Tajemnica Królestwa Strongwaldu - ebook
Tajemnica Królestwa Strongwaldu - ebook
Tajemnica Królestwa Strongwaldu opowiada o przygodach ucznia szkoły podstawowej, 11-latka, Mateusza, który zostaje porwany przez króla czarodziejskiej krainy potrzebującego jego pomocy. Chłopiec jest jedyną osobą, która może wyruszyć w niebezpieczną podróż i zdobyć proszek, który odczaruje dwie córki króla, przemienione przez złego smoka w kamienne posągi. Mateusz do pomocy dostaje trzech towarzyszy; czarodzieja, niedźwiedzia i malutką jak muszka latającą elfkę. Do pokonania mają trzy krainy, w których wielu już śmiałków wysłanych przed Mateuszem poginęło. A ostatnia kraina, czwarta - tam gdzie znajduje się czarodziejski proszek - też jak się okazuje, nie jest tak przyjazna jak się na początku wydaje. Mateusz przeżywa liczne przygody, pokonuje wiele przeszkód i trudności, zdarzają się dramaty, bo jego towarzysze wpadają w pułapki. Uczy się przyjaźni oraz empatii czyli rozumienia i odczuwania tego, co czują inni. Dowiaduje się co to znaczy pomagać sobie nawzajem i że nie zostawia się przyjaciół w biedzie. Całość kończy się dobrze, choć jest jedno smutne wydarzenie, no ale tak to już jest w życiu – nigdy nic nie dzieje się od początku do końca tak jak to sobie zaplanowaliśmy. Na koniec Mateusz wraca do swojego świata, cały i zdrowy, niemal w tym samym momencie, w którym został porwany, tak że nikt z jego rodziny nie zauważa jego zniknięcia. A w ręku trzyma czarodziejskie... zresztą sami o tym przeczytajcie. W tej historii przygód jest co niemiara, a tajemniczych zdarzeń i magicznych przedmiotów jeszcze więcej.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-950389-8-3 |
Rozmiar pliku: | 706 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I
TAJEMNICZE SPOTKANIE, CZYLI ŻEBRAK, TURYŚCI ORAZ BRAMA DO INNEGO ŚWIATA Z KAMIENNYM NAPISEM
ROZDZIAŁ II
KONIE, KTÓRE SĄ PTAKAMI, ZAMEK, KTÓRY NIE STOI NA ZIEMI I AUDIENCJA U KRÓLA, KTÓRY TYM WSZYSTKIM WŁADA
ROZDZIAŁ III
OPOWIEŚĆ KRÓLA WANDSTROLGA, W KTÓREJ WYJAŚNIA SIĘ DLACZEGO MATEUSZ ZNALAZŁ SIĘ W KRÓLESTWIE STRONGWALDU
ROZDZIAŁ IV
SNY, KTÓRE SĄ PEŁNE SMOKÓW, TAJEMNICZE JEZIORO, KTÓRE WSZYSTKO POKAZUJE I TRÓJKA NOWYCH BOHATERÓW, KTÓRA NIE ODSTĄPI MATEUSZA NA KROK
ROZDZIAŁ V
SMUTNA PRAWDA O WYPRAWIE PO PROSZEK PRAWDY: DLACZEGO POMOCNICY SĄ TACY, JACY SĄ I DLACZEGO JEST TAK MAŁO CZASU NA POWRÓT.
ROZDZIAŁ VI
WYPRAWA SIĘ ZACZYNA, TUTIVILLUS POZNAJE MOC CZARÓW NA WŁASNEJ.… GŁOWIE, SPOTKANIE Z PUSTELNIKIEM NEMOREM, TAJEMNICZE ZAWINIĄTKO I TRZY PYTANIA
ROZDZIAŁ VII
WEJŚCIE DO PIERWSZEJ KRAINY, PIASKOWA BURZA, A POTEM COŚ JESZCZE GORSZEGO I NA DODATEK KTOŚ SPISKUJE W GROCIE
ROZDZIAŁ VIII
KRÓL ZACZYNA SIĘ BAĆ O MATEUSZA, DZIWNY ZAPACH PIÓROMOCNEGO I BOHATERSKI CZYN OGNIOURSEGO ORAZ DLACZEGO TRZEBA UWAŻAĆ NA DRZEWA
ROZDZIAŁ IX
KRAINA DRZEWOŁAPÓW, MATEUSZ SKRĘCA NOGĘ W KOSTCE, PRZYJEMNOŚCI LATANIA I PODSTĘPNA PUŁAPKA NA JEZIORKU
ROZDZIAŁ X
KRAINA CZERNI, Z KTÓREJ ŚWIATŁO WYCIEKA PRZEZ WIELKI LEJ, A CIEMNOŚĆ JEST TAK GĘSTA, ŹE MOŻNA JEJ DOTKNĄĆ, A NAWET SIĘ W NIEJ ROZPUŚCIĆ
ROZDZIAŁ XI
ARGINA ZOSTAJE UWIĘZIONA W KRAINIE CZERNI, POJAWIA SIĘ WSZECHOBECNY BŁĘKIT, A NA ZAMKU KTOŚ KŁAMIE
ROZDZIAŁ XII
MATEUSZ DOWIADUJE SIĘ, ŻE NAJWAŻNIEJSZE PRAWO KRAINY BŁĘKITNEJ PRAWDY ZABRANIA WYWOZIĆ Z NIEGO PROSZKU PRAWDY. POSTANAWIA ZŁAMAĆ BEZDUSZNĄ ZASADĘ I UCIEC.
ROZDZIAŁ XIII
WANDSTROLG I PIÓROMOCNY NARADZAJĄ SIĘ, CO ZROBIĆ, MATEUSZ UCIEKA PRZED POŚCIGIEM I ODNAJDUJE PRZYJACIÓŁ CAŁYCH I ZDROWYCH
ROZDZIAŁ XIV
KTOŚ PODSŁUCHUJE NARADĘ KRÓLA, OGNIOURSY UWOLNIONY, POŚCIG NADAL TRWA
ROZDZIAŁ XV
W KTÓRYM WSZYSCY PĘDZĄ W TO SAMO MIEJSCE I NA PEWNO NIE WYNIKNIE Z TEGO NIC PRZYJEMNEGO
ROZDZIAŁ XVI
W KTÓRYM STARŁY SIĘ WSZYSTKIE SIŁY STRONGWALDU: I TE DOBRE, I TE ZŁE, I TE SPOZA KRÓLESTWA. I CO Z TEGO WYNIKŁO.
ROZDIAŁ XVII
NA POCZĄTKU WYDAJE SIĘ, ŻE PROSZEK PRAWDY ZGINĄŁ, ALE WSZYSTKO DOBRZE SIĘ KOŃCZY I CÓRKI KRÓLA STRONGWALDU PRZESTAJĄ BYĆ POSĄGAMI
ROZDZIAŁ XVIII
MATEUSZ PRZEKONUJE SIĘ, ŻE WSZYSTKO TRWAŁO CHWILĘ, ALE WYDARZYŁO SIĘ NAPRAWDĘ I MA NA TO DOWÓD
Przypisy do baśni: „Tajemnica Królestwa Strongwaldu”ROZDZIAŁ I
TAJEMNICZE SPOTKANIE, CZYLI ŻEBRAK, TURYŚCI ORAZ BRAMA DO INNEGO ŚWIATA Z KAMIENNYM NAPISEM
Mateusz wracał tego dnia ze szkoły we wspaniałym nastroju. Nie dość, że dostał szóstkę z niemca i popłynął na basenie najszybciej ze wszystkich uczniow piątych klas, to jeszcze wygrał bitwę karcianą w Duel Masters rozegraną na największej przerwie. Po prostu lepiej być nie mogło.
Aż sobie podśpiewywał pod nosem.
Był niedaleko skrzyżowania, za którym stał blok, w którym mieszkał. Gdy zbliżył się do przejścia przez jezdnię zapaliło się czerwone światło. Przystanął tuż koło grupki ludzi, gdy nagle jeden z nich odwrócił się i coś do niego powiedział.
Mateusz w pierwszej chwili nie zrozumiał, brzmiało to trochę jak język niemiecki, ale jakby inny od tego którego Mateusz uczył się w szkole.
Mężczyzna znowu coś powiedział. Tym razem Mateusz kilka słów zrozumiał, a właściwie bardziej domyślił się tego co one znaczyły.
„To na pewno jacyś niemieccy turyści. Pytają mnie o drogę, a ja się patrzę jak sroka w gnat. No ładnie, dobrze, że moja pani od niemca tego nie widzi”, zawstydził się. Postanowił jednak, że tak łatwo się nie podda, w końcu uczy się niemieckiego dopiero od roku, więc ma prawo nie wszystko rozumieć. Sprężył się w sobie, chrząknął i już miał otworzyć usta, gdy… nagle tuż przed jego nosem wyrosła postać cała w łachmanach.
– Herr chłopczyk, a czy nie wisz gdzi jest sklyp z jedzyniem?
Mateusz popatrzył lekko przerażony na tego, kto to mówił. Nie dość, że pojawił się przed nim znienacka jak jakiś czarodziej, to jeszcze mówił bardzo dziwnie. „Pewnie jakiś żebrak”, pomyślał, „no cóż grzecznym trzeba być, tak na wszelki wypadek”. I zaczął tłumaczyć, gdzie jest sklep spożywczy.
– Tutaj, zaraz za tym skrzyżowaniem, po lewej stro... – nie dokończył, bo poczuł przejmujący chłód przeszywający całe jego ciało.
Tajemnicza postać chwyciła go za rękę. Jej dłoń była lodowata i taka chuda, że Mateusz miał wrażenie, że trzyma dłoń kościotrupa.
– Herr chłopczyk, a czy mógłbyś mnie tam zaprowadzić – powiedziała postać i popatrzyła na niego przenikliwie, a oczy miała wyłupiaste z bardzo małymi źrenicami wokół, których nie było prawie wcale tęczówki. Za to gałki oczne pokryte były siateczką czerwonych żyłek.
Mateusz wyrwał z obrzydzeniem swoją dłoń i spojrzał surowo. Przypomniał sobie to, co od dawna mówili mu rodzice i powtarzali nauczyciele, żeby wystrzegać się takich ludzi, którzy zaczepiają na ulicy innych. Nigdy nie przejmował się specjalnie tymi ostrzeżeniami. Wiadomo, dorośli zawsze lubią przesadzać, ale teraz zrozumiał, co mieli na myśli i dlaczego tak ciągle w kółko powtarzali: nigdy nie pozwól, aby ktoś obcy gdzieś cię zaprowadził.
– Proszę mnie nie łapać za rękę – powiedział stanowczo - Muszę już iść.
Wiedział, że w takich sytuacjach nie ma co wdawać się w rozmowy. Na świecie żyje wielu dziwaków, nie należy im wchodzić w drogę, ani nie nalezy im pozwalać, aby oni wchodzili w drogę tobie. Mateusz przesunął się na bok, żeby wyminąć tę dziwną postać. I odetchnął z ulgą, bo właśnie po drugiej stronie przejścia dla pieszych zabłysło zielone światło. Zrobił krok i nagle stała się rzecz niezwykła. Chociaż pogoda była bardzo słoneczna, a na niebie nie było ani jednej chmurki, to w ułamku sekundy zrobiło się bardzo pochmurno, właściwie aż ciemno. Zerwał się silny wiatr, a niebo przecięła olbrzymia błyskawica. A potem jeszcze jedna i następna, i rozległ się ogłuszający grzmot, i piorun uderzył w sam środek skrzyżowania.
W tym samym momencie całe miasto gdzieś zniknęło. Zamiast ulic z latarniami, samochodów i budynków, i całego miejskiego rozgardiaszu pojawiła się wielka brama. Była cała drewniana, ale nie z drewnianych bali i desek, o nie. Była po prostu z drzewa, a właściwie z dwóch drzew, które wyrosły wysoko na jakieś dziesięć pięter. Każde z drzew było tak grube, że nie objęłoby go nawet dziesięciu koszykarzy. Mateusz znał się trochę na koszykówce, oglądał często mecze w telewizji, a i sam dobrze grał. Marzył, że jak dorośnie to zostanie prawdziwym zawodnikiem. I wiedział, że do tego sportu trzeba być wysokim. Sam miał już 168 cm wzrostu, chociaż nie skończył jeszcze 12 lat. Czyli, jak to sobie wykalkulował „Szanse mam duże, żeby mieć dwa metry”. No więc Mateusz spojrzał i od razu wiedział, że nawet cała drużyna dwumetrowych koszykarzy nie dałaby rady objąć takiego pnia.
Ale to jeszcze nie wszystko. Na samym szczycie drzewa dotykały się konarami, a w nich wplątane były ogromne kamienne bryły. W każdej z nich wykuta była pojedyńcza litera.
Mateusz zadarł głowę i zaczął czytać na głos po kolei każdą literę: S T R O N G W A L D. Gdy skończył poczuł jak ciarki przeszły mu po plecach. Nie wiedział nawet dlaczego.
– Witaj, Czcigodny Mateuszu – usłyszał tuż za sobą.
Słowa te powiedział jeden z turystów, ten właśnie, który pytał przed chwilą o drogę. Tym razem jednak jego słowa były bardzo wyraźne i zrozumiałe. „No i proszę, już sobie niemca przypomniałem”, ucieszył się w pierwszej chwili Mateusz i już miał odpowiedzieć, gdy zdębiał.
Przed nim stał rycerz w czarnej zbroi. Całej lśniącej, jakby ją ktoś przez parę godzin polerował. Jego hełm, również czarny, miał na czubku umocowany pęk piór. Mieniły się wszystkimi kolorami, tęczy. Na ramiona narzucony miał płaszcz, czerwony jak płatki kwitnącego maku. Reszta jego kompanów też była tak odziana, z tą tylko różnicą, że ich hełmy były ozdobione białymi piórami. Oni nie odzywali się wcale. „Pewnie to jest dowódca, a oni to jego podwładni”, pomyślał Mateusz.
– Uff, kamień spadł mi z serca. Ledwo zdążyliśmy. Mało brakowało, a ten wstrętny Czarniej uprowadziłby cię ze sobą – powiedział rycerz, który wyglądał na dowódcę.
Mateusz zamrugał oczami jakby próbował obudzić się z jakiegoś zwariowanego snu. A rycerz mówił dalej.
– Ale jesteś rozsądniejszy niż myśleliśmy. No to teraz szykuj się, nasz król już czeka na ciebie.
„Jaki król, jaki Czarniej? O co tu chodzi?”, przez głowę Mateusza przebiegały jak szalone różne myśli.
– Wiem, że się dziwisz, ale zaraz wszystko po kolei ci wytłumaczę, czcigodny Mateuszu. Teraz spójrz tutaj, na ziemię – powiedział rycerz w czarnej zbroi.
Mateusz pochylił lekko głowę. I aż podskoczył na widok, który ukazał mu się parę metrów dalej.
Leżało tam coś wielkiego i obrzydliwego. Długiego na parę metrów, z ciałem jak u węża pokrytym zieloną łuską, ale z czterema nogami i dwoma skrzydłami, które wydawały się jakby zrobione z jakiegoś starego, podartego materiału. Głowę tego potwora zarastało białe futro, z którego wystawały wielkie wyłupiaste oczy z małymi źrenicami, pokryte siateczką czerwonych żyłek. Paszczę miał ten potwór rozwartą tak, że widać było dokładnie rzędy długich i cienkich jak szpikulce kłów i bardzo długi język, czerwony i rozwidlony na końcu. I cały czas syczał przeraźliwie.
– To właśnie Czarniej. – ryczerz wyciągnął miecz i skierował jego ostrze w stronę potwora.
– Czy to ten, który … - spytał niedowierzająco Mateusz.
– Tak – rycerz uprzedził pytanie Mateusza - Przemienił się w żebraka, żeby wykorzystać twoje dobre serce. Gdybyś zrobił chociaż jeden krok trzymając go w tym czasie za rękę, on rzuciłby na ciebie czary, uśpił i zabrał do swojej krainy. Jesteś bardzo roztropny, że nie dałeś się tak podejść.
– Kra… kra… krainy – zająknął się Mateusz, który ciągle nie był pewien, czy to wszystko dzieje się naprawdę.
– My jesteśmy twoją przyboczną gwardią, będziemy cię chronić w czasie podróży. Przysłał nas władca Strongwaldu, król Wandstrolg.
– Jakiej podróży? Ja zaraz muszę być w domu, bo tam czeka na mnie babcia z obiadem – zdenerwował się Mateusza.
Rycerz jednak w ogóle nie przejął się jego słowami.
– Zwą mnie Pióromocny – rycerz ukłonił się przed Mateuszem.
Po czym zamachnął się swoim mieczem, żeby uciąć potworowi łeb. W ostatniej chwili Mateusz krzyknął.
– Stój! Nie chcę, żebyś go zabijał.
Miecz Pióromocnego zatrzymał się o centymetr od szyi syczącego potwora. Rycerz popatrzył zdziwiony.
– Ależ czcigodny Mateuszu. To okrutny, przebiegły i bardzo niebezpieczny potwór. Jeżeli on miałby okazję, zabiłby cię od razu – tłumaczył Pióromocny.
– To nic, ale to żywe stworzenie. Dam mu szansę – wyjaśnił Mateusz.
– Wiedz, że Czarnieja nie można tak łatwo zabić. Tym mieczem tylko uciąłbym mu łeb, nadal by żył, bo…
– Nawet nie chcę o tym słyszeć – przerwał mu Mateusz, a miał przy tym tak poważną minę, że rycerzowi nie pozostało nic innego jak schować miecz. Co też zaraz zrobił.
– Jak chcesz czcigodny Mateuszu, ale wspomnisz jeszcze moje słowa.
Tymczasem Czarniej zaskoczony trochę tym, że nadal jeszcze ma łeb na miejscu, stanął mocno na swoich czterech łapach. Po czym zatrząsł całym ciałem tak jak to robią psy, gdy wychodzą z wody i znowu przemienił się w żebraka w łachmanach.
– Herr chłopczyk, widzę, że masz dobre serce. To dobrze. Mam nadzieję, że niedługo znowu się spotkamy. Cha, cha, cha!
I zniknął. Jego śmiech, który przypominał skrzypienie zardzewiałych zawiasów jeszcze unosił się przez jakiś czas w powietrzu.
– Panie, musimy ruszać. Czas już na nas – powiedział Pióromocny.
- No to ruszajcie, miło było was spotkać – odparł Mateusz i podniósł rękę jakby miał im pomachać.
Rycerz popatrzył na niego osłupiały.
- Ależ czcigodny Mateuszu, ruszamy razem. Niedługo kończy się dzień. Musimy zdążyć zanim zapadnie zmrok. Nasz pan, wielki król Wandstrolg czeka na ciebie i ma ci bardzo wiele do opowiedzenia – denerwował się ryczerz.
Mateusz popatrzył na niego jakby właśnie usłyszał, że jutro ma pięć klasówek, po jednej z każdego przedmiotu.
– Ale ja się nigdzie nie wybieram. Idę do domu. Jestem głodny, mam lekcję do odrobienia i muszę się zobaczyć z moją młodszą siostrą, żeby jej trochę podokuczać, bo inaczej to ona nie ma się na kogo gniewać – kombinował Mateusz.
Pióromocny zachowywał się tak jakby nie rozumiał jego słów. Gwizdnął przenikliwie i nagle jak z pod ziemi wyrosły przed nimi konie. Czarne, już osiodłane. Wszyscy rycerze wskoczyli na nie sprawnie. Tylko jeden stał sobie spokojnie, bez jeźdźca. „Ten to ani chybi dla mnie”, pomyślał Mateusz.
– Ee, ja tam bym wolał kucyka, ten jest za duży – próbował żartować, ale ryczerze w ogóle się nie roześmiali.
Nagle Pióromocny zawinął prawą ręką połę swojego czerwonego płaszcza i Mateusz znalazł się na koniu.
– A podręczniki? – spytał pokazując na leżący na chodniku plecak z książkami.
Ryczerz jeszcze raz machnął płaszczem i …tym razem Mateusz stał na ziemi, a jego plecak na grzebiecie konia. I to tak, że przednie nogi zwierzęcia były przełożone przez szelki plecaka, jakby zwierzę wybierało się do szkoły. Koń odchylił łeb i popatrzył na ryczerza z wyrzutem. Mateusz parsknął śmiechem. Rycerz chrząknął.
– Przepraszam, to przez ten pośpiech – i ponownie machnął płaszczem.
Tym razem wszystko było już w porządku. Mateusz siedział na koniu, a jego plecak leżał na zadzie zwierzaka przyczepiony do siodła.
– Jedziemy – krzyknął Pióromocny. I zanim Mateusz zaprotestować wszystkie konie ruszyły z kopyta w stronę bramy z kamiennym napisem STRONGWALD. Gdy jego rumak przebiegał przez bramę Mateusz poczuł nagle dziwne drżenie na całym ciele. Ze zdumieneim zobaczył, że jego ubranie zmieniło się w czarną zbroję, a placak w torbę rycerską, z której wystawał miecz, włócznia oraz tarcza. „No ładnie, jak ja powiem mamie, że piórnik mi się zmienił w miecz. Będzie szlaban na telewizję jak nic” – zdążył jeszcze tylko pomyśleć i wszyscy zanurzyli się w ciemnym i gęstym lesie Strongwaldu.ROZDZIAŁ II
KONIE, KTÓRE SĄ PTAKAMI, ZAMEK, KTÓRY NIE STOI NA ZIEMI I AUDIENCJA U KRÓLA, KTÓRY TYM WSZYSTKIM WŁADA
Mateusz opuścił głowę w ostatniej chwili. Poczuł tylko ostre i szybkie muśnięcie liści po twarzy, gdy olbrzymia gałąź z impetem przeleciała tuż nad nim. Odwrócił się zaskoczony za siebie, drzewo nadal wywijało swoimi konarami jakby było w samym środku trąby powietrznej.
– Nie patrz za siebie! – krzyknął Pióromocny i po chwili był już przy Mateuszu.
Gwizdnął i jego żołnierze natychmiast zmienili szyk, pędzili teraz po obu stronach Mateusza, za nim oraz przed nim. Było ich czterach oraz Pióromocny.
– To właśnie czary Czarnieja. Tak ci się odpłaca za uratowanie życia.
Pióromocny, po tych słowach znowu wysunął się na przód i spiął konia mocno ostrogami. Wszyscy jeszcze bardziej przyspieszyli.
Pędzili tak już od dłuższego czasu. Mateusz miał wrażenie, że gnają już chyba od godziny. Spojrzał na zegarek. Jakież jednak było jego zdziwienie, gdy zamiast niego, na przegubie swoim ujrzał ozdobną bransoletę wysadzaną rubinami.
– Uwaga, zbliżamy się – rozległo się na przedzie .
Rzeczywiście, las zaczął się przerzedzać i nagle oczom Mateusza ukazała się olbrzymia łąka, a na niej w oddali coś majaczyło. Jednak było tak daleko, że nie można było rozróżnić, co to jest. Konie zaczęły pędzić jeszcze szybciej. Po pewnej chwili tajemniczy kształt w oddali zaczął stawać się coraz bardziej wyraźny. Aż w końcu ukazał się w pełnej okazałości. Było to nieprawdopodobnie gigantyczne drzewo. Drzewo tak duże, że jego konary ginęły w chmurach. Jego pień był tak gruby, że gdyby go przeciąć, wydrążyć i nalać w niego wody mógłby tam swobodnie pływać statek morski. Mateusz nie mógł uwierzyć własnym oczom. Jechał na swoim rumaku z zadarta głową i otwartymi ustami.
Jeźdźcy ani na chwilę nie zwalniali mimo, że zbliżali się coraz bardziej do tego niezwykłego drzewa. „Jak tak dalej pójdzie to wyrżniemy w tego pniaka aż nam się gwiazdy pokażą”, zaczął się obawiać Mateusz. Byli już naprawdę blisko. Właściwie gnali wprost na gigantyczny pień.
– Aaaa! – wrzasnął Mateusz.
I już miał zasłonić oczy ręką gdy nagle rycerze, którzy pędzili po jego bokach unieśli się w powietrze. Ich konie zmieniły się w wielkie, czarne jak noc kruki i poszybowały w niebo. Mateusz popatrzył na swojego rumaka i zobaczył, że w rękach trzyma dwa olbrzymie pióra - siedział okrakiem na wielkim kruku.
Zaczęło się wznoszenie i trwało bardzo długo. Kruki nie zatrzymały się nawet wtedy gdy przelatywały przez chmury otaczające wielkie drzewo. W pewnym momencie ukazały się pierwsze konary. Po jakimś czasie wśród nich zaczęła połyskiwać jakaś szara, gładka powierzchnia. Było jej coraz więcej, aż w końcu okazało się, że jest to skalny mur, opleciony gęsto gałęziami.
„A więc na czubku tego gigantycznego drzewa jest kamienna budowla. Jakim trzeba było być wielkoludem, żeby zbudować coś takiego, tak wysoko”, nie mógł się nadziwić Mateusz.
A czarne kruki wciąż się unosiły. I unosiły. I unosiły.
A końca murów nie było widać. W pewnym momencie kruki zaczęły się coraz bardziej przybliżać do kamiennej powierzchni murów i dotknęły ich dziobami. I nadal nie przerywały lotu. Z trących o kamienną powierzchnię dziobów zaczęły się sypać iskry.
A te iskry zamieniały się w małe fruwające światełka. W pewnym momencie jedno z takich światełek zatoczyło krąg i usiadło na dłoni Mateusza. Okazało się, że był to malutki elfik ze świecącymi szkrzydełkami i spiczastą czapeczką złotego koloru. Cały był wielkości gumki do ołówka.
Ukłonił się grzecznie.
– Witaj czcigodny Mateuszu. Jestem elfem-klucznikiem, nazywam się Igis. Razem z moimi towarzyszami tworzymy klucz, który otwiera bramę do Drzewo-Zamku.
– Drzewo-Zamku? A co to jest?
– Siedziba króla Strongwaldu i jego rycerzy. Tam gdzie za chwilę się znajdziesz – powiedział Igis i szybko odleciał.
Mateusz popatrzył jak do niego dołączają inne elfy i tworzą ze swoich małych ciałek kształ olbrzymiego klucza. Cały migotał w powietrzu od trzepotu ich skrzydełek i błyszczących złotych czapeczek. I zbliżał się do olbrzymich wrót.
Była to brama do Drzewo-Zamku. Niewiarygodnie duża, składała się z dwóch wielkich skalnych bloków, które szczelnie do sibie przylegały. W jednym z nich był otwór. Tam właśnie umieścił się klucz elfików. I wtedy całe wrota zaświeciły oślepiającym blaskiem, i powoli zaczęły się rozchylać. Trawało to bardzo długo zanim całkiem się otworzyły, a gdy już były rozwarte, kruki natychmiast skierowały się w tę stronę. Tuż za bramą był trawnik, tak rozległy, że zmieściłoby się na nim całe boisko piłkarskie. O dziwo, wokół nie było nikogo, żadnego człowieka, ani nawet zwierzaka. Pusto i cicho. Kruki wylądowały miękko na zielonej murawie. Trawa była wysoka, sięgała Mateuszowi do kolan i cały czas mimo, że nie było wcale wiatru, falowała. Dotknął jej ręką i poczuł zaskoczony, że jest ciepła, miękka i delikatna jak jedwab. Miał wrażenie, że dotyka włosów jakiegoś wielkiego stworzenia.
– Ruszajmy, król już czeka – przerwał mu trawiaste pieszczoty Pióromocny.
– A one – Mateusz pokazał ręką na kruki, które właśnie w tym momencie na jego oczach przemieniły się w znowu w konie.
– To Krukonie, gdy trzeba są końmi, gdy trzeba potężnymi krukami unoszącymi się wysoko. Zostają tutaj, aby odpocząć i najeść się trawy – opowiedział Pióromocny.
Nagle w powietrzu rozległ się przenikliwy zgrzyt. Wszyscy błyskawicznie chwycili za miecze. Mateusz popatrzył na nich i pomyślał, że nie ma się za co chwycić i wtedy nagle przypomniał sobie, że przecież jego plecak z książkami zmienił się w podróżną torbę rycerską. Podbiegł do swojego Krukonia i wyciągnął z torby krótki miecz. Był schowany w pochwie ze szczerego złota z wygrawerowanymi dziwnymi znakami, ozdobionej wielkimi czerwonymi kamieniami. „Pewnie rubiny”, przemknęło mu przez głowę. Nie miał jednak czasu dłużej się przyglądać.
Wszyscy wokół stali w pogotowiu z wyciągniętymi mieczami patrząc na zamykające się olbrzymie wrota Drzewo-Zamku. Mateusz z początku myślał, że to ich zawiasy wydają tak przeraźliwy dźwięk. Mylił się. W oddali na niebie widać było małe czarne punkciki, które przybliżały się z zawrotną prędkością. I dźwięk dochodził z ich strony.
– Oby Odrzwia zdążyły – powiedział cicho pod nosem Pióromocny.
Mateusz odwrócił się w jego stronę.
– Co to są te Odrzwia?
– Patrzysz na nie. To nasze wrota, które strzegą dostępu do Drzewo-Zamku, czyli miejsca w którym teraz się znajdujemy – odparł Pióromocny.
– Wyglądają jakby były żywe. Te wrota – powiedział bardziej do siebie niż na głos Mateusz
– Bo są żywe. Odrzwia to dwa wielkie bloki żywej skały, które tak się kochają, że cały czas muszą się przytulać. Pochodzą z odległej krainy i kiedyś same tu przywędrowały.
Czarne punkciki już nie były punkcikami, zbliżały się coraz szybciej i były coraz większe.
– To Czarnieje – powiedział Pióromocny
– To jest ich więcej? To dlatego, że ja puściłem wolno tamtego? – Mateusz lekko zdenerwowany zasypał gradem pytań rycerza.
– To całe plemię. I tak by tu przylecieli. A swoją drogą, nie licz na to, że tamten będzie ci wdzięczny za uwolnienie. One nie znają żadnych uczuć, ani litości, ani wdzięczności, ani jakichkolwiek innych ludzkich odruchów. Są pół-smokami, pół-wężami i z obu ras odziedziczyły to, co najgorsze, czyli smoczą bezwzględność oraz wężową przebiegłość. Są na usługach najokrutniejszego smoka świata, Rosamunda.
Pióromocny mówił to i jednocześnie wpatrywał się skupionym wzrokiem w zbliżającą się chmarę Czarniejów. Były już coraz wyraźniej widoczne. Po chwili odwrócił się i uśmiechnął do Mateusza rozluźniony.
– Zdążą – popatrzył z sympatią na zamykające się wrota.
Odrzwia były już blisko siebie, gdy nagle ich krawędzie zaczęły lekko falować, zupełnie jak trawa na ziemi na której stali. Mateuesz nie wiedział skąd ta pewność u rycerza, że wrota zdążą się domknąć, gdy nagle zobaczył, jak odrzwia błyskawicznie skoczyły do siebie. I zapadła cisza.
– Ależ one się kochają. Jakby mogłby to nigdy by się nie rozstawały ze sobą – roześmiał się Pióromocny.
Rycerze ruszyli pieszo. Mateusz między nimi. Ziemia po której stąpali była bardzo miękka i razem z przyjemnym falowaniem traw dawało to uczucie spokoju i odprężęnia. Mateuszowi zachciało się przez moment spać, ziewnął głośno.
– Przeżuj to, działa orzeźwiająco – Pióromocny podsunął mu pod nos coś białego i podłużnego, wyglądem przypominało korzeń pietruszki, ale było kształtu… człowieka.
Mateusz powąchał to najpierw, potem ugryzł delikatnie koniuszek i zaczął żuć. Smakowało nawet przyjemnie, było słodko-kwaśne. I rycerz miał rację, bo już po chwili Mateusz poczuł przypływ energii. Zaczął żwawo maszerować.
– Nazywa się Lendzielus i najlepiej zacząć od głowy – krzyknął Pióromocny.
Mateusz spojrzał na roślinę, była nadgryziona od strony główki. Uśmiechnął się do siebie „Ryczerz Mateusz sam się domyślił”.
Nie upłynęło 10 minut, gdy falująca łąka skończyła się i wszyscy znaleźli się na wielkim placu pokrytym kamiennymi płytami. Na jego środku stała kamienna budowla, przysadzista, okrągła i raczej niewysoka w porównaniu ze wszystkim co rosło w lesie Strongwaldu. Budynek wydał się Mateuszowi niemal pękaty.
– Ale pękata beczka – powiedział, gdy go zobaczył.
Usłyszał to Pióromocny.
– To siedziba naszego władcy, króla Wandstrolga - popatrzył karcąco na Mateusza.
„To pewnie ten władca sam też jest pękaty”, pomyślał Mateusz, ale tym razem, nauczony doświadczeniem, nic nie powiedział.
Pióromocny prowadził Mateusza korytarzem. Na jego surowych, kamiennych ścianach wisiały wszędzie olbrzymie tarcze, miecze i topory, a między nimi jeszcze coś, czego w pierwszej chwili Mateusz nie mógł rozpoznać. Duże, zakrzywione i czarne, ale tak czarne, że aż mieniły się różnokolorowym blaskiem. „Zupełnie jak pancerzyk żuków gnojników”, pomyślał Mateusz, który bardzo lubił wszystkie leśnie stworzenia i nawet się trochę nimi interesował, a szczególnie owadami żyjącymi w poszyciu leśnym. Podszedł blisko do jednego z nich i dotknął delikatnie. Pióromocny nagle potknął się i upadł na kolano. Odwrócił się i syknął w gniewie.
– Nie dotykaj tego, to smocze pazury.
Szybko się jednak zreflektował, że poniosły go nerwy i dodał już przepraszającym tonem.
- One nawet odcięte zachowują nadal straszną moc czcigodny Mateuszu.
Po chwili weszli do komnaty o okrągłym sklepieniu. Nie była zbyt wysoka.
Dookoła niej, pod sufitem były małe okna, przez które wpadało światło słoneczne. Na środku pomieszczenia znajdowało się pokaźnych rozmiarów okrągłe wgłębienie w podłodze pełne płonących drewnianych bali. Tuż obok tego paleniska stało wielkie, kamienne krzesło. Siedział na nim potężnie zbudowany mężczyzna. Miał siwe włosy. W pierwszej chwili wydawało się, że są krótkie, gdy jednak mężczyzna wstał i ruszył głową można było spostrzec, że były ściągnięte w tył i uplecione w długi gruby warkocz , a na jego końcu przywiązana była srebrna ozdoba podłużnego kształtu niczym ostrze sztyletu. Na sobie miał kaftan z grubego materiału w czerwonym kolorze, a na to nałożoną czarną skórzaną kamizelkę z guzikami z czerwonych kamieni. „Na pewno rubiny, pełno tu wszędzie rubinów”, pomyślał Mateusz. Spodnie również były czerwone, szerokie i obszerne. Na nogach miał buty całe ze srebra.
Król patrzył przez dłuższą chwilę poważnym wzrokiem, po czym wstał, żeby się przywitać. Był tak wysoki, że Mateusz musiał zadzierać głowę, żeby spojrzeć mu w twarz. Podpierał się mieczem, całym ze złota, zakończonym bardzo długą rękojeścią zwieńczoną olbrzymim, purpurowym, okrągłym kamieniem, który migotał, zupełnie jakby w jego środku był uwięziony płomień. Jednak największe wrażenie zrobiły na Mateuszu postacie dwóch przybocznych gwardzistów króla, którzy stali po obu stronach tronu. Otóż były to dwa gigantyczne niedźwiedzie, ale nie takie sobie zwykłe niedźwiedzie.
Za plecami każdego z nich buchały płomienie. Mateusz lekko przechylił głowę, żeby zobaczyć skąd jest ten ogień. Dostrzegł to władca. Uśmiechnął się i skinął palcem, jedno ze zwierząt natychmiast na ten znak obróciło się tyłem.
Mateusz oniemiał. Całe plecy zwierzęcia płonęły. To były płonące niedźwiedzie.
– Witaj czcigodny Mateuszu – głos króla był silny jak grzmot.
Mateusz odruchowo pokłonił się.
– Nazywam się Wandstrolg i jestem władcą tej ziemi. Cieszę się , że cię widzę. Mam nadzieję, że miałeś w miarę wygodną podróż i nie zmęczyłeś się zbytnio – mówiąc to król podszedł blisko do Mateusza i wyciagnąl na powitanie dłoń.
Mateusz sięgał głową do jego piersi.
– Witaj wielki Wandstrolgu – powiedział Mateusz i również wyciągnął dłoń, która niemal całkowiecie zniknęła w olbrzymiej dłoni króla. „Ten król rzeczywiście jest wielki”, pomyślał.
– Widzę, że spodobała ci się moja gwardia przyboczna. Otóż te niezwykłe niedźwiedzie nazywają się Ognioursy i zamiast futra mają płomienie – dodał lekko pochylając się, żeby przypatrzeć się Mateuszowi z bliska
– Królu, twoi ludzie zabrali mnie z mojego świata i przyprowadzili tutaj, nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć.
Król Wandstrolg uśmiechnął się przyjacielsko.
– Skoro o to pytasz, to przejdźmy zatem od razu do konkretów – mówiąc to król klasnął w dłonie. – Oto Mikronici, moi niezmordowani służący.
Natychmiast w pustej do tej pory sali zaroiło się od służby – małych, kolorowo ubranych ludzików, z których każdy spokojnie schowałby się Mateuszowi pod pachę. Jedni wnosili stół, inni potężną łąwę do siedzenia, a jeszcze inni półmiski z jedzeniem i dzbany z napojami. Dwóch z nich przynisło ze sobą drwa i zaczęli je wrzucać do płonącego na środku komnaty ogniska. Ogień buchnął aż do samego sufitu. Nie minęła minuta i prawie pusta jeszcze przed chwilą sala zamieniła się w wielką jadalnię. A po małych ludzikach nie było nawet śladu. Zniknęli tak samo szybko jak się pojawili. Wandstrolg zrobił zapraszający ruch.
– Jedz, pij, a gdy się nasycisz, ja powiem ci dlaczego tu jesteś.
Mateuszowi nie trzeba było tego powtarzać dwa razy. W domu zawsze wprawiał w zdumienie swoją mamę tym, jak dużo potrafił zjeść. Był niemal zawsze głodny i w czasie każdego posiłku pochłaniał olbrzymie ilości jedzenia. No i rósł jak na drożdżach. Wygodnie usadowił się przy drewnianym stole i chwycił w ręce wielki barani udziec. Popijał dziwnym napojem o smaku miętowym, który nalał sobie z dzbana stojącego najbliżej i zagryzał wielkimi kawałami chleba, które wyrywał z olbrzymiego bochna.
Gdy już poczuł, że ma pełny brzuch wytarł usta w serwetę i… głośno beknął, aż mu echo odpowiedziało.
– O, przepraszam – uśmiechnął się lekko zakłopotany.
– Nic nie szkodzi, to znaczy, że smakowało – powiedział niezrażony król, który w czasie gdy Mateusz jadł przechadzał się po komnacie z rękami założonymi za plecami rozmyślając nad czymś. Teraz usiadł na tronie z poważną miną.
– Jesteś tu, bo potrzebuję twojej pomocy.
– Ty potrzebujesz mojej pomocy? Ty, taki wielki i potężny władca – Mateusz nie mógł ukryć zaskoczenia.
– Ano widzisz. W życiu tak już jest, że czasem duży potrzebuje pomocy mniejszego. Potężny pomocy słabszego, a władca czarodziejskiej krainy – pomocy zwykłego chłopca – odrzekł Wandstrolg.
Po czym spojrzał Mateuszowi głęboko w oczy.
– Opowiem ci teraz wszystko po kolei.
I rozsiadł się wygodnie na swoim wielkim tronie. Płonące niedźwiedzie stały cały czas bez ruchu po obu jego bokach. Wandstrolg zaczął opowiadać.