- W empik go
Tajemnica piątego pułku węgierskich huzarów - ebook
Tajemnica piątego pułku węgierskich huzarów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 269 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Mieszkałem na wsi, w dobrach moich Csent-Horka, położonych w południowych Węgrzech, w dzikim kącie, który upodobałem sobie jednakże, bo przedstawiał on bardzo dobre warunki dla hodowli koni. Dziesięć lat upływało jak wystąpiłem z wojska, w randze rotmistrza, w rezerwie piątego pułku huzarów węgierskich i zamieszkałem w Csent-Horce. Opuściłem armię dlatego, by się łatwiej ożenić, ale się nie ożeniłem. Dnia tego, ubierając się rano i spoglądając w lustro, dostrzegłem kilka srebrnych włosów w mojej madziarskiej, kędzierzawej czuprynie. Trudno powiedzieć co mi za myśli te białe włosy obudziły w głowie. Więc liczyłem lat czterdzieści, więc młodość upłynęła, jak rwąca rzeka, nie zostawiając nic za sobą; – więc zmarnowałem wreszcie ostatnie lat dziesięć na hodowaniu źrebiąt i dopasaniu rumaków. Cóżem zrobił? – pytałem sam siebie z rozpaczą – z młodością, ze zdolnościami, zdrowiem, przystojnem obliczem i otwartą głową? Kilkadziesiąt wyhodowanych koni i kilkadziesiąt beczek wypitego tokaju, to miało starczyć za życie?
Nie założyłem, jak tylu innych moich, mniej uposażonych kolegów, ogniska rodzinnego i nie zrobiłem wojskowej karyery, a przeżyłem tyle, tyle lat!
Wyobraźnią zacząłem się cofać, szukając przyczyn mojego – zdawało mi się – zwichniętego życia.
Dlaczego ja się nie ożeniłem? Długo nad tem pytaniem myślałem, i wreszcie nie doszedłem do… żadnej odpowiedzi. Czy może dlatego że mi się widocznie nigdy żadna kobieta prawdziwie nie podobała? – czy że później nieszczęśliwa namiętność do koni, przykuwając mnie do Csent-Horki, mało mi dawała sposobności bawienia w towarzystwach?
– Ale dlaczego wystąpiłeś z wojska? Dlaczego przynajmniej nie jesteś dziś pułkownikiem lub jenerałem? – pytałem dalej siebie.
W odpowiedzi nad tem pytaniem tak się zamyśliłem, iż obsunąwszy się na fotel, zakryłem twarz ręką i dumałem chyba godzin kilka, po upływie których dopiero zerwałem się, jakby uspokojony, szepcąc z furyą:
– Kardassy wszystkiemu winien! Kardassy! Kardassy winien, żem się nie ożenił, Kardassy, żem wystąpił z wojska, Kardassy mi zmarnował życie.
Lżej mi się zrobiło na sercu. Tak bo miło módz na kogoś zwalić odpowiedzialność za popełnione błędy!
Ale bo to tak z tym Kardassym i ze mną było: Wychowaliśmy się od dzieciństwa niemal razem, razem wstąpiliśmy do wojska i równocześnie awansowali na podporuczników i poruczników. Kochaliśmy się jak bracia, ale Kardassy, przepiękny typ madziara, hulaka i wesół, bezwiednie i mimowolnie wywierał silny wpływ na mnie, ów wpływ silniejszej i porywającej natury.
Imponował mi już od szkół – przypominałem sobie… Uważałem go zawsze za największego dżentelmana Węgier, za najlepszego oficera armii, za najwykwintniejszego hulakę-madziara, za najmądrzejszego człowieka.
Po ośmioletniej służbie, zostaliśmy obaj rotmistrzami i, wkrótce po tym awansie, Kardassy ożenił się z hrabianką Petiffy… Naturalnie był szczęśliwym. Żona jego, śliczna kobieta, kochała go bardzo i nie zbywało im na niczem, chyba na ptasiem mleku,
……………………………….
– Jak to było? – przypomnieć sobie nie mogłem, powracając myślą w te wesołe czasy, w których żyliśmy niejako wezbranym strumieniem i szaleli bez miary, i śmiali się i pili bez wytchnienia. Dlaczego ja, z powodu mych pierwszych siwych włosów obwiniam Kardassego, którego wspomnienie jest mi tak miłem?
……………………………….
Ale bo to tak było.
Raz, pamiętam, powrócił on z urlopu, ale jakże zmieniony! Inny człowiek: z troską na pogodnem czole, z zaciśniętemi usty, które widziałem tylko zawsze uśmiechnięte i odsłaniające szereg zębów cygańskich z pod hebanowego wąsa. Darmo go pytałem co mu się stało: czy fortunę stracił? czy żona go zdradziła? Co u licha mogło go przydusić i zgnębić w ciągu kilku tygodni niespełna? Ale Kardassy milczał, z bólu ryczał i nic powiedzieć nie chciał. Melancholia przyjaciela, jego zniechęcenie do życia i mnie się udzielały, bo ja przywykłem nań patrzeć jak w tęczę i do niego się stosować. Wtedy obu nas nikt w pułku nie poznawał, bo Kardassy cierpiał, a ja odczuwałem jego bóle tajemne.
Tak stały rzeczy, gdy zaczęły obiegać o mym przyjacielu dziwne pogłoski, gdy zaczęto sobie w gronie oficerów opowiadać jakieś szczegóły dramatu, który się miał gdzieś odbyć i w którym Kardassy miał ważną odegrać rolę. Na domiar wszystkiego, gruchnęła wieść, że on, tak gorąco kochający żonę i goręcej jeszcze przez nią przed kilkoma tygodniami kochany, – teraz się z nią rozłącza.
To było moje pierwsze rozczarowanie w życiu. Jeźli Kardassy nie był szczęśliwym, jeźli Kardassy doznał zawodu w małżeństwie, cóż warte było życie, a co małżeństwo? Jednego z tych dni, w których podobne mnie trapiły myśli, zjawił się u mnie mój przyjaciel, zbiedzony i przybity cierpieniem.
– Słuchaj druhu! – zawołał – co i jak się stało, powiedzieć nie mogę, bo to pozostanie wieczną tajemnicą, bo to jest dramat, który za świadków miał tylko dęby północnych Węgier i oficerów piątego pułku; ale powiem ci tylko, że życie jest najstraszniejszą chimerą, że w niem szczęście człowieka – mówił z rozpaczą i żalem – zawisłem jest od błahego nieraz wypadku, rozumiesz?
Stałem oniemiały, a on ciągnął:
– Ja, szczęśliwy nad wyraz, kochający życie i używający go pełną piersią, padłem ofiarą wypadku! ha! ha! ha! ale to najprostszego wypadku. Bo trzeba ci wiedzieć, że im wypadek taki, druzgoczący ludzi jak muchy, jest błahszym i głupszym, tem straszniejsze bywają jego skutki. W tym wypadku straciłem wszystko, bo ją i… spokój duszy… Od godziny ja, co wszystko zawsze widziałem różowo, gdy na świat patrzę teraz, zdaje mi się, że jest zasłonięty czarnym, przezroczystym kirem. Jestem stracony!!
Urwał, a ja słów pociechy nie miałem, bo mi one zamierały w gardle, bo czułem obok siebie straszny ból i byłem oszołomiony tem uderzeniem jakiegoś ciosu, co skruszył, jak robaczka, – atletę.
Po chwili, zachrypłym głosem, wychodzącym z głębi wzburzonej i grającej piersi, Kardassy mówił dalej:
– Obrzydło mi wszystko, bo dla mnie już poprostu na świecie miejsca niema; bo życie jest taką chimerą, ha! ha! ha! która jeźli kogo nie może wyrugować siłą, ani prawem ze świata, to się na niego zaczai i śmiesznostką go zniszczy. Stało się! Ja opuszczam pułk i bywaj mi zdrów towarzyszu tych szczęśliwych lat, tylu chwil szczęścia, tylu…
Zapłakał i nic mu z piersi wydrzeć nie mogłem więcej. Na drugi dzień opuścił piąty pułk i zakopał się na wsi.
Jeźli Kardassy tak zrobił, cóż mnie uczynić pozostawało? Jeźli Kardassego życie druzgotało, po cóż ja miałem się wystawiać na niebezpieczeństwo? W kilka tedy miesięcy po jego wystąpieniu, uczułem taką próżnię bez tego przyjaciela całej młodości, taki niesmak do życia, które bólem śmiejące się oblicze strasznie wykrzywiło, taką bojaźń przed przyszłością, która i mnie podobne jak jemu mogła zgotować wypadki, że wstąpiłem w jego ślady. Podałem się do dymisyi, którą uzyskawszy, osiadłem w Cseut-Horce.
……………………………….
To wszystko, dnia tego pamięć kazała mi poruszyć, a należało to już do dalekiej przeszłości, bo dziesięć lat upłynęło, jak nie widziałem Kardassego, wiedząc, że on żyje i siedzi zamknięty w północnych Węgrzech. Bądź co bądź, jego to właśnie uważałem za pośredni powód pokierowania się mojego.
Gdyby nie on, gdyby nie to jego wzburzone i zgnębione oblicze, które mną wtedy tak wstrząsnęło, kto wie, czy byłbym opuszczał pułk i zamykał się w wiejskiem zaciszu i oddawał z namiętnością hodowli koni?
– Przepadło! – mruknąłem, spoglądając raz jeszcze w lustro i przeliczając siwe włosy. – Ale co to za dramat? – pytałem dalej – i jak się to dzieje, że dziś jeszcze o niego pytam, że go do dziś nie znam? Wszak, jeźli on zmarnował Kardassego, to i mnie pośrednio. On był przyczyną, że ostygłem wówczas w pierwszym zapale do życia i wszystkiego, co ono hojną ręką dać może.
Od lat dziesięciu pierwszy raz wtedy byłem ciekawy tej tajemnicy północnych Węgier, kilku dębów i huzarów, jak mówił Kardassy, a która i mnie odbierając wówczas przyjaciela, pośrednio może spaczyła życie, jakby ten piorun, w dolinie Krasso, co to waląc silnego buka, osmala i nadweręża przy nim stojącego graba. Ten wypadek – myślałem dalej – nie będąc w stanie rozpędzić wspomnień, choć był błahym… i śmiesznym musiał przecież być jak piorun szybkim i jak piorun silnym, i jak piorun mógł tylko uderzać w buki i dęby – nie w krzaki.II.
Często zdarzają się tak dziwne zbiegi okoliczności, że w chwili właśnie, gdy myślimy o naszych odległych przyjaciołach i oni równocześnie myślą o nas, czy mówią. Nazajutrz po mych posępnych rozmyślaniach nad pierwszemi siwemi włosami, dostałem następujący list od Kardassego, który najmniej od lat trzech już o mnie nie pytał i ani znaku życia nie dawał. List brzmiał:
"Drogi mi, jak Węgry, druhu! Czas to potężne na wszystkie bóle lekarstwo, – nie tak natychmiastowe jak kula pistoletu, ale tem dziwniejsze – sprawił, że po dziesięciu latach wypoczynku, czuję gwałtowną potrzebę życia! Życia, mówię, bo czyśmy obaj przez te lat dziesięć żyli? Tyś chodował śliczne źrebięta, a ja czytałem romanse Jokay'a, który je prędzej pisze, niż ja je czytam. Ja ich przeczytałem sto, a ty, czyś wyhodował sto źrebców? Który z nas lepiej swój czas użył, przyszłość pokaże; ale tymczasem trzeba nam ratować resztki młodości, bo przecież madziar w naszym wieku jest młodym. Że ja zmarnowałem dziesięć lat najpiękniejszych, to temu winno fatum, ale ty? Co ciebie skłoniło do osiedlenia się w Csent-Horce i do prowadzenia egzystencyi, dobrej dla generała en retraite, czy pułkownika, którego kula armatnia uczyniła beznogim i niezdolnym do dalszej służby".
To mnie zirytowało. Ten człowiek pytał jeszcze, co mnie skłoniło do doczekania się siwych włosów. Go? on!? Ale czytałem dalej:
"Żebym jeszcze drugie lat dziesięć siedział w mem ustroniu, to przeszłości, mogąc ją zapomnieć, nie cofnę. Go się stało, nie odstanie! bo można uciekający pułk zmusić znów do ataku, ale nie można cofnąć jednego w życiu wypadku i uchylić się przed jego skutkami. Czy pamiętasz ty, towarzyszu mój, te minione lata? Czy pamiętasz ten duży, długi stół z pułkownikiem na czele, dokoła którego siadywało nas trzydziestu i dokoła którego, gdy już wina brakło w szklankach, rozbrzmiewała ta pieśń, śpiewana na rzeźką nutę czardasza:
W piątym pułku życie płynie!
Kiejby Dunaj rwie i szumi – itd.
Przerwałem czytanie, bo mi przeszłość żywo stanęła w oczach. Czyż może być weselsze życie, pełniejsze ognia i werwy, swobodniejsze i bystrzejsze, niż w naszym piątym pułku? Ale po co on mi to wszystko przypominał? Po co wzywał niepowrotnej przeszłości? Po co w sobie i we mnie budził tęsknotę? Kardassy pisał dalej:
"Ot kiedyś, dragoński pułk przemaszerowywał przez moją wioskę; dragoński, nie huzarski! słyszysz? Gdy usłyszałem ten tętent końskich kopyt, zlewający się wraz z brzękiem szabli i ostróg w jakąś muzykę dobrze nam znaną, gdy wreszcie tysiąc głosów zabrzmiało jedną pieśnią ochoczą i namiętną, jak dusze nasze i serca, zapłakałem w oknie mego gabinetu, jak bóbr. Wypłakawszy się raz pierwszy od dzieciństwa, a działo się to wczoraj, usiadłem przy biurku i zredagowałem prośbę do ministeryum wojny, by mi pozwoliło napowrót wstąpić do czynnej służby. Decyzyi, naturalnie przychylnej, oczekuję za miesiąc, a za dwa miesiące od dziś dnia, będę intonował w gronie starych i nowych kolegów piątego pułku, tę – znaną ci piosnkę, którąśmy skomponowali i która z nami pewnie zaginęła:
"I huzara posiekali, porąbali,
Lecz kawałków nie zebrali;
To też huzar powstał z szczątek –
Piątego pułku – początek".
"Zrób przyjacielu to samo. Wyszukaj sobie jakiego dymisyonowanego żołnierza, jakiego huzara, co zapadł na suchoty, lub nogi połamał, bo jakże tu inaczej w tych czasach europejskiego pokoju można być wyranżerowanym? Zdaj mu prowadzenie twej stadniny i równocześnie ze mną stań do służby dla chwały Węgier i piątego pułku. Oto moja rada i prośba, która mnie skłoniła do pisania do ciebie. Jeszcze mamy czas i jeszcze odrobimy to, cośmy zmarnowali jeszcze wypijemy te beczki, które z powodu ustąpienia naszego, na składach gdzieś pozostały, jeszcze tym młodym z Weisskirchen i St. Pölten i z tysiąca innych szkół pokażemy co to stara gwardya huzarów, nie zdająca egzaminów i awanse zawdzięczająca bliznom i madziarskiemu animuszowi, a nie książkom. Hurra! piąty pułk! Hurra ja! hurra ty! Od dziś za dwa miesiące o godzinie dziesiątej rano, będę cię czekał w bramie pałacu generalnego komendanta, naszej madziarskiej armii, poczem pójdziemy powitać tych, cośmy opuścili porucznikami, a zastaniemy rotmistrzami i tych niestety, cośmy opuścili rotmistrzami, a których, jeźli zastaniemy jeszcze, to pułkownikami. Żegnaj mi i zawodu nie zrób! Kardassy".
Ten Kardassy! Jakże on mną władał! Tegoż dnia wystylizowałem prośbę do ministeryum o pozwolenie wstąpienia z powrotem do czynnej służby w piątym pułku. Wysłałem ją pocztą, równocześnie z listami do kilku dzienników, w których polecałem zamieścić następujące ogłoszenie:
"Ex-wojskowy, kawalerzysta, znający się na hodowli koni, znajdzie natychmiast dobrą posadę w dobrach Csent-Horka".
Gorąco pragnąłem, by jak najrychlej zgłosił się w celu objęcia tej posady jaki człowiek, któremubym mógł spokojnie powierzyć moją ulubioną stadninę i którego nadto osobiście jeszczebym miał czas obznajmić tak ze stosunkami miejscowemi, jakoteż z mojemi wymaganiami.
Uskuteczniwszy to, odczytałem dopiero po raz drugi list Kardassego. Zatarł mi on wspomnienie tak przykre jego osoby –
z przed dziesięciu laty – moralnie na zawsze zabitej.
Więc Kardassy zapomniał, przebolał, odżył i do odżycia pobudzał?
Wdzięczność doń czułem, że o mnie nie zapomniał, bo inaczej byłbym zapewne, mimo siwych włosów, zaczynających po jednemu się pojawiać, nie wpadł na myśl wstąpienia napowrót do armii, która jest jedynym żywiołem pewnych, jak Kardassego i mojego, usposobień. Serce silniej mi jakoś teraz już biło i myślałem tylko niecierpliwie, by jak najprędzej znaleźć opiekuna dla mych koni i przypasać szablę i opiąć się w naszywaną złotem huzarkę i nasadzić na głowę błyszczące, z kitą końską czako i zaśpiewać wśród brzęku trącanych z kolegami kieliszków, wojskową piosenkę z naszych lat młodych.III.
Upłynęło kilka dni, a czas ten wystarczał zaledwie na to, by ktoś mógł moje ogłoszenie przeczytać i natychmiast do CsentHorki przybyć.
Nie spodziewałem się też tak szybkiego skutku anonsu i zdziwiłem się formalnie, gdy mi rano służący, wnosząc śniadanie, oznajmił, że w nocy przybył jakiś nieznajomy młody mężczyzna, którego bilet wizytowy brzmiał:
GYULA TORETI.
Kazałem go prosić do siebie, i wkrótce stanął przedemną młodzieniec przepięknego węgierskiego typu, mogący liczyć trzydzieści i pięć lat wieku, brunet o śniadej cerze oblicza, o hebanowym zaroście, którym, jak cyganie, zakrywał brodę. Witając się z nim, pytałem go zdziwionym wzrokiem, coby za interes mógł mieć do mnie w CsentHorce, w której równie szlachetnych i pańskich typów nie widywałem.
– Jestem – odezwał się zaraz dźwięcznym głosem – pretendentem do posady, którą pan dla ex-wojskowych ogłaszasz…
– Pan?
– Ja!
Począłem przypatrywać mu się uważniej, prosząc, by zajął miejsce. Na razie nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Powierzchowność bowiem młodego mężczyzny zbyt daleką była od tej, w jakiej wystawiałem sobie człowieka, mogącego pretendować do posady zarządzającego stajniami w Osent-Horce. Jego arystokratyczny sposób zachowania się, jego wykwintne ruchy zdradzały raczej pana, niż człowieka pełniącego, bądź co bądź, obowiązki służbowe. A jego wzrok, tryskający siłą, z wyrazem uporu, woli i dumy, tak nie licował z tem, po co do mnie przychodził, iż po długiem milczeniu nie znalazłem nic innego do powiedzenia, jak znów:
– Pan? Pan chcesz… u… mnie?…
– Tak, panie! – odezwał się młodzieniec – ja przybyłem do pana, by zająć u niego posadę zarządzającego jego stadniną. I dziwi mnie pańskie zdumienie – do – dał z ironicznym uśmiechem. Wszak pan ogłaszasz w dziennikach?…
– Tak, – podchwyciłem ochłonąwszy nieco – mając zamiar wstąpić napowrót do wojska, poszukuję człowieka znającego się na hodowli koni i ujeżdżaniu ich. Sądziłem, że ex-wojskowy jaki, abdykujący z życia i pragnący tylko spokojnego i miłego zajęcia, w takiem dzikiem jak Csent-Horka ustroniu, zechce… objąć tę posadę. Zgłoszenie się jednak pana… na razie… mnie zdziwiło.
– Dlaczego? – zawołał pan Toreti – jestem ex-wojskowym i kawalerzystą, znam się na koniach i pragnę spokojnego, właśnie w takiem ustroniu, życia…
Nastąpiło milczenie. Ten Toreti, który mi się niewymownie podobał na kolegę i przyjaciela, nie odpowiadał mi jako pretendent do posady u mnie. Był to raczej jakiś panicz, którego burza życiowa zagnała do Csent-Horki, ale nie… oficyalista. Odgadł on też moją myśl, bo rzekł:
– Czyżby dlatego, że jestem młody, a nie stary?…
– Nie, panie Toreti – zawołałem – ale… ale… Przecież pana szkoda na zarządzającego stajnią w Csent-Horce!
Młodzieniec się zastanowił i po chwili zapytał z dziwnie ujmującą prostotą:
– Któż nią się dzisiaj zajmuje?
– Ja!
– Oddawna?
– Od lat dziesięciu – odparłem, nie rozumiejąc tych pytań.
– Czyżbyś pan siebie uważał – odparł pytając – za człowieka, którego nie było szkoda?…
– Żałuję też dzisiaj tych dziesięciu lat, które mi zabrały ulubione konie.
– To zapewne mogłeś pan tych lat użyć nieco inaczej?
– Mogłem służyć cesarzowi i Węgrom. Tu młodzieniec lekko zbladł i szepnął, marszcząc brwi i przymrużając groźnie oczy:
– A ja ich tak użyć nie mogę…
Wlepiłem wzrok w nieznajomego, który mnie zdołał już do najwyższego stopnia zaciekawić. Miałem przed sobą coś niepospolitego, co trzeba było albo rozebrać, albo odgadnąć. Prosząc go tedy, by podzielił ze mną śniadanie i by się zechciał uważać jak u siebie w domu, zapytałem po chwili:
– Czy jesteś pan żonatym?
Młodzieniec znów się zmięszał i po namyśle odparł:
– Nie!
– A czy wojskowym?
– Tak.