- W empik go
Tajemnica Stefanii. Tom 1 - ebook
Tajemnica Stefanii. Tom 1 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 316 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W KRAKOWIE
SPÓŁKA WYDAWNICZA POLSKA
1901.
W DRUKARNI "CZASU" POD ZARZĄDEM Józefa Łakocińskiego.
I.
Białe tumany śniegu kłębiły się po ulicach stolicy, Kto nie miał koniecznych zajęć, siedział z zadowoleniem w ciepłym pokoju, patrząc przez szyby z pewnem politowaniem na tych, którzy z obowiązku brnęli po zaspach śnieżnych.
Pusto i smutno było na ulicach; tylko przy jednym z najmniejszych kościołów stała gromadka ciekawych, których nigdy niebrak przy odbywającym się ślubie.
Tajemnicze przeczucie nie zawiodło ciekawej gromadki. Po dwugodzinnem, heroicznem wyczekiwaniu, ujrzano wreszcie szereg powozów, posuwających się raźno ku kościołowi. Z całego rzędu zajeżdżających gości można było poznać, że ślubna para należy do zamożniejszych warstw społeczeństwa. Tem większa ciekawość ogarnęła szczęśliwych spektatorów. Zeszli się oni w oczekiwaniu jakiemś niejasnem, przeczuli tylko ów akt uroczysty, tyle dla nich upragniony, ale nie wiedzieli jeszcze, że będą mieli okazałe bezpłatne widowisko, jakie tylko dać mogą ludzie majętni. To też z gorączkową ciekawością, mimo tumanów śniegu, który bogatych i biednych zrównać usiłował, wysunęły się pierwsze szeregi, aby wysiadających z karet gości jaknajbliżej zobaczyć. Staczano nawet o lepsze miejsca małe, zaimprowizowane walki, które wbrew powszechnie przyjętej zasadzie, nie obeszły się bez interwencyi osób trzecich, w imię dobra i porządku publicznego.
Podczas tej walki o lepsze, bliższe stanowiska, stał w pierwszych szeregach wysoki, w sute futro otulony mężczyzna, który z tą naturalną dążnością ogółu wcale się nie zgadzał. Usiłował widocznie cofnąć się z pierwszego planu i jaknajgłębiej ukryć za plecami ciekawych. Nikt z obecnych nie miał nic przeciw temu, owszem, każdy rad puszczał nieznajomego poza siebie.
Tym sposobem dotarł nieznajomy do jednego z filarów nawy kościelnej, a oparłszy się o niego, patrzył z ukrycia na przesuwający się środkiem orszak weselny.
Oparty o filar mężczyzna mógł liczyć lat trzydzieści kilka. O ile słabe światło, dochodzące od środkowego świecznika, dojrzeć pozwalało, był to brunet, o rysach dosyć regularnych. Ciemne oczy patrzyły z pewną ciekawością na idący do ołtarza orszak, a na ustach pojawiał się niekiedy uśmiech ironiczny. Uśmiech ten zniknął nagle, gdy cała w bieli, z welonem u czoła, weszła do kościoła panna młoda. Nieznajomy patrzył na nią chwil kilka z wielką uwagą – potem machinalnym ruchem ręki sięgnął po szkła wiszące na czarnym sznurku – i znowu patrzył, jakby widokiem szczęśliwej kobiety dosyć nie mógł się nasycić.
Krocząca teraz wolno przez kościół kobieta zasługiwała w istocie na miano szczęśliwej. Odbijało się to we wszystkich jej ruchach i spojrzeniach. Miała długą, powłóczystą suknię z białego jedwabiu, ubraną białymi kwiatami i jakąś przeźroczystą, od jedwabiu bielszą tkaniną. Z pod ciężkich dolnych fałdów wysuwał się czasami biały atłasowy bucik i chował szybko w tajemniczem ukryciu, gdy oczy ciekawych dłużej na niego spoglądać chciały. Podobne figle wyrządzały patrzącym duże, błyszczące oczy szczęśliwej oblubienicy. Czasem odsłaniały się one w całym blasku i obiegały prawie całą nawę kościoła, ale za chwilę gasły nagle, schowane pod długą, jedwabną rzęsę. Wstydliwie kryjące się i medojrzane, miały może najwięcej uroku. Wyobraźnia bowiem widza, chwyciwszy raz ich blask olśniewający, wykończała dalej cudowny rysunek, bez pomocy modelu… To też mimowoli wyrwały się patrzącym słowa:
– Jaka piękna! co za oczy! Jaka powabna kibić! Jakie wdzięczne, pełne uroku ruchy!… Jaka wytworność w stroju! Tyle sztuki, a mimo to co za swoboda!
– Bardzo naturalnie. Widać, że się wychowała w takich strojach, że nie jest to dla niej strój odświętny.
– Zapewne. Gdyby od dziecka nie nawykła do takich strojów wytwornych, wyglądałaby sztywnie jak Niemka, która tylko w niedzielę i święta uroczyste bierze suknię jedwabną, i rękawiczki.
– Musi być bardzo bogata.
– Widać to po całym orszaku. Jakie konie i karety, jaka służba!
– I nie ma być taka kobieta szczęśliwą!
– To prawda! Czego jej może brakować?
Sród takiej admiracyi kroczyła szczęśliwa oblubienica coraz dalej do ołtarza. Zdaje się, że słyszała coś z tych powszechnych uniesień, albo może tylko na twarzach patrzących czytać umiała, bo rzucała czasem na tłum okiem pełnem wdzięczności, a nawet niekiedy obdarzała go poufałym uśmiechem. Uśmiech ten porywał jeszcze więcej i tak rozgorączkowanych wielbicieli. Było w nim tyle niezwykłego uroku, tyle pociągającego wyrazu mieściło się w tych liniach jak byskawica nieregularnie połamanych, że każde nieprzyjazne uczucie musiało umilknąć przed tym wzrokiem, jak pod światłem słońca nikną przytęchłe tumany nocy…
Takiej kobiety niepodobna było nie kochać. Gdzież ten szczęśliwy, któremu wolno ukochać ją, i który wzajemnie przez nią jest kochany?…
Takie pytania malowały się teraz we wszystkich spojrzeniach. I wkrótce nastąpiła odpowiedź. Za uroczą oblubienicą, wszedł szczęśliwy oblubieniec. Prowadziły go dwie druchny, niemniej ładne od samej panny młode, i niemniej wytwornie ubrane. Obie były blondynki i w pochodz.e do ołtarza szczebiotały coś wesoło do uśmiechającego się pana młodego.
Pan młody nie dorównał wprawdzie co do urody swojej narzeczonej, ale z tem wszystkiem nie było nic rażącego w tej młodej parze. Był to człowiek średniego wzrostu, przyjemnej twarzy i ruchów szlachetnych. Miał krótkie, ciemne włosy, do góry bez pretensyi zaczesane. W rozumnych oczach palił się płomień szczęścia, a ciemnym wąsem ocienione usta, składały się do łagodnego uśmiechu, gdy wesołe towarzyszki coś mu szeptały.
Wogóle sprawiał on na widzach wrażenie dobre. Życzono mu skrycie szczęścia, do którego dążył, a w które, jak było widać z jego twarzy, wierzył całem sercem.
Gdy tak owa para ciekawemu tłumowi dobrze się przedstawiła, drugiego rzędu aktorowie nie psuli wcale dobrego wrażenia. Kilkanaście okazałych matron, w strojach poważniejszych, wydawało się w wieczornem oświetleniu bardzo wspaniale, a odpowiednia liczba młodych i starszych mężczyzn uzupełniała malowniczo symetryczne ugrupowanie orszaku weselnego. Niemniej dobrze wypadł śpiew chóralny; przemowa kapłana, aczkolwiek krótka, zachwyciła wszystkich, a gdy w końcu ceremonii uroczystej zawezwani zostali wszyscy obecni na świadków spełnionego aktu ślubnego, nie było już w całym tłumie ani jednego malkontenta, któryby nowopobranym szczerze i serdecznie nie życzył szczęścia, aż do końca życia.
Z takiem też uczuciem rozchodzili się wszyscy z kościoła, a uczucie to nie zmieniło się wcale, gby po za drzwiami kościoła powitała ich zadymka śnieżna, przeciw której żadnej nie było rady. Gdziekolwiek bowiem przyszło twarzą się zwrócić, wszędzie był śnieg zimny i wilgotny, który cisnął się w oczy i usta zasypywał.
Mimo to wszystek tłum ciekawych przebijał się przez śnieżne tumany, pod wrażeniem przyjemnego uczucia, jarego doznał na widok spełniającej się w kościele ceremonii.
Choć po Większej części ubogi, nie zazdrościł gościom weselnym ich karet wygodnych i powozów, w których długim szeregiem dążyli do najpierwszego w stolicy hotelu, aby tam niemniej od strojów wytworną wieczerzą zakończyć tak ważny akt dzisiejszy.
W kościele pogaszono światła, a choć tam w bocznej kaplicy migotało kilka skromnych świeczek, i przy tych świeczkach jakieś małe gronko łudzi się ruszało – cóż to mogło obchodzić ów tłum ciekawych, który tak spiesznie do domów się rozchodził.
Był to wprawdzie ślub także… ale ślub jakichś ludzi ubogich. Jakiż widok mogą dać ubodzy tłumowi ciekawych? Czyż mogą go napoić rozkosznem uczuciem szczęścia? Gdzież u nich szukać szczęścia? Czyż nie można naprzód przewidzieć, że pierwszy dzień niedostatku rozwali budujący się w tej chwili gmach ich szczęścia, do którego niebacznie bez szat godowych dążą?… Gdzież jest dzisiaj szczęście bez dostatków? Czyż nasze najświetniejsze dzisiejsze ideały mogą się obyć bez dostatków przyzwoitych?… Może też właśnie pomieszano dzisiaj w jeden te dwa niegdyś tak różne wyrazy: szczęście i dostatki… Może i słusznie serca kobiece nie rozróżniają już dzisiaj tych wyrazów, a gdy mówią o jednym, marzą o drugim.
Nikt z ciekawych nie pozostał przy ślubie ubogich jakichś rzemieślników. Cóż tam było ciekawego do w.dzenia. Jakże ciemno było w tej ubogiej kapliczce! Jak pusto, przerażająco pusto było w kościele!…
Dopiero chrypliwy głos organisty, który na chórze veni creator ubogim ludziom zaśpiewał, obudził iednego widza, który dotąd w grubym cieniu stał niewidz.any pod filarem. Był to ten sam mężczyzna, otulony w okazałe Iutro, który z taką ciekawością przed chwilą patrzył na bogatą, młodą parę.
Pocóź tu pozostał, gdy wszyscy wyszli? Czy był on jednym z tych zapalonych amatorów ślubnych widowisk, którzy zawsze i wszędzie być muszą, gdzie się tylko taki akt odbywa? A może pozostał tutaj dla kontrastu wrażeń. Ślub bogatych i biednych – to mogą być zaiste dwa bardzo piękne kontrasty!
Zdaje się jednak, że nieznajomy wcale nie miał na myśli podobnych studyów społecznych. Można było nawet z pewnych oznak wnosić, że w tej chwili więcej sam sobą, niżeli społeczeństwem był zajęty. Dopiero głos organisty przypomniał mu, że poza nim jest społeczeństwo, przechowujące pewne niewygodne ustawy, do których można także zaliczyć zwyczaj nienocowania w domach Bożych.
Zapewne przypomniał sobie o tem pozostały, bo prawie z trwogą obejrzał się wkoło i szybkim krokiem z kościoła na ulicę wybiegł.
Ulica przeszła była tymczasem do dziennego porządku. Nie dojrzałeś już tam ani śladu owego ślubu, który przed chwilą ściągnął i zachwycił widzów. Tłum rozsypał się i zginął gdzieś w oddali. Nawet ślady karet weselnych zatarły się pod kołami dorożek i omnibusów, resztę zaś zdmuchnął i zawiał wiatr ze śniegiem. Wszystko już wróciło do dawnego porządku, a prawdopodobnie wraca w tej chwili i ów opóźniony spektator z pod filaru do zwykłych swoich zatrudnień codziennych. Widać to po jego postawie i po tych spojrzeniach obojętnych, jakiemi zazwyczaj obdarza przechodniów mieszkaniec wielkomiastowy; jest on bowiem tylko nakręconą sprężyną owego ruchu miejscowego, który wszystko pochłania i do swojego tonu nastraja. Dlatego trudno zwykłemu człowiekowi w wielkiem mieście o głębsze wrażenie. Jeżeli nawet coś serce w piersiach rozrusza, to przy nabliższym kroku neutralizuje się ten ruch, bo sama natura zmieniających się co chwila barw życia pociąga to za sobą. Spotyka się tylu znajomych; stosunki towarzyskie rzucają nas, mimo naszej woli, w wir tylu ludzi, po większej części nam obojętnych, że trudno przychodzi pozostać przez dłuższy czas samym sobą i twarz swoją do powszechnego uśmiechu nastroić. Do tego jeszcze przyczynia się potrzeba tajenia swoich głębszych wzruszeń wobec świata, a gdy tej potrzeb.e zbyt często zadość uczynić wypadnie, to wkońcu przyjęta na chwilę rola staje się rzeczywista naszą istotą Cierpią może natem głębie moralne człowieka, ale zato społeczeństwo przybiera pewien uniform przyzwoity, w którym porusza się bez żadnych wyróżnień.
Tłum, który przed chwilą odniósł wrażenie przyjemne, pogubił je po drodze do domów, kopiąc się przez śnieżne tumany. Nawet różne myśli o szczęściu ludzkiem, które niedawno w tak świetnych podziwiał okazach, zwietrzały i znikły bez śladu.
A przecież był to moment tak ważny! Szczęście ludzkie, w postaci meteoru, zapaliło się światłem nadziemskiem i za chwilę skryło się przed obojętnem ludzkiem okiem. Cóż się tam dzieje w dalszem jego ukryciu? Jak świetne muszą być jego blaski! Dlaczegóż nie każdy może być tak szczęśliwy?…
Tak niejedni z ciekawych myśleli o odbytym przed chwiją ślubie – lecz za godzinę zapomnieli o tem wszystkiem… a możeby nawet owych szczęśliwych nie poznali w tłumie.
Któżby naprzykład poznał teraz w siedzącym nad filiżanką herbaty gościu, owego spektatora weselnego, który przed godziną stał w kościele pod filarem i z taką uwagą młodej parze się przypatrywał? Wtedy na jego twarzy widać było jakiś wyraz niezwykły, w jego spojrzeniach błyskało coś, co jakąś burzę wewnętrzną znamionować zwykło, a teraz uśmiech obojętny igra mu na ustach, gdy towarzyszowi swemu na potoczne zapytania odpowiada.
Czyż ludzie już tak zmaleli, że żadne głębsze wrażenie nie może się utrzymać w ich duszy? Czy zresztą tak mało to nas dzisiaj kosztuje bez żalu i bolu pożegnać to co przed chwila było najrozkoszniejszem naszem marzeniem.
A może te marzenia nasze były tylko chwilową zachcianka, której strata bynajmniej nam nie dokucza? Cóż tu jest prawdą, a co złudzeniem?
– Przeczytałeś pan dzisiejszy numer gazety? – pytał zagadkowego spektatora z pod filaru jakiś łysawy jegomość, który w tej chwili wygodnie koło niego zasiadł.
Zagadnięty zwrócił do pytającego emeryta swoją wyrazistą twarz, pełną uprzejmego uśmiechu i odparł spokojnie:
– Właśnie po to tutaj wstąpiłem… i przyznam się, odczytałem cały numer z wielką przyjemnością.
– Artykuł o wzajemnych ubezpieczeniach jest wyborny. Widać wytrawne pióro i znajomość rzeczy.
– Tak.
– A czy zwróciłeś pan uwagę na dzisiejszy felieton? Pseudonim, ale pióro znakomite…
– Jest dowcip i pewna świeżość –
– Djbrze pan powiedziałeś: dowcip i świeżość! Dzisiaj na polu lirerackiem jest to plon bardzo rzadki. Sama starzyzna i tandeta.
– Codziennie trudno o nowości.
– To prawda… ale o jednej nowości nic pan nie mówisz. A przecież jest to zdarzenie dziwne.
– Nie wiem o czem pan mówisz.
Prezydent francuskiej rzeczypospolitej, Mac Mahoń…
I między znajomymi ropoczęła się długa rozmowa o jakimś wypadku nadzwyczajnym, który miał zajść w departamencie niższej Sekwany.
Ktoby przy tej rozmowie widział byłego spektatora z pod filaru w kościele, nie byłby go wcale poznał. Tam wyglądał jak człowiek, dla którego ów ślub wspaniały był czemś ważniejszem, niżeli prostem widowiskiem… atu znikło to wszystko z jego twarzy, co tam stroiło ją w wyraz nieco dziwny.
Może to była tylko gra światła i cieni?…
Gdyby ów mężczyzna doznał był tam w kościele rzeczyw.śc.e jakiegoś głębszego wrażenia; gdyby ów ślub wspaniały był dla mego jakiemś zdarzeniem niezwykłem i nieprzewidzianem: czyż mógłby w godzinę potem pić berbatę z taką swobodą, jakby mu niczego innego do szczęścia nie brakowało? Czyż mógłby ze swoim towarzyszem rozmawiać tak wesoło i z uśmiechem tak naturalnym go słuchać?
Byłaż to rzeczywiście tylko gra światła i cieni?
Następnego dnia, już nad wieczorem, w skromnie urządzonym saloniku przy jednej z bocznych ulic, zebrało się nieliczne towarzystwo. Z całego zachowania się i rozmowy obecnych poznałeś, że byli to po największej części krewni, lub bardzo blizcy znajomi. Siedzieli przy stoliku, na którym leżały w nieładzie książki, pisma, albumy i różne przybory do robót kobiecych. Na środku stała lampa, przysłoniona umbrelką różową.
Na fotelu siedziała sędziwa staruszka, do której zwracano się z rozmową. Była to gospodyni domu. Lubo niemłoda, w ubiorze swym zachowała pewną staranność, do której widać była przyzwyczajoną. Twarz jej, niegdyś piękna, dzisiaj zatrzymała wyraz przyjemny, który ożywiał ją w rozmowie z sąsiadkami. Trzymała w ręku robótkę i mimo uważnego zajmowania się nia, odpowiadała na zapytania z całą przytomnością.
Po prawej stronie, na kanapie, siedziała równa jej wiekiem matrona, używająca przy rozmowie bardzo żywych ruchów. Koło niej, oparty o poręcz fotelu, jakiś poważny staruszek przysłuchiwał się rozmowie z pewnem zamyśleniem, a kiedy niekiedy machał drugą ręką po powietrzu, jakby jakieś niemiłe myśli chciał od siebie odpędzić. Za nim siedziała silna, w średnim wieku brunetka, która niecierpliwie rzucała na drzwi spojrzenia, jakby kogoś oczekiwała.
Towarzystwo to, jak ze wszystkiego sądzić było można, zeszło się tutaj bez żadnych widoków świetnej zabawy. Przyszli poprostu dla pogadanki, która miała cechę pogadanki familijnej i przyjacielskiej.
– Przyznam się – mówiła z żywym ruchem jejmość kanapowa – że nie jest to zbyt wielką przyjemnością odbywać wesela w taką zadymkę. Obawiam się, że ich wszystkich śniegiem zasypie.
– To prawda – odpowiedziała gospodyni, nie odrywając oczu od robótki – ja sama tak myślałam.
– Widocznie niebo nie sprzyjało młodej parze – odezwała się niespokojna brunetka.
– Nie miało też czemu sprzyjać – dodała jejmość z kanapy.
Staruszek podniósł głowę i spojrzał na mówiącą.
– Dlaczegóż nie miało sprzyjać? – zapytał z łagodnym uśmiechem.
Jejmość zatrzymała z uwagą oczy na sędziwym starcu.
– Zdaje mi się – mówiła powoli – że wszyscy, jak tu jesteśmy, wolelibyśmy aby ten ślub… odbył się z kim innym. Czyż mówię nieprawdę?
– Najprawdziwszą prawdę! – odparła brunetka i rzuciła niecierpliwie okiem na drzwi zamknięte.
Gospodyni domu, nie podnosząc oczu, uśmiechnęła się z pewną łagodną goryczą.
– Trzeba wszystko przyjąć co Bóg daje – odparła sentencyonalnie. – Zresztą trudno zato się gniewać, co być nie mogło.
– Bardzo słusznie powiedziała moja siostra – dodał staruszek – trudno komuś być nieżyczliwym dlatego, że nasze nadzieje nas zawiodły.
– Tak – odparła kanapowa dama – tak być powinno, temu nie przeczę. Szczęścia nikomu nie zazdroszczę, a żal nasz, że się inaczej nie stało, bynajmniej szczęśliwym nie szkodzi. Partya to świetna, a dla pana Augusta w sam raz. Bo to i piękna, i urodzenie nieostatnie, a majątek, jak mówią, milionowy. Przyznam się, że tak przyzwyczaiłam się już do tej myśli, iż wczoraj całą noc z żalu spać nie mogłam. Czy książę tego nie pojmujesz?
Sędziwy staruszek pomyślał chwilę, a potem odrzekł:
– Wiem do czego pani zmierzasz. Jak na obecne czasy i potrzeby, nie jesteśmy wcale bogaci. Szukamy więc tego marnego kruszcu gdzie tylko można, bo bez niego, przy dzisiejszych stosunkach, nasze stanowisko jest nam tylko ciężarem. Mimo to jednak sądzę, że po ten kruszec nie powinniśmy sięgać bez żadnego wyboru. Jest złoto szlachetne, jest także złodziejskie i szachrajskie!
– Właśnie to było złoto szlachetne, zarobione pracą poczciwą, a poczęści po uczciwych przodkach odziedziczone.
– Nie przeczę temu, byłoby mi bardzo przyjemnie gdyby się tak stało, jak pani mówisz; ale że się stało inaczej, na kogóż się za to gniewać?
– O gniewie nikt nie mówi, a jeżeli o ten przedmiot potrącamy, czynimy to tylko z tego powodu, aby się przekonać, gdzie właściwie był błąd strategiczny.
Książę roześmiał się.
– Jak widzę, chcesz pani, jak wódz naczelny, szukać winnego po przegranej – rzekł z łagodnym uśmiechem.
– Żadnego tu winnego niema – odpowiedziała spokojnie gospodyni domu.
– Już to pan August nie jest bez winy – zauważyła brunetka, rzuciwszy się niespokojnie na fotelu. – Mojem zdaniem, zwycięztwo dla niego było tak łatwe! Dla Stefanii nie był przecież ostatnią partya.
– Sądzę że nawet lepszą od pana Zdzisława – wtrącił staruszek; – przecież prababka Augusta, a moja rodzona ciotka…
– Niezawodnie powinien był zwyciężyć – przerwała gospodyni – ale całe złe stąd poszło, że zapóźno wzięliśmy się do tego.
_ Ja zaraz to przewidziałam – zawołała z pewnym tryumfem dama kanapowa – gdy tylko dowiedziałam się, że pani marszałkowa bierze pana Zdzisława w protekcyę. Marszałkowa kobieta sprytna i umie to dobrze urządzić. Panna Klara już na czwarty krzyżyk liczyła, a pan Arka-dyusz ani już myślał o żonie, a przecież marszałkowa tego dokazala, że na kobiercu ślubnym przy sobie uklękli.
– Mówią że się rozwodzą.
– Et, ludzkie gadanie? Coś tam było wprawdzie, ale sprawa załagodziła się. Przeszłego tygodnia sprawił jej nawet nowe futro, a na lato obiecał podróż do gór pyrenej-skich i obozu karlistów.
– Że zapóźno to się stało – ozwał się po chwili milczenia staruszek – temu wcale nie przeczę. Nie można było należycie akcyi rozwinąć. Dlatego nasza siostra nie mogła zaraz z Paryża powrócić, a hrabina Pelagia, która tak dobrą rolę mogłaby odegrać w tej aferze, zasiedziała się na wsi jakby chciała zostać trapistką. Zostaliśmy bez sprzymierzeńców.
– Przy tak słabych siłach trudno było dzieła dokonać.
– Gdyby to się działo w czasach Adolfa i Julii, owych czułych kochanków nad brzegami Dniestru…
– Tak, toby jeszcze się coś zrobić mogło.
– Ale dzisiaj, gdy wszystko prawie zależy od zręcznego mise en scenę, gdzie potrzeba znacznych dekoracyj i pomocy maszynistów. gdzie nawet oddalone chóry, jak owe wieszcze głosy w tragedyi starożytnej, wpływają na samą akcyę…
– Zapóźno i bez należytych środków! Projekt w zarodzie musiał upaść.
– Czy August to uczuł?
– August… August ma zbyt wiele wychowania, aby nierozważnym krokiem lub sentymentem w oczach świata skompromitować się. Zdaje się, że nikt go o jakikolwiek zawód nie podejrzywa… nawet Stefania.
– Tło wszystko dobrze, ale przegrana zostanie zawsze przegraną.
Uśmjechnął się na te słowa sędziwy staruszek.
– Przypomina mi to owego spekulanta odrzekł – który niedojście projektowanego zysku za rzeczywistą stratę sobie poczytuje.
– Nie mówi się o żadnych spekulacyach, ale o tem, co się komu należy.
– Widać że należało się panu Zdzisławowi, jeżeli tak się stało. Zresztą zdaje mi się, że panna Stefania nie była wcale Augustowi przychylną.
– Cy, tam przychylność! Jeżeli w tym celu nic się z naszej strony nie zrobiło, to skądże miała nagle u panny wziąść sie przychylność? Gdyby była pani Pelagia kilka świetnych Wieczorów wydała, gdyby panna Stefania była ujrzała, w jakim świecie na przyszłość obracać się będzie, toby nie brakło przychylności i faworu dla konkurenta. A tak… Widząc tylko jego frak i białą chustkę… czyż mogła nagle się rozkochać?
– Bardzo słusznie. A tymczasem pani marszałkowa wystąpiła w całym blasku. Jeżeli się nie mylę, wieczorek kosztowała tysiąc rubli, a wszystko to robiło się dla kuzynka Zdzisława!…. Któraż panna w takim razie główki sobie nie zawróci?…!… Czyż dzisiaj świetniejsze małżeństwa inaczej przychodzą do skutku?…
– Prawda, z naszej strony nic się nie zrobiło! – Może nawet byłoby bardzo trudno co zrobić. – W samej rzeczy. Złe czasy! Cóż robić? trzeba wszystko zdać na Boga. – Ciekawa rzecz, co August o tem myśli.
– August wybiera się na dłuższy czas za granicę. Zabawi u krewnych w Poznańskiem.
– Jeżeli się nie mylę…
– Bez żadnych supozycyj! Kuzynka Augusta jest już prawie zaręczona.
Przy tych słowach ozwał się dzwonek w przedpokoju. Niecierpliwa brunetka spojrzała na drzwi, ale gdy się one otworzyły, okazały jej wcale inną osobę od tej, Której prawdopodobnie oczekiwała.
Była to młoda, z wesołym uśmiechem na twarzy blondynka. Mogła zaledwie liczyć lat dwadzieścia. Była wysmukła, miała kształtną, wiotką kibić i ruchy nadzwyczaj wdzięczne. Twarz jej nie miała rysów regularnych, ale promieniał z niej pewien urok kobiecy, który odrazu za serce chwyta. W dużych ciemnoszafirowych oczach malowała się dobroć i zupełna serca swoboda. Objawiało się to w jednakim dla wszystkich uśmiechu, w jednakiej dla wszystkich; życzliwości. Miała na sobie suknię ciemnopopielatego koloru, przy!:tórej jasne jej włosy nabierały złotego odcienia.
Za nią weszła sędziwa matrona, w czarnym stroju.
Pojawienie się tych kobiet niejednakie na wszystkich sprawiło wrażenie; kanapowa dama cieszyła się widocznie; staruszek przybrał pozę bardzo przyzwoitego U grzecznego człowieka; zato pochylona nad robótką gospodyni i siedząca naprzeciw niej brunetka nie mogły powstrzymaj nieprzyjemnego uczucia. Obie starały się to ukryć, o ile im na to pozwoliła wprawa towarzyska. Gospodyni podniosła tylko z pewną duma głowę do góry, a nawet cały Lorpjus wyprostowała, podczas gdy żywa i niespokojna brunitka nagle spoważniała.
– Tak byłyśmy zajęte – ozwała się czarka Sama – że nie mogłyśmy wcześniej korzystać z łaskawej życzliwości pani. Od dwóch tygodni wybieramy się, ale zaraz w pierwszym dniu po tym uroczystym akcie służymy.
– Zbyt wiele łaski dla domu, w którym niema ani baw ani licznych zgromadzeń – odpowiedziała gospodyni.
– Niesprawiedliwie oskarżasz nas pani o hałaśliwe zabójstwo czasu – ozwała się z uśmiechem młoda blondynka. – Jeżeli już co i kogo zabijać, to lepiej zrobić to bez świadków.
– Przecież wczoraj miałaś pani zawiele świadków – rzekła z lekką ironią dama kanapowa.
– Bo też wczoraj – odpowiedziała szybko blondynka – nie popełniono żadnego zabójstwa; przeciwnie, byłyśmy na chrzcie nowonarodzonego ludzkiego szczęścia.
–- Szczęścia? – powtórzyła półgłosem brunetka i rzuciła się niespokojnie na fotelu.
Sród szmeru, jaki sprawiało kolejne witanie się i siadanie nowoprzybyłych gości, słowo brunetki przebrzmiało prawie niedosłyszane. Po niejakiej chwili i po kilku mniejszej wagi zapytaniach i odpowiedziach, wróciła znowu rozmowa do dawnego tematu. Rozpoczęła ją dama kanapowa.
– Pani, jako druchna wczorajszego wesela, opowiesz nam najlepiej cały przebieg tej uroczystości.
Przyjemne wrażenie sprawiły te słowa na starszej towarzyszce blondynki.
– Nie mogłaś pani – odpowiedziała żywo – sprawić Waleryi większej przyjemności. Gdy chodzi o odmalowanie cudzego szczęścia, jest ona niewyczerpana w słowach i barwach.
– Świadczy to bardzo dobrze o sercu pani – wtrącił na to sędziwy staruszek – osobliwie w dzisiejszych czasach, w których przy powszechnym egoizmie tak radzi zazdrościmy szczęścia innym.
– Już to książę jesteś niepoprawnym pesymistą w sądzeniu dzisiejszych ludzi. Któż to znowu tak bardzo innym szczęścia zazdrości?
Staruszek nic nit odpowiedział, tylko uśmiechał się łagodnie.
– Moge stanąć w obronie całej dzisiejszej generacyi – zawołała z wesołym uśmiechem blondynka, którą starsza dama Walerya nazwała – moge nawet w jej imieniu wytoczyć proces tym wszystkim, którzy na nia tak niezasłużoną rzucają kalumnię. Jeżeli mówi książę…
Staruszek chwycił za rączkę blondynki i przerwał:
– Uchowaj Boże! Wobec tak uroczego prokuratora składam broń naprzód, a nawet staję się najzapaleńszym z optymistów, jacy tylko kiedy w dziejach ludzkości bruździli.
Z niewypowiedzianym wdziękiem ścisnęła Walerya rękę staruszka, który aż odmłodniał przy tym uścisku. Zato postarzała się brunetka o lat kilka. Zachmurzyła czoło i zacisnęła usta. Znacząco spojrzała na nia dama kanapowa.
– Już to dzisiaj nikt szczęścia drugim nie zazdrości – mówiła powoli – może z tej prostej przyczyny, że go nigdzie niema, a jeżeli gdzie jest, to zalicza się do bardzo rzadkich wyjątków.
Uśmiechnęła się piękna blondynka.
– Byłabym zaciętą walkę z panią stoczyła – odrzekła żartobliwie – gdybyś pani choć w wyjątkach nie była szczęścia przypuściła. A tak nie pozostaje mi nic innego, jak zgodzić się z panią, że prawdziwe szczęście rzeczywiście do wyjątków należy. Ale jaki zato olśniewający jest jego urok!
Wymawiając te słowa, przymrużyła Walerya ciemnoszafirowe oczy, jakby na samą myśl tak wyjątkowego szczęścia uczuła dreszcze rozkoszne.
– Więc pani jesteś jeszcze olśniona widokiem takiego wyjątkowego szczęścia – zauważyła po chwili dama kanapowa – a szczęście takie prawdopodobnie widziałaś pani wczoraj?
– Tak jest; inaczej przecież być nie mogło. Energiczna blondynka wymówiła te słowa z pewnym wyzywającym spokojem. Sprawiło to należyte wrażenie. Przez chwilę trwało milczenie. Nikt nie miał odwagi sprzeciwić się słowom Waleryi.
W ciszy tej jednak gotował się przyszły protest. Poprzedziły go nieznaczne krząkania od strony kanapy i fotelu, na którym siedziała brunetka.
– Nie przeczę – ozwała się pierwsza dama kanapowa – nie przeczę, że wczorajszy ślub mógł rzeczywiście być obrazem pewnego szczęścia…
– Zupełnego szczęścia – poprawiła Walerya.
Być może nawet że… zupełnego szczęścia, chociaż z drugiej strony nie moge pojąć, jak szczęście może tak prędko przyjść do skutku.
– Zakochali się – półgłosem wyrzekła Walerya i równocześnie poczerwieniała.
– Tak… zakochali się – powtórzył staruszek i znowu sięgnął po drobną rączkę blondynki. – Jak pani cudownie wymówiłaś te słowa! Słysząc je, można naprawdę uwierzyć, że ludzie mogą się jeszcze kochać. Ja myślałem, że to słowo już do archeologii należy.
– Wobec takiego nauczyciela – ozwała sie z uśmiechem brunetka – gotów książę wydobyć to słowo ze swego muzeum starożytności i wziąść je napowrót do codziennego użytku.
Staruszek nie słyszał tych słów złośliwej brunetki. Zajęty był trzykrotnem ucałowaniem drobnej, białej rączki, która przy tych pieszczotach książęcych jakoś mocno się niecierpliwiła.
– Żart nabok – rzekła po chwili dama kanapowa – w dzisiejszych naszych związkach coraz mniej potrzeba owego niebieskiego kordyału, o którym niegdyś poeci tyle się na śpiewali. Dziś już i poezya jest więcej praktyczną.
– Obawiam się, że pozostanę w mniejszości – zawołała z uśmiechem niepokoju Walerya.
_ Ja będę przy pani – odpatł żartobliwie uśmiechnięty staruszek.
_ Tego nie mówię – odparła dama kanapowa –
miłość tam jakaś już się musi znaleść; ale że do zbliżenia dwojga osób dzisiaj wcale innych rzeczy potrzeba, niżeli spojrzeń i westchnień miłosnych, tego przecież nikt nie zaprzeczy.
Młoda blondynka myślała chwilę z pochyloną główką. Zdaje się że rozbierała w myśli owe i inne rzeczy, które dla serc kochających potrzebnem! być mogą; ale wkońcu uznała, że nie przystoi jej odgrywać roli panny wszechstronnie doświadczonej, za jaką się wcale nie miała. Zaniechała więc dalszych dociekań.
__Nie moge w tej mierze wiele mówić – odrzekła –
wiem tylko, że kuzynka moja Stefania szalenie jest zakochana, a pan Zdzisław w tej chwili należy do najszczęśliwszych ludzi.
Dama kanapowa miała wielką ochotę zaprotestować przeciw tak energicznym twierdzeniom Waleryi. Chciała właśnie wyliczyć wszelkie środki pomocnicze, jakiemi dzisiaj dochodzi się do stopni ołtarza, opisać ów świetny wieczór u pani marszałkowej, na którym zawróciła się według niej główka Stefanii; chciała wyliczyć całe znakomite towarzystwo owego wieczora, które nie mogło zostać bez wpływu na późniejsze, przyspieszone bicie serca, gdy pan Zdzisław ręki panny na doczesne posiadanie zażądał… słowem doświadczona dama kanapowa miała właśnie w całej pełni rozwinąć swoją teoryę o kojarzących się dzisiaj małżeństwach – gdy nagle drzwi się otworzyły, a do salonu wszedł wysokiego wzrostu młody mężczyzna.
Był to nasz znajomy spektator z pod filaru w kościele. Wszedł z całą swłobodą człowieka, któremu nic na świecie nie zawadza. Na przyjemnej twarzy miał uśmiech, a w ciemnych oczach pewne zadowolenie, że tak miłych znajduje tu gości.
Gospodyni domu przyłożyła rękę do oczu, aby je od blasku lampy uwolnić, spójrzała ku dzwiom i rzekła: – August!
Z brzmienia głosu, z jakiem to imię wymówiła, można było poznać że to matka.
Potwierdził to zaraz przybyły, bo ukłoniwszy się wszystkim, zbliżył się do staruszki iw rękę ją pocałował.
Przyjście nowego gościa wywołało milczenie na czas dłuższy.
Nietrudno odgadnąć przyczynę tego milczenia. Przybyły gos, był to ten pan August, o którym przed chwilą w po – ufnym familijnem kółku mówiono, utyskując, że mu się nie udało, czy raczej że nie było dosyć czasu do zjednania mu serca wczorajszej szczęśliwej oblubienicy, która uroczo w stroju ślubnym wyglądała.
W kółku familijnem uważano ten wypadek za pewne nieszczęście, za przegraną w rachubie planów na przyszłość. Pytano się także, jak też August to zdarzenie pojmuje. Odpowiedz nie była jasna. Chciano więc doczytać się tej odpowiedzi z twarzy przybyłego gościa.
Słusznie matka Augusta powiedziała przed chwilą, że syn jej ma zawiele wychowania, aby smutki i niepowodzenia swoje dla każdego na czole wypisywać. Pewna wyższa przyzwoitość nakazywała nawet wobec familii mieć twarz codzienną, swobodną, z jaką się w każde inne wchodzi towarzystwo. To też, mimo wszelkich wysileń, nie poznano nic z twarzy Augusta, którego w tej chwili można było wziąść albo za mistrza w sztuce udawania, albo za człowieka zupełnie, wobec tego co się stało, obojętnego.
Swobodnym uśmiechem powitał całe towarzystwo, a nawet pewien wyraz zadowolenia ożywił jego rysy regularne, gdy pomiędzy siedzącymi damami ujrzał piękną, uśmiechniętą blondynkę.
– Jakże się cieszę – ozwała się z całą swobodą Walerya, podając mu rękę – jakże się cieszę, że pan przyszedłeś! Dopomożesz mi pan w walce przeciw oskarżaniu całej naszej generacyi.
– O cóż nas oskarżają? – zapytał z uprzejmością dobrze wychowany mężczyzna.
– Oskarżają nas.
– Zapewne o brak tak zwanych idealniejszych uczuć –
dopomógł August.
– Dlaczego mówisz pan tak zwanych r
– Być może, że w nie nie wierzę.
Przy tych słowach lekki cień zadumy przemknął po twarzy Augusta.
– Ach, mówisz pan jak nieszczęśliwy kochanek, który już z dziesięć koszyków odebrał – wtrąciła szybko ze śmiechem wesołym Walerya.
Blade wargi Augusta zadrgnęły, ale wnet spokojny wyraz osiadł na nich. Zato wszyscy prawie obecni, z wyjątkiem towarzyszki Waleryi, spojrzeli po sobie z pewnem niemiłem uczuciem. Uczucie to jednak przeszło po chwili, gdy ze swobodnej twarzy wesołej blondynki przekonali się, że słowa jej wymówione były bez żadnego głębszego znaczenia. Blizka kuzynka wczorajszej oblubienicy nie byłaby przecie w ten sposób do Augusta się odezwała, gdyby o tajemnych jego zawodach coś wiedziała. Zresztą zawód ów mniemany dotykał może więcej familii, niżeli własnej jego osoby, jak to ze spokojnej twarzy przybyłego wyczytać było można.
Tak też pojmował i August to odezwanie się Waleryi i z wesołym prawie odpowiedział uśmiechem: