- W empik go
Tajemnica pani Krzuckiej - ebook
Tajemnica pani Krzuckiej - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 245 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W WAGONIE.
Było to w roku 187*, w miesiącu Grudniu czy Listopadzie.
Jechałem koleją żelazną z królestwa Galicyi i Lodomeryi do Wielkiego Księstwa Krakowskiego. Zimno było dokuczliwe. Podniosłem do góry kołnierz moich szopów, barankową czapkę nasunąłem na uszy i układłem się na ławce jak mogłem najwygodniej. Skurczywszy nogi wciągnąłem je pod futro, głowę oparłem na skórzanej torbie i zacząłem drzemać. Prócz mego nosa i okularów na nosie nie było mnie widać z pod futrzanego okrycia.
Sam jeden byłem w wagonie. W ten sposób jechałem kilka stacyj, wpół drzemiąc, wpół marząc.
Niepomne na której stacyi, otworzyły się drzwiczki wagonu i dostałem towarzysza podróży. Był to młody jakiś rosły mężczyzna w krótkim kubraku podbitym barankami, na który niedbale zarzucił szeroką bundę z bernardyńskiego sukna. Widocznie nie czuł on zimna, które mnie srodze dopiekało. Twarzy jego nie mogłem się przypatrzeć, para z moich ust bowiem, osiadając na okularach, zapociła je i zamarzłszy uczyniła prawie nieprzezroczystemi. Nie spodziewałem się zresztą, aby tym towarzyszem podróży był dobry mój znajomy, Warszawianin, Mieczysław Elski, młody jurysta.
Chwilę jechaliśmy razem nie mówiąc ani słowa, nagle Mieczysław przypatrzywszy mi się bliżej, śmiejąc się wymówił moje nazwisko.
Przetarłem okulary i poznawszy poczciwego Miecia, uścisnąłem serdecznie podaną mi rękę.
– Zaledwie cię poznałem. Prócz nosa i okularów nie było cię widać w tych szopach.
– Nie trudno ci też było poznać ten długi nos i te okulary, których tyle narysowałeś się karykatur.
– Ha, ha! pamiętasz jeszcze? Dawne to czasy. Ślęczałem wówczas nad łaciną a tyś był już na trzecim roku prawa. A dziś jam już Doktorem praw. niezapominaj tytułować mnie Doktorem… Jestem u Adwokata, a za lat parę będę miał własne bióro…
– Ale winszuję ci Doktorze, winszuję! Sława twoich rygorozów doleciała aż do mnie. Słyszałem także, że twoja rozprawa "o rozwodach" w świecie prawniczym zyskała ogromne pochwały. Winszuję ci z całego serca.
Miecio smutnie się jakoś uśmiechnął.
– Szczęśliwy jesteś, – mówiłem dalej – świat ci teraz stoi otworem, życie ci się uśmiecha! A jak wybornie wyglądasz, zdrów, czerstwy, rumiany. A jaki ładny z ciebie chłopiec!… Teraz tylko ożenić panicza!
– Dajże pokój. Ani myślę. Znów ten sam uśmiech smutny.
– To źle, że nie myślisz. Jabym cię zaraz wyswatał…
– A! to już widzę, że i was w Galicyi zapanowała mania swatania. Ledwie umknąłem przed nią z Warszawy a i tu mi nie dacie odetchnąć.
– Z kimże cię tam swatają?
– Matka chce mnie koniecznie ożenić z panną Seweryną S., zapewne jej nie znasz.
– Cóż to za panna?
– Dobre dziecko i ładne – ale mnie to ani w głowie.
– No, to możeś zakochany?
– Et, nie mówmy o tern. Powiedz mi lepiej, po co jedziesz do Krakowa?
– To ja raczej zapytać cię muszę, zkąd się wziąłeś w Galicyi?
– Bawiłem w Sabałówce u mego wuja, w Tarnowskiem.
– A no, to zapewne i pan Dezydery swoim zwyczajem musiał cię swatać ze wszystkiemi pannami w okolicy? I cóż, wracasz teraz już do Warszawy?
– Nie jeszcze. Jadę tylko na dni kilka do Krakowa. A ty?….
– Jadę w interesie mojej ciotki, która nabyła majątek od pana Waleryana Krzuckiego. – Mam się z nim zjechać w Krakowie…
Dziwny jakiś wyraz przemknął po twarzy mego przyjaciela, gdy wymówiłem to nazwisko.
– Czy go znasz? – zapytał.
– Doskonale. Dzieckiem byłem jeszcze, kiedy p. Waleryan bywał codziennym prawie gościem w domu mego ojca.
– W jakimże on wieku?
– Około pięćdziesięciu lat, co najmniej.
– Pięćdziesiąt! – zawołał ze zdziwieniem.
– Dlaczegóż cię to tak przestrasza?… Tak, ma lat pięćdziesiąt, ale niktby się tego nie domyślił: zdrów jak ryba i wesół jak dwudziestoletni młodzieniec.
– Więc go znasz zbliska? Cóż to za człowiek?
– Najzacniejszy w świecie. Rubaszny nieco, ma może niejedną śmieszność, ale kto go bliżej pozna, musi go poważać… Ale czemuż tak się dopytujesz o niego…?
– Bo znam jego żonę i dziwię się, że za niego poszła.
– Czemu…?
– Bo to prawie dziecko, lat dwadzieścia – a już od dwóch lat zamężna… Ha! ojciec kazał – musiała. Czyjej nie znasz?
– Nieznam dotąd, a wielce jestem ciekawy ją poznać, bo mi o niej mąż opowiadał, jak o ósmym cudzie świata. Zakochany jak młokos.
– Nie dziwię się. Ah, bo też piękna! przecudownie piękna! A jaki rozum! jakie wykształcenie!
– No, no, coś bardzo w zapał wpadasz. To mi się podejrzanem wydaje. Czy nie miłość studencka?
– Studencka? nie, ale dziecięca. Dziećmi bawiliśmy się razem. Po całych dniach przesiadywałem w domu jej rodziców, bawiąc się z nią i z jej braćmi tak jakbym należał do rodzeństwa. A później, gdyśmy podrośli oboje…
– Cóż później?
– Zdawało nam się jeszcze, żeśmy rodzeństwem.
– Ale zapewne nie obojgu. Tobie niezawodnie przyszło na myśl, że taka siostra mogłaby zostać żoną.
– Nie przeczę, nie przeczę, ale nie indaguj mnie.. w samej rzeczy jeźlibym się był kiedy ożenił – to z nią.
– Ho, ho! a teraz myślisz umrzeć w celibacie. To widzę miłość na prawdę!… Miłość, a może i romans? A po ślubie, czy ją widziałeś?
– Co tobie za myśli przychodzą! Widziałem ją w Krynicy przeszłego roku – ale tak jakbym niewidział… bo tylko pół godziny. Odjeżdżała właśnie tego dnia, którego ja przyjechałem.
– I przyszło do wyjaśnień: czemu, jak, dlaczego?
– Wcale nie. Nigdy między nami przed jej zamęściem nie było mowy o miłości, to i do wyjaśnień nie było powodu – czemu za mąż poszła. Zapewne, gdybym nie był wyjechał z Warszawy na uniwersytet, – byłoby stało się inaczej…
– A więc to miłość milcząca i bez romansu? Czy tylko pewnie?
– Ależ pewnie! pewnie! Cóż to z ciebie za inkwizytor! Czy boisz się o domowe szczęście twego starego pana Waleryana?
– W istocie, bo go wysoko poważam i kocham prawie jak starszego brata, a patrząc na ciebie, żeś taki śliczny chłopak – krew z mlekiem, przypomniałem sobie jego ogorzałą cerę, szpakowate włosy… i smutno mi się zrobiło na sercu.
– Bądź spokojny! Ona pod Karpatami, a ja w Warszawie. A zresztą… jeźli z nim szczęśliwa… to mnie znasz przecież i nie wątpisz, żebym nie zamącał jej szczęścia.
Dłuższa nastała pauza w rozmowie. Zadumaliśmy się obaj. Łatwo było odgadnąć o czem marzył mój przyjaciel. Co do mnie, przypatrywałem się szlachetnym a pełnym siły rysom młodzieńca, którego twarz pod wpływem falujących wspomnień takiego nabrała wyrazu, że za pochwycenie tej chwili najznakomitszy malarz chętnieby dzień życia ofiarował.
Zrzucił z głowy czapkę, jakby mimo kilkunastu stopni mrozu było mu gorąco. Bujne czarne włosy, lśniące jak pióra krucze, zsunęły się na piękne czoło, na którem przelatujące myśli jawiły się i znikały w kształcie drobnych zmarszczków. Duże piwne oczy szczególną błyszczały tęsknotą. Po ustach ozdobionych czarnym wąsikiem przemknął się czasem jakiś uśmiech bolesny. Mój Doktór Praw wyglądał nie jak jurysta ale jak poeta.
Po chwili wstrząsł głową, zarzucając w tył włosy, które mu się na czoło zsunęły, pochwycił mnie za rękę i zapytał spokojnym tonem głosu:
– Powiedz mi, czy ona jest rzeczywiście szczęśliwą z tym starcem?
– Mój drogi, o ile znam p. Waleryana, sądzę, iż może być szczęśliwą mimo takiej różnicy wieku. Obaczymy ich zresztą w Krakowie, to się przekonamy. Wszak to zaraz widać.
– O, to nie tak łatwo dostrzedz! kobiety takie skryte. Zamyślił się głęboko i dodał po chwili:
– Przedemną jednak nie potrafi się ukryć. Ja ją lak znam!…
– Wiesz co, mój Mieciu? – rzekłem patrząc mu w oczy, mnie się zdaje, że mężczyźni skrytsi czasem od kobiet. Mimo twoich zapytań, które zdawałyby się świadczyć, że nie wiesz czy jest szczęśliwą czy nie, miałbym ochotę posądzić cię, że przeszłoroczne wasze spotkanie w Krynicy… a nawet kto wie czy i teraz się z nią nie widziałeś…
– Proszę cię, nie mów w ten sposób o niej! – przerwał mi oschłym tonem Mieczysław, widocznie urażony mera podejrzywaniem
– Przebacz mi, nie miałem bynajmniej zamiaru ubliżenia jej ani drażnienia twego uczucia. Uczucia takie są święte i umiem je szanować.
– Gdybyś ją znał, nie myślałbyś tak. Mnie i bez pytań łatwo będzie odgadnąć, co się w jej sercu dzieje – bo ją tak znam! Ty nie wiesz jakie to było dziewczę wesołe aż do pustoty, a jednak ile z tą wesołością łączyła rozumu i powagi w każdem swem zdaniu. Gdy się śmiała… a najpiękniejszą była gdy się śmiała… mrużyły się figlarnie niebieskie oczęta, bielutkie jak śnieg ząbki błyszczały w różanej oprawie jak perełki – myślałbyś, że to dziecko rozswywolone… a takie przytem mądre słówka dzwoniły z tych usteczek, żeby się i niejeden uczony zawstydził.
– Wiesz co, mój doktorze, niesłychanie mnie zaciekawiłeś. Nie uwierzysz, jak pragnę poznać tę perfekcyę. Ale chociaż jesteś vir doctus czy doctissimus, nie mogę cię uważać za kompetentnego sędziego w tym względzie. Zanadto się unosisz.
– Spytaj kogo chcesz w Warszawie z tych co ją znali, a każdy ci to samo powie o niej.
– Jakto? a obok tych perfekcyj, czvż żadnej w niej wady świat nie dopatrzył? Ej, powiedz szczerze!
– Cóż? Zarzucano jej upodobanie oryginalności w toalecie – dlatego, że na każdym wieczorze była ubraną inaczej od swych rówieśniczek – i zawsze od nich gustowniej, a zwykle fantastycznie. Nazywano to ekscentrycznością.
– No, to zazdrość panieńska. Ale nie mówię o stroju. W niej samej, w jej charakterze, czy nie dopatrzono żadnej wady?
– Powiem ci: żadnej! chyba to jedno mówiono, że Margerita zanadto dobrze wie o tem, że jest piękną. Ale któraż kobieta o tern nie wie!
– Małgorzata jej na imię? – Margerita.
W tej chwili zatrzymał się pociąg. Stanęliśmy w Krakowie. Było około jedenastej zrana.
– Do którego hotelu zajedziesz? – zapytałem.
– Do Saskiego. Stańmy razem.
– I owszem, doktorze.