- W empik go
Tajemnica latarni morskiej - ebook
Tajemnica latarni morskiej - ebook
Tomasz ma dziewięć lat, kiedy wraz z rodziną wyjeżdża na wakacje. Towarzyszy mu ukraińska opiekunka Luba, która stała się członkiem rodziny oraz Łukaszek, kolega z klasy i równocześnie jego najlepszy przyjaciel. Podczas burzy na morzu dochodzi do tragedii w której giną rodzice Tomka. Chłopak ocaleje w niewyjaśniony sposób, budząc się rankiem na plaży. Od tego dnia jego życie ulega diametralnej zmianie.
Osierocony chłopak powraca do warszawskiego domu, gdzie czeka na niego okrutna, pałająca nienawiścią ciotka Barbara. To właśnie ona przejmuje rządy w ogromnym bogatym domu i wyznacza nowe warunki, według których Tomek musi zacząć żyć. W głowie Barbary rysują się niecne plany...
Mijają lata. Nikt nie wie, że wszyscy wokół skrywają swoje tajemnice...
W domu pojawia się dziwna nauczycielka, niezwykle tajemnicza osoba. Zadaniem jej jest prywatne nauczanie Tomasza. Tymczasem nauka Panny Marceliny nie ma nic wspólnego z klasycznym nauczaniem. Z wiekiem Tomasz odkrywa coraz więcej ciekawych spraw a najważniejszą stanie się odkrycie w pokoju ojca...
Pewnego dnia z domu znika obraz matki Tomasza...
Tymczasem babcia Tomka również skrywa w sobie tajemnicę i czeka na jego siedemnaste urodziny, kiedy to przekaże mu rodową spuściznę...
Kim jest Panna Marcelina? Dlaczego Barbara tak bardzo go nienawidzi? Co skrywają pokoje rodziców? Jaką tajemnicę zna babcia? Dlaczego z domu zniknął obraz matki? Co czeka na Tomka po ukończeniu siedemnastych urodzinach i czy pojawienie się owianej zapomnieniem starej latarni morskiej naprawdę otworzy bramy do tajemniczego świata?
A to dopiero początek całej historii...
Paczkowski Andrzej
W roku 2011 debiutowałem nowelą „Bo moje siostry”, historią człowieka, któremu alkohol zniszczył życie. Następnie, w odstępie paru miesięcy pojawiłem się w trzech projektach za sprawą których moje opowiadania znalazły się w wydanych antologiach (e-booki): „Słodko-gorzko” – (Oczy szeroko zamknięte), Rok 2012 (Sekret), „Halloween – Wioska przeklętych” (Zbłąkana dusza).
W tym roku wydałem pierwszą książkę papierową pt. „Melancholii”, historię młodego chłopaka, który boi się śmierci i postanawia znaleźć sposób na życie wieczne.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7859-261-7 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niemalże przez całe swoje życie panicznie bałem się morza. Wzięło się to z tragedii mającej miejsce dawno temu. Od tamtego momentu znienawidziłem widok głębokich wód. Nie chciałem kolejnym razem stać się świadkiem kolejnego nieszczęścia. Nie wiedziałem tylko, że ból, jaki morze dawało, miał dopiero pokazać swoje pazury i zatopić je w mojej poranionej duszy.
Morze było ciężkim przeciwnikiem. Kiedy coś dawało, żądało za to wielkiej zapłaty.
Lub bezwstydnie ci wszystko odbierało...Część I Wynurzenie
Rozdział 1
Tragedia na morzu
Kiedy miałem siedem lat, pierwszy raz pojechaliśmy z rodziną na wakacje nad morze. Jeszcze wtedy nie poznaliśmy jego wielkiej, niszczącej siły. Wtedy morze fascynowało nas jak każdego zwykłego człowieka, wychowanego w centrum Polski. Mieliśmy szczęście, my Polacy, że mamy morze. Może trochę zimne i niezbyt błękitne, ale to zawsze jednak było morze, dające ryby, pieniądze i możliwości.
Chodziłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej w Warszawie. Mama przebywała w domu, tata zaś prowadził jeden z najlepszych warszawskich teatrów. Od małego rodzina uczyła mnie respektu do sztuki. W domu często rozbrzmiewała muzyka klasyczna, schodzili się sławni i znani ludzie, ponieważ ojciec posiadał wiele znajomości. Przyzwyczaiłem się do życia w dobrobycie. Nigdy nie zaznałem w swym krótkim życiu zła, rodzice dobrze mnie chronili, trzymając pod swymi ochronnymi skrzydłami, gdzie było mi dobrze.
Byłem jedynakiem. Musiało ubiec wiele wody w rzekach, zanim wreszcie przestałem tęsknić za rodzeństwem, którego nigdy nie miałem. I którego nie będę miał.
Życie miało mi upłynąć w tęsknocie za bratnimi duszami, niestety. Miało mi też dać dar, jakiego nie otrzymał nigdy dotąd żaden żyjący człowiek...
Uczyłem się chętnie, do szkoły chodziłem z radością, dźwigając ciężki plecak pełen książek, kredek i zeszytów. Nauka nigdy nie sprawiała mi większych trudności. Była mi potrzebna do życia, jak tlen do oddychania. Z początku dzieci śmiały się ze mnie, dokuczały mi i nazywały kujonem. Ale kiedy zrozumiały, że nie jestem taki jak myśleli, polubili mnie a nawet pomiędzy nimi zaczęło się współzawodnictwo, kto ze mną danego dnia będzie siedział w ławce. Najwięcej z nich pragnęło mieć mnie przy boku w czasie kartkówki czy sprawdzianu. Ponieważ im pomagałem. I robiłem to chętnie. Najpierw, taka była zasada, załatwiałem swoje, pisałem pospiesznie odpowiedzi a potem zajmowałem się kartką kolegi czy koleżanki, w zależności kto danego dnia przy mnie siedział.
To współzawodnictwo nie za bardzo mi odpowiadało. Upatrzyłem sobie jednego chłopaczka, najmilejszego z całej klasy i to jemu dawałem najczęściej zielone światło. On miał prawo siedzieć przy mnie zawsze, jego obecność była u mnie nawet żądana. Nazywał się Łukaszek, pochodził z biednej rodziny jakich w Warszawie niemało, i czasami było mi go żal. Pomagałem mu, on pomagał mnie i tak, od pierwszej klasy nawiązała się pomiędzy nami silna, nieprzerywalna więź mająca trwać do końca naszego życia. Łukaszek jeszcze nie raz pojawi się w całej tej opowieści, bowiem w przyszłości będę potrzebował jego pomocy.
Tymczasem w szkole dochodziło do nieprzyjemnych incydentów:
– Dlaczego siedzisz z tym głupim Łukaszkiem?
– Masz lepszych znajomych niż on!
– Olej go, to biedak!
Dzieci potrafiły być nieprzyjemne, egoistyczne i wredne. Mówiły swoje bez ogródek, raniły bez myślenia, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Widziałem ból w oczach Łukaszka, kiedy przypadkiem dochodziły jego uszu owe głupie i kąśliwe uwagi. Czasami podchodził i mówił posępnie:
– Przecież nie musisz ze mną siedzieć...
I miewał wtedy takie smutne oczy!
– Muszę! Ty jesteś moim przyjacielem. Oni, nie! – Mówiłem z pewną zaciętością w głosie. Była to prawda, jednak często zmuszony byłem przekonywać go o tym. Czasami zdawało mi się, że ma zbyt niskie mniemanie o sobie a to dla nikogo nie mogło wróżyć nic dobrego. Człowiek musi w siebie wierzyć. Wiara we własne siły jest najważniejsza. Tego uczyła mnie matka.
Większość dzieci pochodziła z bogatych polskich rodzin, ich rodzice biznesmeni nie mieli problemów z pieniędzmi i łożyli na szkołę nieziemskie fortuny. Łukaszka sponsorował jego wujek, choć zawierały się w tym tylko najważniejsze i najpotrzebniejsze rzeczy. Różnica była ogromna.
Po zakończeniu pierwszego półrocza z celującymi wynikami, rodzicie powiedzieli:
– Jeżeli takie same wyniki znajdą się na świadectwie ukończenia pierwszej klasy, zabierzemy cię nad morze.
Matka z ojcem to prawdziwi miłośnicy Polski. Z biegiem czasu, gdy coraz więcej zacząłem zwiedzać kraj, zrozumiałem ich miłość do naszego pięknego kraju. Przecież było co podziwiać. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego wraz ze zmieniającym się światem, przyszedł trend na zwiedzanie obcych, dalekich krajów. Wszyscy zachwycają się jaka to piękna jest Francja, Włochy, Afryka, krytykując przy tym szary polski świat, nie mający czego im pokazać, zaoferować. Byłem innego zdania. Jak pisze sam Sienkiewicz w jednej z najbardziej znanych przez dzieci noweli, „swego nie znacie, cudze chwalicie”. Było w tym wiele z prawdy! Bo mieli rację ci wszyscy zachwycający się obcymi krajami, ale, w jakże pięknym państwie przyszło nam żyć, to już rozumiał mało kto!
Jak dotąd każdego roku wyjeżdżaliśmy na Mazury, spędzaliśmy tam dwa długie tygodnie. Do dziś mieszka tam babcia, matka ojca, więc to z jej powodu tak często się tam pojawialiśmy. Na ferie zimowe jeździło się do Zakopanego, bo nie ma chyba piękniejszego miejsca na ziemi. A podczas przedłużonych weekendów zwiedzało się kolejne miasta Polski, z czego naszym ulubionym był oczywiście Kraków.
Mieszkaliśmy w ogromnym piętrowym domu, na obrzeżach miasta. W domu, jak daleko sięgam pamięcią, nieustannie odbywały się wielkie przyjęcia. Tata posiadał mnóstwo znajomości, dlatego też pojawiały się u nas aktorki, gwiazdy sceny muzycznej, i tak zwane grube ryby Warszawy.
Rodzice często byli zapraszani na inne imprezy, z czego oczywiście korzystali, pozycja ojca tego wymagała, jego teatr przecież był największym i najznakomitszym teatrem w całej Polsce. To tutaj rodziły się wschodzące gwiazdy, tutaj na specjalne życzenie występowała Janda i wiele innych znanych gwiazd. Tutaj swego czasu pojawiała się największa gwiazda polskiej muzyki, Violetta Villas.
Z takich przyjęć rodzice wracali zawsze trzeźwi. Oboje nie pili alkoholu. Nie przeszkadzało im jednak, aby na naszych uroczystościach trunki lały się strumieniami.
Rodziców dało się określić słowem: dystyngowani. I naprawdę tacy byli.
Mną zajmowała się Luba, kobieta z Ukrainy. Miała około trzydziestu lat, wyróżniała się miłą twarzą, ciepłymi oczami i gęstymi ciemno blond włosami. Oczywiście zdradzający ją akcent pozwalał od razu na rozpoznanie jej pochodzenia.
Luba przyjechała do Polski na zaproszenie ojca. Nie pamiętam dokładnie o co w tym chodziło ale dostała się tu „po znajomości”, matka jednak, i ja również, dziękowaliśmy Bogu za jej pojawienie.
– Luba spadła nam z nieba – często mawiała mama. – To prawdziwy anioł. Skarb naszej rodziny.
Szybko nauczyła się języka, byłem wtedy jeszcze mały, dlatego w wieku siedmiu lat nie mieliśmy ze sobą żadnych językowych problemów. Kochała mnie a ja kochałem ją. Moja najwspanialsza i jedyna opiekunka. Właściwie trzeba tu powiedzieć, w domu często zapominało się, że Luba była kimś obcym, ponieważ wszyscy traktowaliśmy ją jak rodzinę. Była częścią nas, czuliśmy się z nią dobrze, ona z nami też. Nigdy nie miała wyznaczonych granic, których nie mogła przekraczać, nie było miejsc do których nie mogłaby wejść a przy stole zawsze siedziała z nami. Jakkolwiek rodzice obracali się w różnych kręgach społeczności, nigdy nie pozwalali na to, by w domu rządziły jakieś podziały klasowe. To nie było w ich stylu.
– Ludzie są wszyscy tacy sami – mawiał tatuś – i nie możemy ich selekcjonować jakby byli rzeczami. Przynajmniej w naszym domu wszyscy zawsze będziemy sobie równi.
Posiłki bywały wesołe. Tata często opowiadał o teatrze, komicznych sytuacjach, jakie każdego dnia miewały w nim miejsce a my zaśmiewaliśmy się do łez. Ojciec potrafił przedstawić nam niektóre sytuacje takim sposobem, że czuliśmy się tak, jakbyśmy sami brali w nich udział. Roztaczał wspaniałą, żywą aurę innego, ciekawego świata. Wtedy też postanowiłem zostać aktorem, ale jak później czas pokazał, stał się nim ktoś zupełnie inny...
Mama przed moim przyjściem na świat również miała ambicje. Chciała zostać aktorką. Były to oczywiście jedynie marzenia, ponieważ już dawno została matką. Lepiej się czuła w domu, niż przed setkami oklaskujących ludzi. Tata dawał mamie wolną rękę i jakkolwiek mogłaby być nawet wielką aktorką, to jednak nigdy nie naciskał i szanował jej postanowienie, że będzie zwykłą panią naszego domu. Dawało jej to wiele satysfakcji i napełniało życie sensem.
– Moim zadaniem jest wychować syna – mówiła. – W tym się spełniam. Nie mam już innych ambicji. Wystarczy mi to co mam. Wy. Moją sceną jest dom.
Nasze życie upływało szybko i przyjemnie. Gnało do przodu niczym wiatr, nie zatrzymywało się nawet na chwilę. No, może z wyjątkiem wakacji, kiedy to w spokoju spędzaliśmy razem długie letnie dnie i leniwe noce.
Rodzice zawsze starali się znaleźć dla mnie czas. Pamiętam ojca przychodzącego do domu w eleganckim garniturze i błyszczącymi włosami. Za każdym razem biegłem do niego a on podnosił mnie do góry, całował, przytulał i sadzał na kolanach, pytając:
– Jak się masz, kolego?
Mama często mówiła, że tata patrzy na mnie jak na obrazek. Śmiała się przy tym i obojgu nam mierzwiła czupryny. Był to jedyny moment, kiedy ojciec nie miał doskonale doskonale ułożonych włosów. W domu nie był bowiem dystyngowanym panem, w domu był ojcem i mężem, człowiekiem, jak każdy inny. W jego żyłach płynęła zwykła, czerwona krew. Potrafił się śmiać i bawić ze mną. Poświęcał mi swój każdy wolny czas.
– Wiesz, że jesteś moim ulubionym synem? – Pytał mnie wesoło każdego dnia z iskierką w oczach.
– Wiem, tatusiu. Ulubionym i jedynym, bo więcej synów oprócz mnie nie masz. – Odpowiadałem na to.
– Jesteście jak dwie krople wody. – Mówiła mama, przyglądając się nam z uśmiechem.
I miała rację bo z wiekiem coraz bardziej się do niego upodabniałem. Miałem takie same lekko wystające kości policzkowe, ogromne ciemne oczy i gęste krucze włosy. Otrzymaliśmy od Boga również takie same usta, uśmiech, uzębienie, i ten sam mocny nos.
Po matce odziedziczyłem chyba tylko wyjątkowo dobre serce. Kochałem, jak ona, zwierzęta, nigdy też nie potrafiłem patrzeć na cierpienia istot żyjących obok mnie. Pomagałem każdemu zranionemu ptaszkowi i nie byłem zdolny do zabicia nawet najbardziej denerwującej muchy.
Ojciec był moim bohaterem. Wierzyłem, że kiedy dorosnę, będę równie wysoki i silny jak on. Zostanę właścicielem teatru, przejmę po nim pałeczkę i będę czynił to z dumą. Chciałem go naśladować, być mu podobnym we wszystkim.
Szkołę ukończyłem z celującymi wynikami. Zaczęły się wakacje na które zabraliśmy również Łukasza. Był to częsty gość w naszym przestronnym domu z wielkim poddaszem. Rodzice lubili go i nie mieli nic przeciwko temu, by zabierać go ze sobą. Oczywiście nic go to nie kosztowało, za co byłem obojgu bardzo wdzięczny.
Spakowaliśmy się, pozostawiliśmy dom pod opieką służby i wraz z Lubą i Łukaszem pojechaliśmy rodziną na nasze pierwsze wakacje nad morzem.
Pogoda dopisywała, droga okazała się przyjemna. Nawet nie spostrzegliśmy się gdy dotarliśmy do Mrzeżyna. Ojciec wynajął cały luksusowy dom dla naszej piątki. Każdy miał swój pokój, w tym ogromnych rozmiarów salon z wielkim plazmowym telewizorem i kominkiem. Spodobało nam się od razu. Z krzykiem rzuciliśmy się do zwiedzania domu, wypakowywaliśmy rzeczy, będąc w naprawdę doskonałych humorach. Ojciec zajął się muzyką, z głośników wieży sączyła się głośna melodia. Po około godzinie, gdy już ustąpiło rozpakowywanie i gorączkowe poznawanie domu, jednogłośnie zadecydowaliśmy o pójściu nad morze. Dzień słoneczny, choć trochę wietrzny i pobudzający do życia spienione fale, nadawał się do tego idealnie. Powietrze miało tutaj zupełnie inną woń, niż tę, do której byliśmy przyzwyczajeni, miało w sobie jod, zapach soli, ryb i wolności.
Ubrani byliśmy w kolorowe spodenki i luźne koszulki, mama nosiła zwykły słomkowy kapelusz i ciemne okulary, gdyż nie lubiła ostrego słońca drażniącego ją w oczy. Ojciec beżowe spodnie z powiewającą na wierze koszulą. Przechodziliśmy spokojnymi ulicami rozglądając się wokół. Wszystkie drogi, zdawało się, prowadziły w stronę morza. Tata kupił nam lody, którymi nikt nie pogardził, ponieważ słońce grzało naprawdę mocno, jakbyśmy byli na francuskiej riwierze a nie nad zwykłym polskim morzem.
Okolica okazała się zielona i przyjemna. Nie odczuwało się tutaj szczególnego nacisku ze strony turystów, nie było jednak też sennie. Stwierdziliśmy jednogłośnie, że wszyscy moglibyśmy tutaj zamieszkać.
Tata niósł torbę z jedzeniem, była przecież najcięższa. Mama jak to mama, przygotowała wiele smakołyków, byśmy nie byli głodni a woda, wiadomo, wpływa na poczucie głodu i pragnienia. Każdy z nas niósł swój ręcznik i nieprzymusowo książkę, ponieważ byliśmy rodziną czytającą, wraz z Lubą i Łukaszkiem. Nigdy nie rozumiałem tej niechęci równieśników do czytania, ponieważ książka mnie nigdy nie odradzała od zagłębienia się w jej ukrytą za literkami zawartość.
Wreszcie dotarliśmy na plażę: biała piaszczysta plaża, gdzieniegdzie pokryta wystającymi wąsami zieleni, oddzielona od żyjących w mieście ludzi sosnowym borem, przez który oczywiście przeszliśmy wciągając miły zapach i delektując oczy pięknym widokiem dumnie stojących drzew.
Znaleźliśmy sobie jakieś ustronne miejsce, ułożyliśmy na piasku ręczniki, zrzuciliśmy niepotrzebne ubranie i raz dwa z Łukaszkiem pobiegliśmy w stronę wody. Była zimna ale nie zważaliśmy na to i wskoczyliśmy do niej pełni zapału. Po chwili zapomnieliśmy o chłodzie a w grzejącym słońcu zdawało się, iż nie ma nic lepszego niż pływanie w morzu. Słona woda była dla nas czymś nowym, aczkolwiek wiedzieliśmy, że taka będzie, matka podczas jazdy przygotowała nas na wszystko. Trochę szczypało w oczy ale raz dwa przyzwyczailiśmy się do tego dziwnego zjawiska i po chwili nie sprawiało nam to kłopotu.
W oddali znajdował się port, droga powrotna do domku miała prowadzić obok niego. Ojciec wziął ze sobą aparat fotograficzny i co chwila podchodził bliżej, robiąc nam zdjęcia, gdy wraz z Łukaszkiem szaleliśmy w wodzie.
Na brzegu leżały muszelki, które stały się kolejnym obiektem naszego zainteresowania. Zbieraliśmy te największe i wkrótce mieliśmy ich już pełne garście.
Potem przyszedł moment posiłku. Zgrzani i lśniący od słonej wody siedzieliśmy wszyscy razem, zajadając się czerwonym, soczystym arbuzem. Czego sobie życzyć więcej nad morzem?
Mama i tata czytali książkę, my znowu wskoczyliśmy do wody. Tym razem towarzyszyła nam Luba. Była niezła zabawa. Aparat co jakiś czas zatrzymywał piękne chwile. Potem się opalaliśmy, czytaliśmy książkę. Wtedy też rodzice wskoczyli do wody i odpłynęli kawałek dalej. Nie dało mi to spokoju dlatego raz dwa znalazłem się tuż obok nich. Luba robiła zdjęcia. Następnie trochę czytałem, znowu coś zjadłem, całą piątką zbudowaliśmy zamek z piasku i wreszcie słońce zaczęło zachodzić. Zebraliśmy rzeczy, wytrzepaliśmy ręczniki i udaliśmy się w stronę portu.
Spodobały nam się jachty i łodzie. Cieszyliśmy się, ponieważ na jutrzejszy dzień ojciec zaplanował wyjazd na szerokie morze jedną z takich właśnie łodzi. A więc czekało nas wiele atrakcji!
Udaliśmy się do restauracji, zamówiono grillowane ryby, białe wino, sałatki ze świeżych warzyw a dla mnie i Łukasza oczywiście dwie porcje lodów z bitą śmietaną na zakończenie.
– Gdzie wam się to mieści, chłopaki – śmiała się mama.
Woda oczywiście zrobiła swoje i wszyscy mieliśmy wilcze apetyty. Wracaliśmy już ciemną i ciepłą nocą. Roześmiani ale również przyjemnie zmęczeni. Ledwie zdążyliśmy zmyć z siebie sól, już zamykały nam się oczy. Miło było pomyśleć, że jutro czeka nas jeszcze przyjemniejszy dzień.
Obudziliśmy się dosyć wcześnie, bo o ósmej. Słońce świeciło nam do pokoi. To ono nas przebudziło. Od razu po otwarciu zaspanych oczu wstaliśmy, byliśmy bowiem bardzo podnieceni czekającą nas wycieczką.
Mama przygotowała śniadanie, już od jakiegoś czasu krzątała się po kuchni, więc gdy zeszliśmy na dół na stole stała już świeża sałatka, tosty, gorąca herbata i pachnąca kawa. Tata siedział zaczytując się w gazecie. O której oni wstawali? Przecież to wszystko należało kupić i jeszcze przygotować...
– Siadajcie, śpiochy – powitała nas mama. – Widzę, że morskie powietrze wam służy, spaliście całą noc.
Po śniadaniu, a zjedliśmy tego naprawdę wiele, spakowaliśmy rzeczy i poszliśmy do portu.
Pamiętam, jak śmiesznie było tak patrzeć na ojca idącego za nami w spodenkach i krótkiej koszuli. Odkąd sięgam pamięcią ojciec na co dzień chodził w specjalnie szytych dla niego garniturach, ciemnych błyszczących butach i białych koszulach z krawatem.
Wyglądaliśmy jak zupełnie inna rodzina.
Rodzice dogadali się z mężczyzną czekającym już na nas w porcie, odebrali kluczyki i cała nasza piątka weszła na pokład małego jachtu. Ojciec wiedział jak się obsługuje takie morskie stwory, ponieważ u babuni na Mazurach często z nich korzystaliśmy.
Mieliśmy z sobą oczywiście całą torbę jedzenia i jedną lodówkę turystyczną, gdzie mama z pewnością trzymała dla nas schowane lody na patyku o smaku śmietankowym, które najbardziej nam smakowały.
– Cała naprzód! – zawołałem, po czym ruszyliśmy na szerokie morze.
Wiał lekki wiatr ale dzięki temu, że trafiliśmy na niewiarygodnie piękną pogodę, było ciepło i przyjemnie. Mama z kapeluszem na głowie i okularach, w zwiewnym przezroczystym i szerokim szalu, opadającym od ramiona aż do połowy nóg, stała na przedzie. Wiatr rozwiewał jej ten szal, wyglądała jak nimfa wodna. Po chwili rozłożyła szeroko ręce i śmialiśmy się, że pomyliły jej się łodzie, bo to przecież nie był Titanic.
Po jakimś czasie brzeg stał się tylko małą kreską i nagle zdaliśmy sobie sprawę, że zewsząd otacza nas szeroka i głęboka woda. Jeszcze wtedy te nieznane i tajemnicze głębiny pod nami mnie fascynowały. Patrzyłem, wychylając się przez rufę, w pieniące się fale pod nami, w ciemne masy wody, której wielkość moja myśl nie mogła nawet ogarnąć. Tyle wody wszędzie! I, pomyśleć, że gdzieś tam pod nami jest zupełnie inny świat! Setki ryb żyją swoim życiem, dla nich tafla wody przez którą prześwituje słońce to niebo. Czy zdawały sobie sprawę, że za takim niebem, gdyby tak wyskoczyć, znajduje się zupełnie inny świat? Świat ludzi? Stworzeń dwunożnych, potrafiących oddychać powietrzem?
– Mamo? – podszedłem do niej bliżej. – Czy uważasz, że ryby myślą?
– Oczywiście – odpowiedziała bez zastanawiania się.
– Pomimo tego, iż mają małe mózgi?
– A czy to coś zmienia? Mały mózg, czy wielki, liczy się to, że jest. Co prawda ryby myślą inaczej, ponieważ są stworzeniami niezdolnymi do takiego myślenia jak człowiek, ale jednak posiadają instynkt, który nakazuje im co mają w danej chwili robić. Ja z całą pewnością wiem, że są jednak zdolne do myślenia i wierz mi, życie wtedy wydaje się lepsze...
Matka opowiadała mi kiedyś, że wszystko co jest stworzone do życia myśli i czuje. Nawet kwiaty, drzewa, trawa, ptaki. Często w domu przemawiała do roślin, ktore rosły jakby były jej wdzięczne za okazywaną czułość.
Luba opalała się z tyłu łodzi, Łukasz biegał po jachcie i pstrykał nam zdjęcia, ojciec stał za sterem z czapką kapitana na głowie bo bardzo podobała mu się ta rola, matka nadal bawiła się w Titanic a ja wpatrywałem się w głębiny i spienione morskie fale.
W pewnym momencie przestraszyłem się, ponieważ zdawało mi się, że zobaczyłem ogromny cień przepływający pod nami. Widzenie jednak szybko zniknęło, stwierdziłem więc, że musiało mi się to wydawać.
Kiedy słońce stało w zenicie mama przygotowała nam jedzenie, zeszliśmy pod pokład i uraczyliśmy się zimną zupą ogórkową, którą mama przyniosła ze sobą w lodówce a potem spałaszowaliśmy drugie danie składające się z sałatki z białej kapusty, ziemniaków i pieczeni w ziołach. To wszystko mama zakupiła u właścicielki naszego domku wczesnym rankiem. Oczywiście nie zabrakło również deseru: lodów ze świeżymi malinami i bitą śmietaną, na widok czego wszyscy wykrzyknęliśmy uradowani.
– Czy moglibyśmy zamieszkać na morzu? – zapytałem ojca.
– Oczywiście, ale nie jestem pewien, czy na dłuższą metę by ci się to nie sprzykrzyło...
– Dlaczego?
– To nieustające kołysanie sprawiłoby, że na lądzie czułbyś się dziwnie. Zresztą tu nie masz sklepów, nie ma szkoły i odpowiednich warunków. Życie byłoby możliwe ale bardzo skomplikowane. Musiałbyś też wielu rzeczy się wyrzec.
Popołudniem tata opuścił drabinkę prowadzącą do wody, zatrzymał jacht i zabawialiśmy się skakaniem do otwartego morza. Woda była tutaj niezwykle zimna aż szczękaliśmy z Łukaszem zębami, jednak opłaciło się, ponieważ nic nie oddaje atmosfery wolności w momencie spadania w dół w otwarte i przyzywające ramiona niezliczonych mas wody.
Z tamtego momentu również zrobiono nam piękne zdjęcia, gdy zawieszeni między niebem a wodą spadaliśmy w dół.
Wkrótce słońce zaczęło chylić się ku zachodowi przybierając pomarańczową a wreszcie czerwoną barwę a my skierowaliśmy się w stronę brzegu. Około północy byliśmy już w swoich łóżkach i zasypialiśmy przygotowując się w myślach na następny dzień.
Spędziliśmy go zwiedzając miasteczko i opalając się na plaży na tym samym miejscu co pierwszego dnia. Gdzieniegdzie wystawały z piasku bylice polne, zajęliśmy się również zbieraniem muszli sercówek. Po południu poszliśmy zobaczyć falochron a wieczorem czekała nas kolacja tym razem jednak w domu, choć z zamówionym jedzeniem.
Zmęczenie ogarnęło nas wszystkich dosyć wcześnie, słońce bowiem dawało człowiekowi energię potrzebną do życia ale zbyt długie przebywanie na nim sprawiało, że siły go opuszczały.
Następnego dnia przebudziliśmy się, o dziwo, wypoczęci. Pogoda była słoneczna, więc zapowiadał się piękny dzień. Jednak Łukasz od samego przebudzenia był nie w sosie. Bolała go głowa i musiał często biegać do ubikacji. Po dłuższej komunikacji postanowiono, że Luba pozostanie z nim w domku a nasza trójka wybrała się na pełne morze, tym samym jachtem co dwa dni wcześniej.
Z początku cieszyłem się czekającą nas przygodą na morzu, jednak w miarę czasu, gdy słońce stało już wysoko, coraz bardziej brakowało mi Łukaszka i Luby. Nieustannie też zamartwiałem się, czy jednak nie powinniśmy byli poczekać, bo przecież ból głowy mógł minąć równie szybko jak się pojawił. Powiedziałem o swym niepokoju matce.
– Myślę, że nie powinieneś martwić się, że nie ma ich z nami. Oboje zbyt wiele czasu znajdowaliście się na słońcu, co może grozić poważnymi konsekwencjami. W takich wypadkach nie można ignorować bólu głowy bo może oznaczać na przykład udar mózgu. Nigdy nic nie wiadomo. Luba otrzymała stosowne polecenia, by zaprowadziła go do lekarza. W końcu jesteśmy za niego odpowiedzialni a biedak należy już właściwie do naszej rodziny. Nie możemy pozwolić by stało mu się coś złego.
– Kocham cię mamo – odpowiedziałem na to i zbliżywszy się do niej pocałowałem ją w policzek. – Jesteś taka dobra...
Mama się roześmiała i odpłaciła mocnym pocałunkiem.
– I ty jesteś dobry. Pamiętaj o tym, że człowiek, cokolwiek się wydarzy, musi w głębi duszy pozostać dobrym człowiekiem. To jest w życiu najważniejsze. Nie bogactwo i pieniądze, nie uznania i fanfary, ale dobro serca. Tylko tak możemy mówić o sobie jako o pełnowartościowym człowieku. Dlatego cieszę się z twojego przywiązana do Łukasza. To krok w odpowiednim kierunku na długiej drodze.
– Lubię go – powiedziałem cicho. – Może dlatego że jest taki inny od wszystkich, nie wywyższa się, jest spokojny i cichy. Potrafimy się bawić jak... jak bracia – dokończyłem cicho.
Na chwilę twarz mamy pociemniała, jej oczy zaszły niewidzialną mgłą, jakby na coś wspominała...
– Wiem, kochanie, że chciałeś mieć brata. Niestety życie nie zawsze układa się jak tego chcemy. Może tak jednak miało być i dlatego teraz masz w życiu miejsce dla Łukasza? Kto wie jakie nicie losu przędzie nam czas...
– Mamo, mówisz dziś tak dziwnie – zauważyłem.
– Dużo dziś myślę, to pewnie dlatego. Czasem człowiek musi nad wieloma sprawami się zastanowić, zrozumieć, poukładać sobie pewne rzeczy w głowie, by móc następnego dnia dalej cieszyć się życiem.
– Rozumiem...
– Wiesz co?
– Co?
Mama spojrzała na mnie tajemniczo.
– Mam dla ciebie niespodziankę...
Uwielbiałem niespodzianki. Szczególnie te od mamy.
– Jaką? – zapytałem uszczęśliwiony.
– Musisz poczekać do powrotu. Pamiętasz, jaki jutro mamy dzień?
– Moje urodziny?
– Dokładnie. Specjalnie odczekamy do nocy a wtedy otrzymasz od nas prezent. Przygotowaliśmy go dla ciebie z ojcem.
– Mamo! Proszę, powiedz, co to za prezent?
– Spodoba ci się...
– Mamo!
– Już nic więcej nie powiem!
Każdego roku, już taką mieliśmy tradycję, jeżeli ktoś z nas obchodził urodziny, czekaliśmy do północy i dawaliśmy mu prezent. Dziś przyszła kolej na mnie i nie mogłem się doczekać.
Nie próbowałem z mamy wyciągać co to za prezent, ponieważ matka by mi tego nie zdradziła, dlatego dałem sobie spokój.
Powoli zbliżało się popołudnie. Niebo zrobiło się pomarańczowe a łuna światła coraz bardziej czerwieniła się na horyzoncie, podobnie jak poprzedniego dnia. Słońce powolnymi, ślimaczymi ruchami opadało w dół, jakby za chwilę po całym dniu, miało wykąpać się w zimnej słonej wodzie. Ono przecież też potrzebowało odpoczynku.
Zauważyłem, że matka nieustannie wpatruje się w morze, jakby chciała w nim coś dojrzeć. Była nieobecna duchem i kiedy o coś chciałem ją zapytać, musiałem powtarzać pytanie, czasem nawet parę razy.
Wyraźnie widzę też wzrok matki, patrzącej na mnie w taki dziwny sposób, jakby wiedziała...
Wtedy też zdało mi się, że słyszę jakiś cichy śpiew. Nie za bardzo wiedziałem skąd dochodzi, wraz z ojcem leżeliśmy na leżakach i łapaliśmy ostatnie promienie słońca. Powoli wracaliśmy w stronę brzegu, choć prawie go nie widzieliśmy. W tym samym czasie, nim zdążyłem pomyśleć na cokolwiek, zasnąłem.
Przebudziło mnie zimno. Otworzyłem oczy, nie wiedząc co się dzieje i gdzie jestem. Owiewał nas wiatr. Kołysało. Z góry patrzył na mnie blady księżyc, jego biała okrągła kula świeciła ostro, wyjątkowo, zdawało mi się, jasno.
Z początku byłem jeszcze zaspany, leżałem wpatrując się w hipnotyzujący księżyc. Potem gdzieś w górze zagrzmiało i blady mieszkaniec nieba zakrył się płaszczem z mrocznych chmur.
Gdzieś z daleka nadal roznosił się głos. Tym razem nie jeden, ale więcej.
Nagle coś wyskoczyło z wody, przeleciało przez nasz jacht i z powrotem wpadło do wody. Byłem bardzo śpiący, jednak zdałem sobie sprawę, że znajdujemy się na łodzi a już dawno nie powinniśmy na niej tkwić, zaś mokra woda z przelatującej nad nami ogromnej ryby zrosiła nasze ciała. Przebudzili się rodzice a wtedy zagrzmiało jeszcze raz i powoli zaczął padać deszcz.
– Mamo? Tato? Dlaczego jesteśmy na morzu?
Chwilę trwała cisza, po czym odezwał się ojciec.
– Musieliśmy zasnąć...
– Boże, która jest godzina? – to mama nagle usiadła i przeciągnęła rękę przez włosy.
Zerwał się wiatr. Wiało coraz bardziej a deszcz przemienił się momentalnie w ulewę. Jachtem zaczęło silniej kołysać na wszystkie strony. Nagle zacząłem się bać. Księżyc zniknął zupełnie, czarne i gęste chmury zakryły niebo. Błyskawice nad nami stworzyły naładowaną elektrycznością pajęczą sieć i zerwał się mocniejszy wiatr.
– Burza! – wykrzyknęła mama. – Musimy czym prędzej dopłynąć do brzegu!
Tata już wstał i podbiegł do steru. Tam znajdowała się nawigacja.
– Nie działa! – zawołał. – Nawigacja nie działa!
Chwycił za ster i powoli zaczął kierować jacht w stronę, w którą jak myślał, znajduje się brzeg. Dokoła panowała jednak taka ciemność, że prawie nie widzieliśmy siebie. Mama podeszła do mnie i chwyciła mnie w ramiona, przytulając mocno do siebie. Oboje drżeliśmy z zimna i ze strachu.
– Mamo, boję się... – szepnąłem.
– Wszystko będzie dobrze – odpowiedziała ale nie słyszałem w jej głosie przekonania.
– Nie powinniśmy byli tu wracać! – krzyknął nagle ojciec a twarz matki pobladła jeszcze bardziej. – Oni się o ciebie upominają!
– Minęło tyle czasu... – wyszeptała matka.
To dziwne jak to piękne morze potrafiło nagle zmienić się nie do poznania. Wszędzie jak okiem sięgnąć panowała całkowita ciemność, było zimno a wiatr zacinał deszczem w jacht i nasze skulone ciała. Nie było nawet jednej gwiazdy na niebie, nic. Tylko my i ciemne otchłanie wody na coraz bardziej i niebezpieczniej kołyszącej się łodzi.
– Wejdźcie pod pokład! – krzyknął ojciec a wtedy przechyliliśmy się o jakieś czterdzieści stopni, po czym fala wody chlusnęła w nas z wielką siłą.
– Zejdźcie pod pokład! Prędko!
– Tato! – zawołałem, płacząc bo teraz bałem się już śmiertelnie. Wiedziałem, że znajdujemy się w opałach, jesteśmy w poważnym zagrożeniu.
Mama pociągnęła mnie za sobą i po chwili schroniliśmy się bezpiecznie w kajucie gdzie wszystko pospadało a co nie było przymocowane do ścian i podłogi latało z jednej strony na drugą. Burza rozpętała się na dobre.
Raz na jakiś czas odezwał się z oddali jakiś skowyt, krzyk czy co to było, ale nie byłem pewien czy w tym hałasie w ogóle coś słyszałem. W pewnym momencie coś naprawdę dotarło do moich uszu, wtedy zapytałem mamę:
– Co to było?
– Nie wiem...
– Słyszałem jakiś krzyk.
– To może delfin.
Matka odpowiedziała cicho a więc myślałem, że i ona nie jest pewna co do tego delfina. Nagle zastanowiłem się, co właściwie mieszka w tym bezmiernym morzu? Ile wielkich stworzeń o których pojęcia nawet nie mam? A rekiny? Przecież widziałem parę filmów o ich myśliwskich, morderczych zdolnościach i skłonnościach. Przeszedł mnie dreszcz na samo wyobrażenie.
Nagle coś stuknęło o dno jachtu. Raz. A potem jeszcze raz, silniej, brutalniej. Coś pływało pod nami, nie ulegało wątpliwości.
– Mamo...
– Nie bój się. Nic ci się nie stanie – powiedziała i uwierzyłem jej, taka pewność zabrzmiała w jej głosie.
Nie wiem jak długo to trwało, ale zdawało mi się, że pod pokładem siedzimy tak całą wieczność, kiedy nagle z góry doszedł nas grzmot pioruna i krzyk ojca. Matka bez zastanowienia wybiegła na górę, nakazując mi zostać na miejscu, czego oczywiście nie zrobiłem i wybiegłem za nią. A na górze zastał nas widok armagedonu: ojciec trzymał się steru, woda lała się po pokładzie i nieustannie napływała nowa, palił się jeden maszt, widocznie grzmot uderzył w skrzypiący i jęczący jacht. Gdzieś w oddali na ciemnej wodzie pojawiały się bałwany białej piany, stąd też zrozumiałem, że fale są równie wysokie jak nasz jacht, jeśli nie większe. Byłem przerażony i nie mogłem się ruszyć. Wiatr szalał i wył, nasze ubrania od razu przemokły, włosami szarpało na wszystkie strony. Mama powoli przedostawała się przez pokład, trzymając się jakiejś liny, w stronę ojca. Błyski raz na parę sekund oświetlały okolicę i szeroko otwartymi oczami wiedziałem, że jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie, ponieważ wokół nie było żadnego brzegu, zaś nas otaczała wielka, nieskończona toń wzburzonej i czarnej jak smoła wody. Przy rozbłyskach widziałem mroczne i ciemne chmury, zawieszone niezwykle nisko nad nami. Serce podskoczyło mi do samego gardła. Nagle matka spostrzegła, że stoję w drzwiach kajuty a woda wlewa się do środka.
– Marek! Wejdź do środka! Schowaj się!
Zacząłem płakać jeszcze głośniej, tak bardzo się bałem! Jeżeli nawet matka nakazywała mi wracać, powinienem to uczynić, ale nie byłem w stanie zrobić kroku. Stałem jak zaczarowany.
Nagle wypadki zaczęły się dziać niezwykle prędko, chyba zawsze tak jest w ciężkich i złych okolicznościach. Złe rzeczy dzieją się szybko, na te lepsze czeka się znacznie dłużej i nadchodzą później.
Niebo przecięła pajęczyna błysków, rozległ się ogromny grzmot turlających się olbrzymich beczek i nagle jedna z błyskawic znowu trafiła w jacht, który tylko stęknął i rozpadł się na połowę. Usłyszałem krzyk obojga rodziców, zatrzęsło nami ogromnie, woda z jednej strony wzniosła się w górę, potem uderzyła w nas i słysząc skowyt łamiącego się jachtu patrzyłem jednocześnie w miganiu błyskawic, jak ojciec z matką porwani czarną falą ściągani są w ciemne otchłanie. Słyszałem ich rozpaczliwe krzyki, sam też krzyczałem z przerażenia tak głośno jak jeszcze nigdy dotąd. To była chwila, chociaż dla mnie oznaczała niezmiernie długi czas. Wszystko jakby działo się szybko a jednak w spowolnionym tempie. Krzyku rodziców nigdy nie zapomnę, już zawsze miały tkwić w moich uszach.
Można by pomyśleć, ze morze otrzymało na dziś swoje ofiary. Teraz powinno się uspokoić, burza mogła minąć a ja miałbym zostać na resztkach jachtu do rana, do czasu gdy nie znajdą mnie przepływający obok ludzie. Ale nie. Tym razem morze było nienasycone. Chciało więcej. Więc film trwał dalej. Teraz ja byłem głównym aktorem tej nocy.
Najpierw pękło mi serce, gdy widziałem znikających w ciemności rodziców, potem do końca, na pół pękł jacht. Nie utrzymałem równowagi, zresztą teraz było mi wszystko jedno, bo kiedy w jednej sekundzie zamilkły głosy rodziców, dla mnie również nastała cisza. W duszy.
Patrzyłem jak opadam w zimną wodę. Już nawet nie czułem strachu a jedynie wytchnienie, że oto nie muszę już walczyć. Zanurzyłem się w wodzie. Pochłonęło mnie to czarne monstrum i zamknęło się nade mną. A więc tak nadchodzi koniec. Nagle wypuściłem powietrze z płuc, woda zaczęła wlewać się we mnie. Płuca napełniały się innym płynem, niestety nie tym życiodajnym. Wtedy też przed oczami przeleciało mi cały życie. Dziwne, ale widziałem teraz siebie jako zupełnie małe dziecko, a przecież jeszcze do niedawna nie pamiętałem nawet nic z okresu wcześniejszego niż trzy, cztery lata.
Teraz nade mną pochylała się mama, dawała mi do ssania swoją pierś, przytulała, uśmiechała się. Ojciec wpatrywał się we mnie, mówił tyle pięknych rzeczy.
– Mamy najwspanialszego syna na świecie....
Moje pierwsze kroki, upadki, przedszkole, szkoła. Łukaszek... i Luba. A wreszcie zimna i ciemna woda.
Opadałem w dół. To pamiętam wyraźnie, widziałem to jeszcze na wpół otwartymi oczami. Nade mną zamknęło się drugie niebo, niebo morza. Może jest więcej takich niebios, przemknęło mi przez głowę. Może tylko nam ludziom wydaje się, że niebo jest jedno. Tymczasem jest ich więcej...
Mówi się, że przed śmiercią mózg człowieka działa najusilniej w przeciągu całego jego życia. Właśnie wtedy gdy umiera ciało. Człowiek nagle widzi przed sobą tyle możliwości! Tyle wspaniałych rzeczy! I ja widziałem siebie a to co zobaczyłem, było tak piękne i niesamowite, że nikt nigdy by w to nie uwierzył. Również ja miałem swoje pomysły, przecież można tak łatwo znaleźć przepis na szczęście, wystarczy tylko otworzyć mózg i pomyśleć. Problem jednak bywał w tym, że mózg potrafił otwierać się wyłącznie w takich tragicznych lub ektremalnych sytuacjach. A więc nie miało się szans, bo od początku jesteśmy spisani na niepowodzenie.
Moje życie jednak mogło być takie piękne...
Inne...
I nikt by w to nigdy nie uwierzył. Nie wierzyłbym w to nawet ja sam.
A potem wreszcie poczułem jak już wygasa we mnie ta ostatnia iskra życia, oczy jakkolwiek pozostały otwarte, naraz utraciły zdolność widzenia. A może to woda była tutaj, w głębinach tak ciemna że nic nie mogłem widzieć? W każdym razie opadałem w dół, nie widziałem nic i wiedziałem, że to koniec mojej drogi.
Żegnaj, życie...