Tajemnica mojego syna - ebook
Tajemnica mojego syna - ebook
Mój syn rozproszył mroki najciemniejszej godziny w moim życiu, złagodził wstrząs spowodowany straszną wieścią. Nie wpadł w przerażenie. Nie pozwolił, żeby owładnął nim lęk. Zamiast tego zwrócił się ku Bogu. I posłał nam uśmiech.
ANTONIA SALZANO ACUTIS
Jak być matką świętego? Przed narodzinami syna żyła z dala od Boga. Antonia Salzano Acutis , matka błogosławionego Carla, który swoją wiarą zachwycił i zadziwił świat.
Powstało już wiele biografii i opisujących niezwykłość tego piętnastoletniego chłopca, ale żadna z nich nie poprowadziła nas tak blisko jak świadectwo jego matki . Antonia towarzyszyła swojemu synowi w najtrudniejszych chwilach – w śmiertelnej chorobie. Doświadczała razem z nim bólu i samotności. Jak żyć ze świadomością, że ukochane dziecko umiera? Jak poradzić sobie z tą niewyobrażalną udręką? Jak zaufać Bogu? Dzisiaj ma odwagę dzielić się historią syna, który nawrócił swoich rodziców i pomimo cierpienia nie utracił radości. Autorka odsłania przed nami tajemnice Carla, dla którego Bóg był w centrum życia aż do końca.
Dzięki tej książce możesz wejść w konkretne życiowe sytuacje wyniesionego na ołtarze młodego chłopaka. Pokazują one, jakim sposobem myślenia o ludziach i świecie skutkuje postawienie Boga w centrum. To wyznacznik także dla nas. Błogosławiony Carlo Acutis powtarzał, że Eucharystia jest autostradą do nieba, i faktycznie droga, którą podążał, szybko doprowadziła go do celu, do którego wszyscy zmierzamy.
MICHAŁ JÓŹWIAK,
MISYJNE.PL
Nie ma większego dramatu dla mamy niz śmierć dziecka. Nawet, gdy stara się ona powierzać życie Bogu. Jeśli wierzy, łączy swój płacz z płaczem Maryi pod krzyżem. Ale zawsze TA śmierć rozrywa jej serce. W historii krótkiej choroby i śmierci bł. Carla Acutisa opowieść jego
mamy jest bezcenna. Nie tylko zaświadcza o świętości syna, lecz także pokazuje, w jaki sposób dziecko może przeprowadzić mamę przez własną śmierć. Antonia Salzano Acutis nie wpadła w rozpacz. Jej piętnastoletni Syn zdążył nauczyć ją nieustannie spoglądać w niebo. Ja, jako mama trójki dzieci, jestem jej wdzięczna za podzielenie się tą „tajemnicą syna”.
AGNIESZKA BUGAŁA,
DZIENNIKARKA
Carlo uwielbiał te chwile, gdy wszystko zaczynało się od początku. Miał piętnaście lat. Pierwsze dni września nie nastrajały go nostalgicznie. Nie tęsknił za kończącym się latem, raczej wypatrywał tego, co przyszłość miała w zanadrzu. Chciał znów ujrzeć swoich przyjaciół, kolegów ze szkoły, nauczycieli. Pragnął rzucić się w wir życia. Oczekiwanie – to było jedno z tych słów, które opisywały go lepiej niż inne. Wiedział, że każda chwila może przynieść coś nowego, stać się wielką przygodą. (…) Początek roku szkolnego był czasem beztroski. Byłam gotowa na wszystko, naprawdę wszystko, z wyjątkiem tej zawieruchy, która w sposób nieoczekiwany i gwałtowny wstrząsnęła naszym życiem, nagła jak letnia burza. Jak grom z jasnego nieba. W sobotę 30 września Carlo po raz ostatni poszedł do szkoły. Kiedy po lekcjach opuścił szkolne mury, nie przypuszczałam, że jego noga już nigdy tam nie postanie. Sprawy tak się jednak potoczyły.
FRAGMENT
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67742-29-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(Lineamenta XI Zgromadzenia Ogólnego Synodu Biskupów, 2005)1
„PRZYGOTUJ SIĘ, BO NIE WYJDĘ STĄD ŻYWY”
Wrzesień 2006 roku. Parę tygodni w Santa Margherita Ligure tudzież pobyt w Asyżu, gdzie każdego roku spędzaliśmy kilka miesięcy, dobiegły końca. Skończyły się też nasze wakacje. Mój syn Carlo jak co roku udał się przed wyjazdem na grób św. Franciszka, żeby prosić o łaski i opiekę w nowym roku szkolnym. Był bardzo rozczarowany, gdy nie pozwolono mu wejść. Tamtego dnia bazylikę zamknięto wcześniej i Carlo nie miał innego wyjścia, jak tylko pomodlić się na zewnątrz.
Mediolan jak zwykle tętnił życiem. Na ulicach roiło się od zagonionych ludzi, każdy z tysiącem spraw na głowie. Biegali tam i z powrotem. Sierpień i sezon urlopowy były już tylko wspomnieniem. Carlo uwielbiał te chwile, gdy wszystko zaczynało się od początku. Miał wówczas piętnaście lat. Pierwsze dni września nie nastrajały go nostalgicznie. Nie tęsknił za kończącym się latem, raczej wypatrywał tego, co przyszłość miała w zanadrzu. Chciał znów ujrzeć swoich przyjaciół, kolegów ze szkoły, nauczycieli. Pragnął rzucić się w wir życia. Oczekiwanie – to było jedno z tych słów, które opisywały go lepiej niż inne. Wiedział, że każda chwila może przynieść coś nowego, stać się wielką przygodą.
Po powrocie do domu znaleźliśmy wśród korespondencji książkę od zaprzyjaźnionego wydawcy. Rzecz dotyczyła młodych świętych. Carlo chciał od razu przystąpić do lektury. Biorąc książkę do rąk, rzucił: „Wystawa poświęcona tym ludziom to byłoby coś!”. Wystawy lubił pasjami. Stworzył ich mnóstwo, a jedna, poświęcona cudom eucharystycznym, zdobyła uznanie na całym świecie. Przygotowywał wystawy na komputerze i wrzucał je do Internetu, aby obiegły całą ziemię, nie tylko Mediolan. Tym sposobem zaspokajał przemożne pragnienie głoszenia wszem wobec Dobrej Nowiny. Nieodparcie pragnął ukazywać w pełnym świetle piękno wiary chrześcijańskiej, czynić dobro niezależnie od okoliczności i wiernie wypełniać jedyny w swoim rodzaju, oryginalny plan, jaki Bóg u zarania dziejów przeznaczył każdemu z ludzi. „Wszyscy rodzimy się jako oryginały, ale wielu z nas umiera jako kserokopie” – to zdanie nie przez przypadek było mu szczególnie drogie.
Tamta książka wywarła na nim ogromne wrażenie. Zawierała historie pełne heroizmu, opowieści o młodych ludziach, którzy nazbyt wcześnie stracili – czy może: złożyli w ofierze – swoje życie. Tym, co uderzało najbardziej, była ich wiara, ufność wbrew wszelkim przeciwnościom, zaufanie do Boga, który, choć przyzwala na cierpienie i udręki, kocha nas bezgranicznie i nigdy nie opuszcza. Mimo że życie nie szczędziło im trudności ani zgryzot, zachowali pogodę ducha i zawsze potrafili znaleźć właściwą drogę. To przesłanie fascynowało Carla. Odnajdywał się w nim. Pamiętam, że właśnie w owym czasie mocno wspierał koleżankę ze szkoły, która borykała się z poważną chorobą. Jej rodzice przeżywali katusze, bo z początku nie było wiadomo, co dokładnie jej dolega. Podejrzewano, że to może być białaczka. Carlo dzwonił do niej przez całe lato. Mówił, żeby zdała się na Pana i nie wpadała w panikę. Na szczęście okazało się, że to zwykła mononukleoza. „Z tego widać, że Bóg potrzebuje cię jeszcze na ziemi”, zażartował Carlo, rozmawiając z chorą przez telefon.
Mój syn też nie tryskał wtedy zdrowiem. Doskwierały mu bóle w kościach, a na nogach pojawiły się niewielkie sińce. Nic jednak nie wskazywało na to, że to może być coś poważnego. Był zapalonym sportowcem i składaliśmy te problemy na karb wzmożonej aktywności fizycznej. Zresztą on sam też nie przywiązywał do nich wagi. Jednym słowem, żyliśmy względnie spokojnie.
W połowie września zaczęła się szkoła. Tamte dni zapisały się w mojej pamięci jako wyjątkowo świetliste. W Mediolanie nadal panowało lato i zdawało się, że jesień nie chce nadejść. W słoneczne wieczory lubiliśmy chadzać do parku Sempione na długie spacery. Początek roku szkolnego był dla nas czasem beztroski. Przepełniały mnie radość i pogoda ducha. Byłam gotowa na wszystko, naprawdę wszystko, z wyjątkiem tej zawieruchy, która w sposób nieoczekiwany i gwałtowny wstrząsnęła naszym życiem, nagła jak letnia burza. Jak grom z jasnego nieba.
W sobotę 30 września Carlo po raz ostatni poszedł do szkoły. Kiedy po lekcjach opuścił szkolne mury, nie przypuszczałam, że jego noga już nigdy tam nie postanie. Sprawy tak się jednak potoczyły. Był uczniem klasy o profilu humanistycznym w Instytucie Leona XIII w Mediolanie, prowadzonym przez ojców jezuitów. Owego dnia wrócił do domu bardzo zmęczony. Miał zajęcia z wychowania fizycznego i nauczyciel kazał mu biegać dookoła boiska do gry w piłkę nożną. Myśleliśmy, że to z tego powodu opadł z sił. W każdym razie po południu doszedł do siebie na tyle, żeby razem ze mną wyprowadzić na spacer do parku nasze ukochane czworonogi: Briciolę, Stellinę, Chiarę i Polda.
Nazajutrz rano ja, mąż i moja matka postanowiliśmy wybrać się do restauracji. Ktoś polecił nam gospodę nieopodal Venegono, małej miejscowości, w której pobierają nauki przyszli księża z diecezji mediolańskiej. Kiedy Carlo przyszedł do kuchni na śniadanie, zauważyłam, że na białku jego prawego oka pojawiła się czerwona plamka. Zbagatelizowałam to, doszedłszy do wniosku, że musiało go przewiać. Przed wyjazdem do Venegono poszliśmy na Mszę Świętą. Po nabożeństwie Carlo poprosił, żebyśmy razem zmówili Suplikę do Madonny w Pompejach. Ta modlitwa była dla niego bardzo ważna. Dobrze znaliśmy naszego syna. Od najmłodszych lat był szczerze oddany Najświętszej Dziewicy. Lubił o tym mówić, często też modlił się za Jej orędownictwem i nas zachęcał do tego samego. Posłuchaliśmy jego rady. Nasza wiara od kilku lat przeżywała renesans. Dzięki Carlowi odkryliśmy ją ponownie. To on doprowadził nas do Pana. Zanim do tego doszło, uczestniczyłam w Mszy Świętej zaledwie trzy razy: w dniu chrztu, w dniu pierwszej Komunii Świętej i w dniu ślubu. O mężu mogłabym powiedzieć to samo, choć za sprawą praktykujących rodziców częściej zdarzało mu się bywać w kościele. Nie byliśmy przeciwni wierze, nic z tych rzeczy. Po prostu przywykliśmy do życia bez niej. Podobnie jak wielu ludzi robiliśmy różne rzeczy, nie znając ich głębszego sensu, znaczenia. Seneka ukuł dla tego rodzaju egzystencji bardzo trafną definicję: „Największa część życia schodzi nam na postępkach złych, duża część na bezczynności, a całe życie na czynieniu czegoś innego ”¹. Pojawienie się Carla w naszym życiu było jak proroctwo, bodziec do tego, żeby zmienić perspektywę, wyjść poza schematy, szukać głębi.
Po mszy wsiedliśmy do samochodu. Pojechaliśmy do Venegono i zjedliśmy na świeżym powietrzu. Briciola, Stellina, Chiara i Poldo dotrzymywali nam towarzystwa. Po obiedzie wybraliśmy się na przechadzkę po pobliskim lesie. Nazbieraliśmy sporo kasztanów. Torba aż pękała w szwach. Promienie słońca sączyły się spomiędzy gałęzi drzew, sprawiając, że atmosfera była niemal baśniowa. Spuściliśmy psy ze smyczy. Do dziś pamiętam, jak beztrosko hasały wśród krzaków. Carlo od czasu do czasu rzucał im gałęzie i cieszył się, kiedy przynosiły je z powrotem. Uśmiechał się od ucha do ucha, uszczęśliwiony. Z tamtym dniem wiążą się przepiękne wspomnienia. Przywodzi mi on na myśl radość i światło.
Wieczorem, gdy byliśmy już w domu, Carlo dostał gorączki. Miał trzydzieści osiem stopni. Podałam mu aspirynę i zdecydowałam, że nazajutrz nie pójdzie do szkoły.
Poniedziałek 2 października. Zadzwoniłam do pediatry i poprosiłam, żeby zbadała Carla. Przyjechała niemal natychmiast. Okazało się, że gardło jest lekko zaczerwienione. Lekarka przepisała antybiotyk i wyszła. Nie byłam szczególnie zmartwiona, zwłaszcza że dotarły do mnie wieści, że pół klasy choruje na grypę. Doszłam do wniosku, że Carlo też się zaraził.
Reszta dnia upłynęła spokojnie. Zmówiłam z synem różaniec. Często mnie o to prosił. Nieraz się zdarzało, że pośród codziennych zajęć robił sobie przerwę na modlitwę. Jego relacja z Bogiem była bardzo zażyła; wszystko robił z myślą o Panu. Mawiał, że modlitwy pomagają mu odzyskać energię i z jeszcze większym wigorem zabrać się za rutynowe obowiązki. Odrobił zadanie domowe i włączył komputer, żeby popracować nad swoimi wystawami. Gorączka nie chciała spaść, on jednak nie tracił fasonu.
Z powodu podwyższonej temperatury kolację zjadł u siebie. Dotrzymywaliśmy mu towarzystwa. Ni stąd, ni zowąd rzucił: „Ofiarowuję swoje cierpienia za papieża, za Kościół i za to, żeby nie iść do czyśćca, tylko prosto do raju”. Uznaliśmy, że się z nas naigrawa. Zawsze był wesoły i jowialny. Przekonani, że żartuje, nie potraktowaliśmy jego słów poważnie. Wydawało się, że wypowiedział je, aby poprawić nam humor. Gorączka nie spadała, ale też nie rosła. Carlo od najwcześniejszych lat miał problemy z gardłem i zawsze potrzebował co najmniej tygodnia, żeby wrócić do pełni sił. Dlatego zachowywaliśmy spokój.
Środa 4 października. W szkole miała się odbyć prezentacja strony internetowej, którą mój syn stworzył latem, żeby wspomóc dobroczynną działalność jezuitów na rzecz ubogich i potrzebujących. Carlo został zaproszony, ponieważ był za pan brat z komputerem i biegle znał skomplikowane programy informatyczne. Poza tym był młody i jezuici doszli do wniosku, że swoim przykładem skłoni innych nastolatków do dobrowolnego angażowania się na rzecz bliźnich. Dowiedziałam się, że wszyscy członkowie komisji do spraw wolontariatu, w dużej mierze złożonej z rodziców uczniów, byli pod wielkim wrażeniem werwy mojego syna, jego inwencji i pasji. Mamy zachwycały się postawą i charyzmą Carla. Oczarował je swoją uprzejmością, swadą i zapałem.
Carlo zawsze wiele robił dla potrzebujących. Pomagał im każdego dnia, gdy tylko okoliczności temu sprzyjały. To było dla niego naturalne jak oddychanie. Otaczał szczególną czcią świętych, którzy poświęcali się dla najuboższych. Zanotował kilka wypowiedzi m. Teresy z Kalkuty, które szczególnie zapadły mu w serce:
Wielu ludzi rozmawia o biednych, ale tylko nieliczni rozmawiają z biednymi… Nie szukajcie Jezusa w dalekich krajach, bo Jego tam nie ma. Jest blisko nas. Jest z nami!… Jeżeli tylko nauczycie się patrzeć, odnajdziecie Kalkutę na całym świecie. Ulice tego miasta prowadzą do drzwi każdego człowieka. Wiem, że chcielibyście pojechać do Kalkuty, ale tych, którzy są daleko, łatwiej jest darzyć miłością. Znacznie trudniej kochać tych, którzy żyją obok nas.
Jezuici postanowili, że prezentacja witryny poświęconej wolontariatowi odbędzie się mimo nieobecności Carla. Wczesnym popołudniem zadzwonili z informacją, że wszystko poszło jak najlepiej, a strona zrobiła furorę. Powiedzieć, że sprawili mu tym przyjemność, to za mało. Carlo aż promieniał! Robienie czegoś dla innych zawsze go cieszyło.
Poszłam do sklepu i kupiłam czekoladowe ciastka z okazji dnia św. Franciszka. To była nasza tradycja. Carlo za nimi przepadał. Tamtego dnia też chętnie się częstował. Nadal doskwierało mu zmęczenie, ale swoim zwyczajem nie przestawał się uśmiechać. Nie chciał nas martwić.
Czwartek 5 października. Rano u syna wystąpił lekki obrzęk gruczołów ślinowych. Znów zadzwoniłam do lekarki. Przyszła i oświadczyła, że to prawdopodobnie świnka. Poradziła, żebyśmy nadal podawali mu antybiotyki. Tak też uczyniliśmy. Nazajutrz czekała nas jednak kolejna niespodzianka. Krwiomocz. Za namową pediatry zawieźliśmy próbkę moczu do laboratorium przy pobliskiej klinice. Wyniki były krzepiące: wyglądało na to, że nie dzieje się nic złego.
Kiedy syn cierpiał na ból gardła i miał podwyższoną temperaturę, często pojawiały się u niego lęki nocne – pavor nocturnus. To dość powszechne u dzieci i nastolatków zaburzenia snu, objawiające się parasomnią i koszmarami. Dlatego gdy Carlo chorował, w nocy nie odstępowałam go na krok. Spałam na materacu nieopodal jego łóżka. Pamiętam, że w nocy z 3 na 4 października śniło mi się, że jestem w kościele. Był tam również św. Franciszek z Asyżu. U góry, na sklepieniu, ujrzałam twarz mojego syna. Była ogromna. Święty Franciszek spojrzał na nią i powiedział, że Carlo stanie się bardzo ważną postacią dla Kościoła. Wkrótce potem się obudziłam.
Myśli o tym śnie towarzyszyły mi przez cały ranek. Uznałam go za coś w rodzaju przepowiedni, znak, że mój syn zostanie księdzem. W istocie wiele razy dzielił się ze mną tym pragnieniem, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że właściwie zinterpretowałam sen.
Kolejnej nocy znów spałam w jego pokoju. Przed zaśnięciem zmówiłam różaniec. Potem, gdy zaczęłam już zapadać w sen, moich uszu dobiegły słowa: „Carlo umiera”. Pomyślałam, że to nie jest dobry głos i że nie powinnam przywiązywać do niego większej wagi. Tak też zrobiłam.
Sobota 7 października. Carlo obudził się o świcie. Chciał iść do łazienki, ale okazało się, że nie jest w stanie się poruszyć. Nie potrafił wstać z łóżka, to było ponad jego siły. Dotknęła go ostra astenia². Zawołał mnie i poprosił o pomoc. Ja i mój mąż z wielkim mozołem doprowadziliśmy go do łazienki. Ogarnięci trwogą, postanowiliśmy zasięgnąć porady dawnego pediatry Carla. Był nim pewien znany w Mediolanie profesor, obecnie już emeryt, którego darzyliśmy ślepym zaufaniem. Kazał natychmiast zawieźć syna do kliniki De Marchi, w której przez wiele lat pełnił funkcję ordynatora. Okazał nam dużo życzliwości. Zadzwonił do szpitala i kiedy tam dotarliśmy, lekarze już na nas czekali. Porozmawiał nawet z ordynatorem, a zarazem specjalistą w zakresie hematologii dziecięcej. Trzeba było niezwłocznie przeprowadzić badania i sprawdzić, co jest nie tak.
Przewiezienie Carla do szpitala nastręczyło nam sporych trudności. Rajesh, który zazwyczaj pomagał nam w pracach domowych, akurat miał dzień wolny. Postanowiliśmy posadzić naszego syna na krześle obrotowym, które stało przy jego biurku. Jakimś cudem zdołaliśmy dowieźć go do windy, a następnie wsadzić do samochodu. Pamiętam, że wzdłuż ulic Mediolanu biegły barierki, bo nazajutrz miał się tam odbyć maraton. Dotarliśmy do kliniki pośród tysięcznych trudności. Dwaj pielęgniarze przybiegli i zabrali Carla do środka. Serdeczni w obejściu, nie szczędzili nam krzepiących słów. Troskliwie zajęli się nami i naszym synem.
Wchodziłam do kliniki z mętlikiem w głowie. Przypomniałam sobie, że byłam tam już dawniej, gdy w 1996 roku ówczesny pediatra Carla zaszczepił go przeciwko żółtaczce typu B. Szpital wywarł na mnie wtedy ponure wrażenie, ponieważ specjalizował się w leczeniu schorzeń onkologicznych u dzieci. Profesor powiedział, że mamy, których pociechy chorowały, mogły liczyć na wsparcie ludzi z zewnątrz. Udzielający go wolontariusze odbywali szkolenia w ramach Grup Balinta. Ich pomysłodawca, Michael Balint, zajmował się głównie pracą lekarzy, ale w Mediolanie jego metoda została rozszerzona również na zewnętrznych wolontariuszy. Chodziło przede wszystkim o psychologiczną pomoc chorym dzieciom i ich rodzicom, trwanie u ich boku i wspieranie ich w trudnym czasie. Pamiętam, że profesor zasugerował mi dołączenie do grupy. Jego propozycja wywołała u mnie gwałtowny niepokój i lęk. Na samą myśl o chorych dzieciach i ich mamach ciarki przechodziły mi po plecach. Czułam, że nie jestem gotowa na tego rodzaju przeżycie, a silne skłonności do hipochondrii tylko pogłębiały strach. Znałam siebie na tyle, żeby wiedzieć, że natychmiast postawię się w położeniu tamtych kobiet, co z pewnością byłoby bolesne. Po latach zrozumiałam, że przez ofertę profesora Pan chciał mnie w jakiś sposób przygotować na chorobę syna. Wierzę, że Bóg daje nam od czasu do czasu „przedsmak” czegoś, co pewnego dnia stanie się naszym udziałem. Jak słusznie podkreślał Jan Paweł II, zawsze trzeba pamiętać, że „przyszłość zaczyna się dziś, nie jutro”. Jedynie Pan wie, co tak naprawdę się wydarzy i jaki będzie miało finał. Życie to wielka tajemnica, czasem jednak niebo zsyła nam znaki. Dzisiaj wiem, że ówczesne słowa profesora były jak pierwsze ostrzeżenie: oto ból, z którym będziesz się musiała zmierzyć.
Tamtego ranka miałam także inne myśli. Gdy dwaj pielęgniarze wnosili Carla do kliniki, odwróciłam się instynktownie i spojrzałam na drugą stronę ulicy. Mój wzrok przykuł kościół Barnabitów, w którym są przechowywane relikwie św. Aleksandra Sauliego. Dobrze znałam tę świątynię, ale owego dnia wywarła na mnie szczególne wrażenie. Jakiś głos podszeptywał: „Odwróć się, spójrz!”. Nagle wszystko stało się jasne: los zrządził, że św. Aleksander Sauli właśnie tamtego roku pojawił się w życiu Carla. 31 grudnia w Mediolanie zwyczajowo odbywa się tak zwane losowanie świętych . Legenda głosi, że wylosowana postać towarzyszy losującemu przez cały następny rok. Dlatego warto dowiedzieć się czegoś o jej życiu i niejako się z nią zaprzyjaźnić. Carlowi zawsze trafiało się to samo: albo Święta Rodzina, albo Jezus, albo Matka Boża. Trochę się z niego w związku z tym naigrawaliśmy; mówiliśmy mu, że „ma chody”. Jednak owego roku przypadł mu w udziale św. Aleksander Sauli, biskup i barnabita z XVI wieku, patron młodzieży, którego liturgiczne wspomnienie obchodzi się 11 października. Ten dzień miał okazać się przełomowy również dla mojego syna… W każdym razie uderzył mnie fakt, że naprzeciwko kliniki De Marchi znajdował się właśnie ten kościół.
Przed przekroczeniem progu szpitala poleciłam jeszcze Carla św. Aleksandrowi.
Wciąż żyją w mojej pamięci słowa, które ordynator wypowiedział tuż po pierwszych badaniach: „Nie ma żadnych wątpliwości co do tego, że Carlo cierpi na białaczkę typu M3, zwaną też ostrą białaczką promielocytową”. Lekarz nie owijał w bawełnę; wyjaśnił z poważną miną, że choroba rozwija się po cichu, dając objawy dopiero w ostatnim stadium, niejako bez ostrzeżenia, i że nie jest dziedziczna. Schorzenie powoduje błyskawiczne namnażanie się komórek nowotworowych, co zaburza gospodarkę krwinkami. Carlo musiał zostać w szpitalu i bezzwłocznie poddać się leczeniu, żeby mieć jakiekolwiek szanse na przeżycie. Mój syn usłyszał dokładnie to samo. Lekarze niczego przed nim nie ukrywali.
Po wyjściu ordynatora Carlo nie podupadł na duchu. Pamiętam, że uśmiechnął się szeroko i rzekł: „Pan trochę mną potrząsnął!”. Jego postawa, umiejętność pogodnego stawienia czoła tej sytuacji, zadziwiła mnie. Do dzisiaj mam w pamięci jego promienny uśmiech. Porównałabym go do kogoś, kto wszedłszy do ciemnego pokoju, zapala światło. Nagle wszystko wokół rozbłyskuje i nabiera kolorów. To właśnie zrobił Carlo: rozproszył mroki najciemniejszej godziny, złagodził wstrząs spowodowany straszną wieścią. Nie wpadł w przerażenie. Nie pozwolił, żeby owładnął nim lęk. Zamiast tego zwrócił się ku Bogu. I posłał nam uśmiech.
Kolejną rzeczą, jaka mnie uderzyła, było jego opanowanie. Myślę, że dobrze wiedział, że sytuacja jest rozpaczliwa, i ufnie zdał się na Tego, który zwyciężył śmierć. Czasem zdarza mi się myśleć o tamtych chwilach. Zastanawiam się, co wówczas czuł mój syn. I jedyne, co przychodzi mi do głowy, to stwierdzenie, że „tylko Chrystus wie, co człowiek nosi w swoim wnętrzu”. „On jeden to wie!”, jak powiedział Jan Paweł II w homilii na rozpoczęcie pontyfikatu. Zresztą pogoda ducha była jedną z tych cech, które najlepiej opisują krótkie życie Carla. Jego radosne usposobienie i jowialność były zaraźliwe. Nawet w najbardziej mrocznych momentach potrafił koić lęk i podnosić na duchu. Wesołość, spokój i opanowanie po prostu z niego biły. „Radość żyje wewnątrz, cicha i głęboko zakorzeniona. To siostra powagi; gdzie jest jedna, tam jest i druga”, pisał Romano Guardini.
Carlo zawsze był optymistą. Nawet gdy wszystko zdawało się walić, nie tracił nadziei i nie popadał w rozpacz. Ewangelicki teolog Dietrich Bonhoeffer na krótko przed śmiercią, gdy przebywał w obozie Flossenbürg, napisał w liście: „Nikt nie powinien gardzić optymizmem rozumianym jako wola przyszłości, nawet gdyby miał kogoś sto razy wprowadzić w błąd. Optymizm jest warunkiem zdrowego życia i nie można dopuścić, żeby coś go skaziło”. Tę samą myśl, choć w innych okolicznościach i ubraną w inne słowa, wyraził swego czasu Jan Paweł II: „Nie popadajcie w rozpacz! Jesteśmy ludem Paschy, a «Alleluja» to nasza pieśń”.
Zaledwie kilka minut później Carlo trafił na oddział intensywnej terapii. Założono mu kask tlenowy, żeby łatwiej mu się oddychało. Nie był zadowolony, ponieważ kask ograniczał jego ruchy i utrudniał odkrztuszanie. CPAP – oto jak fachowo nazywa się maska, którą podczas pandemii COVID-19, nękającej świat od 2020 roku, zwykliśmy widywać w szpitalach. Carlo zwierzył mi się, że ten przyrząd mocno dał mu się we znaki i że ofiarował swoje cierpienia w intencji nawrócenia grzeszników. Widząc, jak wielu ludzi korzysta z maski w związku z zakażeniem koronawirusem, ustawicznie sięgałam pamięcią do roku 2006, kiedy to umarł mój syn, i stwierdziłam, że głębokie rany z tamtych potwornych dni nadal krwawią.
Pozwolili mi przebywać na oddziale intensywnej terapii tylko do pierwszej w nocy. Później Carlo musiał zostać sam. Zanim wyszłam, poprosił, żebyśmy razem zmówili różaniec. Zależało mu na tym, choć niemal nie był w stanie mówić. To były dla mnie straszne chwile. Wersety z Księgi Hioba rozbrzmiewały w moim wnętrzu i nijak nie mogłam ich zagłuszyć: „«Dał Pan i zabrał Pan. Niech będzie imię Pańskie błogosławione!» W tym wszystkim Hiob nie zgrzeszył i nie przypisał Bogu nieprawości” (Hi 1, 21–22)³. Pan pozwalał, żeby działo się to, co się działo. Z jednej strony chciałam błogosławić i przyjąć Boże wyroki, z drugiej nie mogłam pogodzić się z myślą, że mój jedyny syn cierpi w szpitalnym łóżku, a ja jestem zupełnie bezsilna.
Zrodziło się we mnie pragnienie złożenia Jezusowi ofiary. Chciałam, żeby ludzie coraz goręcej kochali sakrament Eucharystii, i postanowiłam, że jakkolwiek potoczy się dalsze życie Carla, ofiaruję moje dotkliwe cierpienia w tej intencji. Mój syn ukochał Eucharystię całym sercem, a jego miłość udzieliła się i mnie. Modliłam się i cierpiałam, aby ci, którzy nie poznali miłości Jezusa Chrystusa, mogli choć raz jej doświadczyć. Szczególnie chodziło mi o drogi i zaprzyjaźniony naród izraelski.
Już jako dziecko zawarłam znajomość z wieloma osobami z tego kręgu kulturowego. W Rzymie, moim rodzinnym mieście, miałam żydowskie koleżanki. Mieszkaliśmy w centrum, a ostatnie piętro naszej kamienicy zajmowała pewna żydowska rodzina. Pozostawaliśmy w serdecznych stosunkach i miałam sposobność poznać całą wspólnotę. Nasi sąsiedzi byli spokrewnieni z rabinem. Zdarzało mi się bywać na różnych uroczystościach, często jeździliśmy też razem na wakacje. Choć to może się wydawać dziwne, żydowskie zwyczaje znałam lepiej niż katolickie. Zdumiewało mnie to, że nie jadali mięsa wieprzowego i z wielką skrupulatnością przestrzegali wszelkich nakazów, jakie narzucała im religia. Rygorystyczne podejście do reguł i zakazów świadczyło w moim mniemaniu o silnej wierze. Później, gdy studiowałam w Londynie, zaprosiłam do siebie pewną młodą Żydówkę. Pochodziła z Brukseli. Poznałam ją, ponieważ przez jakiś czas była związana z moim belgijskim przyjacielem. Mieszkali razem, ale ich związek się rozpadł. Dziewczyna nagle straciła dach nad głową i nie do końca wiedziała, co ze sobą począć. Nie opływała w dostatki i pamiętam, że była rozbita. Ogarnięta współczuciem, zaproponowałam, żeby się do mnie wprowadziła. Zostałyśmy bliskimi przyjaciółkami. Nauczyła mnie mówić po francusku, a ja się odwdzięczyłam, ucząc ją włoskiego. Za jej pośrednictwem nawiązałam kontakt z funkcjonującą w stolicy angielską wspólnotą żydowską. Ponownie mogłam się przekonać, że ci ludzie zasługują na miłość i szacunek. Oto dlaczego tamtej nocy, gdy mój syn męczył się na oddziale intensywnej terapii, ofiarowałam swoje cierpienia również za nich. To był spontaniczny gest i sądzę, że wydał owoce. Ścieżki Boga często są niezbadane, nie od razu dostrzegamy efekty naszych uczynków i modlitw. Jednak niebo prędzej czy później odpowiada. Tak chce Bóg.
To była ciężka noc. Zostałam z mamą w klinice, żeby być na miejscu, gdyby coś się wydarzyło. Udało mi się jednak przekonać męża, żeby wrócił do domu i odpoczął. O świcie poszłam na Mszę Świętą do kościoła Barnabitów. Chciałam prosić Pana i Najświętszą Dziewicę o pomoc. W modlitwach zwróciłam się także do św. Aleksandra Sauliego. Carlo nauczył mnie, że święci zawsze są tuż obok i jeśli będziemy modlić się za ich wstawiennictwem, przyjdą nam w sukurs. Tak też uczyniłam.
Wkrótce potem wróciłam do kliniki. Pozwolono mi zobaczyć syna. Nadal miał kask. Było widać, że cierpi. Przyznał, że nie spał zbyt dobrze. Lekarz, który się nim opiekował, wystąpił o przewiezienie go do szpitala św. Gerarda w Monzy, który specjalizuje się w białaczce tego typu. Nie wpuszczono nas do karetki, ale lekarz okazał się bardzo życzliwy i odwiózł naszego syna osobiście. Mój mąż, mama i ja pojechaliśmy za nimi samochodem. Tuż po przybyciu do Monzy Carlo przeszedł zabieg, który miał na celu oddzielenie krwinek czerwonych od białych. Operacja się powiodła.
Udaliśmy się na jedenaste piętro, na oddział hematologii dziecięcej, gdzie przydzielono nam pokój numer jedenaście. Oddział wywarł na mnie wielkie wrażenie. Dysponował nowoczesną kuchnią i mnóstwem różnych udogodnień. Powiedziano mi, że mieszkały na nim mamy chorych dzieci. Niektóre przebywały tam od lat. Zaczęłam oswajać się z myślą, że i mnie może to spotkać. Carlo był ciężko chory i nie mogłam wykluczyć, że zostanie w szpitalu na długo.
Pielęgniarze położyli mojego syna na nowym łóżku. Odwiedziła nas pani zajmująca się nauczaniem zdalnym. Oświadczyła, że Carlo będzie mógł kontynuować naukę w szpitalu i nie straci roku. Syn poprosił o sakrament namaszczenia chorych. Pielęgniarki wezwały kapelana, który przy okazji udzielił nam Komunii Świętej. Parę dni później zjawił się ponownie.
Carlo głęboko wierzył w sakrament namaszczenia chorych. Przyjął go więcej niż raz. Pewnego dnia zapisał w komputerze:
Namaszczenie chorych (a nie, jak dawniej, ostatnie namaszczenie). Chwila śmierci, bez względu na to, czy człowiek się jej spodziewa, czy też nie, dla większości ludzi jest źródłem zgryzoty. Nigdy nie jesteśmy przecież dostatecznie czyści. Ani gotowi. Właśnie dlatego istnieje odpowiedni sakrament, a także specjalne modlitwy. Jednak wierzący również muszą się w porę przygotować. Właściwie całe życie powinno być przygotowaniem do śmierci. Nie wolno nam ulegać straszliwym pokusom i panice czy popadać w zniechęcenie, lecz nie możemy także pewnych rzeczy pomniejszać bądź lekceważyć. Zawsze potrzebny jest złoty środek, równowaga, która karmi się zaufaniem i dryfuje ku portom nadziei. Niech druga cnota teologalna będzie dla nas latarnią i źródłem siły. Pismo Święte przestrzega, że będziemy musieli zdać rachunek z nadziei, która jest w nas.
Kiedy pojawia się choroba albo wydano na nas nieodwołalny wyrok śmierci, trzeba zdać się na Bożą wolę. Co więcej, głębokie współuczestnictwo w męce i śmierci naszego Pana jest doskonałym ćwiczeniem. Święty Paweł pisał, że dopełnia ono niedostatek cierpień Chrystusa. To oznacza, że Ciało Mistyczne nieustannie wspina się na Kalwarię i co rusz musi się borykać z niewygodą, prześladowaniem i przeciwnościami. Męka, podobnie jak stworzenie, trwa nadal. Tak będzie po kres świata, tego świata. Współudział w cierpieniu jest dobrodziejstwem dla całego ludu Bożego. Boleściom, ofiarom i męczeństwu nie ma końca. Ten nieustający cykl łączy się z cyklem Mszy Świętych, których w sumie odprawia się pięć na sekundę. „Jezus moją Komunią”, „Jezu, łączę się z mszami na świecie”. Jakże płodne są te akty strzeliste! Dlaczego nie mielibyśmy czynić z nich użytku?
Pamiętam, że zarówno pielęgniarki, jak i lekarze byli zdumieni postawą Carla. Mój syn na nic się nie skarżył. Miał opuchnięte nogi i ręce, ale kiedy przywieziono go do sali z oddziału radiologii, gdzie przeszedł badanie tomografem, uparł się, że sam pokona odległość pomiędzy noszami a łóżkiem. Za nic w świecie nie chciał narazić pielęgniarek na niedogodności. Zawsze taki był: nawet w najbardziej krytycznej sytuacji myślał o innych, nie o sobie. Wciąż mam w pamięci trudności, jakich nastręczyło mu samodzielne przejście na łóżko. Mimo to nie przestał się uśmiechać. Często powtarzał: „Nie ja, ale Pan”. Albo: „Nie miłość własna, lecz chwała Boga”; „Smutek to wzrok zwrócony na samego siebie, szczęście to wzrok zwrócony na Boga”. Jak donośnie musiały rozbrzmiewać w nim te słowa!
Pielęgniarki i lekarz, który właśnie miał dyżur, ponownie założyli mu kask tlenowy. Zapytali, jak się czuje, a wtedy uśmiechnął się i odparł: „Dobrze, wielu ludzi cierpi dużo bardziej niż ja”. Wymienili niedowierzające spojrzenia; wiedzieli, jak bolesna jest białaczka tego typu, i odpowiedź Carla wprawiła ich w zdumienie. Bóle dokuczały również innym pacjentom. Były nieznośne, uporczywe. Carlo zdawał się posiadać nadludzką siłę. Pomyślałam, że jedynie trwała, bliska więź z Bogiem może wyjaśnić taki hart ducha. To nie był chwilowy heroizm, ale efekt relacji, którą mój syn pielęgnował każdego dnia, o każdej godzinie. Można by rzec, że zapracował na swój spokój, gdy całymi latami żył w Bożym świetle, wciąż prosząc Pana o opiekę, nieustannie łaknąc Jego blasku. Wielu z tych, którzy widzieli go w szpitalu, powiedziało mi później, że wywarł na nich ogromne wrażenie. Nadludzko silny, uśmiechnięty wbrew wszelkim przeciwnościom, nie okazywał cierpienia i dla nikogo nie był zawadą. Chrześcijański filozof Blaise Pascal miał osiemnaście lat, kiedy, przykuty do łóżka wskutek ciężkiej choroby, napisał tę piękną modlitwę:
Uczyń tedy, Panie, abym, taki jak jestem, poddał się Twojej woli; abym będąc chory, jak jestem, chwalił Ciebie w moich cierpieniach. Bez nich nie mogę dostąpić chwały; bez nich, mój Zbawco, Ty sam nie byłbyś jej dostąpił. Przez znaki Twoich cierpień poznali Cię Twoi uczniowie . Poznaj mnie tedy jako swego w cierpieniach, które znoszę i w moim ciele, i w moim duchu za grzechy, które popełniłem. Wnijdź w moje serce i w moją duszę, aby cierpieć w nich moje cierpienia⁴.
Carlo stawiał czoła cierpieniu w taki właśnie sposób.
Tymczasem nadszedł wieczór i zapadła noc. Z okien szpitala w Monzy patrzyłam na zachód, w kierunku Mediolanu. Zaczęłam się zastanawiać, czy kiedykolwiek wrócę tam z moim synem. Ja i mama uzyskałyśmy zgodę na spędzenie nocy przy jego łóżku. Około pierwszej zasnęłam na kilka minut. Carlo nie spał, ból był zbyt dotkliwy. Słyszałam, jak prosi pielęgniarki, żeby zbytnio nie hałasowały, abym mogła odpocząć. Chwilę później byłam już obudzona. Mimo wielu wątpliwości i obaw wciąż miałam nadzieję, że mój syn przeżyje. Kurczowo trzymałam się myśli, że jakoś z tego wyjdzie. Ciągle jednak przypominały mi się słowa, które wypowiedział tuż po przyjeździe do Monzy. Pamiętam, że gdy wynieśli go z karetki, spojrzał na mnie i rzekł: „Nie wyjdę stąd żywy, przygotuj się”. Nie chciał, żeby jego śmierć mnie zaskoczyła. Zapewnił, że będzie mi dawał znaki z góry i że nie powinnam się martwić. Dobrze wiedział, ile dla mnie znaczy i jak głęboko wszystko przeżywam. Myślę, że największej zgryzoty przysparzała mu właśnie świadomość, że zostanę na świecie sama, bez niego. Chciał mnie w jakiś sposób ostrzec, sprawić, że jego śmierć nie spadnie na mnie jak grom z jasnego nieba.
Tuż przed zapadnięciem w śpiączkę powiedział, że lekko boli go głowa. Nie wpadłam w panikę, bo mimo dotkliwego cierpienia nie tracił pogody ducha. Kilka chwil później uśmiechnął się i zamknął oczy, żeby już nigdy ich nie otworzyć. Wydawało się, że zasnął, ale to była śpiączka wywołana krwotokiem mózgu, który w ciągu zaledwie kilku godzin doprowadził do śmierci. Gdy czynności mózgu ustały, lekarze stwierdzili śmierć kliniczną. Była godzina siedemnasta czterdzieści pięć, 11 października 2006 roku. Na ten sam dzień przypadała również rocznica śmierci świętego opiekuna Carla, Aleksandra Sauliego.
Miałam wrażenie, że śnię. Nie mogłam uwierzyć w to, co się dzieje. Carlo odszedł tak szybko! Czy to w ogóle możliwe? Umarł i nic nie można było na to poradzić. Taka była rzeczywistość. Pan powołał go do siebie, gdy Carlo miał piętnaście lat i całe życie przed sobą, był pełen energii, radości i blasku. Chcieliśmy podarować jego organy, ale nie było to, niestety, możliwe. Białaczka poczyniła spustoszenie w organizmie.
Lekarze zdecydowali, że nie odłączą Carla od respiratora dopóty, dopóki jego serce samo nie przestanie bić. Odesłali nas do domu, zapewniając, że skontaktują się z nami, gdy tylko to nastąpi. Jakiś czas później otrzymaliśmy wiadomość, że serce zatrzymało się o godzinie szóstej czterdzieści pięć. Był 12 października, wigilia ostatniego objawienia Matki Bożej w Fatimie. Uznaliśmy, że to nie może być zbieg okoliczności. Byliśmy zdruzgotani utratą jedynego syna, ale podtrzymywała nas na duchu nadzieja, że to nie jest ostateczne rozstanie, że odtąd Carlo będzie nam bliższy niż kiedykolwiek i pewnego dnia spotkamy się w lepszym życiu.
Pamiętam, że ja i mój mąż do ostatnich chwil wierzyliśmy, że Pan dokona cudu i przywróci naszemu synowi zdrowie. Tak się jednak nie stało. Zaraz po telefonie ze szpitala poszliśmy do pokoju mojej matki, która mieszkała z nami, aby ją powiadomić, że serce przestało bić. Odparła, że już o tym wie. Usłyszała głos Carla, który mówił: „Babciu, jestem w niebie, pośród aniołów. Jest mi tutaj bardzo dobrze. Nie płacz po mnie, bo ja zawsze będę obok”.
Rankiem 12 października szpital w Monzy udzielił nam zgody na zabranie ciała do domu. Obowiązujące w Mediolanie przepisy na to zezwalały. Ludzie z zakładu pogrzebowego wszystkim się zajęli. Pokój Carla zmienił się w kostnicę. Ciało spoczęło na łóżku. Wpatrywałam się w nie i nie mogłam uwierzyć, że mojego syna już nie ma.
Tymczasem wiadomość o jego śmierci obiegła całą dzielnicę. Dotarła do szkoły, do znajomych i przyjaciół, a nawet na ówczesne komunikatory, takie jak Messenger. Wszyscy koledzy, od przedszkola po liceum, zostali powiadomieni. Wieści krążyły z ust do ust, wywołując zdumienie i niedowierzanie. W naszym domu zaroiło się od ludzi. Każdy chciał zobaczyć Carla, pożegnać się z nim. Tym, co najgłębiej zapadło mi w pamięć, jest fakt, że w tamtym strasznym czasie częściej zdarzało mi się pocieszać niż być pocieszaną. Dzisiaj jestem za to wdzięczna, bo podnosząc innych na duchu, prosząc, żeby nie tracili wiary, ponieważ dla Carla rozpoczęło się nowe życie, sama nie poddawałam się rozpaczy. Cierpienie stało się mniej nieznośne. Pocieszanie innych w tajemniczy, lecz realny sposób ukoiło ból, zmieniając go w dar. Jak przypomina Pismo Święte, Bóg „nas pociesza w każdym naszym ucisku, byśmy sami mogli pocieszać tych, co są w jakimkolwiek ucisku, tą pociechą, której doznajemy od Boga” (2 Kor 1, 4). Słuchałam własnych słów i sama się sobie dziwiłam. Straciłam jedynego syna, a mimo to udawało mi się wlewać nadzieję i spokój w serca ludzi, którzy złożyli mu wizytę przed pogrzebem.
Wśród wielu osób, które nas odwiedziły, była także dziewczynka w żółtej bluzie, przyjaciółka Carla. Na widok koloru żółtego ożył w mojej pamięci epizod, do którego doszło, gdy byłam jeszcze dzieckiem. Powróciłam na chwilę do dawnych lat i nagle zdałam sobie sprawę, że choć wyparłam te wspomnienia, to już kiedyś musiałam zmierzyć się ze śmiercią.
Był rok 1979. Jak każdego lata pojechałam w odwiedziny do mojej babci, która spędzała wakacje w Anzio, nadmorskiej miejscowości nieopodal Rzymu. Tam czekały już na mnie rzymskie przyjaciółki, zażywające odpoczynku w tym samym miejscu. Jedna z nich przedstawiła mi starszą koleżankę. Dziewczynka miała na imię Claudia. Była niezwykle urodziwa, wielkoduszna, czysta i szczera. Pamiętam, że w deszczowe dni nosiła żółte gumowce i pelerynę, dokładnie w tym samym kolorze co bluza przyjaciółki Carla. Właśnie skończyła czternaście lat. Pomimo różnicy wieku szybko nawiązała się między nami głęboka przyjaźń.
Wakacje dobiegały końca. Tuż przed moim powrotem do Rzymu Claudia gorąco zapragnęła pokazać mi targowisko, na którym można było znaleźć wiele nietuzinkowych bibelotów. Umówiłyśmy się, że pójdziemy tam nazajutrz wczesnym rankiem. Miałyśmy się spotkać przed jej domem. Mieszkała w niewielkiej willi blisko morza. Poszłam do niej z inną przyjaciółką. Czekałyśmy kilka minut, ale Claudia się nie zjawiła. W końcu zadzwoniłyśmy na domofon. Ni stąd, ni zowąd z domu wyłonił się jakiś człowiek z surową miną. Szedł tak zamaszystym krokiem, że niemal nas potrącił. Nigdy nie zapomnę tej mrocznej, wręcz groźnej postaci. To był łysy mężczyzna w średnim wieku, którego widok prawie przejmował lękiem. Widząc, że stoimy przed domem, nieco zziębnięte w rześkiej, porannej bryzie, zatrzymał się i oświadczył z powagą: „Claudia nie żyje”. To rzekłszy, oddalił się dziarsko, bez słowa wyjaśnienia. Nigdy się nie dowiedziałam, kim był. Być może lekarzem, który stwierdził zgon. Trudno powiedzieć.
W każdym razie uznałyśmy, że żartuje. Nawet nie przeszło nam przez myśl, że to może być prawda. Czekałyśmy dalej. Czas płynął i w końcu zrobiło się późno. Doszłyśmy do wniosku, że Claudia musiała o nas zapomnieć. A może jeszcze się nie obudziła? Postanowiłyśmy zadzwonić ponownie. Ktoś otworzył drzwi, nie pytając, kim jesteśmy. Co tchu wbiegłyśmy po schodach na pierwsze piętro. W domu zastałyśmy mamę Claudii i jej starsze siostry. Płakały rzewnymi łzami. Ojca nie było, pojechał do Rzymu w sprawach zawodowych. Claudia zmarła we śnie. Miała wylew krwi do mózgu. Jej mama powiedziała nam, że poprzedniego dnia skarżyła się na lekki ból głowy. W nocy nadeszła śmierć. Wsłuchiwałam się w tę opowieść skamieniała z rozpaczy. Próbowałam coś powiedzieć, ale głos wiązł mi w gardle. Wielki poeta Heinrich Heine w jednej z pieśni ze zbioru Heimkehr (Zmierzch bogów – Götterdämmerung) zawarł wersety, które dobrze opisują moje odczucia z tamtych ponurych chwil, gdy wydawało mi się, że
krzyk straszny w dali
Wyje jak huk piorunów, z łoskotem się wali
Wszystko, niebo i ziemia⁵.
Ten sam krzyk Munch przedstawił na płótnie, które uchodzi za manifest egzystencjalnego niepokoju, a zarazem symbol wszystkich wstrząsających światem tragedii. Ilekroć patrzę na ten obraz, myślę o Claudii i poczuciu zagubienia, jakiego doświadczyłam tamtego ranka.
Co ciekawe, istnieje określenie na córki i synów, którzy tracą rodziców (sierota), a także na żony i mężów, którzy tracą współmałżonka (wdowa, wdowiec), ale próżno byłoby szukać terminu opisującego rodzica, którego dziecko umiera. To przecież najbardziej przeciwna naturze, najstraszniejsza rzecz, jaka może się człowiekowi przydarzyć.
Powiem to raz jeszcze: byłam zagubiona i zdruzgotana. Ziemia usunęła mi się spod nóg! Ni stąd, ni zowąd wszelka radość prysła i głęboki ból zagościł w moim sercu, przepełniając je bezbrzeżnym smutkiem. Myślałam o ojcu Claudii, który o niczym nie wiedział, i trwogą przejmowała mnie świadomość, że żona będzie musiała przekazać mu te wieści.
Nagle, w jakiś tajemniczy sposób, coś się we mnie zmieniło. Zebrałam się w sobie i zaczęłam w miarę możności podnosić na duchu mamę i siostry zmarłej. Mówiłam im piękne rzeczy, z każdą chwilą bardziej zdumiona. Skąd brały się tamte słowa? Jakim cudem byłam w stanie je wypowiadać? Powiedziałam, że Claudia na pewno jest w raju, w towarzystwie aniołów i Najświętszej Dziewicy. Zdania płynęły z ust niemal wbrew mojej woli. Nie wiem, czy naprawdę w to wierzyłam, czy tylko udawałam, że wierzę, ale udało mi się osiągnąć cel: ból stał się mniej dotkliwy.
Dziewczynka w żółtej bluzie nieświadomie ożywiła wspomnienia, które – choć były bolesne – skłoniły mnie do przemyśleń i kazały wysnuć wniosek, że poprzez śmierć Claudii Pan przygotował mnie na przedwczesną stratę syna. Czasem potrzeba tragedii, żebyśmy poznali swoją prawdziwą wartość. Zadziwiłam samą siebie. Zdumiewała mnie siła, jaką w sobie znalazłam, i to, że podobnie jak kiedyś byłam w stanie pocieszać innych. Z jedną wszakże różnicą: słowa, jakimi próbowałam pokrzepiać tych, którzy przyszli pożegnać mojego syna, były owocem wiary. Weszłam na tę ścieżkę przed laty, przede wszystkim za sprawą Carla, i dostrzegłam nowe perspektywy, opromienione Słowem Bożym. Żółta bluza tamtej dziewczynki przypomniała mi o Claudii. Nie mogłam nie porównać jej z moim synem. Oboje zmarli w wieku, gdy kończy się dzieciństwo i zaczyna dojrzewanie. Charakter obojga dopiero nabierał kształtów; przypominał krajobraz o świcie spowity białym puchem, który przesłania kolory, ale zarazem zdradza drzemiący pod nim potencjał.
Ludzie, którzy przychodzili do nas, żeby pożegnać Carla, przywiedli mi na myśl przyjaciół, którzy złożywszy Claudii ostatnią wizytę, spotykali się ze sobą, aby jakoś przetrawić tę przedwczesną śmierć i ukoić lęk przed wiecznością, właściwy każdemu, kto staje twarzą w twarz z rzeczami ostatecznymi. Ich obecność w pewien sposób ożywiała Claudię. Ugo Foscolo trafnie opisał ten stan w poemacie Groby, zastępując jednak wszelką perspektywę wiary i nadziei w życie pozagrobowe, a także w Boga, mądrego Stwórcę, „miłosną korespondencją zmysłów”.
Przez Claudię po raz pierwszy zetknęłam się, jak powiedziałby św. Franciszek, z „siostrą śmiercią”. Ta nieoczekiwana strata odcisnęła piętno na wielu osobach. Na mnie również. Zdołałam podnieść na duchu najbliższych zmarłej, chociaż moje życie nie upływało wówczas pod znakiem wiary. Po śmierci Carla mimowolnie znalazłam się w tym samym położeniu, ale im dłużej mówiłam, tym głębiej byłam przekonana o prawdziwości własnych słów. Czułam, że Carlo jest blisko i że, pocieszając innych, nie kłamię: mój syn w jakiś tajemniczy sposób był przy mnie. Żył, tyle że w innym wymiarze. Nadzieja przestała być pustym słowem: dla chrześcijan jest ona wiarą w to, czego się pragnie, a czego nie można zobaczyć. Nagle okazało się, że mam punkt zaczepienia, realny i prawdziwy.
Zanim Carlo pojawił się na świecie, nie byłam osobą wierzącą. Urodziłam się i wychowałam w centrum Rzymu. Rodzice zapisali mnie do szkoły prowadzonej przez zakonnice. Tam zdobyłam podstawowe wiadomości z zakresu religii i nauczyłam się kilku modlitw. I tyle.
Podobnie jak wielu moich rówieśników nie przywiązywałam wagi do życia duchowego. Nie pielęgnowałam relacji z Bogiem, która – dzisiaj wiem to z całą pewnością – ma dla człowieka kluczowe znaczenie, ponieważ pozwala mu się realizować. Mogę tylko przyklasnąć temu, co teolog Carlo Molari pisze w Il cammino spirituale del cristiano . Życie wewnętrzne jest jego zdaniem warunkiem samorealizacji. Jedynie pielęgnując swój wymiar duchowy, możemy w pełni poznać własną tożsamość, „czy też, jak mawiał Jezus, imię, które zapisano w niebiosach”. Molari perswaduje:
Stajemy się teraz. W jaki sposób? Poprzez zdobywanie doświadczeń, snucie refleksji, podsycanie pragnień i nawiązywanie relacji. Ćwiczenia duchowe pomagają nam zacieśniać stosunki, zdobywać doświadczenia, stawiać czoła różnym sytuacjom, mierzyć się z chorobą, przeżywać radość i cierpieć tak, żebyśmy dzięki temu cierpieniu pogłębiali własną duchowość i wzrastali jako dzieci Boże.
I dalej:
Oto prawdziwy cel ćwiczeń duchowych, użytecznych nie tylko dla nas, lecz także dla całego świata, dla społeczności, do której należymy, dla miasta, w którym żyjemy, dla naszego pokolenia, dla tych, których spotykamy, i tych, z którymi utrzymujemy relacje, dla podtrzymywania dynamiki, na której opiera się życie ludzkości, aby zamiast ulegać rozkładowi zaowocowało nowymi formami braterstwa.PRZYPISY
------------------------------------------------------------------------
¹ L.A. Seneka, Listy moralne do Lucyliusza, tłum. W. Kornatowski, Warszawa 1961, s. 3 .
² Stan słabości fizycznej i psychicznej organizmu.
³ Wszystkie cytaty biblijne za: Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu. Biblia Tysiąclecia, wyd. 5, Poznań 2015.
⁴ B. Pascal, Modlitwa o dobry użytek chorób, w: tegoż, Myśli, tłum. T. Boy-Żeleński, Kraków 2003, s. 289.
⁵ Zmierzch bogów w tłumaczeniu Aleksandra Michaux.