- W empik go
Tajemnica Księgi - ebook
Tajemnica Księgi - ebook
Dalsze losy bohaterów „Tęczowego Kryształu”.
Do Terravii powrócił spokój, jednak nie na długo. Zło nie zostało bowiem ostatecznie pokonane i teraz uderza jeszcze mocniej.
Dorian i Flora muszą odnaleźć własne drogi i rozpoznać, kto jest przyjacielem, a komu ufać nie należy.
Wyprawa w dzikie góry w poszukiwaniu legendarnej Księgi będzie niebezpieczna i pełna zaskakujących wydarzeń. Czy ocalenie jest w ogóle możliwe, gdy niemal wszystko, co znane, obraca się w ruinę?
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788393456840 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było cudowne, wiosenne popołudnie. Promienie znajdującego się jeszcze wysoko nad horyzontem słońca ozłacały radośnie dachy i wieże królewskiego miasta Sarmizy, stolicy Terravii i rozsypywały się tysiącem iskier, rozpraszane przez kryształowe okna Wysokiego Zamku. W
mieście panował zwyczajny o tej porze dnia ruch i gwar, a w powietrzu unosiła się atmosfera spokoju i szczęścia.
Jakże wiele zmieniło się tutaj przez ostatnie kilka lat!
Smutny, przeklęty kraj pełen nieszczęśliwych ludzi i budzące grozę Skalne Miasto, jakim była niegdyś za sprawą złego zaklęcia Sarmiza, przestały istnieć i przemieniły się z powrotem w kwitnące miejsce – a wszystko to za sprawą jasnowłosego chłopca i jego wiernych przyjaciół. Chłopiec ów przybył przed laty do Terravii z dalekich zachodnich krajów, niespodziewanie dla wszystkich – a w szczególno-ści dla samego siebie – uwalniając nieszczęsną krainę spod panowania złego czarnoksiężnika. Okazał się przy tym być zaginionym przed laty synem królewskim.
Historia ta, krążąc z ust do ust, zdążyła już zamienić się w ballady, śpiewane podczas uczt przez wędrownych muzykantów, w długie zaś zimowe wieczory opowiadano ją sobie w całej krainie. Ludzie, szczęśliwi i wolni, darzyli bowiem wielką miłością dobrego króla Eliana i jego odzy-skanego syna.
5
Od tamtego czasu Dorian wydoroślał i zmienił się.
Nie był już zagubionym chłopcem, lecz młodzieńcem, o tych samych jednakże co dawniej jasnych włosach, opada-jących na twarz i przenikliwym spojrzeniu, które widziało więcej, aniżeli niektórzy mogliby sobie życzyć.
Na dworze ojca w pięknej Sarmizie czas upływał mu niesłychanie szybko na uczeniu się tego wszystkiego, co powinien wiedzieć i umieć przyszły władca, a w czym miał
niejakie zaległości. Nadrabiał je szybko, zyskując przy okazji także nieco więcej pewności siebie i stanowczości.
Nauka zresztą nie była dla niego wcale przykrym obowiązkiem, a ćwiczenia rycerskie traktował raczej jak rozrywkę. Był niezłym szermierzem, jednak ku jego ciągłej konfuzji w celnym strzelaniu z łuku niezmiennie przewyż-szała go Flora.
Mieszkała ona na zamku i była traktowana przez króla Eliana i królową Vera-min niemalże jak córka. Ujmowała wszystkich swoją otwartością, wesołym usposobieniem i serdecznym śmiechem, wielu przeto młodzieńców wzdy-chało do niej mniej lub bardziej skrycie. Flora jednakże niewiele się tym przejmowała, zresztą królowa zapowie-działa stanowczo, że w żadnym wypadku nie wyrazi zgody na jej zamążpójście, zanim dziewczyna nie ukończy lat dziewiętnastu.
Brakowało jeszcze trochę do tych urodzin, więc panna każdemu z młodzieńców, który ośmielił się napo-mknąć o swoich uczuciach, przedstawiała gorliwie wolę królowej. Prawdziwy zaś powód, dla którego nie spojrzała na żadnego z nich, chowała głęboko w swoim sercu i tylko wierna przyjaciółka, kotka Izolda, domyślała się tego powodu. Lecz Izolda była wyjątkiem, gdyż przed jej bystrym, kocim wzrokiem niewiele rzeczy mogło się ukryć.
- Floro! – zawołał Dorian tego właśnie słonecznego, 6
wiosennego popołudnia, ujrzawszy dziewczynę w oknie -
może miałabyś ochotę na małą przejażdżkę?
- Może i tak – odrzekła wesoło. - A dokąd?
- Chciałbym jutro odwiedzić naszego starego Zefiryna, bo coś długo nie pokazuje się w Sarmizie.
- Racja! To niezły pomysł – stwierdziła Flora, wychylając się znad parapetu – ale musielibyśmy wyruszyć o świcie. Wolałabym dotrzeć na miejsce przed zmrokiem.
- Tak jest. To jak, jedziesz? A wiesz, że nawet Izolda postanowiła zaszczycić mnie swoim niezastąpionym towarzystwem?
- Czyżbym w twoich słowach słusznie wyczuwała iro-nię, Dorianie? – odezwała się Izolda, zjawiając się swoim zwyczajem nie wiadomo skąd.
- Ależ skąd – zaprzeczył z niewinną miną – ale przecież nie lubisz smoka Zefiryna – Dorian mrugnął porozu-miewawczo w stronę Flory, nie uszło to jednak bystremu oku kotki. Skrzywiła się.
- Lubię, nie lubię, nie twój interes. A pojadę, bo tak mi się podoba – oświadczyła i odwróciła się z godnością, za-miatając puszystym ogonem.
Dorian i Flora uśmiechnęli się do siebie. Izolda mimo ostrego języka i nieco drażliwej natury miała wiele poczu-cia humoru, obydwoje jednak wiedzieli, że po prostu bała się trochę smoka Zefiryna, ale za żadne skarby świata nie chciała się do tego przyznać. Choć przyzwyczaiła się do je-go wielkich, żółtych ślepiów i paszczy pełnej zębów, to jednak ciągle robiły one na niej niezbyt miłe wrażenie. Cóż, smoki zdecydowanie nie należą do najurodziwszych istot.
***
Nazajutrz wczesnym rankiem trójka przyjaciół wyruszyła w drogę.
7
Wyprawa nie była daleka – jeśli wyjechało się konno o świcie i dobrze znało leśne ścieżki i skróty, to przed zapadnięciem zmroku można było dotrzeć do pieczary smoka. Dorian i Flora znali drogę znakomicie, więc kiedy czerwone promienie zachodzącego słońca zaczęły zaglądać im w oczy, stanęli u wielkich, rzeźbionych wrót, stanowią-cych wejście do smoczej pieczary.
Tu spotkało ich jednak rozczarowanie – wrota były zamknięte na cztery spusty i w dodatku nikt nie odpowiadał na natarczywe pukanie.
- A niech to – rzekł Dorian – albo jeszcze nie wrócił, albo już wyruszył na nocną wyprawę, a w takim razie czeka nas sen pod gołym niebem.
- Na nocną wyprawę chyba jeszcze za wcześnie… Och, mam nadzieję, że nic mu się nie stało złego! – rzekła Flora z odrobiną niepokoju.
- Poczekamy jeszcze trochę, a potem…
Wtem usłyszeli ciężkie kroki i wkrótce z leśnej gę-stwiny wynurzył się najpierw wielki, zielony pysk i pałają-ce w półmroku ogromne ślepia, a następnie cała reszta smoczego cielska. Na widok przybyłych ślepia zamrugały ze zdumienia, a z rozciągniętej w serdecznym uśmiechu paszczy wydobył się tubalny głos:
- Witam, witam, moi drodzy przyjaciele! Co za nie-spodzianka! Ale, ale… kiedy przyjechaliście?..
- Właśnie przed chwilą i już zaczynaliśmy się niepokoić.
- Zupełnie niepotrzebnie – zahuczał smok. - Mieliście zatem dużo szczęścia, gdybyście przyjechali wczoraj, cze-kałaby was noc pod gwiazdami, gdyż właśnie wracam z dłuższej wyprawy.
- A gdzież to byłeś? Na pewno opowiesz nam zaraz, umieramy z ciekawości! - powiedział Dorian beztrosko, nie zauważywszy wcale cienia, jaki nagle przemknął po obli-8
czu smoka.
- Och, to dłuższa historia – odparł zagadkowo, otwierając wrota ogromnym kluczyskiem i zapraszając ich do środka.
Już wkrótce na ogromnym palenisku trzaskał wesoło ogień, bo noc była chłodna, a smok krzątał się żwawo po swym mieszkaniu, zastawiając stół. Wytoczył także swoim zwyczajem z najciemniejszego kąta pieczary beczułkę wy-bornego wina, które – jak zwykł powtarzać - chował tam tylko dla najmilszych gości.
Nie był jednak rozmowny. Co chwila patrzył w ogień z zadumą i marszczył czoło, jak gdyby wśród tańcujących płomieni spodziewał się znaleźć odpowiedź na jakieś bardzo ważne pytanie.
Dorian obserwował to od dłuższego czasu. W końcu nie wytrzymał.
- O co chodzi, drogi Zefirynie? – spytał. – Widać aż nadto wyraźnie, że coś cię trapi.
Smok westchnął, aż smużki dymu z jego nozdrzy uniosły się ku sklepieniu.
- No dobrze – rzekł – powiem wam. I tak właściwie miałem zamiar wam powiedzieć… Chociaż właściwie może nie powinienem? Może to tylko pogłoski? W zasadzie nie ma żadnych konkretnych podstaw… Może się okazać, że to tylko brednie, w które uwierzyłyby chyba tylko leśne cho-chliki… One nie są zbyt rozgarnięte, jak wam wiadomo…
- Zefirynie, powiedzże wreszcie, o co chodzi! Teraz naprawdę nas przestraszyłeś! – zawołała Flora.
Smok znowu westchnął.
- No tak, właściwie tak, ale jeśli…
- Ależ mów wreszcie!
- Dobrze, niech będzie – skapitulował. – Więc słuchajcie… Doszły mnie jakiś czas temu wieści, że ostatnimi czasy… - tu przerwał znowu i zaczerpnął tchu jak ktoś, kto 9
szykuje się do niebezpiecznego skoku – że ostatnimi czasy widziano w Terravii Aldeiusa.
Wrażenie, jakie uczyniła ta wiadomość, było ogromne.
- To niemożliwe – wyszeptała Flora.
- Ano właśnie, mnie też się tak zdaje – rzekł szybko smok – i dlatego postanowiłem sam sprawdzić te pogłoski.
Stąd moja wyprawa… Powęszyłem, popytałem tu i tam.
- I co?
- No i, muszę przyznać, nic. Zupełnie nic.
- Więc to na pewno tylko bajki – stwierdził Dorian –
W Terravii już od paru lat panuje spokój, a ludzie zawsze muszą mieć coś, czego mogliby się bać. W Granicznej Krainie nasłuchałem się niejednej historii o duchach i potwo-rach z krańca świata. W Terravii będą teraz opowiadać o Aldeiusie.
- Oby tak było, jak mówisz – mruknęła Izolda.
- Izoldo, chyba nie masz wątpliwości! Aldeius zginął
przecież pod Sarmizą.
- Zginął? Czy jesteś tego pewien?
Dorian nie odpowiedział.
- Ano właśnie. Nie jesteś pewien. A jeśli nie zginął?
Nie ma dymu bez ognia, tyle wam powiem. Jeśli ktoś byłby ciekawy mojego zdania, to radziłabym mieć się na baczno-ści.
- Ach, Izoldo, czy ty zawsze musisz widzieć wszystko w czarnych kolorach? Nie ma już w Terravii Aldeiusa i nie będzie – stwierdził Dorian, ale nie na tyle stanowczo, na ile sam by sobie tego życzył.
***
Dwa dni później goście smoka Zefiryna wyruszyli w drogę powrotną. Nie było już jednak tak beztrosko i rado-10
śnie – ciążyła im wieść, którą usłyszeli i chociaż mogła się okazać zupełnie nieprawdziwa, to jednak napełniała serca niepokojem.
Niewiele mówili po drodze. Choć nikt nie wspominał o tym ani słowem, dobrze wiedzieli, że myślą dokładnie o tym samym.
11
Pierwsza nie wytrzymała Izolda, która nie należała do istot wytrwałych w milczeniu. Nie wiedząc jednak, co właściwie powiedzieć, przypuściła atak:
- A cóż wam tak mowę odjęło?
Nie uzyskała odpowiedzi.
- Mówcie sobie, co chcecie, ale ja czuję, że coś się święci. Po prostu czuję i tyle… - ciągnęła.
- Ja też – powiedział nagle Dorian – czuję, że coś się wydarzy. I nawet wiem, co takiego – ojciec mnie zabije, jeśli nie dotrzemy dziś wieczór do Sarmizy.
- Co takiego?!
- To, co słyszycie. Właśnie sobie przypomniałem, że dziś mieli przybyć jacyś ważni goście. Nie wiem kto, ale oj-cu bardzo zależało na mojej obecności. Zupełnie wyleciało mi to z głowy!
I popędził swego konia, a w ślad za nim Flora, jadą-ca zaś z nią Izolda skrzywiła się, jakby właśnie zjadła cy-trynę. W Sarmizie już otrąbiono zamknięcie bram na noc i strażnicy zaczęli spuszczać kratę, gdy na drodze zatętniły kopyta i podróżni wpadli do miasta niemalże w ostatniej chwili. Za murami zwolnili tempa i jechali już spokojniej w stronę zamku, który górował nad miastem.
Z daleka widać było, że odbywa się tam jakieś wielkie przyjęcie. W oknach płonęły światła, a po dziedzińcu kręciło się mnóstwo obcych ludzi. Byli w większości w czarnych płaszczach, u niektórych wyszywany srebrną ni-cią jaśniał herb przedstawiający poskręcanego węża z otwartą paszczą. Dorian i Flora oddali konie stajennym i szli pomiędzy przyjezdnymi, czując na sobie ich badawczy wzrok. Młodemu księciu szczególnie nie podobali się ci ludzie. Wyglądali nieco cudzoziemsko, a w ich oczach dostrzegał chwilami błysk pogardy - a może tak mu się tylko 12
zdawało po rewelacjach Zefiryna?..
Komnata, w której ucztowano, wypełniona była po brzegi. Dorian, zmieniwszy tylko strój podróżny na bardziej dworski, wszedł cicho bocznym wejściem i starał się ukradkiem zająć miejsce dla niego przeznaczone. Liczył, że ojciec nie zdążył jeszcze zauważyć jego nieobecności, a nie miał najmniejszej ochoty narażać się na królewski gniew.
Elian, choć serce miał dobre, wymagał wiele od syna, a afront uczyniony gościom uważał za szczególnie ciężkie przewinienie.
Król rzeczywiście zaczynał się już mocno niecierpli-wić i wypatrywać Doriana, dojrzał go więc natychmiast, gdy tylko się zjawił. Przywołał go gestem dłoni do siebie, a następnie rzekł z groźną miną:
- Synu, czyż nie prosiłem cię o obecność na dzisiejszej uczcie?
- Wybacz mi, ojcze, dopiero co wróciliśmy z Florą od smoka Zefiryna…
- Dobrze już, dobrze, potem mi opowiesz, co słychać u starego Zefiryna. A teraz chciałbym cię przedstawić komuś… oto Dorabit, księżniczka Velthuru z Szarej Doliny.
Dorian podniósł wzrok i dopiero teraz ujrzał przed sobą niezwykle piękną damę, która składała właśnie ukłon przed królem.
Dorabit miała kasztanowe, wijące się włosy, jasną cerę i ciemne, wyraziste oczy. Dumnie trzymała głowę, a jej gesty były królewskie i władcze. Była bardzo piękna, lecz przez ułamek sekundy, gdy spotkały się ich oczy, Dorian spostrzegł w nich coś, co go zaniepokoiło, choć nie umiałby powiedzieć dlaczego.
Lecz tym razem krótkotrwały niepokój został po chwili przyćmiony urodą księżniczki.
- Księżniczko – ciągnął król Elian – oto mój jedyny syn, książę Adriel.
13
W podobnie oficjalnych sytuacjach miał zwyczaj na-zywać syna jego prawdziwym imieniem, choć Dorian tego nie lubił. Kłaniając się księżniczce, podał jej rękę w milczeniu i powiódł do stołu.
***
Biesiada przeciągnęła się do późna. Tymczasem Flora siedziała w swoim ulubionym miejscu przy oknie komnaty, wpatrując się w migoczące światła miasta i jeszcze dalej, daleko, poza mury Sarmizy. Nie poszła na ucztę, choć mogła to zrobić i była pewna, że królowa byłaby wielce te-mu rada. Wyprawa do lasu wywołała w niej wiele wspo-mnień i sprawiła, że Flora poczuła wyraźnie, jak wielki dy-stans dzieli ją od Doriana.
Była przecież tylko dziewczyną z wioski, która zupełnie przypadkiem wzięła udział w wielkich wydarzeniach, dziewczyną bez domu i rodziny. Wyrosła pod okiem kochanej królowej Vera-min na uroczą dziewczynę, pełną życia, wesołą i rozsądną. Może nie była wielką pięknością, lecz wielu młodych rycerzy chętnie szukało jej towarzystwa, a robiliby to zapewne znacznie częściej, gdyby zachę-cała ich do tego choć jednym słowem. Ale Flora od dwor-skiego życia i jego uroków wolała wyprawy do lasu, goni-twy, wycieczki w nieznane – dzieląc zresztą te upodobania z Dorianem.
Wydawało jej się z początku, że właśnie to ich łączy
– on także przecież wychował się na wsi, zakosztował pro-stego, zwyczajnego życia i chleba z pracy własnych rąk, nie mając pojęcia o swym królewskim pochodzeniu. On także kochał uciekać poza mury Sarmizy i wspominać ich wielką podróż i przygodę. Lecz był jednak księciem, następcą tronu, przyszłym królem, słowem – już nie Dorianem z Granicznej Krainy, tylko Adrielem z Terravii. Zamek był jego 14
domem, życie na dworze – jego przeznaczeniem.
Flora westchnęła, pogrążona w tych niewesołych rozmyślaniach. Już od dawna chodziła jej po głowie myśl, żeby wrócić do swojej rodzinnej wsi, coś ją jednak przed tym powstrzymywało i odkładała to postanowienie na później. Ale teraz nadszedł chyba właściwy moment.
15
Rozdział IIODKRYCIE
Wczesnym rankiem Flora siedziała przed lustrem, próbując uporać się z niesforną czupryną. Izolda zwinęła się w kłębek na łóżku i otwierając czasami jedno oko, wiodła leniwą i senną rozmowę o wczorajszych zdarzeniach, jak zawsze dobrze poinformowana.
- Więc naprawdę księżniczka jest tak piękna? – spytała zamyślona Flora, przyglądając się swojemu własnemu odbiciu.
- Może i piękna, ale wygląda mi na taką, co to ma charakterek – fuknęła kotka z pogardą.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Że ładna buzia to nie wszystko, a poza tym…
Izolda urwała, bo rozległo się pukanie do drzwi i Dorian wszedł do środka, nie czekając na zaproszenie.
- Witam szlachetne panie! – zawołał wesoło. – Floro, czemu nie byłaś na uczcie?
- A po co miałabym być? – wzruszyła ramionami.
- Jak to po co? – spytał, opadając na krzesło. – Choćby po to, żeby poznać naszego gościa. Zresztą moja matka martwiła się o ciebie i przysyła mnie z zapytaniem, czy nic ci nie jest?
- A, twoja matka… Powiedz królowej, że sama jej wytłumaczę moją nieobecność – rzekła Flora, nieco urażo-na. - To może opowiesz mi o tym gościu? Jaka jest księżniczka?
16
Dorian nie zauważył nutki ironii w jej głosie.
- Jaka jest? Jest… przepiękna. Naprawdę wielka szkoda, że jej nie widziałaś. Trudno spotkać kogoś, kto do-równywałby jej urodą.
- Nie wątpię. Cieszę się, że ci się spodobała.
- Poza tym opowiadała wiele bardzo interesujących rzeczy o Velthurze i Szarej Dolinie, a nawet…
- Ejże, królewiczu, a może twoja księżniczka czeka, abyś dotrzymał jej towarzystwa? - przerwała mu Izolda z nieukrywaną złością.
Dorian przyjrzał się jej uważnie, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi, Izoldo. Owszem, czeka, obiecałem pokazać jej dziś Sarmizę – i wyszedł szybko.
Izolda zmrużyła złociste ślepia. Flora stała twarzą do okna, próbując ukryć swoje uczucia. Po chwili odwróciła się i usiadła na łóżku.
- Wiesz, Izoldo, ja tutaj nie pasuję – powiedziała.
- Co takiego? A niby dlaczego?
- Na przykład dlatego, że nie przypominam ani trochę księżniczki Dorabit. Nie jestem piękna, nie umiem opowiadać interesująco o swoim zamku, bo go nie mam… Zna-lazłam się tutaj przez przypadek, ale powinnam była już dawno zorientować się, że to koniec przygody i czas wracać do siebie, znaleźć swoje własne miejsce. Ale lepiej późno, niż wcale.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Wracam tam, skąd pochodzę. Nie wiem wprawdzie dokąd, bo przecież nie ma już mojego domu, ale może mo-głabym zamieszkać z Ineą na polanie Tysiącletniego Dębu?
- Oszalałaś.
- Nie, Izoldo. Mówię poważnie. Wyruszam jutro o świcie. A ty dasz mi słowo, że nie piśniesz nic nikomu, dopóki nie będę daleko.
17
- Naprawdę straciłaś rozum! Chcesz tak po prostu zniknąć?
- Pożegnanie byłoby zbyt bolesne… a ja naprawdę chcę wyjechać. Rozumiesz to?
- Nie!
- Wiem, że rozumiesz. Wyjaśnisz wszystko królowej w moim imieniu, ale nie wcześniej, niż następnego dnia wieczorem. Obiecujesz?
- Chyba żarty sobie stroisz!
- Nie, nie żartuję. Teraz jest dobry czas, goście w zamku, nikt nie zwróci uwagi na moją nieobecność. Jeśli mi nie pomożesz, i tak wyjadę, ale wtedy nawet ty nie dowiesz się, kiedy i dokąd. To jak?
Izolda westchnęła. Wolała zachować choć odrobinę kontroli nad sytuacją.
- No dobrze – powiedziała powoli - następnego dnia wieczorem, tak?
***
Nazajutrz, ledwo tylko bramy Sarmizy stanęły otworem, zastukały na miejskim bruku kopyta konia, nio-sącego drobną postać owiniętą w szary płaszcz z kapturem, spod którego wysuwały się niesforne ciemne loki.
Flora przemknęła przez ciche jeszcze i puste o tej porze ulice i wkrótce znalazła się w bramie.
Zaspany strażnik zdziwił się nieco i zadał sobie w duchu pytanie, co też za interes może mieć do załatwienia poza miastem młoda osoba o tak wczesnej porze. Jako że był z natury ciekawski, postanowił zadać to pytanie młodej osobie, zanim jednakże zdążył otworzyć usta, pozostała po niej jedynie chmura pyłu na drodze. Strażnik wzruszył
więc wymownie ramionami i z namaszczeniem zabrał się do śniadania.
18
Flora tymczasem pędziła na zachód, zostawiając za sobą zamek, Sarmizę i całe dotychczasowe życie.
Pragnęła znaleźć się jak najdalej, zanim pożałuje decyzji i zanim ktoś zauważy jej nieobecność. Izolda wprawdzie dała słowo, że nic nie powie, ale jej akurat nie można było do końca ufać w kwestii milczenia.
Szybka jazda sprawiała jej ulgę. Czuła, jak wszystkie troski pozostają gdzieś w tyle, śmiała się do słońca, po-zdrawiała wiatr, który rozwiewał poły jej płaszcza, śpiewała sobie cicho stare pieśni. Tylko gdzieś głęboko w środku jakaś cząstka serca mówiła jej, że ta radość zniknie, gdy nadejdzie noc, w nocy bowiem przychodzi samotność i tę-sknota…
Przed zmrokiem dotarła do małej gospody stojącej na skraju jakiejś wsi. Tak jak przewidywała, wraz z nadej-ściem wieczoru wróciły do niej wspomnienia i nie była już taka pewna słuszności swojej decyzji jak jeszcze kilka godzin wcześniej. Nie miała jednak zwyczaju wycofywania się z raz uczynionego postanowienia.
Weszła po drewnianych, skrzypiących schodach i pchnęła ciężkie drzwi.
W gospodzie było pusto i cicho, bo droga, przy której stała, nie była zbyt uczęszczana. Po jednej stronie wą-skiej sieni znajdowały się drzwi do kuchni, po drugiej zaś –
do izby jadalnej przeznaczonej dla gości, tak niewielkiej, że prawie całą wolną przestrzeń zajmował w niej długi stół i ławy, reszty zaś dopełniała stojąca w kącie ogromnych roz-miarów szafa.
Na słowa pozdrowienia z kuchni wyjrzała gruba gospodyni, wycierając ręce w biały fartuch, którym była opa-sana. Widok gościa sprawił, że jej okrągłe i rumiane oblicze rozjaśnił serdeczny uśmiech.
- A witam, witam, miła panienko – powiedziała – a cóż to cię do mnie sprowadza?
19
- Szukam noclegu, gospodyni.
- A to pewnie z daleka droga wiedzie. Zaraz, zaraz, chodź, mam tu odpowiedni pokoik na górze… - i poprowa-dziła Florę po bardzo wąskich, stromych i skrzypiących schodach, bardziej przypominających drabinę, do niewielkiej izdebki z jednym oknem wychodzącym wprost na po-dwórze. Pozostawiła na stole zapaloną świecę i wyszła, zapraszając na wieczerzę.
Flora była tak zmęczona całym dniem spędzonym w podróży, że nawet nie miała siły dobrze się rozejrzeć. Wystarczyło jej, że w izdebce było świeżo zasłane łóżko i postanowiła, że zanim pójdzie coś zjeść, położy się tylko na chwileczkę. Nie zgasiła nawet świecy i nie wiedząc kiedy zasnęła kamiennym snem.
Obudziły ją dobiegające z podwórza hałasy.
Początkowo nie zdawała sobie sprawy, gdzie jest i leżała nie otwierając oczu, pogrążona w półśnie. Lecz hałas był coraz większy, aż nagle dotarło do niej, że znajduje się w gospodzie i zasnęła w ubraniu, nie gasząc świecy. Zerwała się na równe nogi akurat w samą porę, by zdmuchnąć dopalający się ogarek.
Z podwórza dobiegały odgłosy kroków i uderzenia końskich kopyt, głośne rozmowy i polecenia wydawane rozkazującym tonem.
- Pewnie jacyś podróżni – powiedziała do siebie półgłosem – ciekawe kto? I ciekawe, jaka to może być po-ra?
Wyjrzała przez okno. Sierp księżyca, który wyłaniał
się zza lasu w chwili, gdy przekraczała próg gospody, nie zdążył pokonać zbyt wielkiej odległości, nie mogło być zatem późno. Było jednak zupełnie ciemno.
Po podwórzu kręcili się jacyś ludzie, a ich wygląd nie budził zaufania. Jeden z nich stał z boku i wydawał po-zostałym półgłosem jakieś polecenia, których treści Flora 20
nie zdołała usłyszeć. Nie mogła też dostrzec w ciemności jego twarzy, lecz dźwięk głosu sprawił, że przeniknął ją dreszcz grozy.
W popłochu cofnęła się w głąb swojej izdebki i szybko zamknęła okno, po czym usiadła na łóżku. Całe zmęczenie i senność odeszły bezpowrotnie.
- Nie – wyszeptała – to nie może być prawda. To mi się śni. Przecież… Nie, muszę wiedzieć na pewno. Spokojnie, tylko bez paniki. Zaraz wszystko się wyjaśni. Tylko jak? Co robić? Trzeba zejść na dół pod byle pretekstem i przyjrzeć mu się dokładnie. Nie, nie tak, co ja mówię…
przecież mógłby mnie rozpoznać…
Ale chęć poznania prawdy była silniejsza niż obawa.
Flora zresztą nigdy nie należała do tchórzy, więc koniec końców, z duszą na ramieniu, dziewczyna zaczęła schodzić powoli po stromych schodkach, pilnie bacząc, żeby nie zaskrzypiały w nieodpowiednim momencie i nie zdradziły jej obecności.
- Gdyby tu była Izolda, poradziłaby sobie o wiele lepiej – pomyślała.
Po chwili, która wydawała jej się nieskończenie długa, stanęła w mrocznej sieni, w której na szczęście zgasła już dymiąca lampka. Skryła się w najciemniejszym kącie między schodkami a drzwiami, oczekując dogodnego mo-mentu. Z tego punktu obserwacyjnego widać było część izby dla gości, w razie zaś, gdyby ktoś wyszedł, można było skryć się za drzwiami.
Tak przyczajona Flora starała się usilnie zajrzeć do izby. Człowiek, który wzbudził jej niepokój, siedział plecami w kierunku wejścia, nadal więc nie mogła zobaczyć jego twarzy. Wdał się w rozmowę z gospodynią i tym razem słychać było dokładnie każde słowo, które wypowiadał.
- A więc co się dzieje w Terravii? Dawno już nie byłem w tych stronach. Jakież nowiny?
21
- Wielmożny pan wraca zapewne z dalekiej podróży? Widać, zaraz widać, skoro wielmożny pan nic nie słyszał o dziwach, co się tutaj wyprawiały…
- Z podróży? - zaśmiał się gorzko. - Można to i tak nazwać. A o dziwach coś tam słyszałem… Jakże król?
- Jego wysokość król Elian, wielmożny panie, cieszy się dobrym zdrowiem, a o jego synu powiadają, że to dziel-ny i prawy młody rycerz.
- Tak… Słyszałem co nieco – powiedział z namysłem i umilkł, a po chwili znów podjął rozmowę, zmieniając jednak zaskakująco temat. – A czy słyszeliście, dobra gospodyni, legendę o Wielkiej Księdze?
- O Wielkiej Księdze? – kobieta zdumiała się – a czemu to, jeśli wolno spytać, wielmożny pan pyta?
- A ot tak… Lubię opowieści i stare legendy – odparł.
- Ano to rzeczywiście jakaś stara opowieść.
- Są tacy, co wierzą w takie opowieści.
- A któż to może wiedzieć, jaka jest prawda? Wiele jest przecie dziwów i cudów na tym świecie.
- A wy, gospodyni, na pewno nieraz gościliście tu u siebie poszukiwaczy takich dziwów.
- Zdarzali się, owszem – odparła, ciągle zdziwiona. –
Nie brak szaleńców na świecie.
Flora z zapartym tchem słuchała tej dziwnej rozmowy, coraz bardziej utwierdzona w swoich podejrzeniach.
Wtem tuż obok niej ktoś otworzył drzwi. Schowała się szybko jak najgłębiej w cień.
Wszedł jeden z przybyłych i nie zauważywszy jej, skierował się do izby, zaś siedzący w niej człowiek odwrócił głowę w jego stronę i wtedy Flora nareszcie zobaczyła jego twarz.
Poczuła, jak robi jej się słabo. Przez chwilę nie była w stanie uczynić nic, opanowała się jednak i czym prędzej wspięła na górę, nie zważając już na skrzypiące schody.
22
Wpadła do swojej izdebki i starannie zaryglowała drzwi od wewnątrz.
- Co teraz? – powiedziała do siebie. – Przecież właśnie dziś rano uciekłam i miałam nie wracać. Ale teraz to przecież nieważne. Muszę im powiedzieć, muszę ich ostrzec, i to jak najszybciej! Król Elian i Dorian muszą się dowiedzieć, że Aldeius wrócił do Terravii!
***
Działać trzeba było szybko, ale z namysłem i ostroż-nością. Nie mogła wyjechać natychmiast - pomijając już niebezpieczeństwa nocnej podróży, jej nagły odjazd zwró-ciłby powszechną uwagę, a to była ostatnia rzecz, jaka powinna się wydarzyć. Miała niezbitą pewność, że jeśli Aldeius, jakimś cudem znajdujący się ciągle wśród żywych, zjawił się znowu w Terravii, to musiał mieć w tym jakiś cel i na pewno nie był to dobry cel.
Pozostawało jej więc zaczekać do świtu – gorzej, pozostawało jej czekać na odjazd tych z dołu. Flora żywiła nadzieję, że spieszno im będzie w dalszą drogę, dokądkol-wiek ona prowadzi. Tego zresztą także warto byłoby się dowiedzieć, ale jak na razie nie było na to żadnego sposobu.
Noc była nieskończenie długa. Dziewczyna nie zmrużyła oka ani na chwilę, niecierpliwie wyczekując poranka, było więc sporo czasu na rozmyślania.
A zatem Zefiryn miał słuszność. Niebezpieczeństwa należało się spodziewać w każdej chwili – bo Flora ani przez chwilę nie wątpiła, że ono wkrótce nadciągnie. Przemknęła jej przez głowę jeszcze myśl, że być może ten, którego widziała, był tylko zjawą, myśl tę jednak zdecydowanie odrzuciła. Czyż zjawy podróżują konno, jedzą wieczerzę w gospodzie, rozmawiając przy tym? Czy pod ich sto-23
pami skrzypią schody i czy potrzebują otwierać drzwi, aby przez nie przejść? Flora co prawda nigdy jeszcze nie spo-tkała żadnej zjawy, ale wedle tego, co o nich opowiadano, żadna z tych rzeczy nie należała do ich zwyczajów. A więc pozostawała tylko druga możliwość – że Aldeius wciąż był
wśród żywych, co nie wróżyło Terravii niczego dobrego.
Zaledwie świt zabarwił niebo na różowo, na podwórzu uczynił się wielki gwar i ruch. Flora bardzo ostrożnie wyjrzała przez okno - w samą porę, aby ujrzeć, jak Aldeius i jego słudzy szykują się do odjazdu.
Gdy już dosiedli koni, usłyszała mocny i stanowczy głos czarodzieja:
- A teraz w drogę, do Velthuru!
Dopiero gdy zniknęli za zakrętem, a kurz, jaki wzbiły końskie kopyta opadł, Flora odetchnęła z ulgą.
- Czas i na mnie! – powiedziała. Doprowadziła się czym prędzej do porządku i zeszła na dół.
- Teraz czeka mnie haniebny powrót… Ale trudno, najważniejsze jest to, żeby w porę ostrzec króla i… No, czas na mnie – i zawróciła, kierując się galopem w stronę stolicy.
***
Przez cały ubiegły dzień na Wysokim Zamku Izolda krążyła po pokojach, nie mogąc sobie znaleźć miejsca. Rozmyślała, co też robi Flora i złościła się na Doriana, który –
zajęty dotrzymywaniem towarzystwa księżniczce Dorabit
– nie zauważył nawet nieobecności przyjaciółki.
Izoldzie nie udało się spotkać go na osobności i chyba tylko dlatego dotrzymała danego Florze słowa. Dopiero gdy minęła noc, postanowiła nie czekać dłużej, choć nie było jeszcze wieczora.
Nie musiała Doriana długo szukać – ujrzała go na 24
dziedzińcu, oczywiście pogrążonego w rozmowie z Dorabit. Izolda prychnęła na ten widok i bezszelestnie zbliżyła się do nich. Z wielką godnością oraz tłumioną irytacją za-gadnęła:
- Najmocniej przepraszam, ale muszę pilnie pomó-wić z księciem. Mam nadzieję, że szlachetna pani wybaczy?
Księżniczka zdumiała się, zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, uprzedził ją Dorian:
- Izoldo, czy to naprawdę takie ważne? Nie możemy porozmawiać później?
- Nie.
- No dobrze, o co chodzi?
- Powiem ci, ale na osobności.
Dorian przeprosił księżniczkę, po czym oddalił się parę kroków.
- O co chodzi? Jeśli to jakaś błahostka, to słowo da-ję…
- Dobrze, dobrze, wasza książęca mość – syknęła kotka – ale nie wiem, czy spostrzegłeś taki drobny fakt, że Flora zniknęła.
- Słucham? Co takiego?
- Zniknęła. Wyjechała. Uciekła, można by powiedzieć. - Jak to uciekła?
- A tak to. Powiedziała, że wraca w swoje rodzinne strony. Że tutaj nie ma dla niej miejsca, i wiele innych rzeczy jeszcze powiedziała, ale co ciebie to w końcu obchodzi?