- W empik go
Tajemnica Johna Keitha - ebook
Tajemnica Johna Keitha - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 306 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pomiędzy Connistonem z Królewskiej Konnej Policji a zbrodniarzem Keithem istniało uderzające podobieństwo postaci i rysów. Oczywiście obaj wiedzieli o tym. Zadzierzgnęło to nawet między nimi pewną nić ufności. Tworzyło nieuchwytną, a jednak silną duchową więź, narzucając nieraz Connistonowi chęć postępowania niezgodnie z obowiązkiem. Przez ostatni miesiąc wręcz dławił w sobie te porywy. Był przedstawicielem prawa. Był uosobieniem prawa nawet. Od dwudziestu siedmiu miesięcy ścigał Keitha i wciąż tkwił mu w mózgu jeden z paragrafów otrzymanej instrukcji. „Nie wracać, zanim się nie uda schwytać zbrodniarza żywym lub martwym!” Inaczej mówiąc…
Chrapliwy kaszel pogmatwał mu bieg myśli, a Keith, słysząc jęk bólu, który wraz z krwią wybiegł na wargi chorego, zbliżył się śpiesznie i silnym ramieniem podparł mu plecy. Obaj milczeli, lecz po chwili Conniston starł krew i roześmiał się cichutko, jakkolwiek w oczach miał jeszcze ślad cierpienia. Położył dłoń na przegubie ręki Keitha, w miejscu, gdzie dotąd czerwieniało wspomnienie kajdan. Ten widok uprzytomnił mu ponurą rzeczywistość. Prawdę mówiąc los dziwacznie splątał przędzę ich przeznaczeń.
– Dziękuję ci, stary druhu! – rzekł Conniston. – Dziękuję!
Ponad ich głowami szalał wściekle podbiegunowy huragan, jak gdyby usiłując zmiażdżyć maleńką chatę zbudowaną wśród brunatnosiwej pustyni na samym końcu świata. W porywach wichru brzmiały rozdzierające łkania, dziwaczne zgrzyty i przeraźliwe wycia, a gdy wreszcie orkan zamarł i nastała niesamowita cisza, dwaj mężczyźni czuli, jak zmarzły grunt pod ich stopami drga wstrząsany dalekim łomotem kruszących się lodowych pól. Wraz z dygotem ziemi płynął zdławiony lecz uparty grzmot; niby odległy huk gromów z placu boju, przerywany czasem, gdy szklista góra pękała na dwoje, rykiem podobnym do głosu ciężkiego działa. W Zatoce Hudsona miliardy ton lodu rwały naprzód, krusząc i miażdżąc wszystko po drodze niby dzikie zastępy Hunów.
– Połóż się lepiej! – doradził Keith.
Zamiast usłuchać Conniston wstał i z wolna podszedł do stołu, na którym płonęła lampa napełniona foczym tłuszczem. Idąc zataczał się trochę. Siadł. Keith siadł naprzeciwko. Pomiędzy nimi leżała wyświechtana talia kart. Conniston machinalnie począł ją rozrzucać palcami, a jednocześnie spojrzał na Keitha i uśmiechnął się blado.
– To wszystko jest diablo dziwaczne! – rzekł. – Prawda, Keith? Dziwaczne i zabawne?
Conniston był Anglikiem i jego błękitne oczy lśniły chłodną ironią.
– Dziwaczne, lecz wcale nie zabawne! – odparł Keith.
– Owszem, zabawne! – upierał się Conniston. – Właśnie dwadzieścia siedem miesięcy temu, do terminu brakuje zaledwie trzech dni, byłem wysłany, żeby ciebie schwytać, Keith! Kazano mi dostać cię żywego lub martwego i po upływie dwudziestu sześciu miesięcy schwytałem cię żywcem. Prawdę mówiąc zasłużyłeś raczej na sto lat szczęścia niż na stryczek, za wytrwałość, z jaką wymykałeś mi się z rąk. Nim cię dostałem, przeszedłem siedem kręgów piekielnych. Marzłem, głodowałem, tonąłem! W ciągu półtora roku ni razu nie oglądałem twarzy białej kobiety. To było straszne! Ale zwyciężyłem wreszcie! W tym właśnie jest cały komizm sytuacji. Zwyciężyłem ciebie, schwytałem ciebie i na przegubach twoich rąk po dziś dzień widnieje świadectwo tej prawdy. Wygrałem! Zgadzasz się z tym, prawda? Musisz być szczery, stary druhu, przecież to było moje ostatnie zadanie…
Końcowe zdanie wypowiedział głosem złamanym i pełnym żalu.
Keith skinął głową.
– Wygrałeś! – rzekł. – Wygrałeś tak dalece, że odmroziłeś sobie płuca!
– Nie skorzystałeś z tego! – przerwał Conniston. – Keith, tu właśnie zaczyna się zabawa! Tu wchodzi do gry komizm! Byłeś w kajdanach i nieodwołalnie przeznaczony na szubienicę, gdy trzask! fala mrozu nadgryzła mi płuca i karty się zmieniają. A ty, zamiast postąpić ze mną tak, jak ja miałem zamiar postąpić z tobą, zamiast zabić mnie lub uciec, gdy byłem bezsilny, Keith, stary druhu, ty starałeś się mnie wyleczyć! Czyż to nie jest zabawne? Czyż cokolwiek mogłoby być śmieszniejsze?
Wyciągnął rękę poprzez stół i chwycił dłoń Keitha. Potem skulił się znów, schylił głowę i dygotał, wstrząsany nowym atakiem chrapliwego kaszlu. Keith wyczuwał mękę towarzysza w ostrym uścisku jego palców. Gdy wreszcie Conniston uniósł głowę, na jego wargach widniała znów smuga krwi.
– Widzisz, ustaliłem swój termin niemal co do dnia! – ciągnął Anglik wytarłszy uprzednio krew szmatą już pełną czerwonych plam. – Dziś mamy czwartek. Nie zobaczę już niedzieli. Skonam w piątek nocą, albo najdalej w sobotę rano. Obserwowałem niejednokrotnie, jak postępuje choroba przy odmrożeniu płuc. Rozumiesz, mam przed sobą dwa pewne dni i jeden wątpliwy. Potem musisz wykopać jamę i pochować mnie. Wtenczas przestanie cię obowiązywać słowo honoru, które mi dałeś, gdy zdjąłem ci kajdany. Więc pytam cię, co zamierzasz wówczas uczynić?
Na twarzy Keitha widniały głębokie bruzdy, żłobione rylcem bólu i tragicznych przeżyć. Wczoraj porównywali swój wzajemny wiek. Keith miał trzydzieści osiem lat i był mało co młodszy od człowieka, który ścigał go ongiś, a teraz umierał w godzinie wątpliwego triumfu. Poprzednio nigdy nie omawiali jasno sytuacji. Dla Keitha była to kłopotliwa rzecz, gdyż jakkolwiek mógłby w swoim czasie zamordować prześladowcę, dziś nie ośmielał się powiedzieć mu, że śmierć jest blisko..Teraz, gdy Conniston samorzutnie określił czas trwania własnej męki – a uczynił to z zadziwiającym spokojem – z ramion Keitha spadł straszny ciężar. Poprzez szerokość stołu patrzyli sobie w oczy i tym razem palce Keitha zwarły się na przegubie dłoni Connistona. W słabym świetle wyglądali jak dwaj bracia.. – Co zamierzasz uczynić? – powtórzył Conniston. Twarz Keitha jakby nagle się postarzała.
– Sądzę, że powrócę tam! – rzekł ciężko.
– Myślisz wracać nad zatokę Coronation? Do tej śmierdzącej eskimoskiej wsi? Jeśli to uczynisz, zwariujesz.
– Mam nadzieję, że tak! – rzekł tępo Keith. – Zresztą brak mi wyboru! Wiesz o tym dobrze. Tak, ty przede wszystkim wiesz, jak mnie tropią. Gdybym poszedł na południe…
Conniston w zadumie skinął głową.
– Tak, oczywiście! – przyznał. – Ścigają cię zaciekle, a ty wodzisz ich za nos. Jednak schwytają cię w końcu nawet tam. Doprawdy, szkoda!…
Dłonie ich się rozdzieliły. Conniston nabił fajkę i zapalił ją. Keith dostrzegł, że ręce policjanta nie drżą ani trochę. Zaiste, Conniston miał stalowe nerwy.
– Przykro mi… – zaczął znowu Anglik. – Lubię ciebie! Wiesz, Keith, chciałbym, żebyśmy się urodzili braćmi i żebyś nie zamordował człowieka! Tej nocy, gdy założyłem ci kajdanki, czułem się doprawdy wcielonym diabłem. Nie mówiłbym ci tego, gdyby nie moje płuca. Lecz teraz nie ma sensu czegokolwiek taić. To podła rzecz kazać komuś żyć w takim kraju i w ciągu trzech lat zmuszać go do ukrywania się po dziurach niby szczur, by wreszcie zaprowadzić go na szubienicę. Wiem, że w twoim wypadku jest to bezwzględnie źle! Czuję to. Nie chcę cię bynajmniej zmuszać do wyjawiania twych tajemnic, stary, ale przyznam, nie wierzę w wyniki śledztwa. Poszedłbym o zakład, że nie jesteś takim, jakim cię odmalowało prawo. I rad bym wiedzieć, dlaczego zabiłeś sędziego Kirkstone'a?
Pięści Keitha zwarły się pośrodku stołu. Conniston dostrzegł, że błękitne oczy zbiega poczerniały raptem i że zapłonął w nich dziki ogień. W chacie zapadła niezwykła cisza, a nieustanne, denerwujące naszczekiwanie białych lisów rozbrzmiało głośniej na tle oddalonego huku pękających lodów.ROZDZIAŁ II DLACZEGO KEITH ZABIŁ
– Dlaczego zabiłem sędziego Kirkstone'a? – powtórzył Keith ogromnie wolno. Zaciśnięte mięśnie zwiotczały, ale w oczach płonął wciąż dziki błysk. – Jakie były wyniki śledztwa?
– Żeś go zamordował z zimną krwią i że honor policji będzie wystawiony na szwank, jeżeli nie uda się ciebie powiesić!
– Są różne punkty widzenia! A gdybym ci powiedział, że nie zabiłem sędziego Kirkstone'a?!
Conniston pochylił się naprzód nieco zbyt gwałtownie. Straszny kaszel porwał go znowu, a gdy minął, jego oddech wydzierał się z piersi chrapliwie i świszcząco, jakby wydobywał się spod mocnego knebla.
– Mój Boże, Keith! – westchnął. – Nie umrę ani w sobotę, ani w niedzielę, tylko jutro…
– Nie. Mylisz się! – zaprzeczył Keith czując, jak mu coś twardego staje w gardle. – Musisz się położyć!
Conniston na nowo zebrał siły.
– I umrzeć w legowisku jak królik! Dziękuję ci, stary druhu! Idzie mi teraz o wydobycie prawdy, a wszak nieładnie kłamać umierającemu… Czy zabiłeś sędziego Kirkstone'a?
– Nie wiem! – odpowiedział z wolna Keith, patrząc uparcie w oczy tamtego. – Myślę, że nie, ale pewności nie mam. Poszedłem tej nocy z zamiarem otrzymania odeń zadośćuczynienia lub też zabicia go. Chciałbym, Conniston, żebyś mógł spojrzeć na tę kwestię z mego punktu widzenia. Mógłbyś to uczynić, gdybyś znał mojego ojca. Widzisz, matka mi umarła, gdy byłem maleńki, więc rośliśmy wraz z ojcem jak dwaj koledzy. Zdaje mi się, że nawet nie myślałem o nim nigdy jak tylko o ojcu. Ojciec to rzecz zwykła. On był czymś więcej. Od dnia, gdy skończyłem dziesięć lat, staliśmy się wprost nierozłączni. Miałem coś około dwudziestki, gdy wyznał mi, że między nim a sędzią Kirkstone'em panuje śmiertelna nienawiść. To mi zresztą nigdy nie zakłóciło snu, gdyż nie przypisywałem temu większego znaczenia. Lecz pewnego dnia Kirkstone począł działać. Upewniłem się wtenczas, że stary grzechotnik już od lat wyglądał okazji. Zastawił pułapkę i ojciec dał się schwytać. Nawet wówczas sądził, że to polityczni wrogowie tak go załatwili; Kirkstone'a nie podejrzewał wcale. Wkrótce jednak pojęliśmy prawdę. Ojciec dostał dziesięć lat więzienia. Był niewinny. A jedynym człowiekiem, który mógł dowieść jego niewinności – był Kirkstone. Słuchaj, gdybyś wiedział o tym wszystkim i był na moim miejscu, jak byś postąpił?
Conniston zapalał właśnie nową fajkę nad płomieniem kaganka. Odpowiedział wymijająco:
– Nie wiem jeszcze, stary! A co ty zrobiłeś?
– Poszedłem niemal na kolanach do tego łotra! – ciągnął Keith. – Błagałem, jak tylko człowiek błagać może o łaskę dla mego ojca, o te parę słów, które mogły go wydostać z więzienia. Ofiarowałem w zamian wszystko, co tylko posiadałem na ziemi, nawet moje ciało i duszę. O Boże, nigdy nie zapomnę tej nocy! Sędzia siedział tłusty, opasły, z dwoma pierścieniami na grubych palcach, potworna ropucha w ludzkiej postaci, a chichotał i śmiał się pełen radości, jak gdybym był klaunem. A tu przecie dusza krwawiła we mnie przed jego oczyma! Potem wszedł jego syn, równie opasły jak ojciec. Klął i drwił również… Doprawdy nie przypuszczałem, że na świecie istnieje podobna nienawiść ani że zemsta może zrodzić tak piekielną radość. Gdy – zataczając się – wyszedłem, słyszałem wciąż ich chrypliwy śmiech. Prześladował mnie. Powtarzały go drzewa. Powtarzał go wiatr. Miałem pełen mózg tych drwin. Zawróciłem nagle, wszedłem bez stukania i w tym samym pokoju spojrzałem im obu w twarze. Tym razem musiałem otrzymać sprawiedliwość lub zabić. Jednakże nie przyniosłem ze sobą żadnej broni. We drzwiach był klucz; przekręciłem go w zamku. Potem wyłuszczyłem sprawę. Nie traciłem słów na próżno!
Keith wstał od stołu i począł przemierzać pokój tam i z powrotem. Wiatr ponownie ucichł. Obaj słyszeli ujadanie lisów i niski grzmot pękających lodowców.
– Syn zaczął pierwszy! – mówił dalej Keith. – Skoczył na mnie! Zwaliłem go z nóg. Potem wzięliśmy się za bary, a ojciec przyszedł mu z pomocą, wymachując czymś w rodzaju oręża. Nie wiedziałem, co to takiego, lecz czułem, że jest ciężkie. Pierwszy cios omal nie zdruzgotał mi ramienia. W zamieszaniu wydarłem mu broń z ręki i wtenczas spostrzegłem, że jest to długa miedziana sztaba używana jako przycisk do papierów. W tej chwili syn porwał ze stołu podobny przedmiot, jednocześnie wywracając lampę. Walczyliśmy dalej w ciemności. Nie miałem wcale wrażenia, że walczę z ludźmi. To były potwory i doznawałem okropnego uczucia, że wokół mnie pełzają gady. Tak, nie żałowałem ciosów! Lecz oni bili także, a nikt z nas nie mógł nic dojrzeć. Raptem uczułem, że moja broń dosięgła celu i właśnie w tej chwili sędzia Kirkstone runął głucho, charcząc. Wiesz, co się stało potem. W tym pokoju znaleziono tylko jeden miedziany przycisk; syn ukrył drugi. Ten, co został, miał na sobie krew sędziego Kirkstone'a oraz jego włosy. Nie pozostała mi najmniejsza szansa ratunku. Uciekłem więc. W sześć miesięcy później mój ojciec zmarł w więzieniu, a mnie tropiono przez trzy lata, jakbym był lisem gonionym przez sforę. Oto wszystko! Czy zabiłem sędziego Kirkstone'a? Nie wiem! Ale jeśli tak, i choćbym miał przez to wisieć, czy sądzisz, że żałuję?
– Siadaj!
Głos Anglika brzmiał jak komenda. Keith opadł na krzesło ciężko dysząc. Zauważył, że w oczach Connistona zapaliło się dziwne światełko.
– Słuchaj, Keith, gdy człowiek wie, że ma życie przed sobą, nie dostrzega wielu rzeczy. Ale gdy wie, że umrze, sprawa przedstawia się inaczej. Gdybyś mi opowiedział tę samą historię przed miesiącem, oddałbym cię w ręce kata. To stanowi moją powinność; tłumaczyłbym się sam przed sobą, że może kłamiesz. Ale teraz nie masz powodu mnie zwodzić. Kirkstone zasłużył na śmierć. Więc obmyśliłem już, co masz dalej czynić. Nie wrócisz nad zatokę Coronation. Pójdziesz na południe, ku krainie Bożej. Ale nie jako John Keith, morderca, lecz jako Derwent Conniston z Królewskiej Północno-Zachodniej Konnej Policji! Czy pojmujesz, co mam na myśli? Czy mnie rozumiesz?
Keith patrzał bez słowa. Anglik podkręcił wąsa, a w jego oczach lśnił półironiczny uśmiech. Ułożył sobie ten plan już wcześniej i z góry przewidywał, że wywoła piorunujące wrażenie.
– Dziwaczny pomysł, prawda, stary przyjacielu? Lubię ciebie, wiesz? Mówię bez żenady, że mam o tobie jak najlepsze pojęcie, więc nie widzę przyczyn, dla których nie miałbyś chodzić po ziemi w mojej skórze. Nie ma żadnych moralnych obiekcji. Nikt nie będzie mnie żałował. Tam, w Anglii, byłem wśród swoich czarną owcą, jako młodszy brat i w ogóle… Gdy w swoim czasie miałem wybierać pomiędzy Afryką i Kanadą, wybrałem Kanadę. Duma Anglika jest najdzikszą rzeczą na świecie. Pewien jestem, że w kraju sądzą, iż umarłem. Od sześciu czy siedmiu lat nie pisałem do nich ani słowa. Zapomniano o mnie. A najlepsze ze wszystkiego, że jesteśmy do siebie tak niezwykle podobni. Skróć trochę brodę i wąsy, zrób sobie bliznę nad prawym okiem, a możesz śmiało stanąć przed samym MacDowellem. Idę o zakład, że stary skoczy na twój widok i powie: Na Boga, ależ to Conniston we własnej osobie! Wszystko, co ci mogę pozostawić w spadku, Keith, to przyodziewek zmarłego człowieka i jego imię. Proszę, weź jedno i drugie. Pojutrze nic mi już nie będzie potrzebne!
– To niemożliwe! – wybuchnął wreszcie Keith. – Conniston, czy ty rozumiesz, co mówisz?
– Najzupełniej, stary druhu! Liczę się ponadto z każdym słowem, bo boli mnie, gdy mówię. Zatem proszę, nie zmuszaj mnie do przekonywania ciebie. Nadchodzi najważniejsza chwila w moim życiu. Wkrótce umrę. Pochowaj mnie, proszę, pod podłogą, żeby lisy nie mogły wygrzebać mego ciała. Ale moje imię będzie jeszcze żyło! Wdziejesz moje ubranie, wrócisz do Prince Albert i opowiesz MacDowellowi, jak schwytałeś zbiega i jak on tu umarł, mając odmrożone płuca. Jako dowód upakujesz swój własny przyodziewek, wraz z paroma innymi osobistymi rzeczami i – zostaniesz sierżantem! MacDowell ci to obiecał, jeśli schwytasz zbiega. Zrozumiano? A MacDowell nie widział mnie już od dwu lat i trzech miesięcy, toteż nawet jeśli spostrzeże pewną zmianę, uzna ją za rzecz naturalną. Obaj włóczyliśmy się przecie cały ten czas po samej krawędzi świata. Zresztą jesteśmy do siebie tak niezwykle podobni. Doprawdy, co za wspaniały pomysł!
W zapale Conniston zapomniał nawet o bliskości śmierci. A Keith, któremu serce waliło jak młotem, objął błyskawicznie myślą niezwykłą śmiałość tego planu oraz widoki jego pomyślnej realizacji. Po czteroletniej nieobecności nikt nie rozpozna w nim Johna Keitha. Ongiś miał świeże policzki, ramiona lekko zgarbione i wiotkie mięśnie. Dziś był istnym atletą. Tyloletnie zmagania z rozkiełznanymi siłami przyrody wycisnęły na nim swoje piętno. Porównywał swój wygląd z wyglądem Connistona. Robili wrażenie bliźniąt.
Policjant zdawał się czytać w myślach Keitha. Jego oczy były pełne wesołych iskierek.
– Zdaje mi się, że to głównie z powodu zarostu! – rzekł. – Wiesz, stary, że broda i wąsy mogą pokryć wiele fizycznych skaz i różnic. Zapuściłem zarost na dwa lata przed początkiem tej wyprawy. Ścinałem zawsze brodę w klin. Radzę ci szczerze, nie używaj lepiej brzytwy. Z wyglądu nikt cię nie pozna. Chodzi więc o co innego. W ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin musisz się wyuczyć na pamięć historii życia Derwenta Connistona od dnia, gdy wstąpił do Królewskiej Konnej. Nie sięgniemy dalej, gdyż nie ma tam nic ciekawego; zresztą moje wcześniejsze dzieje nie będą ci nigdy potrzebne. Najcięższe przejście czeka cię z MacDowellem, dowódcą dywizji F. w Prince Albert. Jest to lis kuty na cztery nogi, nosi sumiasty wąs i przejrzy człowieka na wylot. Ale ma złote serce. Był mi dobrym przyjacielem, toteż dzieje Derwenta Connistona wiążą się ściśle z historią MacDowella. Jest wiele rzeczy… O Boże!…
Przycisnął dłonią pierś. Podczas gdy straszliwy kaszel przyprawiał go niemal o konwulsję, w chacie czaiła się niesamowita groza. Wiatr zawodził ponownie, tłumiąc ujadanie lisów i grzmoty pękających lodów.
Tej nocy, w mdłym blasku lampy napełnionej foczym tłuszczem, rozpoczęły się tytaniczne zapasy. Z wyrazem skupienia na twarzach, jeden – czując bliskość śmierci i walcząc z jej zwycięskim pochodem, drugi – błagając los o zwłokę, Conniston i Keith dokonywali przemiany osobowości. Conniston zmagał się bohatersko, a Keith patrząc nań wiedział, że ten szalony wysiłek skraca jeszcze niewielką ilość darowanych mu godzin. Keith kochał dotąd jedną tylko istotę: swego ojca. W tej chwili pokochał Connistona. Raz nie wytrzymał i rozpłakał się jak dziecko, mówiąc, że on sam powinien raczej umrzeć, byle Conniston żył. Konający Anglik położył mu rękę na dłoni i zbieg uczuł, że ręka ta jest lepka od chłodnego potu.
W ciągu straszliwych godzin, jakie nastąpiły potem, Keith doznawał wrażenia, że hart umierającego Connistona udziela się z wolna jemu samemu. Był to istny epos. Conniston zachowywał się bohatersko, a Keith czuł, jak jego zrozpaczony i zdemoralizowany duch nabiera z wolna nowej mocy. Był podniecony myślą, że musi ogromnie wiele nad sobą pracować, by dorównać temu Anglikowi.
Na pierwszy ogień poszły przeżycia Connistona. Zaczął je opowiadać od czasu, gdy poznał MacDowella. Pomiędzy paroksyzmami kaszlu, które napełniały mu usta krwią, snuł nić błahych wydarzeń i uśmiechał się blado, wzmiankując, jak MacDowell kazał mu raz przysiąc, że utrzyma w tajemnicy pewną eskapadę zwierzchnika. Po upływie godziny Keith stał pośrodku izby, a Conniston, wsparty łokciami na stole, zgarbiony i dygocący, przerabiał z nim musztrę. Potem wręczył zbiegowi zniszczoną książeczkę zawierającą przepisy służbowe i kazał mu ją przestudiować, podczas gdy on sam będzie wypoczywał. Keith pomógł choremu dowlec się do tapczana i spróbował czytać. Ale ćmiło mu się w oczach, a mózg odmawiał posłuszeństwa. Męczący świst oddechu Anglika sprawiał mu niemal fizyczny ból. Wreszcie, czując dławienie w gardle, wstał i wyszedł z chaty w objęcia szarej, upiornej nocy.
Wciągnął w płuca lodowaty powiew. Nie było zbyt chłodno. Nadeszła już Kweski-hu, czyli Wielka Zmiana. Powietrze było przesycone odgłosem walki zimowej ariergardy z forpocztami wiosny i zima przegrywała na całej linii. Grunt pod stopami Keitha dygotał wstrząsany zmaganiem dwu potęg. Słyszał teraz wyraźniej huk i łoskot miażdżonych lodowców, które prąd piętrzył w Zatoce Hudsona. Ponad nim rozpostarła skrzydła niesamowita noc. Niebo nie było czarne, lecz miało widmowo siny odcień, a z chaosu chmurnych wyżyn płynęły dziwaczne dźwięki splątane z zawodzeniem wichru. Keith pomyślał, że dłuższy samotny pobyt w tym otoczeniu bezwzględnie doprowadziłby go do obłędu. I teraz jeszcze wydawało mu się chwilami, że spod niewidzialnych gwiazd płynie lament ludzkich głosów. W ciągu minionych miesięcy niejednokrotnie dosłuchiwał się w pustce łkania dzieci, płaczu kobiet lub też demonicznego chichotu; widział nieraz jak Eskimosi, urodzeni w tym piekle, lecz doprowadzeni do szału torturą nieskończonej nocy, darli na sobie szaty i nadzy gnali w objęcia bezlitosnego mroku, na pewną śmierć. Conniston nie miał się nigdy dowiedzieć, jak bliski obłędu był Keith w chwili, gdy został wreszcie ujęty. Zbieg nie przyznał mu się, że jego umysł stał już na krawędzi szaleństwa. Policjant uratował go od obłąkania, lecz Keith zachował to dla siebie.
Skulił się mimo woli, gdyż poryw wiatru wstrząsnął chatą i zawył przejmująco. Lecz wnet wzruszył ramionami i parsknął śmiechem; ujadanie lisów nie wywołało już w nim nerwowego dygotu. Oczyma duszy oglądał już ojczyste strony – Boży kraj! Zielone bory i wody złocone słońcem, wszystko to, o czym już prawie zapomniał. Widział znów twarze białych kobiet. Słyszał znajomą mowę i pieśni ptaszę; czuł pod stopami aksamitny kobierzec traw przetykanych kwieciem. Tak, wszystko prawie poszło w niepamięć. Wczoraj majaczyło tylko coś na kształt fantasmagorii. Ogarniał go obłęd. Dziś widział wyraźnie słoneczny kraj na południu i wracał doń.
Rozpostarł ramiona i krzyknął przejmująco. Wzbierał w nim triumf; szalona egzaltacja poszerzała pierś. Trzy lata takiego życia – i on wytrzymał! Trzy lata pomykania z nory do nory; trzy lata głodu, chłodu i samotności tak okropnej, że niemal przyprawiała go o obłęd. A teraz – wraca!
Odetchnął głęboko i wszedł do chaty. Już stojąc w progu, ujrzał bladą twarz Anglika, słabo majaczącą w mdłym świetle lampy. Conniston przyciskał dłonią pierś, a po jego wargach błądził pół ironiczny, pół żałosny uśmiech.
Zegarek na stole wskazywał północ, gdy lekcja rozpoczęła się na nowo.
Nieco później Conniston rozgrzał lufę rewolweru, trzymając ją dobrą chwilę nad płomykiem lampy.
– Trzeba ci zrobić tę bliznę nad okiem, stary! Będzie boleć, ale trudno! Za to – co za pyszny kawał!
Conniston zamilkł, nie spuszczając jednak oczu z twarzy Keitha. Potem uśmiechnął się dziwnie i powtórzył w zadumie:
– Tak, doprawdy, pyszny kawał!ROZDZIAŁ III NA POŁUDNIE
Świt, zmierzch, znowu noc – i Keith uniósł wykrzywioną twarz znad tapczana Connistona. Z warg wydarło mu się kobiece łkanie. Anglik umarł, trzymając się mężnie do ostatniego tchnienia. Nim zamknął oczy, po raz ostatni wyszeptał jeszcze zdanie, powtarzane przedtem dziesięciokrotnie: „Pamiętaj, stary druhu, wygrasz lub przegrasz w chwili, gdy MacDowell ujrzy cię po raz pierwszy!” – Potem zgrzytnęło mu coś w piersi, niby tłumiony płacz, i skonał. A oczy Keitha zalała fala łez. Uczuł się dumny, że od tej chwili wolno mu nosić imię Derwenta Connistona.
Tak, to było teraz jego imię. John Keith umarł! Derwent Conniston żył! Patrząc w dół na chłodne nieruchome oblicze bohaterskiego Anglika Keith myślał, że zdobył już jego postać, a trudność leży w przyswojeniu sobie jego nieugiętego ducha.
Tej nocy łoskot lodowych pól brzmiał wyraźniej, gdyż nie tłumił go jęk wiatru. Niebo było pozbawione chmur, a gwiazdy robiły wrażenie żółtych ślepi poglądających przez dziurawą czarną zasłonę. Keith, wyszedłszy z chaty dla zaczerpnięcia świeżego powietrza, objął wzrokiem nocny krajobraz i wzdrygnął się. Gwiazdy śledziły go niby żywe istoty. Pod ich upiornym lśnieniem białe lisy odprawiały szalone harce. Keith doznał uczucia, że sprytne zwierzęta otoczyły chatę gęstym pierścieniem i że w ich ujadaniu brzmi nowy ton, bardziej uporczywy i krwiożerczy. Conniston przewidział zakusy białych grabarzy i Keith, wróciwszy do chaty, zabrał się do spełnienia obietnicy danej zmarłemu. Gdy upiorny świt zajrzał przez okno, praca była już ukończona.
W pół godziny później Keith stał na skraju splątanych chaszczy opasujących równinę i po raz ostatni spoglądał na chatę, pod podłogą której spoczywał Anglik. Powolnym ruchem obnażając głowę wyszeptał: „Niech cię Bóg ma w swej opiece, Conniston!” I bez pośpiechu zawrócił na południe.
Przed sobą miał osiemset mil dziczy. Osiemset mil leżało pomiędzy nim a małą mieściną nad rzeką Saskatchewan, w której MacDowell dowodził dywizją F. Królewskiej Konnej. Nie trwożyła go myśl o tej odległości. Czteroletni pobyt na krańcu świata przyzwyczaił go do bezkresnych przestrzeni oraz do wszelkiego rodzaju wyrzeczeń. Tej zimy Conniston tropił go z uporem łasicy, zmuszając do tysiącmilowej włóczęgi wzdłuż polarnego kręgu. Cudem jakimś Keith nie zgładził policjanta w czasie tej pogoni. By uniknąć pościgu, nie potrzebował nawet plamić własnych rąk. Przyjaźni Eskimosi na pierwsze skinienie gotowi byli oddać mu tę przysługę. Lecz Keith darował życie Anglikowi, a on, choć martwy, wracał mu teraz wolność.
Nie miał sani ani psów. Jego własny zaprzęg zginął już dawno, a zdradziecki Kogmollok z Roes Welcome okradł Connistona w czasie ostatniego etapu pogoni. Wszystko, co Keith dźwigał, należało do policjanta; miał jedynie na sobie własny, futrzany kaptur oraz takąż kurtkę, a na plecach swój karabin. Nawet zegarek był własnością Connistona. Plecak ważył niewiele. Podstawę ładunku stanowiły: odrobina mąki, trzyfuntowy namiot i worek do spania. Poza tym Keith zabrał jeszcze parę drobiazgów, mających ustalić tożsamość zmarłego mordercy, Johna Keitha.
Pierwszego dnia podróży, godzina za godziną, wiercił mu mózg monotonny skrzyp śnieżnych rakiet. Nie mógł o niczym myśleć. Zdawało mu się raz po raz, że coś ciągnie go wstecz, i wciąż słyszał głos Connistona, a w szarej mgławicy wciąż oglądał jego twarz. Przebrnął wąskie pasmo zarośli, które dziwny kaprys natury rzucił w poprzek martwej równiny, i znów majaczył na białej przestrzeni pustkowia niby czarna, ruchoma plama. Pod wieczór, na południowym krańcu horyzontu rozróżnił ciemną smugę i wiedział, że to pierwszy las, jaki ogląda od dnia, gdy przed półtora rokiem zginął mu w oddaleniu bór, porastający brzegi Mackenzie. Był to nareszcie widomy ślad zaszłej zmiany. Las stanowił określoną granicę pomiędzy tym ponurym światem a jego ziemią rodzinną. Osiemset mil drogi, które miał przebyć, znaczyły mniej niż te kilkaset metrów.
Dotarł do lasu w chwili, gdy szarzyzna dnia przesycała się już głębszą czernią zmierzchu, i ustawił namiot pod osłoną kępy karłowatych sosen. Potem zgromadził paliwo i rozniecił ogień. Nie rachował kawałków drzewa, jak to czynił uprzednio w ciągu tylu miesięcy. Był szczodry, rozrzutny. Od rana uszedł czterdzieści mil, jednak nie czuł zmęczenia. Zbierał susz i ułożył cały stos na podorędziu. Języki ognia biły w górę coraz wyżej i wyżej, aż igły sosen ponad głową skwierczały od żaru. Ugotował garnek słabej herbaty, która wraz z kawałkiem pieczeni karibu oraz drobiną sucharów stanowiła jego kolację. Potem siadł, wsparty plecami o drzewo, i patrzył w płomienie.
Ogień, buzujący przed jego oczyma, był niby potężny lek. Budził uczucia dawno pogrzebane w głębi duszy. Usuwał ciężki nalot czteroletniego otępienia, żywo malując wypadki miesięcy długich jak stulecia. Pękły okowy wiodące go do obłędu. Każdy nerw drgał, trącany pulsowaniem żywotnego ognia; mózg działał sprawnie, zwolniony wreszcie z krępujących pęt. W sercu płomieni widział dom, nadzieję, życie! – wszystkie rzeczy znane i cenne przed laty, które zostały w jego umyśle zwarzone lodowatym tchnieniem północy. Oglądał szeroki Saskatchewan, płynący wspaniale wśród złotych równin i stoków gór, otulony tęczową mgłą poranków; ujrzał rodzinne miasto, schodzące domami niemal nad sam brzeg rzeki; słyszał rytmiczne sapanie starej drągi czerpiącej złoto oraz zgrzyt jej łańcuchów, podczas gdy wyławiała tony piachu dla zdobycia paru cennych ziarn. Ponad głową miał znów błękitne niebo, przybrane iluzją obłoków; słyszał brzmienie głosów, dźwięk śmiechu, tupot nóg. Gdy dusza odżyła w nim na nowo, wstał i przeciągnął ramiona, aż mu trzasnęły stawy. Nie, nikt go tam nie pozna!
Roześmiał się cicho, myśląc o dawnym Johnie Keith. Ludzie, zamieszkujący nieliczne uliczki miasta, pachnące świerkową żywicą, wołali go Johnny. Stary Reddy MacTabb nazywał go prawą ręką ojca. Keith wspominał teraz przeszłość spokojnie i trzeźwo. Nawet nienawiść zgasła w nim do cna, i bez zbytniego zdenerwowania zastanawiał się nad tym, czy dom sędziego Kirkstone'a stoi po dawnemu na szczycie wzgórza oraz czy Miriam Kirkstone wróciła do ojcowskiej siedziby pomimo rozegranej tam tragedii. Cztery lata! To nie był ostatecznie zbyt wielki szmat czasu, jakkolwiek wlókł się dlań nieskończenie długo. Zapewne nie zaszło tak wiele zmian. Wszędzie jest po dawnemu, wszędzie, tylko nie w starym, rodzinnym domu. Obaj z ojcem ustalili w swoim czasie jego plan, a potem sami doglądali budowy. Był to dworek masywnie wzniesiony z grubych bali, zaraz za miastem, mający rzekę u stóp i las za plecami. Bezpański w ciągu czterech lat, musiał się mocno zestarzeć.
Machinalnie przebierając palcami w kieszeni, Keith namacał zegarek Connistona. Wyjął go i otwarłszy, poddał pieszczocie złotych błysków ognia. Dochodziła dziesiąta. Wewnątrz koperty Conniston umieścił kiedyś maleńki portrecik. Stało się to zapewne przed wielu laty, gdyż twarz była wyblakła i niemal całkowicie zatarta. Jedynie oczy zachowały dawny wyraz i w świetle ognia patrzyły niemal jak żywe. Była to twarz dziewczynki, pensjonarki lat dziesięciu lub dwunastu; tak ją przynajmniej określił Keith. Tylko oczy zdawały się starsze; miały proszący wyraz, jakby chcąc wzrokiem przesłać myśl zrodzoną w głębi duszy. Keith zamknął zegarek. Jego tykanie zabrzmiało głośniej. Wsunął go do kieszeni, ale i teraz słyszał dźwięczny, miarowy chód.
Gałąź, przesycona żywicą, buchnęła nagle jaskrawo jak rakieta, a jednocześnie Keith doznał raptownego wstrząsu. Był pewien, że przez moment oglądał twarz Connistona i że Anglik patrzył nań wzrokiem podobnym do oczu dziewczynki z zegarka. Wizja była tak realna, że cofnął się o krok. Szukając wkoło zjawy, uprzytomnił sobie, jak bardzo wyczerpujące były ostatnie dni. Od dawna nie zaznał dłuższego wypoczynku. Nie był jednak wcale senny i zaledwie odczuwał znużenie. Samozachowawczy instynkt kazał mu umieścić worek do spania na warstwie jodłowych gałązek pod namiotem i lec na parę godzin.
Lecz nawet i teraz nawiedziła go tylko męcząca bezsenność. Zamknął oczy, ale w krótkim czasie musiał je znów otworzyć. Dźwięki nocy, straszliwie wyraźne, biły w niego ze wszystkich stron: trzask ognia, żmijowy syk skwierczącej żywicy, szept gałęzi drzew oraz uparte tykanie chronometru Connistona. A na pustkowiu, poza osłoną leśnej gęstwy, wiatr podjął na nowo zawodzenie i jękliwy lament.
Keith zaciskał pięści, bronił się przed absurdalną myślą, a jednak zdawało mu się raz po raz, że w porywach wichru słyszy głos Anglika. I raptem zadał sobie pytanie – co to znaczy? O czym właściwie Conniston zapomniał? Co chciał" wyrazić, idąc za nim przez cały dzień trop w trop po ośnieżonym pustkowiu? Czy chciał go zwabić z powrotem? Czy chciał go przestrzec?
Starał się pozbyć tych przygnębiających myśli. Był jednak pewien, że w ciągu ostatniej półgodziny, nim śmierć weszła do chaty, Conniston chciał mu coś wyznać i zdławił w sobie tę chęć. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Pamiętaj, stary druhu, wygrasz lub przegrasz – w chwili, gdy MacDowell spojrzy na ciebie po raz pierwszy!” Lecz w momencie, gdy agonia raz na zawsze pozbawiła go możności mowy, Anglik bezdźwięcznie poruszył wargami, chcąc wyrzec słowa, z którymi do ostatka zwlekał. A teraz Keith, słuchając w napięciu skowytu wichru i trzasku ognia, raz po raz zadawał sobie pytanie – co właściwie Conniston chciał powiedzieć?
Wiatr jęknął przeraźliwiej, a zegarek Connistona – pod metalową kopertą – bił niby ludzkie serce i zdawał się mówić: wracaj, wracaj, wracaj…
Keith zaszlochał, rozżalony poczuciem własnej słabości, i wsunął zegarek głęboko pod posłanie. Tam jego tykanie zostało zagłuszone. A człowieka zmógł wreszcie ciężki, mało posilny sen.
O brzasku wyszedł z namiotu i podsycił ogień. Znalazł jeszcze wśród popiołu parę tlących się węgli, zbudził je do życia i posypał warstwą chrustu. Nie mógł zapomnieć koszmarów ubiegłej nocy, nie zastanawiał się już jednak nad ich znaczeniem. Zaśmiał się z własnej głupoty i rozważał, co by rzekł Conniston, słysząc o takiej sarabandzie nerwów. Po raz pierwszy od dawna wspomniał lata spędzone w szkołach, gdy między innymi studiował z zapałem psychologię. Uważał siebie w swoim czasie za eksperta w dziedzinie wyjaśniania fenomenów myśli. Ongiś żył podług filozoficznych nakazów, a fakt, że zwykłe wyczerpanie tak go dręczyło ubiegłej nocy, wydał mu się zabawnym. Rozwiązanie nie nastręczało żadnych trudności. Po prostu umysł wyczerpał się do cna w czteroletniej udręce. Teraz czuł się już lepiej. Mózg miał jasny. Przyrządzając śniadanie, Keith pogwizdywał z cicha.
Zjadłszy spakował manatki i ruszył znów na południe. Zastanawiał się, czy też Conniston znał kiedy, równie dokładnie jak on teraz, policyjny regulamin. Pod koniec szóstego dnia cytował go na wyrywki. Co godzina przystawał na chwilę i salutował drzewom w przepisowy sposób. Był pewien, że tu MacDowell nie potrafi nic skrytykować.
– Jestem Derwent Conniston! – powtarzał sobie raz po raz. – John Keith nie żyje! Pochowałem go pod podłogą chaty zbudowanej przez sierżanta Trossy i jego ludzi w roku tysiąc dziewięćset ósmym. Na imię mi Derwent, Derwent Conniston!
W ciągu długich lat samotności przyzwyczaił się mówić do siebie głośno lub też rozmawiać sam ze sobą dla podtrzymania energii i zdrowych zmysłów. „Keith, stary chłopie, musimy i to jeszcze przetrwać!” mawiał nieraz. Obecnie powtarzał z uporem: „Connistonie, stary druhu, zwycięstwo lub śmierć!” A po upływie trzech dni wspomniał Johna Keitha już tylko jako człowieka zmarłego. „John Keith umarł dzielnie, sir!” – mówił do MacDowella stojącego przed nim w postaci wyniosłego drzewa. „Był to najlepszy chłop, jakiego w życiu widziałem!”
Szóstego dnia stał się cud. Po raz pierwszy od wielu miesięcy John Keith ujrzał słońce. Widywał je już poprzednio, przeświecające przez blady welon mgieł i oparów zwisających ponad pustkowiem, lecz tego dnia zobaczył je w całej glorii, jakkolwiek tylko przez chwilę. Teraz zresztą słońce było z każdym dniem cieplejsze i bliższe, w miarę jak śnieżne chmury i mroźne tumany pozostawały w tyle, a gdy pojaśniało zupełnie, Keith skręcił na zachód. Nie śpieszył zbytnio, gdyż odzyskawszy swobodę chciał mieć możność samotnego radowania się własnym szczęściem. Poza tym wiedział, że należy nabrać sił i hartu, by odnieść zwycięstwo w nadchodzącej walce.
Teraz, gdy słońce i błękit otrzeźwiły mu umysł, spostrzegał na swej drodze setki dołów, widział setki możliwych poślizgnięć i setki potrzasków, czyhających na moment osłabienia czy nierozwagi. Dobrowolnie oddawał się w ręce kata. Tam, dokąd szedł, będzie żył stale w cieniu szubienicy. Nigdy nie będzie "pewien jutra. Dniem i nocą będzie się musiał pilnować i strzec, kontrolować mowę, ruchy, myśli, nigdy nie wiedząc, kiedy właśnie oko sprawiedliwości przejrzy maskaradę i nada sprawom właściwy bieg. Zdarzały się chwile, gdy rozważanie tych rzeczy wprowadzało go w stan szalonego lęku, podsuwając inne sposoby rozwiązania. Lecz wnet słyszał tuż obok chłodny, bojowy głos Connistona, czuł w żyłach przypływ gorącej krwi i nie zmieniał kierunku drogi.
Był Derwentem Conniston! Jednak, kim właściwie jest ów Derwent Conniston? Nić za nicią splatał sznur przypuszczeń, łącząc w jedno błahe, znane sobie fakty i zawsze dochodził do martwego punktu. Anglik, który umarł dla swoich bliskich, jeśli w ogóle bliskich posiadał, emigrant i najlepszy, najdzielniejszy człowiek honoru, jakiego kiedykolwiek znał. To było wszystko.
Niewiadoma przyczyna końcowego stadium budziła w nim stale wzruszenie, jakiego nie doznawał nigdy przedtem. Anglik zabrał do grobu swoją tajemnicę. Jemu, Johnowi Keith, będącemu obecnie Derwentem Connistonem, pozostawił w dziedzictwie nieodgadnioną zagadkę oraz zadanie, jeśli go ten cel pociągnie, dowiedzenia się, kim on właściwie był, skąd przybył i po co.
Dni zmieniały się w tygodnie, a pod stopami Keitha topniejąca powłoka śniegu wyłaniała wilgotną, słodko pachnącą ziemię. Na początku maja, gdy pustkowie zostało w tyle, oddalone o trzysta mil, Keith znalazł się w okolicy jeziora Reindeer. Cały tydzień przemieszkał w chacie samotnego trapera, po czym ruszył w stronę Cumberland House. Przybył do faktorii po upływie dziesięciu dni, a w dwa dni później, w słoneczne popołudnie, rozpalił ogień nad brzegiem żółtego Saskatchewanu.
Potężna rzeka, ukochanie chłopięcych lat, pieściła go znów tej nocy dawno zapomnianą, czarowną melodią. Księżyc świecił nad wodą, z południa dyszał ciepły wiatr, a Keith, paląc fajkę, siedział nasłuchując perlistego bulgotania fal u swoich stóp.
Wyrósł nad tą rzeką i zrósł się z nią w jedną całość. Kołysała jego pierwsze sny; strzegła młodzieńczych porywów. Wraz z nią roił o rzeczach, które miały przyjść. Była mu kolegą i przyjacielem. Zdało mu się obecnie, że w jej szepcie drga radość, szemrze powitalny dźwięk. Objął wzrokiem srebrzyste mielizny, migocące w blasku księżyca, i zalała go fala wspomnień. Trzydzieści lat to znów nie tak długo, by nie miał pamiętać swej drogiej matki i baśni, które opowiadała o zachodzie słońca, przed ułożeniem go do snu. Najpiękniejsze mówiły o kistecziwun, czyli o rzece; o tym, jak brała swój początek wśród zachodniego łańcucha gór, daleko, poza zasięgiem ludzkich stóp i oczu, jak spływała ze szczytów na niższe pagórki, a stamtąd w doliny, rosnąc wszerz i wzdłuż, i nabierając mocy, aż nurt jej przebiegał opodal ich drzwi, niosąc w swym łonie ziarna złotego piasku dające ludziom bogactwo.
Dzisiejszej nocy rzeka stanowiła jego jedyny skarb. Była jedynym druhem, do którego przyjaźni mógł się odwołać. Tylko jej śmiał powierzyć swe troski bez obawy zdrady.
Wyciągając ramiona zawołał:
– O, rzeko, moja rzeko! To ja, Johnny Keith! Wróciłem! A rzeka zdawała się odpowiadać szeptem:
– To Johnny Keith! Johnny Keith wrócił!ROZDZIAŁ IV PRINCE ALBERT
John Keith wędrował cały tydzień brzegami Saskatchewanu. Faktorię Kompanii Zatoki Hudsona, Cumberland House, od miasta Prince Albert dzieliło zaledwie sto czterdzieści mil lotem ptaka – lecz Keith nie trzymał się prostej drogi. Jedynie od czasu do czasu korzystał z udeptanych szlaków. Szedł wzdłuż rzeki, dodając w ten sposób dodatkowych sześćdziesiąt mil. Teraz, gdy godzina próby była tak bliska, potrzebował stanowczo obecności mocarnego druha. Szept toni dodawał mu odwagi i wiary w siebie; słuchając go, mógł jaśniej myśleć. Nocami koczował po żółtych otwartych wydmach, a gwiazdy migotały mu nad głową, gdy spał. Napawał się brzmieniem dźwięków, do których tęsknił obłędnie całymi latami: świergotem ptasząt, polujących lub kojarzących się w pary przy świetle księżyca, hukaniem sów i pluskiem kurek wodnych, wędrujących właśnie z południa na północ i zachód. Z południa również, kiedy miejscami prerie wypierały las aż nad samą rzekę, płynęło czasem na pół psie ujadanie małych żółtych kujotów – towarzyszy minionych konnych harców – a z drugiego brzegu niosło się wycie wilków. Keith kroczył wąską miedzą, dzielącą dwa światy. Tą miedzą była właśnie rzeka. Po jednej stronie w nieznacznym oddaleniu falowały prerie, zieleniały pola zbóż, wrastały w ziemię domy i osiedla ludzkie; po drugiej rozciągała się dzicz, a jej wrota wciąż jeszcze stały dla niego otworem. Siódmego dnia podróży, o zmierzchu, usłyszał nowy dźwięk. Był to gwizd lokomotywy z Prince Albert, pierwszy głos witający go na progu domowych pieleszy, i wspomnienia osaczyły go jak fale potopu. Teraz już poznawał wszystko, każdy szczegół. Wiedział, co mu objawi najbliższy zakręt. Po paru minutach usłyszał sapanie dragi. Była to oczywiście „Betty M.”, dozorowana przez starego Andy MacDuggana, który, z czarną fają w zębach, rył piach od przeszło dwudziestu lat.