- promocja
Tajemnica morskiej latarni - ebook
Tajemnica morskiej latarni - ebook
Powieść autorki światowych bestsellerów Santy Montefiore.
Wciągająca historia poróżnionej rodziny, skrywanej przeszłości i miłości, która nigdy nie umiera.
Ellen Trawton ucieka od swojego płytkiego londyńskiego życia i władczej matki, która rozpaczliwie próbuje ją sobie podporządkować. Czy istnieje lepsza kryjówka niż dom pośród surowej scenerii Connemary, zamieszkany przez skrywaną przed rodziną ciotkę, z którą matka Ellen od lat nie utrzymuje kontaktów?
Jednak dzikość i piękno irlandzkiej ziemi skrywają niewyjawione od lat sekrety i zagadkę z przeszłości, której nikt dotąd nie rozwikłał.
Conor Macausland to nieodgadniony, samotny mężczyzna. Jego żona Caitlin zmarła młodo w tragicznym wypadku w starej latarni morskiej, a jej śmierć doprowadziła go do rozpaczy. Kiedy ścieżki Conora i Ellen krzyżują się, rodzi się między nimi uczucie, jednak niespokojny duch Caitlin gotów jest zrobić wszystko, by Conor już nigdy nikogo nie pokochał.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8139-115-3 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Prolog
Już jesień, ale zdaje się, że to jeszcze lato. Słońce mocno przygrzewa i jaśnieje na przejrzystym, bezchmurnym niebie. Rybitwy i siewki harcują po piasku, a pszczoły zbierają nektar w fioletowym wrzoścu, korzystając z grzejących je promieni, szczęśliwe, że nie ma jeszcze przymrozków. Zające szukają schronienia wśród wysokich traw, a motyle, które wylęgły się na skutek nietypowej dla tej pory roku pogody, fruwają nad żółtymi kwiatami kolcolistu w poszukiwaniu pożywienia. Tylko cienie są już dłuższe, a noc, wilgotna, ciemna i zimna, zapada wcześnie.
Stoję na szczycie klifu i wpatruję się w ocean, który sięga końca świata – tam, gdzie woda zlewa się w jedno z niebem, a wieczność jawi się jako woal utkany z bladoniebieskiej mgły. Podmuch wiatru jest lekki jak szept; jest w nim jakaś ponadczasowość, jakby oddech Boga wzywał mnie do domu. Obejmuję wzrokiem szeroką linię wybrzeża Connemary, rozciągającego się w lewo i prawo. Bezludne plaże, miękki aksamit nakrapiany bielą owiec, poszarpane skały w miejscu, gdzie ląd kruszy się, wpadając do morza. Patrzę w dal na wyspę Carnbrey, niewielki kopiec ziemi i skał oddalony ode mnie o niespełna kilometr jak opuszczony piracki statek z innej epoki. Stara latarnia morska nosi wyraźne ślady pożaru, który strawił ją od środka, pozostawiając opustoszałą białą skorupę w miejsce potężnej, dumnej budowli, wskazującej żeglarzom bezpieczną drogę do lądu. Teraz zapuszczają się tam tylko mewy, żeby wydziobywać resztki pechowych krabów i krewetek uwięzionych w skalnych bajorkach i siadać na kruchym szkielecie spalonego drewna, który upiornie skrzypi i jęczy na wietrze. Dostrzegam romantyzm w samotności budynku i stoję jak zahipnotyzowana, tęsknie przywołując wspomnienie pierwszego razu, gdy wkrótce po naszym ślubie wypłynęłam łodzią na zwiady. Już wtedy latarnia była ruiną, ale tak jak oczekiwałam, płynęło z niej tajemnicze ciepło, jak z dziecięcego domku na drzewie, w którym echo wesołych zabaw maluchów rozbrzmiewa długo po tym, jak zebrały rzeczy i poszły do domu. Zagłębiłam się w świecie fantazji, niepomna nasilającego się wiatru i burzących się groźnie fal. Gdy czarne chmury zasnuły niebo i wreszcie zdecydowałam się powiosłować do brzegu, okazało się, że jestem uwięziona niczym rozbitek z roztrzaskanego okrętu. Ale w przeciwieństwie do mnie tacy rozbitkowie zwykle nie mają bohaterskich mężów, przybywających na ratunek w lśniących motorówkach. Do dziś pamiętam wykrzywioną wściekłością twarz Conora i strach malujący się w jego oczach. Nadal czuję dreszcz emocji, jaki przeszedł mnie na widok jego lęku. „Mówiłem, żebyś nigdy nie wypływała tu w pojedynkę” – warknął, ale drżenie w jego głosie szarpnęło mnie za serce. Przycisnęłam usta do warg męża, czując słodki smak jego miłości. Latarnia nigdy nie przestała mnie przyciągać; opustoszałe, pełne romantyzmu miejsce było bardzo fascynujące. W pewnym sensie odzwierciedlało moją osamotnioną, romantyczną duszę.
Teraz mruga do mnie znad fal światłem, którego nie widzi nikt oprócz mnie, i jestem niemal przekonana, że dostrzegam postać ubranego w biel dziecka, biegnącego po trawie z wyciągniętymi rączkami. Cóż, zawsze miałam bujną wyobraźnię. To pewnie tylko duża, pikująca mewa.
Odwracam się nagle – moją uwagę rozproszyli ludzie zmierzający do stojącej za mną kaplicy z szarego kamienia. To kilka minut drogi pod górkę z parkingu i z zaciekawieniem obserwuję, jak ubrani w czerń żałobnicy pną się na wzgórze niczym drepczące za sobą przepiórki. Nasz dom znajduje się poza granicami wioski Ballymaldoon, która może się pochwalić o wiele większym kościołem. Jednak ta targana wiatrem i deszczem kaplica ma w sobie coś szczególnego. Stoi otoczona starymi nagrobkami, owiana legendą, co zawsze mnie urzekało. Krążą wieści, że w czternastym wieku pewien młody żeglarz wybudował ją dla zmarłej żony, aby mogła czuwać nad nim, gdy wypływa w morze. Teraz kamienie nagrobne noszą widoczne ślady niszczycielskich żywiołów, uniemożliwiające odczytanie wyrytych na nich napisów. Lubię sobie wyobrażać, że grób na samym końcu, ten najbliżej szumiących fal, to miejsce spoczynku żony żeglarza. Jasne, że już jej tam nie ma – zostały tylko kości i ubrania, w których złożono ją do grobu. To jednak urocza opowieść i nieraz zastanawiałam się, jaki los spotkał pogrążonego w rozpaczy marynarza. Musiał darzyć żonę wielką miłością, skoro wybudował ku jej pamięci kaplicę. Czy Conor postawi dla mnie świątynię?
Kaplica zapełnia się ludźmi, ale ja trzymam się na uboczu. Widzę moją matkę, spiętą i znużoną jak mizerna czarna kura, kryjącą twarz pod szerokim rondem czarnego kapelusza ozdobionego strusimi piórami. To nakrycie głowy jest zdecydowanie zbyt pretensjonalne na taki skromny pogrzeb, ale ona zawsze starała się zgrywać wielką damę. Jest i ojciec; kroczy przy niej, wysoki i dystyngowany, ubrany w stosowny czarny garnitur. Ma dopiero sześćdziesiąt pięć lat, ale smutek i żal sprawiły, że jego włosy stały się mlecznobiałe, a plecy przygarbiły, przez co wydaje się starszy. Przyjechali z Galway. Ostatnią podróż w te strony odbyli z okazji mojego ślubu z Conorem, ale wtedy cieszyli się, że się mnie pozbywają. Żadna z moich sześciu sióstr się nie pofatygowała. Nie dziwi mnie to – zawsze byłam czarną owcą i już za późno, by coś zmieniać.
Rodzice znikają w kaplicy i zajmują miejsca wśród stałych mieszkańców, a ja się zastanawiam, czy czują wstyd w oślepiającym świetle miłości – tak, tu jestem nią otoczona. Nawet mężczyzna, którego nigdy w życiu nie spodziewałabym się tu ujrzeć, siedzi w milczeniu w ławce, kryjąc swoją tajemnicę za kamienną maską. Podchodzę niepewnie. Rozbrzmiewająca muzyka przyciąga mnie pod same drzwi, jakby wyciągała namacalne ramiona, zamierzając mnie objąć. To stara irlandzka ballada, którą dobrze znam, bo to ulubiona pieśń Conora _Kiedy uśmiechną się irlandzkie oczy_. Na moje usta wypływa smutny uśmiech na wspomnienie podróży helikopterem z Dublina do Connemary, kiedy wszyscy śpiewaliśmy na całe gardła, przekrzykując warkot śmigieł. Naszych dwoje małych dzieci siedziało z wielkimi słuchawkami na uszach, starając się przyłączyć, ale nie mogły nadążyć za słowami.
Szukam schronienia w przeszłości, ale zostaję z niej nagle wyrwana, przenosząc się znów do teraźniejszości, gdzie na ścieżce pojawia się postawna sylwetka o rozwichrzonych włosach – mój mąż. Trzyletni Finbar i pięcioletnia Ida trzymają go mocno za ręce. Ich małe stópki potykają się co jakiś czas, starając się dorównać długim krokom ojca. Jego ciemne oczy skupione są na kaplicy, a na przystojnej, pociągłej twarzy widnieje grymas, jak gdyby już odpierał oskarżenia mamrotane przeciw niemu zza dłoni i oparć ławek. Dzieci zdają się oszołomione. Nie rozumieją. Jak miałyby to pojąć?
Wtem wzrok Finbara pada na mewę o czarnym grzbiecie, spacerującą ścieżką przed nim. Puszcza rękę ojca, by pobiec za ptakiem. Macha ramionami i wydaje świszczące dźwięki, żeby go przestraszyć, ale ten spokojnie podskakuje na trawniku, zachowując jedynie bezpieczną odległość. Ida mówi coś do taty, ale Conor jej nie słyszy. Wbija spojrzenie w kaplicę. Przez chwilę wydaje mi się, że mnie widzi. Patrzy wprost na mnie. Serce bije mi mocniej. Całe moje jestestwo rwie się do niego. Chcę, by wziął mnie w ramiona, tak jak zawsze to robił. Tęsknię za jego dotykiem, tak jak życie pragnie miłości. Jednak wyraz jego twarzy nie zmienia się, więc wycofuję się w cień. Dostrzega tylko cegły i kamień. I własne osamotnienie.
Pragnienie, by przygarnąć do piersi moje dzieci, pali mnie, jakbym była w piekle, i raptem zdaję sobie sprawę, czym ono jest. To nie kraina ognia i cierpienia wewnątrz kuli ziemskiej, ale płomieni i tortur w środku ludzkiej duszy. Moja tęsknota jest ciągła i nie do zniesienia. Nie mogę ucałować ślicznych czółek moich maluszków, musnąć wargami ich skóry, szepnąć do uszu słów miłości. Jestem pewna, że ich serduszka doznałyby ukojenia, gdyby wiedziały, że jestem blisko. A jednak nie mogę dać im znać. Jestem tu uwięziona i tylko bezradnie obserwuję, jak mijają mnie w drodze do kaplicy, krocząc przed trumną niesioną przez sześciu milczących żałobników. Trumną, która w swym dębowym wnętrzu kryje najstraszniejsze kłamstwo.
Jeszcze chwilę stoję na zewnątrz. Z kaplicy dobiega śpiew. Wiatr niesie woń lilii. Słyszę przenikliwy głos ekscentrycznej matki Conora, Daphne, wzbijający się ponad zgodny chór pozostałych żałobników, ale nie czuję rozbawienia, którego zwykle bym doznała. Zamiast tego budzi się we mnie furia, gotująca się, wrząca gdzieś w brzuchu, bo to Daphne jest tu, by naprawiać rozsypane kawałki życia i leczyć pęknięte serce syna, nie ja. Patrzę na Finbara i Idę oraz trumnę, która spoczywa przed nimi, i zastanawiam się, co czują, stając ze śmiercią twarzą w twarz po raz pierwszy w swoim młodym życiu.
Muszę znaleźć sposób, żeby ich powiadomić. Z pewnością mogę zrobić coś, by dowiedzieli się prawdy.
Zbieram się na odwagę jak wojownik przygotowujący oręż. Nie podejrzewałam, że będzie mi aż tak trudno. Sądziłam, że na tym etapie wszystko okaże się o wiele łatwiejsze. Jednak sama jestem sobie winna, więc dzielnie zniosę ból. W końcu znalazłam się tu z własnego wyboru.
Ale teraz się boję. W milczeniu przekraczam próg kaplicy. Śpiew ustał. Ojciec Michael zajmuje miejsce na mównicy i jego smętny głos płynie monotonnie; wierzę, że czuje autentyczny smutek, nie udaje. Zebrani siedzą czujnie, ani drgną. Na chwilę rozpraszają mnie ogromne dekoracje z lilii o długich łodygach, ustawione po obu stronach ołtarza. Wyglądają jak piękne białe trąby wyciągające się bezgłośnie ku niebu. Wibruje w nich wyższa energia, która mnie do nich przyciąga, i muszę zebrać całą siłę woli, by im nie ulec. Jestem niczym strużka dymu ulatująca przez otwarte okno. Skupiam się na swoim celu i bezgłośnie zmierzam ku trumnie. Stoi skąpana w promieniach słońca wpadających przez zakurzone okna, sprawiających wrażenie reflektorów na scenie. Nigdy nie zostałam sławną aktorką, choć niegdyś o tym marzyłam. Ale oto wreszcie doczekałam się momentu chwały. Oczy wszystkich zwrócone są na mnie. Powinnam pławić się w ich oddaniu, ale czuję tylko frustrację i rozpacz – i żal, to prawda: dławi mnie poczucie żalu. Bo już za późno.
Odwracam się i patrzę wprost w twarze zebranych. A potem krzyczę – najgłośniej, jak potrafię. Głos rozbrzmiewa w kaplicy pełną mocą, odbija się od wiekowych ścian i sufitu, ale tylko ptaki na zewnątrz słyszą mój wrzask i w panice podrywają się w powietrze. Conor nie odrywa wzroku od trumny; ból wykrzywia mu twarz. Finbar i Ida siedzą między ojcem a babką, matką Conora, nieruchomi jak figurki z wosku, a ja obejmuję wzrokiem trumnę, w której spoczywa moja śmierć. Rozumiecie, śmierć, ale nie moje życie – bo to ja nim jestem, a jestem wieczna.
Nikt nie ma pojęcia, że oto stoję tu przed nimi jako aktorka, która złożyła już ostatni ukłon i zeszła ze sceny. Truizm niesie w sobie prawdę. Mój kostium i maska leżą w tej trumnie, bo ktoś przez pomyłkę uznał, że to ja, a mój mąż i dzieci opłakują mnie, jakbym odeszła. Jak mogą myśleć, że kiedykolwiek bym ich opuściła? Nie zrobiłabym tego za wszystkie skarby niebios. Miłość do nich trzyma mnie tutaj, gdyż jest potężniejsza od najmocniejszego łańcucha. Dociera do mnie, że miłość jest wszystkim – to nasze jestestwo, choć nie zdajemy sobie z tego sprawy.
Podchodzę do dzieci i wyciągam rękę, ale stanowię jedynie najdelikatniejsze drżenie, jak światło, więc niczego nie czują, nawet ciepła mojej miłości. Przytulam twarz do ich buzi, ale nie są świadome mojej bliskości, bo nie mam oddechu, który połaskotałby ich skórę. Odczuwają jedynie stratę, a ja nie mogę ich pocieszyć ani otrzeć ich łez. Moje własne łzy płyną wewnątrz, bo jestem duchem, zjawą, widmem – nieważne, jak mnie nazwiecie. Nie mam namacalnego ciała, więc ból odczuwam w duszy. Owładnięta furią, ciskam się po kościele, licząc na jakąś reakcję. Rzucam się wokół jak oszalały pies, ale jestem tylko szeptem i nikt poza ptakami nie słyszy, jak wyję.
Najdziwniejsze w umieraniu jest to, że nie ma w nim nic dziwnego. W jednej chwili żyłam sobie spokojnie, w następnej znalazłam się poza swoim ciałem. Była to najnaturalniejsza rzecz pod słońcem, jakbym setki razy wcześniej poza nie wykraczała, tylko o tym nie pamiętała. Byłam po prostu zaskoczona, że stało się to tak wcześnie, kiedy miałam jeszcze tyle spraw do załatwienia. Nie czułam bólu ani strachu. Przynajmniej nie w tamtym momencie. Prawdziwe cierpienie miało dopiero nadejść. To, co opowiadają o świetle i bliskich, którzy przychodzą, by cię odprowadzić, to prawda. Nikt nie wspomina jednak o tym, że ma się wybór. Ja postanowiłam zostać.
Ojciec Michael odchrząkuje i spojrzeniem wilgotnych oczu obejmuje poważne twarze zebranych.
– Caitlin jest teraz z Bogiem, spoczywa w pokoju – mówi, a we mnie rodzi się niemożliwa do urzeczywistnienia chęć wyrwania mu z rąk Biblii i rzucenia jej na podłogę. – Pozostawiła w żałobie męża Conora oraz dwoje dzieci, Finbara i Idę, których kochała całym swym gorącym, szlachetnym sercem. – Zwraca się teraz bezpośrednio do moich dzieci i mówi z wielkim przejęciem: – Choć odeszła do Jezusa, pozostawiła z nimi część siebie: miłość, którą będą nosić w sercach przez całe życie.
„Ale ja jestem czymś więcej niż tylko wspomnieniem! – chcę krzyknąć. – Jestem bardziej rzeczywista niż wy. Moja miłość jest silniejsza niż kiedykolwiek i stanowi wszystko, co mi pozostało”.
Nabożeństwo dobiega końca i żałobnicy wychodzą gęsiego na zewnątrz, by pochować mnie na przykościelnym cmentarzu. Chciałabym spocząć przy żonie żeglarza, ale składają mnie przy kamiennym murze trochę dalej w dół zbocza. To niemal farsa patrzeć, jak trumna znika w głębi ziemi, podczas gdy ja siedzę na trawie nieopodal. Byłoby to nawet śmieszne, gdyby wokół nie panował przejmujący smutek. Conor wrzuca do dołu białą lilię, a moje dzieci ofiarowują własnoręczne rysunki, po czym wycofują się w cień taty i przytulają lękliwie do jego nóg, blade i zapłakane. Jestem zmęczona próbami zwrócenia na siebie ich uwagi. Pojedyncza mewa zbliża się do mnie podskakując, ale przeganiam ją, czerpiąc przyjemność z faktu, że reaguje.
Tu, gdzie jestem, czas nie istnieje. Właściwie dopiero teraz zdaję sobie sprawę, że czasu nie ma też tam, gdzie wy się znajdujecie. Jest tylko i wyłącznie chwila, która trwa. Rzecz jasna, na Ziemi obowiązuje pewien psychologiczny czas, który jest w użyciu, żeby można było planować dzień jutrzejszy i pamiętać wczorajszy, ale to tylko sfera abstrakcji; rzeczywistość jest tylko tu i teraz. Tak więc dni, tygodnie, lata nic dla mnie nie znaczą. Rozciąga się przede mną tylko wieczna teraźniejszość, w której obserwuję rozpad wszystkiego, co kocham.
Zdaje się, że wraz z moją śmiercią życie uleciało i z zamku Ballymaldoon. To tak, jakbyśmy umarli razem. Patrzę na mężczyzn za kierownicami dużych vanów wjeżdżających na podjazd pod dębami, które tłoczą się wzdłuż drogi, tworząc pomarańczowo-czerwony tunel. Z jego sklepienia sypią się delikatne liście, trzepocząc na wietrze jak ćmy. Po obu stronach drogi ciągnął się niegdyś niski mur z szarych kamieni, mający za zadanie zagrodzić drogę owcom, których jednak nie ma tu, odkąd niemal dwadzieścia lat temu Conor kupił zamek i przylegające do niego ziemie, więc teraz pola zarosły dziko. Wolę je takie. Wpatruję się w wysokie trawy kołysane wiatrem – z oddali wyglądają jak fale dziwnego, zielonego oceanu. Ciężarówki podjeżdżają pod zamek, gdzie wojska Cromwella stanęły cztery wieki temu, żeby zdobyć go dla pewnego oficera w nagrodę za jego lojalność. Teraz zastęp silnych mężczyzn przybył, by wywieźć cenniejsze obrazy i meble, jako że Conor zabija okna deskami i rygluje drzwi – przenosi się do mniejszego domu nad rzeką. Zawsze był samotnikiem; to częste w przypadku ludzi twórczych, ale teraz widzę, jak chowa się jeszcze bardziej w głąb siebie. Nie jest w stanie mieszkać tu beze mnie, bo to ja tchnęłam życie w te mury, ale już nie żyję.
Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w tym zamku, przycupniętym jak kwarc dymny u stóp góry. Wyobrażałam sobie, jak na potężne szare mury wspinali się niegdyś książęta przybywający na ratunek królewnom więzionym w maleńkich celach w wieży, wznoszącej się ponad dachem jeżącym się wieżyczkami. Oczami wyobraźni widziałam łabędzie sunące po jeziorze i zakochanych leżących na brzegu, by w promieniach zachodzącego słońca podglądać ptasie zaloty. Puszczając wodze fantazji, patrzyłam, jak trzy koziołki z norweskiej baśni przeprawiają się przez stary kamienny mostek, nieświadome, że poniżej, w mroku, czai się głodny troll. Przywoływałam obrazy rycerzy i dam nawiedzających długie korytarze wyłożone czerwonymi dywanami, ani przez chwilę nie podejrzewając, że dołączę do ich grona, uwięziona pragnieniem w moim sercu. Nigdy nie przypuszczałam, że umrę młodo.
Patrzę bezradnie, jak większość elementów, które własnoręcznie dobierałam z największą starannością, jest podnoszona, wynoszona i układana w coraz wyższe sterty na ciężarówkach pod nadzorem naszego zarządcy Johnny’ego Byrne’a i jego syna Joego. Czuję, jakby rozbierali mnie na części, kawałek po kawałku, i od nowa układali moje członki w trumnie; tym razem odczuwam to z całą pewnością. Stół biblioteczny z dębu ogłowionego w stylu Jerzego VI, lustro w pozłacanej ramie, zestaw dwudziestu krzeseł do jadalni w stylu Jerzego IV, które wylicytowałam w domu aukcyjnym Christie’s. Marmurowe popiersia, chińskie lampy, moje biurko z klonowego drewna. Hebanowe komody, wiktoriańskie fotele i sofy, niemieckie donice ogrodowe, leżanka w stylu regencji, hinduskie dywany – biorą wszystko, zostawiając tylko przedmioty bez wartości. Następnie sięgają po obrazy i druki, odsłaniając wyblakłe kwadraty na ogołoconych ścianach, a ja wzdrygam się, zażenowana ich brakiem delikatności, jakby ci siłacze zdzierali ubranie z kobiety.
Obawiam się, że zaraz usuną największy skarb – mój portret, którego namalowanie Conor zlecił tuż po ślubie słynnemu irlandzkiemu malarzowi Daraghowi Kelly’emu. Pyszni się nad głównym kominkiem w holu. Mam na sobie moją ulubioną szmaragdową suknię wieczorową, pod kolor oczu, a rude włosy spływają lśniącymi falami na ramiona. Byłam piękna, to prawda. Ale uroda zdaje się na nic, gdy leży się dwa metry pod ziemią. Wpatruję się w malowidło, nie mogąc oderwać oczu od twarzy, która kiedyś należała do mnie, ale na zawsze zniknęła z tego świata. Nie, nie ma sensu ciskać się po zamku jak wtedy, w kaplicy, bo i tak nie usłyszy mnie nikt poza duchami, które z pewnością tak jak ja czają się w zakamarkach tego czyśćca. Jestem przekonana o ich obecności, choć jeszcze żadnego nie spotkałam. Chyba chciałabym je ujrzeć, bo doskwiera mi samotność.
A jednak obraz zostaje na swoim miejscu jako jedyny w całym zamku. Nie mogę powstrzymać przypływu dumy, kiedy po zaryglowaniu drzwi jestem już sama, by podziwiać piękność, którą kiedyś byłam. Znajduję pocieszenie w portrecie, jakbym miała przed sobą kostium, w który mogę się wśliznąć, żeby znów stać się sobą.
Conor z dziećmi przenoszą się do Reedmace House, zbudowanego nad rzeką, blisko kamiennego mostka, gdzie spacerują wytworzone przez moją wyobraźnię koziołki i czai się troll. Matka Conora, Daphne, wprowadza się do nich, żeby ich doglądać. Powinnam się cieszyć, że dzieci mają miłą i troskliwą babcię, ale nie potrafię się wyzbyć zazdrości i żalu. To ona je tuli i całuje, a nie ja. Kąpie je i pomaga szczotkować zęby, co było niegdyś moją rolą. Czyta im do snu. Gdy ja to robiłam, zmieniałam głos, by pasował do postaci w bajce. Ona czyta monotonnie, bez mojego polotu, i widzę, że maluchy szybko się nudzą i żałują, że to nie ja. Wiem, jak bardzo tęsknią, bo płaczą cichutko w łóżkach i wpatrują się w moje zdjęcie, które Conor powiesił im w pokoju. Nie mają pojęcia, że ani na chwilę ich nie odstępuję. Nie wiedzą, że zawsze będę przy nich, dopóki ich życie nie przeminie.
I czas mija. Nie mam pojęcia, jak szybko. Pory roku następują po sobie. Dzieci rosną, stają się wyższe. Conor spędza czas w Dublinie, ale nie ma filmów do produkcji, bo zabrakło mu już chęci i zapału. W pustym zamku zagnieżdża się chłód, gdy deszcz i wiatr sieką mury tak samo jak skały na wzgórzu. Ja wtapiam się w otoczenie jak rośliny i drzewa; poza ptakami nie mam z kim rozmawiać. I wtem, pewnej nocy, Finbar mnie widzi.
Śpi niespokojnie. Jak co noc siedzę w nogach jego łóżka, obserwując, jak z każdym oddechem jego pierś unosi się i opada delikatnie, rytmicznie. Jednak dziś chłopiec przewraca się z boku na bok. Wiem, że śni o mnie.
– Już dobrze, kochanie – mówię, jak już nieraz mówiłam z oddali mojego świata. – Jestem tutaj. Tuż przy tobie.
Nagle chłopiec siada i patrzy na mnie szeroko otwartymi oczami. Wlepia wzrok wprost we mnie. Nie przeze mnie, ale we mnie. Jestem tego pewna, bo jego spojrzenie obejmuje moje włosy, nos, usta, całe ciało. Pełne zdumienia, spija każdy szczegół mojej postaci, a ja jestem równie zaskoczona jak synek.
– Mama? – szepcze.
– Mój syneczku – odzywam się.
– To naprawdę ty?
– To ja.
– Ale… ty żyjesz.
Uśmiecham się jak ktoś, kto posiadł przecudną tajemnicę.
– Tak, Finbarze. Nie umarłam. Śmierci nie ma. Daję słowo.
Czuję lekkość w sercu, widząc, jak jego policzki rumienią się z radości.
– Nigdy mnie nie zostawisz?
– Nigdy, przenigdy, Finbarze. Wiesz, że cię nie opuszczę. Zawsze będę przy tobie. Zawsze.
Z podekscytowania zaczyna się wybudzać i powoli przestaje mnie widzieć.
– Mamo… mamusiu… jesteś tu jeszcze?
– Jestem tu – zapewniam, ale już mnie nie widzi.
Przeciera oczy.
– Mamo!
Jego krzyk budzi Daphne, która wbiega do sypialni w koszuli nocnej. Finbar wciąż wlepia we mnie wzrok, starając się dostrzec mnie w mroku.
– Finbarze! – podnoszę głos. – Finbarze, wciąż tu jestem!
Daremny trud. Stracił mnie.
– To sen, Finbarze – uspokaja malca Daphne, łagodnie układając go w łóżku.
– Wcale nie, babciu. To było naprawdę. Mama siedziała na moim łóżku.
– Śpij dalej, kochanie.
Jego głosik staje się mocniejszy, a lśniące od łez oczy mrugają w bezgranicznym zdumieniu.
– Była tu. Jestem tego pewien.
Daphne wzdycha i gładzi go po głowie.
– Może i tak. W końcu jest teraz aniołem, prawda? Myślę, że zawsze jest w pobliżu i nie spuszcza cię z oka.
Wiem, że w to nie wierzy. Na szczęście jej słowa zadowalają Finbara.
– Pewnie tak – mruczy, po czym zamyka oczy i odpływa w sen.
Daphne przez chwilę czuwa przy nim. Czuję jej smutek, ciężki jak deszcz. Potem wstaje i wychodzi z pokoju, a ja znów zostaję sama. Tylko tym razem w moim sercu tli się iskierka nadziei. Skoro ujrzał mnie raz, może uda się znowu?ROZDZIAŁ 2
2
Na dole Peg siedziała przy kuchennym stole i czytała gazetę, jedząc kromkę z serem. Wzrok dziewczyny natychmiast zatrzymał się na groźnie wyglądającym ptaku, przycupniętym na oparciu krzesła ciotki. Miał pióra czarne jak smoła, ale oczy jasne jak kwarc.
– To pewnie kolejny przyjaciel? – spytała, wysuwając dla siebie krzesło jak najbardziej oddalone od ptaszyska.
– A, tak, to moja kawka – roztkliwiła się Peg. – Wykarmiłam ją, gdy wykluła się z jajka, no i tak już ze mną została. Regularnie próbuję ją odgonić, ale zawsze wraca. Nie da się jej pozbyć. – Roześmiała się i Ellen zrozumiała, że ciotka wcale nie chciałaby, żeby ptak odfrunął. – Napijesz się teraz herbaty?
– Bardzo chętnie, dziękuję. – Ptak nie spuszczał oczu z gościa. – Jak ma na imię?
– Kafka – przedstawiła go Peg ze śmiechem. – Może trochę dziwnie jak na ptaka, ale pasuje mu.
Słysząc swoje imię, Kafka sfrunął na stół i zaczął dziobać okruszki herbatnika, które zostawiła tam dla niego gospodyni. Był tak wielki, że puszka na ciastka wydawała się przy nim małą miseczką.
– Masz mnóstwo zwierząt.
– Nie umiem odmawiać, w tym cały problem. W dodatku wszyscy o tym wiedzą. Każde bezdomne czy ranne stworzenie przynoszą na mój próg. – Peg podała Ellen kubek z herbatą. – Mleko jest w dzbanku. O szóstej wpada Oswald na kieliszek wina. Ten to nie pociągnie na samej herbatce. Trzymam butelkę clareta na lodówce specjalnie dla niego, ale jeśli masz ochotę, częstuj się śmiało. Jutro przedstawię ci osiołka Charliego, lamę Larry, kury i owce. Mam tylko tuzin owiec. Śnieżka jest moją ulubienicą. Wyrosła już oczywiście na dużą dziewczynkę, ale chowałam ją sama, bo lis zabił jej mamę. Całymi nocami nie spałam przez jej zachcianki. Gorsza niż chłopcy, kiedy byli mali!
Ellen popijała herbatę, czując się dziwnie na miejscu.
– Poza koszmarnym Waflem, mama nie lubi zwierząt.
– Domyślam się, że Wafel to pies. Z takim imieniem mam nadzieję, że to pies.
– Tak, taki malutki.
– Maddie nawet jako dziewczynka zawsze się martwiła, że ubrudzi ubranie. Ludzie chyba wiele się nie zmieniają. Była jak łabędź pośród gęsi.
– Ty nie jesteś gęsią, ciociu! – Ellen się roześmiała.
– W porównaniu z twoją matką bez wątpienia jestem! Urodziła się jako ostatnia i chyba cała uroda czekała na nią. Nie chodzi o to, że to ma jakieś znaczenie. Teraz jestem stara i mądra i wiem, że śliczna buzia w ogóle się nie liczy, jeśli człowiek nie ma pięknego wnętrza.
– Nie sądzę, żeby matkę interesowało czyjekolwiek wnętrze.
– Cóż, kiedyś było dla niej ważne. Zresztą niech robi, co chce, skoro jest szczęśliwa. – Wzruszyła ramionami. – Masz jeszcze ochotę na papieroska, zanim przyjdzie Oswald? Nie lubi zapachu dymu, więc staram się zapalić trochę przed jego wizytą, żeby nie śmierdziało, kiedy się zjawi.
– Z przyjemnością – powiedziała Ellen. Rzeczywiście, Peg nie dorównywała siostrze urodą, ale miała szeroką, przyjazną twarz kogoś, kto zawsze dostrzega w ludziach dobro. – Cieszę się, że cię odnalazłam, ciociu Peg. I pomyśleć, że gdybym nie dotarła do listów, które wysyłałaś do mamy, nigdy nie dowiedziałabym się o twoim istnieniu.
Ciotka podała Ellen paczkę i wsunęła papierosa do ust.
– Nigdy nie jest za późno. Wszystkie rzeki w końcu wpłyną do morza. Próbowała utrzymać nas w tajemnicy, ale trafiłaś tu na własną rękę.
Zapaliły i popijały herbatę w przytulnym cieple kuchni. Peg trajkotała o swojej rodzinie, a jej irlandzki akcent zawijał się wokół słów jak świńskie ogonki; Ellen czuła się ukojona delikatnym wznoszeniem i opadaniem intonacji. Bertie chrząkał przez sen na swojej słomiance, a Pan Borsuk zwinął się w kłębek na poduszce. Kafka wrócił na oparcie krzesła swojej pani, ale przyglądał się Ellen z uwagą, jakby jeszcze nie ufał nieznajomej, która znalazła się pośród nich.
Dziewczyna czuła się w tej kuchni tak wspaniale, jakby to miejsce miało ramiona i ją nimi obejmowało. Londyńska kuchnia rodziców była królestwem pani Leonard. Rodzina spożywała posiłki w jadalni, a pani Leonard gotowała i sprzątała ze stołu. Jako starsza kobieta kucharka należała do pokolenia, które widziało wyraźną granicę między „państwem” a służbą. Podział ten od osiemnastego wieku symbolizowały, obecne w każdym bogatszym domu, drzwi obite zielonym suknem, dzielące kuchnię od salonów, i pani Leonard czuła się za nimi doskonale. Poza nią w posiadłości pracowała pani Roland, gospodyni, która zajmowała mieszkanie w piwnicy, a także Janey, energiczna dziewczyna prosto po studiach, pełniąca funkcję osobistej asystentki Madeline Trawton, choć Ellen trudno było sobie wyobrazić, co dziewczyna robiła całymi dniami, skoro lady sama nie miała żadnej pracy. Ojciec zatrudniał kierowcę, który większość czasu spędzał na wożeniu matki Ellen po sklepach na Bond Street i na charytatywne lunche. Gdy sięgała pamięcią wstecz, jej dzieciństwo było zdominowane przez certyfikowane nianie po najlepszym szkołach, ubrane w szare mundurki. W jej wspomnieniach nie było dnia, w którym rezydencja nie byłaby pełna służby.
Ellen zastanowiła się nad swoim domem. W zasadzie wcale nie był to dom, ale atrapa na pokaz, udekorowana i regularnie upiększana przez słynnego francuskiego projektanta Jacques’a Le Paona, a kuchnia, którą pani Leonard okupowała niczym zaborcza kwoka, stała się miejscem praktycznym i bezosobowym, rzadko odwiedzanym przez członków rodziny. Zupełnie inaczej niż u Peg. Ellen oparła się wygodnie na krześle, powoli stapiając się w jedno z pomieszczeniem. Kuchnia ciotki stanowiła serce domu i dziewczyna z wdzięcznością chłonęła wszechobecną miłość.
Po chwili Peg wstała, żeby otworzyć okno i zagotować w rondlu czarną kawę dla zabicia zapachu dymu. Zerknęła na zegar ścienny, którego dłuższa wskazówka powoli zbliżała się ku dwunastce. Za pięć szósta wyjęła z szafki dwa kieliszki i sięgnęła na lodówkę po na wpół już opróżnioną butelkę clareta. Odkorkowała ją i ostrożnie ustawiła na kawałku drewna przy piecu, żeby trochę ją ogrzać. Pięć minut później w drzwiach wejściowych stanął chudy jak szczapa mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat, w trzyczęściowym tweedowym garniturze, kaszkiecie i okularach.
– Wielkie nieba, to już ta godzina?! – zakrzyknął wesoło, wchodząc do kuchni. – A to pewnie piękna Ellen, która przybyła aż z Miasta Wielkiego Smogu.
– Przedstawiam ci Oswalda, skarbie – powiedziała Peg, a uśmiech rozpromienił całą jej twarz.
Ellen podniosła się i wyciągnęła rękę.
– Miło cię poznać – odezwała się. – Dużo o tobie słyszałam.
W siwych oczach mężczyzny błysnęły zawadiackie ogniki, kiedy ściskał dłoń dziewczyny.
– My, artyści, dogadamy się śpiewająco jak para kaczek na stawie – orzekł. Mówił z angielskim akcentem, doskonałym i eleganckim jak chińska porcelana. Na oko wcale nie wyglądał na malarza. Miał miękkie, czyste dłonie, a tweedowy garnitur i koszula były starannie odprasowane.
Peg pospiesznie postawiła na stole kieliszki, a po chwili wróciła z butelką. Oswald rozsiadł się za stołem i pozwolił, by przyjaciółka nalała mu porządną porcję clareta.
– Czy nie jest uroczo? – Upił łyk, a potem uniósł kieliszek w geście toastu ku Ellen. – Witaj na ojczystej ziemi.
Roześmiała się, już czując sympatię do starszego pana.
– Dziękuję.
– To kraina syren i magii. Niech ci się nie wydaje, że historie, które słyszałaś o Irlandii, to jakieś ludowe bujdy. Nie, nie ma w nich ani odrobiny kłamstwa. Miej oczy otwarte, a na pewno zobaczysz, jak małe zielone skrzaty wyglądają z wrzośca i podkradają monety, które potem chowają w wielkim saganie znajdującym się na końcu tęczy.
– Doprawdy, Oswaldzie, łobuz z ciebie. – Peg śmiała się, podając Ellen kieliszek i zajmując miejsce na krześle z Kafką na oparciu. Postawiła przed sobą szklaneczkę Jamesona, dobrej irlandzkiej whisky, i dzbanek wody. – Nie wierz w ani jedno jego słowo, skarbie. W głowie tylko mu skrzaty i wróżki.
– Wróżki też są, a jakże! – powiedział Oswald poważnie, zniżając głos. Ellen nie była pewna, czy tylko żartuje, żeby dokuczyć ciotce. – Słyszą wszystko – nie dawał za wygraną. – Lepiej trzymaj cenne rzeczy pod kluczem, bo ci je ukradną – ostrzegł, rozglądając się nerwowo wokół.
– Nabiera cię – przerwała mu Peg. – A wypił dopiero łyczek.
– Przecież to prawda. No, przyznaj, Peg. Ciągle mi mówisz, że znalazłaś coś nie na swoim miejscu albo że coś całkiem przepadło.
Potrząsnęła głową.
– W domu pełnym zwierząt raczej trudno się temu dziwić. Bertie ma słabość do błyszczących przedmiotów.
– Złapałaś go na gorącym uczynku?
– Nie, ale wiem, że to on.
– Sama widzisz – brak jakichkolwiek dowodów. Mówię ci, że to wróżki. Ellen poznała już Dylana?
– Jeszcze nie. Pewnie pozna jutro – odparła Peg. Dziewczynie wydawało się, że nieco nerwowym tonem.
Oswald zwrócił się do Ellen z wyjaśnieniem.
– Dylan wie, gdzie pochowały się wszystkie krasnale, i na pewno podzieli się z tobą tą tajemną wiedzą, jeśli postawisz mu szklaneczkę whisky. Jest twórcą jak my, moja droga, w związku z czym ma bardzo wrażliwą duszę, choć niestety na skutek picia robi się coraz bardziej ekscentryczny. Nie można mieć pewności, czy skrzaty, które widzi, nie pływają w trunku w tej jego zachlanej łepetynie. – Uśmiechnął się, ukazując dwa krzywe kły, które nadawały mu wygląd wilka. – Cóż, nadal dysponuje jednak sporą dawką słynnego irlandzkiego uroku. Nie da się nie lubić Dylana.
– To wszystko może być doskonałym materiałem do mojej książki – zauważyła Ellen.
– O, tak. Nie zabraknie ci tu inspiracji – zgodził się Oswald, unosząc brwi. – O czym piszesz?
– O miłości, tajemnicy… no wiesz – odpowiedziała wymijająco. – Szczerze mówiąc, jeszcze nie jestem pewna.
– Im mniej skonkretyzowany plan, tym lepiej. Będziesz mogła wchłonąć atmosferę i pozwolić wyobraźni ponieść cię w nowe, magiczne miejsca. Zapomnij o londyńskich bajeczkach, nie ma na nie miejsce tu, w Connemarze.
Rada Oswalda podniosła Ellen na duchu. Przywykła do tego, że matka studzi jej entuzjazm. Rzeczywiście nie mogła się doczekać, aż zacznie odkrywać okolicę i znajdzie inspirację pośród kamiennych ruin i skalistych wzgórz. Tu, ukrywając się w odległym zakątku Irlandii, mogła spokojnie i bez pośpiechu pomyśleć o swojej pracy. Peg wyglądała na zadowoloną z jej towarzystwa, a William i majaczący na horyzoncie ślub oraz przytłaczająca, autokratyczna matka zostali daleko, w bezpiecznej odległości.
Oswald zdjął tweedowy kaszkiet i został na obiedzie, który ciotka nazywała „herbatą”. Ellen założyła, że mężczyzna chyba często stołuje się u Peg. Dziś zaserwowała gulasz, kapustę na ciepło i ziemniaki w mundurkach, na które mówiła „kartofle” i które wyłożyła na stół, aby każdy sam sobie obrał. Na deser podała domowej roboty placek z syropem z melasy, który okazał się ulubionym przysmakiem Oswalda, czego jednak nikt by się nie domyślił, sądząc po jego mizernym wyglądzie. Przypominał tatarak zakończony kępą kręconych siwych włosów.
Po kolacji wyszedł z Ellen do holu i pokazał jej obrazy, które ofiarował Peg, tłumacząc, że ilekroć miał kłopot z uzbieraniem pieniędzy na czynsz, równoważył to swoim dziełem.
– Przyjdzie dzień, kiedy te widoczki będą warte majątek i Peg stanie się niewyobrażalnie bogata.
– I co mi z tego przyjdzie?! – zawołała Peg z kuchni.
– Sama nie wiesz, co dla ciebie dobre.
– Pieniądze przynoszą tylko zgryzotę. Świetnie mi się żyje bez nich, dziękuję pięknie.
– Pieniądze niewiele mają wspólnego z życiem w szczęściu, trudno się z tym nie zgodzić, ale jednak sprawiają, że żyje się wygodniej, gdy gonisz za szczęściem – odparł. A potem zniżył głos i wskazał na obraz przedstawiający latarnię morską, jeszcze zanim strawił ją ogień.
– Oto twoja tajemnica – szepnął, pukając w płótno paznokciem.
– Peg opowiedziała mi o pożarze.
– Straszliwa historia. Biedna dziewczyna. Była taka młoda… niewiele starsza od ciebie… a jaka ładna! Płomiennie rude włosy spływające kaskadą po plecach, zielone oczy, mleczna cera, ale diabeł pod skórą. Było w niej też coś z dziecka. Chyba znała się z wróżkami i skrzatami. – Zachichotał i jeszcze ściszył głos. – Ale nie powtarzaj tego Peg. Nie przyzna się, że wierzy w takie rzeczy.
– Ciocia mówiła, że ten mąż…
– Conor, tak, biedaczysko. Ja na jego miejscu dawno bym stąd czmychnął… wytykany przez wszystkich palcami i obrzucany milczącymi oskarżeniami o morderstwo. Ma jednak dom ukryty gdzieś na terenie posiadłości i nikomu nie pokazuje się na oczy. Nie wchodzi w relacje z nikim, a większość czasu spędza w Dublinie… przynajmniej tak mi się wydaje. Odnosił wielkie sukcesy jako producent filmowy, ale chyba niewiele osiągnął po śmierci Caitlin. Dzieci posłał do szkoły w mieście.
– Podobno mieszkali w zamku.
– Tak, też go malowałem. Ciekawe miejsce. Johnny i Joe zabiorą cię tam, żebyś mogła się rozejrzeć. Dla powieściopisarki to chyba wymarzona sceneria.
– Już czuję się zainspirowana – zapewniła entuzjastycznie.
– Nie masz chłopaka?
– Nie – skłamała, krzyżując ręce na piersi.
– To obronny gest – zauważył celnie Oswald.
– Miałam, ale to już skończone.
– Ach, więc zostawiłaś jakiegoś nieszczęśnika w Londynie ze złamanym sercem, tak? – Posłał jej ciepły uśmiech, zerkając znad szkieł okularów. – Cóż, lepiej złamać mu serce teraz, niż potem unieszczęśliwiać was oboje.
Ellen pomyślała, że najboleśniej pęka chyba serce jej matki.
Pomogła ciotce przynieść tacę z kawą. Gospodyni już wcześniej rozpaliła w kominku i zaciągnęła zasłony. W pokoju przyjemnie pachniało drzewnym dymem. Pan Borsuk wszedł za nimi, wspiął się kanapę i zaczął się układać do snu z psią nonszalancją. Peg i Oswald zajęli miejsca przy stoliku karcianym ustawionym w okiennym wykuszu, a Ellen usiadła wygodnie w fotelu przy ogniu i patrzyła, jak Kafka wlatuje i sadowi się na wysokiej komodzie w rogu pokoju.
– Masz ochotę zagrać? – zaproponowała siostrzenicy Peg.
– Nie, dziękuję. Nie lubię kart – odmówiła Ellen, zastanawiając się, gdzie może stać telewizor i czy ciotka odbiera kanał Sky News.
Peg jakby czytała jej w myślach.
– Nie mam telewizora. Ale jest tu pełna biblioteczka, z której możesz korzystać podczas pisania własnej książki. Co lubisz czytać?
– Beletrystykę. Romanse, tajemnicze historie, opowieści o pięknych miejscach. Chyba można to nazwać literaturą eskapistyczną – odparła, automatycznie robiąc w myślach przegląd rzeczy, od których musiała uciekać. – Lubię też powieści historyczne, uwielbiam Philippę Gregory. Przeczytałam wszystko, co napisała.
– Musisz też czytywać klasykę – wtrącił się Oswald, po czym dodał, kiwając mądrze głową: – „Na dłuższą metę, ludzie trafiają tylko w to, w co celują. Warto zatem celować wysoko”. Proszę, oto cytat w sam raz dla ciebie. Oscar Wilde, Dumas, Maupassant, Austen, Dickens. Sięgaj po wielkich, Ellen, a może będziesz pisać jak oni.
– Stosujesz tę metodę w stosunku do swojego malarstwa? – spytała z uśmiechem.
– Nie, bo starzec już ze mnie i osiągnąłem szczyt moich możliwości. Ty jesteś młoda i masz długą drogę przed sobą.
– Nie wiem, czy masz rację, Oswaldzie. Chyba nigdy nie jest się za starym na bycie wielkim.
– Teraz to ty się ze mną droczysz – zachichotał.
– Jak Kuba Bogu…? – Cmoknęła Peg, patrząc na niego z uczuciem.
– Rozdawaj, Peg, staruszko, grajmy.
Ellen zrozumiała, że nie uniknie sięgnięcia po książkę, skoro ciotka i Oswald mają zamiar grać w karty co wieczór, a rozrywka w postaci telewizji odpadła. Była ciekawa, co powiedziałaby na to wszystko Emily. Przyjaciółka nie wytrwałaby pięciu minut w domu bez telewizora. Sama nie była pewna, czy wytrzyma. Cóż, dom z dwójką ekscentrycznych staruszków i bez seriali był i tak zdecydowanie lepszy niż mieszkanie w Londynie z narzeczonym, którego nie kocha, i despotyczną matką, która na siłę pcha ją przed ołtarz z egoistycznych powodów.
Padła na sofę i wpatrzyła się w ogień, rozmyślając. Wiedziała, że Williamowi należy się od niej coś więcej niż esemes – naprawdę powinna wszystko mu wyjaśnić.
„Potrzebuję czasu do namysłu” nie było równoznaczne z: „Nie kocham cię, więc nie chcę za Ciebie wyjść”. Data ślubu została wyznaczona na czerwiec, czyli za pięć miesięcy. Kościół Niepokalanego Poczęcia na Farm Street zamówiono na sobotę dwudziestego drugiego, a przyjęcie w Claridges stanowiło wymarzoną wymówkę dla matki, żeby co tydzień jadać tam lunch z przymilnym panem Smeamanem, organizatorem przyjęć. Umówiła się już też z Sarah Burton, która projektowała suknię księżnej Cambridge, bo Madeline Trawton uparła się, że nie może być ubrana gorzej niż jej najstarsza córka. Ellen dobrze wiedziała, że zrobienie wrażenia na przyjaciółkach było dla matki priorytetem, przyćmiewającym chęć sprawienia przyjemności własnemu dziecku. Śluby Leonory i Lavinii były pełne przepychu, ale ostatecznie panny młode stały w cieniu matki, lśniącej jaśniej niż obie córki razem wzięte.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki