni­ston i Ke­ith do­ko­ny­wa­li prze­mia­ny oso­bo­wo­ści. Con­ni­ston zma­gał się bo­ha­ter­sko, a Ke­ith pa­trząc nań wie­dział, że ten sza­lo­ny wy­si­łek skra­ca jesz­cze nie­wiel­ką ilość da­ro­wa­nych mu go­dzin. Ke­ith ko­chał do­tąd jed­ną tyl­ko isto­tę: swe­go ojca. W tej chwi­li po­ko­chał Con­ni­sto­na. Raz nie wy­trzy­mał i roz­pła­kał się jak dziec­ko, mó­wiąc, że on sam po­wi­nien ra­czej umrzeć, byle Con­ni­ston żył. Ko­na­ją­cy An­glik po­ło­żył mu rękę na dło­ni i zbieg uczuł, że ręka ta jest lep­ka od chłod­ne­go potu.

W cią­gu strasz­li­wych go­dzin, ja­kie na­stą­pi­ły po­tem, Ke­ith do­zna­wał wra­że­nia, że hart umie­ra­ją­ce­go Con­ni­sto­na udzie­la się z wol­na jemu sa­me­mu. Był to ist­ny epos. Con­ni­ston za­cho­wy­wał się bo­ha­ter­sko, a Ke­ith czuł, jak jego zroz­pa­czo­ny i zde­mo­ra­li­zo­wa­ny duch na­bie­ra z wol­na no­wej mocy. Był pod­nie­co­ny my­ślą, że musi ogrom­nie wie­le nad sobą pra­co­wać, by do­rów­nać temu An­gli­ko­wi.

Na pierw­szy ogień po­szły prze­ży­cia Con­ni­sto­na. Za­czął je opo­wia­dać od cza­su, gdy po­znał Mac­Do­wel­la. Po­mię­dzy pa­rok­sy­zma­mi kasz­lu, któ­re na­peł­nia­ły mu usta krwią, snuł nić bła­hych wy­da­rzeń i uśmie­chał się bla­do, wzmian­ku­jąc, jak Mac­Do­well ka­zał mu raz przy­siąc, że utrzy­ma w ta­jem­ni­cy pew­ną eska­pa­dę zwierzch­ni­ka. Po upły­wie go­dzi­ny Ke­ith stał po­środ­ku izby, a Con­ni­ston, wspar­ty łok­cia­mi na sto­le, zgar­bio­ny i dy­go­cą­cy, prze­ra­biał z nim musz­trę. Po­tem wrę­czył zbie­go­wi znisz­czo­ną ksią­żecz­kę za­wie­ra­ją­cą prze­pi­sy służ­bo­we i ka­zał mu ją prze­stu­dio­wać, pod­czas gdy on sam bę­dzie wy­po­czy­wał. Ke­ith po­mógł cho­re­mu do­wlec się do tap­cza­na i spró­bo­wał czy­tać. Ale ćmi­ło mu się w oczach, a mózg od­ma­wiał po­słu­szeń­stwa. Mę­czą­cy świst od­de­chu An­gli­ka spra­wiał mu nie­mal fi­zycz­ny ból. Wresz­cie, czu­jąc dła­wie­nie w gar­dle, wstał i wy­szedł z cha­ty w ob­ję­cia sza­rej, upior­nej nocy.

Wcią­gnął w płu­ca lo­do­wa­ty po­wiew. Nie było zbyt chłod­no. Na­de­szła już Kwe­ski-hu, czy­li Wiel­ka Zmia­na. Po­wie­trze było prze­sy­co­ne od­gło­sem wal­ki zi­mo­wej arier­gar­dy z for­pocz­ta­mi wio­sny i zima prze­gry­wa­ła na ca­łej li­nii. Grunt pod sto­pa­mi Ke­itha dy­go­tał wstrzą­sa­ny zma­ga­niem dwu po­tęg. Sły­szał te­raz wy­raź­niej huk i ło­skot miaż­dżo­nych lo­dow­ców, któ­re prąd pię­trzył w Za­to­ce Hud­so­na. Po­nad nim roz­po­star­ła skrzy­dła nie­sa­mo­wi­ta noc. Nie­bo nie było czar­ne, lecz mia­ło wid­mo­wo siny od­cień, a z cha­osu chmur­nych wy­żyn pły­nę­ły dzi­wacz­ne dźwię­ki splą­ta­ne z za­wo­dze­niem wi­chru. Ke­ith po­my­ślał, że dłuż­szy sa­mot­ny po­byt w tym oto­cze­niu bez­względ­nie do­pro­wa­dził­by go do obłę­du. I te­raz jesz­cze wy­da­wa­ło mu się chwi­la­mi, że spod nie­wi­dzial­nych gwiazd pły­nie la­ment ludz­kich gło­sów. W cią­gu mi­nio­nych mie­się­cy nie­jed­no­krot­nie do­słu­chi­wał się w pu­st­ce łka­nia dzie­ci, pła­czu ko­biet lub też de­mo­nicz­ne­go chi­cho­tu; wi­dział nie­raz jak Eski­mo­si, uro­dze­ni w tym pie­kle, lecz do­pro­wa­dze­ni do sza­łu tor­tu­rą nie­skoń­czo­nej nocy, dar­li na so­bie sza­ty i nadzy gna­li w ob­ję­cia bez­li­to­sne­go mro­ku, na pew­ną śmierć. Con­ni­ston nie miał się nig­dy do­wie­dzieć, jak bli­ski obłę­du był Ke­ith w chwi­li, gdy zo­stał wresz­cie uję­ty. Zbieg nie przy­znał mu się, że jego umysł stał już na kra­wę­dzi sza­leń­stwa. Po­li­cjant ura­to­wał go od obłą­ka­nia, lecz Ke­ith za­cho­wał to dla sie­bie.

Sku­lił się mimo woli, gdyż po­ryw wia­tru wstrzą­snął cha­tą i za­wył przej­mu­ją­co. Lecz wnet wzru­szył ra­mio­na­mi i par­sk­nął śmie­chem; uja­da­nie li­sów nie wy­wo­ła­ło już w nim ner­wo­we­go dy­go­tu. Oczy­ma du­szy oglą­dał już oj­czy­ste stro­ny – Boży kraj! Zie­lo­ne bory i wody zło­co­ne słoń­cem, wszyst­ko to, o czym już pra­wie za­po­mniał. Wi­dział znów twa­rze bia­łych ko­biet. Sły­szał zna­jo­mą mowę i pie­śni pta­szę; czuł pod sto­pa­mi ak­sa­mit­ny ko­bie­rzec traw prze­ty­ka­nych kwie­ciem. Tak, wszyst­ko pra­wie po­szło w nie­pa­mięć. Wczo­raj ma­ja­czy­ło tyl­ko coś na kształt fan­ta­sma­go­rii. Ogar­niał go obłęd. Dziś wi­dział wy­raź­nie sło­necz­ny kraj na po­łu­dniu i wra­cał doń.

Roz­po­starł ra­mio­na i krzyk­nął przej­mu­ją­co. Wzbie­rał w nim triumf; sza­lo­na eg­zal­ta­cja po­sze­rza­ła pierś. Trzy lata ta­kie­go ży­cia – i on wy­trzy­mał! Trzy lata po­my­ka­nia z nory do nory; trzy lata gło­du, chło­du i sa­mot­no­ści tak okrop­nej, że nie­mal przy­pra­wia­ła go o obłęd. A te­raz – wra­ca!

Ode­tchnął głę­bo­ko i wszedł do cha­ty. Już sto­jąc w pro­gu, uj­rzał bla­dą twarz An­gli­ka, sła­bo ma­ja­czą­cą w mdłym świe­tle lam­py. Con­ni­ston przy­ci­skał dło­nią pierś, a po jego war­gach błą­dził pół iro­nicz­ny, pół ża­ło­sny uśmiech.

Ze­ga­rek na sto­le wska­zy­wał pół­noc, gdy lek­cja roz­po­czę­ła się na nowo.

Nie­co póź­niej Con­ni­ston roz­grzał lufę re­wol­we­ru, trzy­ma­jąc ją do­brą chwi­lę nad pło­my­kiem lam­py.

– Trze­ba ci zro­bić tę bli­znę nad okiem, sta­ry! Bę­dzie bo­leć, ale trud­no! Za to – co za pysz­ny ka­wał!

Con­ni­ston za­milkł, nie spusz­cza­jąc jed­nak oczu z twa­rzy Ke­itha. Po­tem uśmiech­nął się dziw­nie i po­wtó­rzył w za­du­mie:

– Tak, do­praw­dy, pysz­ny ka­wał!ROZ­DZIAŁ III NA PO­ŁU­DNIE

Świt, zmierzch, zno­wu noc – i Ke­ith uniósł wy­krzy­wio­ną twarz znad tap­cza­na Con­ni­sto­na. Z warg wy­dar­ło mu się ko­bie­ce łka­nie. An­glik umarł, trzy­ma­jąc się męż­nie do ostat­nie­go tchnie­nia. Nim za­mknął oczy, po raz ostat­ni wy­szep­tał jesz­cze zda­nie, po­wta­rza­ne przed­tem dzie­się­cio­krot­nie: „Pa­mię­taj, sta­ry dru­hu, wy­grasz lub prze­grasz w chwi­li, gdy Mac­Do­well uj­rzy cię po raz pierw­szy!” – Po­tem zgrzyt­nę­ło mu coś w pier­si, niby tłu­mio­ny płacz, i sko­nał. A oczy Ke­itha za­la­ła fala łez. Uczuł się dum­ny, że od tej chwi­li wol­no mu no­sić imię Der­wen­ta Con­ni­sto­na.

Tak, to było te­raz jego imię. John Ke­ith umarł! Der­went Con­ni­ston żył! Pa­trząc w dół na chłod­ne nie­ru­cho­me ob­li­cze bo­ha­ter­skie­go An­gli­ka Ke­ith my­ślał, że zdo­był już jego po­stać, a trud­ność leży w przy­swo­je­niu so­bie jego nie­ugię­te­go du­cha.

Tej nocy ło­skot lo­do­wych pól brzmiał wy­raź­niej, gdyż nie tłu­mił go jęk wia­tru. Nie­bo było po­zba­wio­ne chmur, a gwiaz­dy ro­bi­ły wra­że­nie żół­tych śle­pi po­glą­da­ją­cych przez dziu­ra­wą czar­ną za­sło­nę. Ke­ith, wy­szedł­szy z cha­ty dla za­czerp­nię­cia świe­że­go po­wie­trza, ob­jął wzro­kiem noc­ny kra­jo­braz i wzdry­gnął się. Gwiaz­dy śle­dzi­ły go niby żywe isto­ty. Pod ich upior­nym lśnie­niem bia­łe lisy od­pra­wia­ły sza­lo­ne har­ce. Ke­ith do­znał uczu­cia, że spryt­ne zwie­rzę­ta oto­czy­ły cha­tę gę­stym pier­ście­niem i że w ich uja­da­niu brzmi nowy ton, bar­dziej upo­rczy­wy i krwio­żer­czy. Con­ni­ston prze­wi­dział za­ku­sy bia­łych gra­ba­rzy i Ke­ith, wró­ciw­szy do cha­ty, za­brał się do speł­nie­nia obiet­ni­cy da­nej zmar­łe­mu. Gdy upior­ny świt zaj­rzał przez okno, pra­ca była już ukoń­czo­na.

W pół go­dzi­ny póź­niej Ke­ith stał na skra­ju splą­ta­nych chasz­czy opa­su­ją­cych rów­ni­nę i po raz ostat­ni spo­glą­dał na cha­tę, pod pod­ło­gą któ­rej spo­czy­wał An­glik. Po­wol­nym ru­chem ob­na­ża­jąc gło­wę wy­szep­tał: „Niech cię Bóg ma w swej opie­ce, Con­ni­ston!” I bez po­śpie­chu za­wró­cił na po­łu­dnie.

Przed sobą miał osiem­set mil dzi­czy. Osiem­set mil le­ża­ło po­mię­dzy nim a małą mie­ści­ną nad rze­ką Sa­skat­che­wan, w któ­rej Mac­Do­well do­wo­dził dy­wi­zją F. Kró­lew­skiej Kon­nej. Nie trwo­ży­ła go myśl o tej od­le­gło­ści. Czte­ro­let­ni po­byt na krań­cu świa­ta przy­zwy­cza­ił go do bez­kre­snych prze­strze­ni oraz do wszel­kie­go ro­dza­ju wy­rze­czeń. Tej zimy Con­ni­ston tro­pił go z upo­rem ła­si­cy, zmu­sza­jąc do ty­siąc­mi­lo­wej włó­czę­gi wzdłuż po­lar­ne­go krę­gu. Cu­dem ja­kimś Ke­ith nie zgła­dził po­li­cjan­ta w cza­sie tej po­go­ni. By unik­nąć po­ści­gu, nie po­trze­bo­wał na­wet pla­mić wła­snych rąk. Przy­jaź­ni Eski­mo­si na pierw­sze ski­nie­nie go­to­wi byli od­dać mu tę przy­słu­gę. Lecz Ke­ith da­ro­wał ży­cie An­gli­ko­wi, a on, choć mar­twy, wra­cał mu te­raz wol­ność.

Nie miał sani ani psów. Jego wła­sny za­przęg zgi­nął już daw­no, a zdra­dziec­ki Kog­mol­lok z Roes We­lco­me okradł Con­ni­sto­na w cza­sie ostat­nie­go eta­pu po­go­ni. Wszyst­ko, co Ke­ith dźwi­gał, na­le­ża­ło do po­li­cjan­ta; miał je­dy­nie na so­bie wła­sny, fu­trza­ny kap­tur oraz ta­kąż kurt­kę, a na ple­cach swój ka­ra­bin. Na­wet ze­ga­rek był wła­sno­ścią Con­ni­sto­na. Ple­cak wa­żył nie­wie­le. Pod­sta­wę ła­dun­ku sta­no­wi­ły: odro­bi­na mąki, trzy­fun­to­wy na­miot i wo­rek do spa­nia. Poza tym Ke­ith za­brał jesz­cze parę dro­bia­zgów, ma­ją­cych usta­lić toż­sa­mość zmar­łe­go mor­der­cy, Joh­na Ke­itha.

Pierw­sze­go dnia po­dró­ży, go­dzi­na za go­dzi­ną, wier­cił mu mózg mo­no­ton­ny skrzyp śnież­nych ra­kiet. Nie mógł o ni­czym my­śleć. Zda­wa­ło mu się raz po raz, że coś cią­gnie go wstecz, i wciąż sły­szał głos Con­ni­sto­na, a w sza­rej mgła­wi­cy wciąż oglą­dał jego twarz. Prze­brnął wą­skie pa­smo za­ro­śli, któ­re dziw­ny ka­prys na­tu­ry rzu­cił w po­przek mar­twej rów­ni­ny, i znów ma­ja­czył na bia­łej prze­strze­ni pust­ko­wia niby czar­na, ru­cho­ma pla­ma. Pod wie­czór, na po­łu­dnio­wym krań­cu ho­ry­zon­tu roz­róż­nił ciem­ną smu­gę i wie­dział, że to pierw­szy las, jaki oglą­da od dnia, gdy przed pół­to­ra ro­kiem zgi­nął mu w od­da­le­niu bór, po­ra­sta­ją­cy brze­gi Mac­ken­zie. Był to na­resz­cie wi­do­my ślad za­szłej zmia­ny. Las sta­no­wił okre­ślo­ną gra­ni­cę po­mię­dzy tym po­nu­rym świa­tem a jego zie­mią ro­dzin­ną. Osiem­set mil dro­gi, któ­re miał prze­być, zna­czy­ły mniej niż te kil­ka­set me­trów.

Do­tarł do lasu w chwi­li, gdy sza­rzy­zna dnia prze­sy­ca­ła się już głęb­szą czer­nią zmierz­chu, i usta­wił na­miot pod osło­ną kępy kar­ło­wa­tych so­sen. Po­tem zgro­ma­dził pa­li­wo i roz­nie­cił ogień. Nie ra­cho­wał ka­wał­ków drze­wa, jak to czy­nił uprzed­nio w cią­gu tylu mie­się­cy. Był szczo­dry, roz­rzut­ny. Od rana uszedł czter­dzie­ści mil, jed­nak nie czuł zmę­cze­nia. Zbie­rał susz i uło­żył cały stos na po­do­rę­dziu. Ję­zy­ki ognia biły w górę co­raz wy­żej i wy­żej, aż igły so­sen po­nad gło­wą skwier­cza­ły od żaru. Ugo­to­wał gar­nek sła­bej her­ba­ty, któ­ra wraz z ka­wał­kiem pie­cze­ni ka­ri­bu oraz dro­bi­ną su­cha­rów sta­no­wi­ła jego ko­la­cję. Po­tem siadł, wspar­ty ple­ca­mi o drze­wo, i pa­trzył w pło­mie­nie.

Ogień, bu­zu­ją­cy przed jego oczy­ma, był niby po­tęż­ny lek. Bu­dził uczu­cia daw­no po­grze­ba­ne w głę­bi du­szy. Usu­wał cięż­ki na­lot czte­ro­let­nie­go otę­pie­nia, żywo ma­lu­jąc wy­pad­ki mie­się­cy dłu­gich jak stu­le­cia. Pę­kły oko­wy wio­dą­ce go do obłę­du. Każ­dy nerw drgał, trą­ca­ny pul­so­wa­niem ży­wot­ne­go ognia; mózg dzia­łał spraw­nie, zwol­nio­ny wresz­cie z krę­pu­ją­cych pęt. W ser­cu pło­mie­ni wi­dział dom, na­dzie­ję, ży­cie! – wszyst­kie rze­czy zna­ne i cen­ne przed laty, któ­re zo­sta­ły w jego umy­śle zwa­rzo­ne lo­do­wa­tym tchnie­niem pół­no­cy. Oglą­dał sze­ro­ki Sa­skat­che­wan, pły­ną­cy wspa­nia­le wśród zło­tych rów­nin i sto­ków gór, otu­lo­ny tę­czo­wą mgłą po­ran­ków; uj­rzał ro­dzin­ne mia­sto, scho­dzą­ce do­ma­mi nie­mal nad sam brzeg rze­ki; sły­szał ryt­micz­ne sa­pa­nie sta­rej drą­gi czer­pią­cej zło­to oraz zgrzyt jej łań­cu­chów, pod­czas gdy wy­ła­wia­ła tony pia­chu dla zdo­by­cia paru cen­nych ziarn. Po­nad gło­wą miał znów błę­kit­ne nie­bo, przy­bra­ne ilu­zją ob­ło­ków; sły­szał brzmie­nie gło­sów, dźwięk śmie­chu, tu­pot nóg. Gdy du­sza od­ży­ła w nim na nowo, wstał i prze­cią­gnął ra­mio­na, aż mu trza­snę­ły sta­wy. Nie, nikt go tam nie po­zna!

Ro­ze­śmiał się ci­cho, my­śląc o daw­nym Joh­nie Ke­ith. Lu­dzie, za­miesz­ku­ją­cy nie­licz­ne ulicz­ki mia­sta, pach­ną­ce świer­ko­wą ży­wi­cą, wo­ła­li go John­ny. Sta­ry Red­dy Mac­Tabb na­zy­wał go pra­wą ręką ojca. Ke­ith wspo­mi­nał te­raz prze­szłość spo­koj­nie i trzeź­wo. Na­wet nie­na­wiść zga­sła w nim do cna, i bez zbyt­nie­go zde­ner­wo­wa­nia za­sta­na­wiał się nad tym, czy dom sę­dzie­go Kirk­sto­ne'a stoi po daw­ne­mu na szczy­cie wzgó­rza oraz czy Mi­riam Kirk­sto­ne wró­ci­ła do oj­cow­skiej sie­dzi­by po­mi­mo ro­ze­gra­nej tam tra­ge­dii. Czte­ry lata! To nie był osta­tecz­nie zbyt wiel­ki szmat cza­su, jak­kol­wiek wlókł się dlań nie­skoń­cze­nie dłu­go. Za­pew­ne nie za­szło tak wie­le zmian. Wszę­dzie jest po daw­ne­mu, wszę­dzie, tyl­ko nie w sta­rym, ro­dzin­nym domu. Obaj z oj­cem usta­li­li w swo­im cza­sie jego plan, a po­tem sami do­glą­da­li bu­do­wy. Był to dwo­rek ma­syw­nie wznie­sio­ny z gru­bych bali, za­raz za mia­stem, ma­ją­cy rze­kę u stóp i las za ple­ca­mi. Bez­pań­ski w cią­gu czte­rech lat, mu­siał się moc­no ze­sta­rzeć.

Ma­chi­nal­nie prze­bie­ra­jąc pal­ca­mi w kie­sze­ni, Ke­ith na­ma­cał ze­ga­rek Con­ni­sto­na. Wy­jął go i otwarł­szy, pod­dał piesz­czo­cie zło­tych bły­sków ognia. Do­cho­dzi­ła dzie­sią­ta. We­wnątrz ko­per­ty Con­ni­ston umie­ścił kie­dyś ma­leń­ki por­tre­cik. Sta­ło się to za­pew­ne przed wie­lu laty, gdyż twarz była wy­bla­kła i nie­mal cał­ko­wi­cie za­tar­ta. Je­dy­nie oczy za­cho­wa­ły daw­ny wy­raz i w świe­tle ognia pa­trzy­ły nie­mal jak żywe. Była to twarz dziew­czyn­ki, pen­sjo­nar­ki lat dzie­się­ciu lub dwu­na­stu; tak ją przy­najm­niej okre­ślił Ke­ith. Tyl­ko oczy zda­wa­ły się star­sze; mia­ły pro­szą­cy wy­raz, jak­by chcąc wzro­kiem prze­słać myśl zro­dzo­ną w głę­bi du­szy. Ke­ith za­mknął ze­ga­rek. Jego ty­ka­nie za­brzmia­ło gło­śniej. Wsu­nął go do kie­sze­ni, ale i te­raz sły­szał dźwięcz­ny, mia­ro­wy chód.

Ga­łąź, prze­sy­co­na ży­wi­cą, buch­nę­ła na­gle ja­skra­wo jak ra­kie­ta, a jed­no­cze­śnie Ke­ith do­znał rap­tow­ne­go wstrzą­su. Był pe­wien, że przez mo­ment oglą­dał twarz Con­ni­sto­na i że An­glik pa­trzył nań wzro­kiem po­dob­nym do oczu dziew­czyn­ki z ze­gar­ka. Wi­zja była tak re­al­na, że cof­nął się o krok. Szu­ka­jąc wko­ło zja­wy, uprzy­tom­nił so­bie, jak bar­dzo wy­czer­pu­ją­ce były ostat­nie dni. Od daw­na nie za­znał dłuż­sze­go wy­po­czyn­ku. Nie był jed­nak wca­le sen­ny i za­le­d­wie od­czu­wał znu­że­nie. Sa­mo­za­cho­waw­czy in­stynkt ka­zał mu umie­ścić wo­rek do spa­nia na war­stwie jo­dło­wych ga­łą­zek pod na­mio­tem i lec na parę go­dzin.

Lecz na­wet i te­raz na­wie­dzi­ła go tyl­ko mę­czą­ca bez­sen­ność. Za­mknął oczy, ale w krót­kim cza­sie mu­siał je znów otwo­rzyć. Dźwię­ki nocy, strasz­li­wie wy­raź­ne, biły w nie­go ze wszyst­kich stron: trzask ognia, żmi­jo­wy syk skwier­czą­cej ży­wi­cy, szept ga­łę­zi drzew oraz upar­te ty­ka­nie chro­no­me­tru Con­ni­sto­na. A na pust­ko­wiu, poza osło­ną le­śnej gę­stwy, wiatr pod­jął na nowo za­wo­dze­nie i ję­kli­wy la­ment.

Ke­ith za­ci­skał pię­ści, bro­nił się przed ab­sur­dal­ną my­ślą, a jed­nak zda­wa­ło mu się raz po raz, że w po­ry­wach wi­chru sły­szy głos An­gli­ka. I rap­tem za­dał so­bie py­ta­nie – co to zna­czy? O czym wła­ści­wie Con­ni­ston za­po­mniał? Co chciał" wy­ra­zić, idąc za nim przez cały dzień trop w trop po ośnie­żo­nym pust­ko­wiu? Czy chciał go zwa­bić z po­wro­tem? Czy chciał go prze­strzec?

Sta­rał się po­zbyć tych przy­gnę­bia­ją­cych my­śli. Był jed­nak pe­wien, że w cią­gu ostat­niej pół­go­dzi­ny, nim śmierć we­szła do cha­ty, Con­ni­ston chciał mu coś wy­znać i zdła­wił w so­bie tę chęć. Jego ostat­nie sło­wa brzmia­ły: „Pa­mię­taj, sta­ry dru­hu, wy­grasz lub prze­grasz – w chwi­li, gdy Mac­Do­well spoj­rzy na cie­bie po raz pierw­szy!” Lecz w mo­men­cie, gdy ago­nia raz na za­wsze po­zba­wi­ła go moż­no­ści mowy, An­glik bez­dź­więcz­nie po­ru­szył war­ga­mi, chcąc wy­rzec sło­wa, z któ­ry­mi do ostat­ka zwle­kał. A te­raz Ke­ith, słu­cha­jąc w na­pię­ciu sko­wy­tu wi­chru i trza­sku ognia, raz po raz za­da­wał so­bie py­ta­nie – co wła­ści­wie Con­ni­ston chciał po­wie­dzieć?

Wiatr jęk­nął prze­raź­li­wiej, a ze­ga­rek Con­ni­sto­na – pod me­ta­lo­wą ko­per­tą – bił niby ludz­kie ser­ce i zda­wał się mó­wić: wra­caj, wra­caj, wra­caj…

Ke­ith za­szlo­chał, roz­ża­lo­ny po­czu­ciem wła­snej sła­bo­ści, i wsu­nął ze­ga­rek głę­bo­ko pod po­sła­nie. Tam jego ty­ka­nie zo­sta­ło za­głu­szo­ne. A czło­wie­ka zmógł wresz­cie cięż­ki, mało po­sil­ny sen.

O brza­sku wy­szedł z na­mio­tu i pod­sy­cił ogień. Zna­lazł jesz­cze wśród po­pio­łu parę tlą­cych się wę­gli, zbu­dził je do ży­cia i po­sy­pał war­stwą chru­stu. Nie mógł za­po­mnieć kosz­ma­rów ubie­głej nocy, nie za­sta­na­wiał się już jed­nak nad ich zna­cze­niem. Za­śmiał się z wła­snej głu­po­ty i roz­wa­żał, co by rzekł Con­ni­ston, sły­sząc o ta­kiej sa­ra­ban­dzie ner­wów. Po raz pierw­szy od daw­na wspo­mniał lata spę­dzo­ne w szko­łach, gdy mię­dzy in­ny­mi stu­dio­wał z za­pa­łem psy­cho­lo­gię. Uwa­żał sie­bie w swo­im cza­sie za eks­per­ta w dzie­dzi­nie wy­ja­śnia­nia fe­no­me­nów my­śli. On­giś żył po­dług fi­lo­zo­ficz­nych na­ka­zów, a fakt, że zwy­kłe wy­czer­pa­nie tak go drę­czy­ło ubie­głej nocy, wy­dał mu się za­baw­nym. Roz­wią­za­nie nie na­strę­cza­ło żad­nych trud­no­ści. Po pro­stu umysł wy­czer­pał się do cna w czte­ro­let­niej udrę­ce. Te­raz czuł się już le­piej. Mózg miał ja­sny. Przy­rzą­dza­jąc śnia­da­nie, Ke­ith po­gwiz­dy­wał z ci­cha.

Zjadł­szy spa­ko­wał ma­nat­ki i ru­szył znów na po­łu­dnie. Za­sta­na­wiał się, czy też Con­ni­ston znał kie­dy, rów­nie do­kład­nie jak on te­raz, po­li­cyj­ny re­gu­la­min. Pod ko­niec szó­ste­go dnia cy­to­wał go na wy­ryw­ki. Co go­dzi­na przy­sta­wał na chwi­lę i sa­lu­to­wał drze­wom w prze­pi­so­wy spo­sób. Był pe­wien, że tu Mac­Do­well nie po­tra­fi nic skry­ty­ko­wać.

– Je­stem Der­went Con­ni­ston! – po­wta­rzał so­bie raz po raz. – John Ke­ith nie żyje! Po­cho­wa­łem go pod pod­ło­gą cha­ty zbu­do­wa­nej przez sier­żan­ta Tros­sy i jego lu­dzi w roku ty­siąc dzie­więć­set ósmym. Na imię mi Der­went, Der­went Con­ni­ston!

W cią­gu dłu­gich lat sa­mot­no­ści przy­zwy­cza­ił się mó­wić do sie­bie gło­śno lub też roz­ma­wiać sam ze sobą dla pod­trzy­ma­nia ener­gii i zdro­wych zmy­słów. „Ke­ith, sta­ry chło­pie, mu­si­my i to jesz­cze prze­trwać!” ma­wiał nie­raz. Obec­nie po­wta­rzał z upo­rem: „Con­ni­sto­nie, sta­ry dru­hu, zwy­cię­stwo lub śmierć!” A po upły­wie trzech dni wspo­mniał Joh­na Ke­itha już tyl­ko jako czło­wie­ka zmar­łe­go. „John Ke­ith umarł dziel­nie, sir!” – mó­wił do Mac­Do­wel­la sto­ją­ce­go przed nim w po­sta­ci wy­nio­słe­go drze­wa. „Był to naj­lep­szy chłop, ja­kie­go w ży­ciu wi­dzia­łem!”

Szó­ste­go dnia stał się cud. Po raz pierw­szy od wie­lu mie­się­cy John Ke­ith uj­rzał słoń­ce. Wi­dy­wał je już po­przed­nio, prze­świe­ca­ją­ce przez bla­dy we­lon mgieł i opa­rów zwi­sa­ją­cych po­nad pust­ko­wiem, lecz tego dnia zo­ba­czył je w ca­łej glo­rii, jak­kol­wiek tyl­ko przez chwi­lę. Te­raz zresz­tą słoń­ce było z każ­dym dniem cie­plej­sze i bliż­sze, w mia­rę jak śnież­ne chmu­ry i mroź­ne tu­ma­ny po­zo­sta­wa­ły w tyle, a gdy po­ja­śnia­ło zu­peł­nie, Ke­ith skrę­cił na za­chód. Nie śpie­szył zbyt­nio, gdyż od­zy­skaw­szy swo­bo­dę chciał mieć moż­ność sa­mot­ne­go ra­do­wa­nia się wła­snym szczę­ściem. Poza tym wie­dział, że na­le­ży na­brać sił i har­tu, by od­nieść zwy­cię­stwo w nad­cho­dzą­cej wal­ce.

Te­raz, gdy słoń­ce i błę­kit otrzeź­wi­ły mu umysł, spo­strze­gał na swej dro­dze set­ki do­łów, wi­dział set­ki moż­li­wych po­śli­zgnięć i set­ki po­trza­sków, czy­ha­ją­cych na mo­ment osła­bie­nia czy nie­roz­wa­gi. Do­bro­wol­nie od­da­wał się w ręce kata. Tam, do­kąd szedł, bę­dzie żył sta­le w cie­niu szu­bie­ni­cy. Nig­dy nie bę­dzie "pe­wien ju­tra. Dniem i nocą bę­dzie się mu­siał pil­no­wać i strzec, kon­tro­lo­wać mowę, ru­chy, my­śli, nig­dy nie wie­dząc, kie­dy wła­śnie oko spra­wie­dli­wo­ści przej­rzy ma­ska­ra­dę i nada spra­wom wła­ści­wy bieg. Zda­rza­ły się chwi­le, gdy roz­wa­ża­nie tych rze­czy wpro­wa­dza­ło go w stan sza­lo­ne­go lęku, pod­su­wa­jąc inne spo­so­by roz­wią­za­nia. Lecz wnet sły­szał tuż obok chłod­ny, bo­jo­wy głos Con­ni­sto­na, czuł w ży­łach przy­pływ go­rą­cej krwi i nie zmie­niał kie­run­ku dro­gi.

Był Der­wen­tem Con­ni­ston! Jed­nak, kim wła­ści­wie jest ów Der­went Con­ni­ston? Nić za ni­cią spla­tał sznur przy­pusz­czeń, łą­cząc w jed­no bła­he, zna­ne so­bie fak­ty i za­wsze do­cho­dził do mar­twe­go punk­tu. An­glik, któ­ry umarł dla swo­ich bli­skich, je­śli w ogó­le bli­skich po­sia­dał, emi­grant i naj­lep­szy, naj­dziel­niej­szy czło­wiek ho­no­ru, ja­kie­go kie­dy­kol­wiek znał. To było wszyst­ko.

Nie­wia­do­ma przy­czy­na koń­co­we­go sta­dium bu­dzi­ła w nim sta­le wzru­sze­nie, ja­kie­go nie do­zna­wał nig­dy przed­tem. An­glik za­brał do gro­bu swo­ją ta­jem­ni­cę. Jemu, Joh­no­wi Ke­ith, bę­dą­ce­mu obec­nie Der­wen­tem Con­ni­sto­nem, po­zo­sta­wił w dzie­dzic­twie nie­od­gad­nio­ną za­gad­kę oraz za­da­nie, je­śli go ten cel po­cią­gnie, do­wie­dze­nia się, kim on wła­ści­wie był, skąd przy­był i po co.

Dni zmie­nia­ły się w ty­go­dnie, a pod sto­pa­mi Ke­itha top­nie­ją­ca po­wło­ka śnie­gu wy­ła­nia­ła wil­got­ną, słod­ko pach­ną­cą zie­mię. Na po­cząt­ku maja, gdy pust­ko­wie zo­sta­ło w tyle, od­da­lo­ne o trzy­sta mil, Ke­ith zna­lazł się w oko­li­cy je­zio­ra Re­in­de­er. Cały ty­dzień prze­miesz­kał w cha­cie sa­mot­ne­go tra­pe­ra, po czym ru­szył w stro­nę Cum­ber­land Ho­use. Przy­był do fak­to­rii po upły­wie dzie­się­ciu dni, a w dwa dni póź­niej, w sło­necz­ne po­po­łu­dnie, roz­pa­lił ogień nad brze­giem żół­te­go Sa­skat­che­wa­nu.

Po­tęż­na rze­ka, uko­cha­nie chło­pię­cych lat, pie­ści­ła go znów tej nocy daw­no za­po­mnia­ną, cza­row­ną me­lo­dią. Księ­życ świe­cił nad wodą, z po­łu­dnia dy­szał cie­pły wiatr, a Ke­ith, pa­ląc faj­kę, sie­dział na­słu­chu­jąc per­li­ste­go bul­go­ta­nia fal u swo­ich stóp.

Wy­rósł nad tą rze­ką i zrósł się z nią w jed­ną ca­łość. Ko­ły­sa­ła jego pierw­sze sny; strze­gła mło­dzień­czych po­ry­wów. Wraz z nią roił o rze­czach, któ­re mia­ły przyjść. Była mu ko­le­gą i przy­ja­cie­lem. Zda­ło mu się obec­nie, że w jej szep­cie drga ra­dość, szem­rze po­wi­tal­ny dźwięk. Ob­jął wzro­kiem sre­brzy­ste mie­li­zny, mi­go­cą­ce w bla­sku księ­ży­ca, i za­la­ła go fala wspo­mnień. Trzy­dzie­ści lat to znów nie tak dłu­go, by nie miał pa­mię­tać swej dro­giej mat­ki i ba­śni, któ­re opo­wia­da­ła o za­cho­dzie słoń­ca, przed uło­że­niem go do snu. Naj­pięk­niej­sze mó­wi­ły o ki­ste­czi­wun, czy­li o rze­ce; o tym, jak bra­ła swój po­czą­tek wśród za­chod­nie­go łań­cu­cha gór, da­le­ko, poza za­się­giem ludz­kich stóp i oczu, jak spły­wa­ła ze szczy­tów na niż­sze pa­gór­ki, a stam­tąd w do­li­ny, ro­snąc wszerz i wzdłuż, i na­bie­ra­jąc mocy, aż nurt jej prze­bie­gał opo­dal ich drzwi, nio­sąc w swym ło­nie ziar­na zło­te­go pia­sku da­ją­ce lu­dziom bo­gac­two.

Dzi­siej­szej nocy rze­ka sta­no­wi­ła jego je­dy­ny skarb. Była je­dy­nym dru­hem, do któ­re­go przy­jaź­ni mógł się od­wo­łać. Tyl­ko jej śmiał po­wie­rzyć swe tro­ski bez oba­wy zdra­dy.

Wy­cią­ga­jąc ra­mio­na za­wo­łał:

– O, rze­ko, moja rze­ko! To ja, John­ny Ke­ith! Wró­ci­łem! A rze­ka zda­wa­ła się od­po­wia­dać szep­tem:

– To John­ny Ke­ith! John­ny Ke­ith wró­cił!ROZ­DZIAŁ IV PRIN­CE AL­BERT

John Ke­ith wę­dro­wał cały ty­dzień brze­ga­mi Sa­skat­che­wa­nu. Fak­to­rię Kom­pa­nii Za­to­ki Hud­so­na, Cum­ber­land Ho­use, od mia­sta Prin­ce Al­bert dzie­li­ło za­le­d­wie sto czter­dzie­ści mil lo­tem pta­ka – lecz Ke­ith nie trzy­mał się pro­stej dro­gi. Je­dy­nie od cza­su do cza­su ko­rzy­stał z udep­ta­nych szla­ków. Szedł wzdłuż rze­ki, do­da­jąc w ten spo­sób do­dat­ko­wych sześć­dzie­siąt mil. Te­raz, gdy go­dzi­na pró­by była tak bli­ska, po­trze­bo­wał sta­now­czo obec­no­ści mo­car­ne­go dru­ha. Szept toni do­da­wał mu od­wa­gi i wia­ry w sie­bie; słu­cha­jąc go, mógł ja­śniej my­śleć. No­ca­mi ko­czo­wał po żół­tych otwar­tych wy­dmach, a gwiaz­dy mi­go­ta­ły mu nad gło­wą, gdy spał. Na­pa­wał się brzmie­niem dźwię­ków, do któ­rych tę­sk­nił obłęd­nie ca­ły­mi la­ta­mi: świer­go­tem pta­sząt, po­lu­ją­cych lub ko­ja­rzą­cych się w pary przy świe­tle księ­ży­ca, hu­ka­niem sów i plu­skiem ku­rek wod­nych, wę­dru­ją­cych wła­śnie z po­łu­dnia na pół­noc i za­chód. Z po­łu­dnia rów­nież, kie­dy miej­sca­mi pre­rie wy­pie­ra­ły las aż nad samą rze­kę, pły­nę­ło cza­sem na pół psie uja­da­nie ma­łych żół­tych ku­jo­tów – to­wa­rzy­szy mi­nio­nych kon­nych har­ców – a z dru­gie­go brze­gu nio­sło się wy­cie wil­ków. Ke­ith kro­czył wą­ską mie­dzą, dzie­lą­cą dwa świa­ty. Tą mie­dzą była wła­śnie rze­ka. Po jed­nej stro­nie w nie­znacz­nym od­da­le­niu fa­lo­wa­ły pre­rie, zie­le­nia­ły pola zbóż, wra­sta­ły w zie­mię domy i osie­dla ludz­kie; po dru­giej roz­cią­ga­ła się dzicz, a jej wro­ta wciąż jesz­cze sta­ły dla nie­go otwo­rem. Siód­me­go dnia po­dró­ży, o zmierz­chu, usły­szał nowy dźwięk. Był to gwizd lo­ko­mo­ty­wy z Prin­ce Al­bert, pierw­szy głos wi­ta­ją­cy go na pro­gu do­mo­wych pie­le­szy, i wspo­mnie­nia osa­czy­ły go jak fale po­to­pu. Te­raz już po­zna­wał wszyst­ko, każ­dy szcze­gół. Wie­dział, co mu ob­ja­wi naj­bliż­szy za­kręt. Po paru mi­nu­tach usły­szał sa­pa­nie dra­gi. Była to oczy­wi­ście „Bet­ty M.”, do­zo­ro­wa­na przez sta­re­go Andy Mac­Dug­ga­na, któ­ry, z czar­ną fają w zę­bach, rył piach od prze­szło dwu­dzie­stu lat.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: