- W empik go
Tajemnica Miksteków - ebook
Tajemnica Miksteków - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 229 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Było to jesienią roku 1847. Po rzece Rio Grande del Norte płynęła wolno lekka łódź. Siedziało w niej dwóch mężczyzn, należących do różnych ras. Jeden kierował sterem, drugi zajęty był przygotowaniem ładunku z papieru, prochu i kul. Człowiek przy sterze miał ostre rysy, a przenikliwe, bystre oczy zdradzały Indianina; zresztą sam strój wskazywał na przynależność do czerwonej rasy. Ubrany był w skórzaną kurtkę, skórzane spodnie ze zwisającymi z boku skalpami zamordowanych wrogów. Na nogach miał mokasyny o podwójnych podeszwach, na szyi sznur zębów niedźwiedzich, z przepaski na czarnych włosach strzelały trzy orle pióra. Wszystko to świadczyło, że jest wodzem. Obok niego leżała w łódce wspaniała skóra bawola, służąca za płaszcz, a na niej długa dubeltówka; na kolbie widocznych było sporo nacięć – rejestr zabitych z niej wrogów. U pasa świecił tomahawk i obosieczny nóż do skalpowania. Na szyi miał jeszcze kalumet, a z kieszeni kurtki wystawały kolby dwóch rewolwerów. Ta broń, tak rzadko przez czerwonoskórych używana, wskazywała, że utrzymywał ścisły kontakt z cywilizowanym światem. Sprawiał wrażenie człowieka zupełnie pochłoniętego swoją pracą, ale nie uszłoby z pewnością uwagi badawczego obserwatora, że spod opuszczonych powiek uważnie śledzi brzeg rzeki.
Towarzysz jego natomiast należał do białej rasy. Był rosły, wysoki, dobrze zbudowany, a twarz zdobiła długa, jasna broda. I on miał na sobie skórzane spodnie wpuszczone w wysokie buty. Ubrany był ponadto w niebieską kamizelkę i myśliwską kurtkę tego samego koloru, a na głowie miał kapelusz filcowy o szerokim rondzie, tak często spotykany na Dalekim Zachodzie. Kapelusz stracił formę i wypłowiał. Mężczyźni wyglądali na niecałe trzydzieści lat. Obydwaj nosili ostrogi, co świadczyło, że do łodzi zeszli prosto z koni.
Gdy tak płynęli wzdłuż rzeki, niesieni jej prądem, usłyszeli nagle rżenie konia. Błyskawicznie, jeszcze parskanie nie ucichło, a już leżeli na dnie łodzi, aby z brzegu nikt ich nie dojrzał.
– Shli! – wyszeptał w narzeczu Apaczów Jicarilla Indianin.
– Stoi gdzieś niedaleko – dopowiedział biały. – Zwietrzył nas! Tylko kto na nim jedzie?
– Nie jest to ani Indianin, ani biały – zauważył myśliwy. – Człowiek doświadczony nie pozwoli nigdy, by koń jego rżał tak głośno. Dopłyńmy do brzegu, wysiądźmy i podkradnijmy się do niego.
– Porzucając łódź? – zapytał Indianin. – A jeżeli to wrogowie, którzy chcą zwabić nas na brzeg i pozabijać?
– Przecież mamy broń!
– Niech lepiej mój biały brat zostanie w łodzi, a ja przeszukam okolicę.
– Zgoda.
Łódź przybiła do brzegu. Indianin wyszedł na ląd, biały pozostał w łodzi, trzymając broń w pogotowiu. Po kilku minutach Apacz wrócił.
– No i co?
– Jakiś biały człowiek śpi tam, pod krzakiem.
– Czy to myśliwy?
– Ma tylko nóż przy sobie.
– W pobliżu nie ma nikogo?
– Nie widziałem.
– A więc chodźmy tam. Mężczyzna wyskoczył z czółna i przywiązał je do drzewa. Wziął swoją strzelbę, wyciągnął oba rewolwery Tak uzbrojony poszedł za Indianinem. Droga była krótka Obok śpiącego stał koń przywiązany do drzewa, osiodłany na sposób meksykański. Śpiący ubrany był w meksykańskie spodnie, rozszerzające się ku dołowi, białą koszulę i niebieską kurtkę, przerzuconą przez plecy na modłę husarską. Spodnie z koszulą łączyła żółta chustka, zawiązana jak pas. Przy pasie, oprócz noża, nie było żadne broni. Na głowie miał żółte sombrero. Spał tak twardo, że nie poruszył się, gdy Indianin i biały podeszli do niego.
– Halo, chłopcze, wstawaj! – zawołał myśliwy, klepiąć śpiącego po ramieniu.
Chłopiec obudził się, skoczył na równe nogi, wyciągną nóż.
– Do diabła, czego chcecie? – zapytał, mrużąc jeszcze na wpół sennie powieki.
– Przede wszystkim musimy wiedzieć, kim ty jesteś.
– A kim wy jesteście?
– Mam wrażenie, że się boisz tego czerwonoskórego Niepotrzebnie, mój drogi. Jestem Europejczykiem, nazywam się Unger, a mój towarzysz to Shosh-in-lit, wódz Apaczów Jicarilla.
– Shosh-in-lit? W takim razie nie mam powodu do obaw, bo wielki wojownik Apaczów jest przyjacielem białych.
– A więc kim jesteś?
– Jestem vaquero
– U kogo służysz?
– Służę po tamtej stronie rzeki, u hrabiego Rodrigandy.
– W jaki sposób dostałeś się tutaj?
– To wy raczej odpowiedzcie na to. Mnie gonią Komanczowie.
– Czyżby? Ścigają cię Komanczowie, a ty tymczasem śpisz sobie najspokojniej?
– A cóż mam robić, skoro padam ze zmęczenia?
– Gdzie ich spotkałeś?
– Stąd na północ, niedaleko Rio Pecos. Było nas piętnastu i dwie kobiety, ich sześćdziesięciu.
– Do diabła! Czyście walczyli?
– Tak. Napadli na nas niespodzianie. Większość mężczyzn pomordowali, kobiety wzięli z sobą. Nie wiem, ilu naszych oprócz mnie uszło z życiem.
– Skąd przybywasz i dokąd jedziesz?
Vaquero nie był rozmowny, trzeba było wyciągać z niego słowo po słowie.
– Jechaliśmy konno do fortu Guadalupe po dwie damy, które tam były z wizytą.
– Ależ Rio Pecos wcale nie leży po drodze.
– Zanim wyruszyliśmy w drogę powrotną, urządziliśmy sobie małą wycieczkę do Rio Pecos. Tam nas napadnięto.
– Co to za damy?
– Seniorita Arbellez i Indianka Karia.
– Kim jest seniorita Arbellez?
– Córką naszego dzierżawcy, Pedra Arbelleza.
– A Karia?
– To siostra Tecalty, wodza Miksteków. Shpsh-ih-lit słuchał uważnie.
– Siostra Tecalty? – zapytał. – Tecalto jest moim przyjacielem. Wypaliliśmy razem fajkę pokoju. Siostra jego nie może pozostawać w niewoli. Czy mój biały przyjaciel pojedzie ze mną, by ją uwolnić?
– Przecież nie macie koni – wtrącił vaquero. Indianin obrzucił go lekceważącym spojrzeniem.
– Niedźwiedzie Serce ma konia, gdy go potrzebuje W ciągu godziny ukradnę konia tym psom Komańczom
– A to byłaby heca!
– Kiedy was napadnięto? – zapytał Unger.
– Wczoraj wieczorem.
– Jak długo tutaj spałeś?
– Nie dłużej niż kwadrans.
– W takim razie Komanczowie przybędą już wkrótce
– Do licha!
– Jesteś vaquerem, a nie znasz obyczajów wojowników indiańskich? Jakie mają twoim zdaniem zamiary wobec kobiet? Czy porwali je, by zażądać okupu?
– Nie, na pewno nie! Porwali, by pojąć je za żony; są bardzo piękne.
– Słyszałem, że kobiety Miksteków słyną z urody Komanczowie będą więc starali się zatrzeć za sobą ślady Czy wszyscy mieli konie?
– Tak jest.
– W takim razie zaraz tu będą. Zdaje się, że nie grzeszysz rozumem. Czy nie pomyślałeś o tym, że będą cię ścigać na koniach? Dlaczego położyłeś się spać?
– Byłem zmęczony.
– Dlaczego nie uciekłeś przynajmniej na drugi brzeg rzeki?
– Woda głęboka. Koń by utonął…
– Dziękuj Bogu, że nie jesteśmy Komanczami. Zbudziłbyś się w raju, ale bez skalpu. Czyś głodny?
– Jak wilk!
– No to chodź do łodzi! Ale najpierw zaprowadź konia głębiej w krzaki, by go nikt nie mógł zobaczyć.
Vaquero dostał porcję mięsa, wody napił się z rzeki. Gdy najadł się do syta, Unger podjął przerwaną rozmowę. Dowiedział się, że vaquero pracował w jednej z posiadłości hrabiego Fernanda Rodrigandy, położonej między Kordylierami Coahuila a Rio Grande del Norte, rzeką, która oddziela Meksyk od Teksasu.
Po jakimś czasie Unger opuścił łódź i wdrapał się na górzysty brzeg, aby zlustrować okolicę. Zaledwie tam się dostał, zawołał:
– Oho, już są tutaj! Omal nie było za późno! Indianin zjawił się natychmiast u jego boku.
– Sześciu jeźdźców – zauważył.
– To znaczy, że na każdego z nas po trzech – dodał Unger, nie pomyślawszy nawet ani przez chwilę, aby vaquero mógł również stanąć do walki.
– Kto bierze konia? – zapytał Niedźwiedzie Serce.
– Ja – odpowiedział Unger. Indianin rzekł jeszcze:
– Nikt z nich nie powinien ujść żywy! Unger zwrócił się do chłopca:
– Więc masz przy sobie tylko nóż? W takim razie nie będziesz nam pomocny. Zostań w łodzi, ja zaś wezmę twojego konia.
– A jeżeli go zabiją? – wyjąkał przerażony chłopak.
– Głupstwo, zdobędziemy sześć innych na jego miejsce!
Vaquero został więc w łodzi. Indianin z białym udali się na miejsce, gdzie nie tak dawno znaleźli śpiącego pastucha. Tam stanęli obok ukrytego w zaroślach konia i czekali.
Jeźdźcy zbliżali się szybko. Widać już było ich ubiór i broń.
– Tak, to psy Komańcze! – powiedział Niedźwiedzie Serce. – Noszą barwy wojenne, więc nie możemy mieć dla nich litości!
Kornanczowie znajdowali się w odległości pół kilometra i jechali galopem. Minuta, dwie dzieliły ich od zarośli.
– Te psy nie mają rozumu, nie umieją myśleć.
– Nie przypuszczają nawet, że vaquero się schował. Są pewni, że przepłynął rzekę.
Indianin podniósł strzelbę. To samo uczynił Unger. Po chwili rozległy się dwa strzały, po nich jeszcze dwa i czterech Komanczów leżało na ziemi. Teraz Unger wskoczył na konia i popędził przez zarośla. Pozostali dwaj Komanczowie nie zdążyli nawet pomyśleć o ucieczce, gdy traper już był przy nich. Podnieśli tomahawki do śmiertelnego ciosu, lecz Unger dwoma strzałami z rewolweru położył ich trupem.
Cała walka trwała zaledwie kilka minut. Konie zabitych udało się schwytać bez trudu.
Po chwili przybiegł na brzeg vaquero.
– Do licha, ależ to zwycięstwo! – cieszył się.
– Drobiazg. Co to dla nas sześciu Komanczów – bagatelizował Unger. – Właściwie należałoby oszczędzać krwi ludzkiej, gdyż najcenniejszy to płyn na świecie, ale cóż robić? Te zbóje nie zasługują na lepszy los!
Zabrano broń zabitych, a lndianin oskalpował swoje dwie ofiary. Wszystkie trupy wrzucono do rzekl
– Co teraz? – zapytał Unger.
– Trzeba ratować siostrę mojego przyjaciela.
– Czy weźmiemy chłopca?
Niedźwiedzie Serce obrzucił Meksykanina lekceważącym spojrzeniem, po czym rzekł:
– Jak uważasz. – Chcę iść z wami – prosił pastuch.
– Nie sądzę, byś nam był potrzebny, bohaterem nie jesteś – powiedział Unger.
– Przecież nie miałem broni.
– Ale wczoraj także uciekłeś.
– Tylko dlatego, żeby sprowadzić pomoc.
– Aha! Czy potrafisz odnaleźć miejsce, gdzie was napadnięto?
– Tak.
– Więc zabierzemy cię z sobą. – Czy mogę wziąć broń?
– Naturalnie. Weź i konia, ale nie swojego, zostawimy go tutaj, jest zbyt zmęczony.
Wybrali trzy najlepsze konie, resztę zostawili i wyruszyli w drogę.
Jechali na północ, ku Rio Pecos. Droga wiodła z początku przez prerię, później przez lesiste wyżyny. Pod wieczór, dotarłszy do jakiegoś pagórka, ujrzeli gromadę ludzi.
– Uff! – zawołał Niedźwiedzie Serce jadący na czele – Indianie!
Unger wyciągnął lunetę i patrzył przez nią uważnie.
– Co widzi mój biały brat? – zapytał Indianin.
– Czterdziestu dziewięciu Komanczów i sześciu jeńców.
– Czy są wśród nich kobiety?
– Tak, dwie. Uwolnimy je nocą.
Indianin skinął głową.
– Trzeba się ukryć – rzekł Unger. – Zapewne oprócz naszego vaquera uciekli i inni. Indianie oczywiście szukają ich. Ci; którzy będą wracać z pościgu, mogliby nas łatwo odkryć. Zostań przy koniach! – zwrócił się do chłopca. – My musimy zatrzeć ślady.
Powrócił z Apaczem tą samą drogą, którą przybyli. Po zatarciu śladów wyszukali wzgórze pokryte gęstym lasem i tam ukryli się wraz z końmi.
Nadeszła noc. Cała trójka cierpliwie oczekiwała północy, najlepszej pory dla zwiadu.
– Czy pomyślałeś już, jak powinniśmy postąpić? – zapytał biały Indianina.
– Tak. Mój biały brat umie zabijać tak, że ofiara nie wydaje nawet dźwięku. Podkradniemy się więc do nich, zamordujemy strażników, poprzecinamy więzy, którymi są skrępowani jeńcy, i uprowadzimy ich. Howgh!
– Trzeba zaczynać. Podkradanie się zajmie nam dużo czasu.
– Ale vaquera zostawimy, prawda?
– Tak jest. Będzie pilnował koni.
– Więc zaczynajmy!
Chwycili za strzelby i ruszyli w drogę, wydawszy przedtem chłopcu odpowiednie polecenia.
Noc była ciemna. Dolinę rozjaśniało jedynie słabe światełko obozowego ogniska. Wokół niego spali Komanczowie, a obok nich leżeli skrępowani powrozami jeńcy.
Indianin szepnął:
– Ty pójdziesz na prawo, ja na lewo.
– Dobrze. Najpierw uwolnimy obydwie kobiety. Po tych słowach rozstali się.
Unger poczołgał się ku obozowi jak żmija. Musiał uważać, aby go nikt nie usłyszał, nikt nie zobaczył, żeby nie zwietrzyły go konie, które niespokojnym parskaniem często zdradzają zbliżającego się nieprzyjaciela.
Po długim skradaniu się dotarł wreszcie do strażnika, kręcącego się tam i z powrotem. Będąc o pięć kroków od niego, Unger zerwał się raptownie, chwycił go lewą ręką za gardło, tak że ofiara nie mogła wydać głosu, a prawą zadał mu cios nożem w piersi. Indianin padł na ziemię jak kłoda.
W ten sposób rozprawił się w ciągu kwadransa z następnym Komanczem. Po chwili spotkał Apacza. Ten również zabił dwóch strażników.
– A teraz do kobiet – szepnął Niedźwiedzię Serce.
– Tylko ostrożnie!
– Pshaw! Wódz Apaczów jest odważny, ale i ostrożny. Naprzód!
Bardzo cicho zaczęli się skradać przez wysoką trawę w kierunku ogniska. Kobiety rozpoznali od razu po jasnej barwie ubrań; leżały obok siebie, miały skrępowane ręce i nogi. Unger przyczołgał się pierwszy i zbliżył usta do ucha jednej z nich. Mimo ciemności zauważył, że otworzyła oczy i przygląda mu się uważnie.
– Nie bójcie się i bądźcie spokojne – wyszeptał. Zrozumiała go doskonale. Po chwili porozcinał jednej i drugiej rzemienie, które powpijały im się mocno w ciało. Indianin zajął się tymczasem pozostałymi jeńcami. Było ich czterech. I oni nie spali. Niedźwiedzie Serce zaczął przecinać im więzy. W pewnej chwili, gdy przystępował właśnie do uwolnienia czwartego, stanął przed nim jeden z Komanczów, obudzony szmerem. Chociaż Niedźwiedzie Serce natychmiast przebił go nożem, miał on jeszcze tyle siły, żeby wydać ostrzegawczy okrzyk.
– Dalej, do koni, za mną! – krzyknął Apacz.
Mężczyźni zerwali się na równe nogi, poskoczyli do koni.
– Na miłość boską, prędzej – zawołał Unger do jednej z kobiet, która tak była osłabiona, że prawie nie mogła się ruszać. – Niedźwiedzie Serce! Chodź tu! Prędzej, prędzej!
Indianin chwycił kobietę na ręce i wsadził na konia. Unger uczynił to samo z drugą. Poprzecinawszy lassa, na których były uwiązane konie, rzucili się do ucieczki. Wszystko to odbyło się błyskawicznie, w tej samej niema! chwili powietrze rozpruły strzały Komanczów. Zaskoczeni napadem, biegali tam i z powrotem, nie mogąc zorientować się, co zaszło. Pościg rozpoczęli dopiero wtedy, gdy zbiegów unosiły już konie.
Unger i Indianin, którzy znali drogę, jechali przodem. Na wzgórzu czekał vaquero z dwoma końmi.
– Pędź za nami! – krzyknął Unger.
Wśród ciemnej nocy uciekali jeńcy ze swoimi wybawcami, za nimi gnali Komanczowie, usiłując dosięgnąć zbiegów strzałami. Dopiero po wydostaniu się z doliny, na szerokiej prerii, Unger pomyślał o obronie.
– Czy senioritą jeździ konno? – zapytał białą kobietę, którą trzymał przed sobą.
– Tak.
– Oto wodze. Niech pani pędzi naprzód!
Sam wskoczył na konia, prowadzonego przez vaquera. Niedźwiedzie Serce uczynił to samo. Unger i Indianin tworzyli teraz tylną straż, powstrzymując nieprzyjaciół strzałami ze swych strzelb. Szalona ucieczka trwała do rana. Wtedy zobaczyli, że Komanczowie zostali daleko w tyle.
– Może zwolnimy nieco? – zapytał vaquero.
– Nie – odparł Unger. – Musimy mieć za sobą rzekę, wtedy dopiero będziemy bezpieczni.
Teraz też przypatrzył się uważniej swym towarzyszkom.
Jedna była Hiszpanką, druga Indianką. Obydwie odznaczały się niezwykłą urodą.
– Czy ma pani jeszcze siły do tej szalonej jazdy? – zapytał Hiszpankę.
– Ależ nie czuję wcale zmęczenia.
– Jak mam panią nazywać?