- W empik go
Tajemnica Tytana - ebook
Tajemnica Tytana - ebook
Xavier Henri Aymon Perrin, hrabia Montépin (1823-1902) – francuski powieściopisarz. Publikował powieści w odcinkach i melodramaty. Montépin napisał w sumie ponad 100 powieści. Stylistycznie jego powieści można zaliczyć do literatury rozrywkowej nazywanej czasem także tabloidowym romansem. Cieszyły się one ogromną popularnością, zwłaszcza w latach 50. i 60. XIX wieku – wraz z dziełami Émile Gaboriau i Pierre Alexis Ponson du Terrail – i były tłumaczone na różne języki, w tym niemiecki i polski, gdzie niektóre z nich czasami można znaleźć w bibliotekach Publikowane były głównie, jako tanie wydania. Receptą na sukces jego powieści były zawiłe historie o ludziach, którzy byli na tajnej misji i incognito i mieli różne przygody. Oto fragment powieści: „Młody ośmnastoletni cieśla o włosach blond, delikatnej różowej cerze jak u kobiety, pragnął mieć ten zaszczyt umieszczenia bukietu na gmachu, i prośba jego przyjętą została przychylnie przez towarzyszów. Ucieszony puścił się ku domowi, niosąc na plecach dużą wiązkę gęsto przybraną wstążką i kwiatami; lekką nogą przeszedł pomieszczone jedna nad drugą drabinki, doszedł do poprzecznych belek, przebiegł po nich jak po schodach i począł iść z zadziwiającą pewnością po stropie dachu. Niezadowolony jednak tym pierwszym tryumfem chciał jeszcze dać dowód swojej śmiałości albo raczej lekkomyślności. Ze zręcznością małpy wdrapał się na komin. Dosięgnął aż do wierzchołka, na którym stał przez chwilę w równowadze, potem nachylił się nad przepaścią w postawie bardzo podobnej do tej, jaką artysta nadał Geniuszowi Wolności umieszczonemu na szczycie kolumny Lipcowej na placu Bastylii. Pozostali na dole towarzysze, chociaż obdarzeni silnymi nerwami, na widok szaleństwa tego osłupieli z przestrachu....”
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-409-1 |
Rozmiar pliku: | 471 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ PIERWSZA.
I. Gribouille.
W epoce, w której działy się opisane tu wypadki, Paryż nie był jeszcze chory na ową gorączkę niszczenia i odbudowywania się, która go od lat kilkunastu pochłania. Było to wtedy miasto na tyle obszerne iż mogło w swoich murach pomieścić bardzo dobrze, całą ludność bogatą i biedną, czego dziś uczynić nie jest w stanie. Budowano i wtedy, ale z wielkiem umiarkowaniem i każdy nowo wzniesiony budynek był prawdziwem zjawiskiem nietylko dla właściciela, przedsiębiorcy i robotników, ale nawet dla tej części miasta, którą miał upiększać.
Piętnastego listopada 1839 roku około drugiej godziny po południu, w dzień jasny a nawet ciepły, kompania robotników ciesielskich w liczbie od dwunastu do piętnastu, szła położyć wieniec na pięknym sześciopiętrowym domu przy bulwarze Beaumarchais. Robi się to zwykle przy zakończeniu robot ciesielskiej.
Rano już przynieśli oni z sobą ogromny bukiet sztuczny kwiatów związany suto wstążką; nie pozostawało więc już nic więcej jak tylko w dowód radości z ukończenia trudnej pracy i dla uczynienia zadość zwyczajowi tradycyjnemu umieścić takowy na najwyższym punkcie dachu.
Czynność ta nie przedstawiająca zwykle żadnego niebezpieczeństwa, wymaga tylko od spełniającego ją, pewnej lekkości, śmiałości i utrzymania równowagi. Młody ośmnastoletni cieśla o włosach blond, delikatnej różowej cerze jak u kobiety, pragnął mieć ten zaszczyt umieszczenia bukietu na gmachu, i prośba jego przyjętą została przychylnie przez towarzyszów.
Ucieszony puścił się ku domowi, niosąc na plecach dużą wiązkę gęsto przybraną wstążką i kwiatami; lekką nogą przeszedł pomieszczone jedna nad drugą drabinki, doszedł do poprzecznych belek, przebiegł po nich jak po schodach i począł iść z zadziwiającą pewnością po stropie dachu.
Niezadowolony jednak tym pierwszym tryumfem chciał jeszcze dać dowód swojej śmiałości albo raczej lekkomyślności. Ze zręcznością małpy wdrapał się na komin. Dosięgnął aż do wierzchołka, na którym stał przez chwilę w równowadze, potem nachylił się nad przepaścią w postawie bardzo podobnej do tej jaką artysta nadał Geniuszowi Wolności umieszczonemu na szczycie kolumny Lipcowej na placu Bastylii.
Pozostali na dole towarzysze chociaż obdarzeni silnemi nerwami, na widok szaleństwa tego osłupieli z przestrachu....
– Do pioruna! – rzekł jeden z nich – chciałbym, aby to bydle bezmyślne prędko już było na dole między nami!
– Nie lubię widzieć nic podobnego! Ładna rzecz stać tak na jednej nodze na siódmem piętrze a pod sobą mieć tylko próżnię!...
– To robi ten sam efekt co uderzenie kułakiem w brzuch; aż mnie mrowie od stóp do głowy przechodzi!
Widać że i drudzy towarzysze śmiałka doświadczali tegoż samego uczucia, bo zaczęli jednogłośnie ze wszystkich sił krzyczeć na niego.
– Gribouille ośle jeden! nie zleziesz ty mi zaraz ztamtąd! Bałwanie!
Ale ich głosy pomimo, że donośne i bardzo wyraźne, nie mogły być słyszane na tak wielkiej wysokości....
Nacieszywszy się swoim tryumfem młody człowiek nazwany a raczej przezwany Gribouille, przywiązał mocno bukiet na wierzchołku komina, i zabierał się do odwrotu, lecz w chwili gdy już miał wracać tą samą drogą niebezpieczną, którą przyszedł, zrobił fałszywy krok, stracił równowagę i zniknął z przed oczu patrzących.
Koledzy jego wydali jednocześnie okrzyk przerażenia, i rzucili się wszyscy w drugą stronę domu, myśląc że znajdą nieszczęśliwego młodego człowieka, rozciągniętego na bruku w postaci massy skrwawionego błota, bo według wszelkiego prawdopodobieństwa nie się stać nie mogło innego, chyba jakiś cud który by go mógł ocalić....
Można sobie wyobrazić ich zdziwienie, kiedy nie ujrzawszy go na ziemi podnieśli w górę oczy, i spostrzegli nierozważnego zuchwalca zaczepionego głową na dół o dziesieć lub dwadzieścia stóp co najwyżej od wierzchołka komina.
Był to jeden z tych wypadków, który można nazwać cudownym a który sprawił, że na żelaznym haku, przeznaczonym do utrzymania drabinki, a zapomnianym przez mularzy w ścianie ślepej zaczepiło się odzienie Gribouilla, który w skutek tego pozostał zawieszony w przestrzeni.
Młody człowiek żył; – nawet nie miał żadnej rany, żadnego zadraśnięcia, mimo to wszystko za zabitego uważać go było można, bo jego ocalenie przedstawiało wielkie trudności, a nawet prawie zupełne niepodobieństwo.
Ściana nad którą wisiał, jako szczytowa skończonego gmachu przeznaczona była na to, aby się na niej oparł w przyszłości inny budynek sąsiedni; biegła więc w górę wprost jedną linią i nie miała nigdzie najmniejszego gzemsu, zagłębienia ani otworu....
Zdawało się niemożliwem przyjście z pomocą nieszczęśliwemu, a jedyny środek dostania się do niego, jedyny który przedstawiał pewne szanse powodzenia, był ten aby połączyć pięć lub sześć dużych drabin i siłą ludzką przystawić je do ściany. Ale trzeba dużo czasu, na wynalezienie i powiązanie drabinek, a tu nie można tracić ani minuty, odzienie młodego chłopca było zapewne i tak zniszczone, darło się pod jego ciężarem coraz więcej i lada chwila mogło się rozerwać zupełnie....
Nieszczęśliwy rozumiał doskonale swoje położenie. – Wydawał jęki żałosne, a przez swoje poruszenia gwałtowne powiększał i przyśpieszał rozwiązanie przewidzianej chwili.
Już się tłum gromadził na bulwarze przy domu.... Już ciekawi, niewiadomo w jaki sposób dowiedziawszy się o strasznym dramacie rozgrywającym się między niebem a ziemią, napełniali ulice, z których można było takowy obserwować.
– Do drabin!.... – krzyczeli wszyscy pozostali na dole cieśle oprócz jednego. – Do drabin!....
– Przybędą za późno!.. – mruknął ten który nic nie mówił.
Poszedł jednak za towarzyszami, ale zamiast złączyć się z niemi w pracy do której porwali się z gorączkowym pośpiechem, wziął linkę, przekonał się, że była mocną, owinął ją wokoło bioder i pobiegł na górę.
– Dokąd idziecie Piotrze Landry? – spytał go jeden z cieśli.
– Idę sprobować ocalić Gribouilla – odpowiedział spokojnie.
Towarzysze wzruszyli ramionami z powątpiewaniem.
– To warjat! – rzekł półgłosem ten, który go się pytał – on nigdy nie robi nie tak jak inni, tylko inaczej.... Sam kark skręci a Gribouillowi tyle pomoże co umarłemu kadzidło....
– To już jego rzecz! – odpowiedział filozoficznie stary podmajstrzy. – Każdy jest panem swojej skóry!
Podczas gdy te słowa zamieniano tu na dole, Piotr Landry szedł ciągle coraz wyżej.
Był to człowiek czterdziestoletni, średniego wzrostu, bardzo szczupły i bardzo mizerny, o włosach czarnych, gęsto przyprószonych siwizną.
Rysy jego były regularne a nawet przebijała w nich dystynkcya i inteligencya. Twarz jego zwykle wyrażała i smutek o którego przyczynach opowiemy w swoim czasie.
Dostał się na najwyższe piętro w kilka sekund, przebiegł belki, tak jak to zrobił przed nim młody jego kolega, zwrócił się do komina, nad którym znajdował się bukiet uwstążkowany, oświetlony jasnemi promieniami słońca.
Tu zatrzymał się tylko tyle ile było potrzeba dla nabrania tchu, i zabrał się do spełnienia ciężkiego i trudnego zadania.
Zadanie to, jak to zaraz zobaczemy wymagało tyle pewności siebie i przytomności umysłu ile siły i śmiałości.
Piotr Landry rozpoczął od przymocowania jednego końca linki do belki znajdującej się przy kominie, następnie drugim końcem przewiązał się w pasie nie zapominając pozostawić wolnym mniej więcej na dwa metry drugiego końca sznuru.
Zrobiwszy to zsunął się nieco niżej na belkę i wkrótce ujrzał tuż pod sobą wiszącego Gribouilla, którego jęki były coraz słabsze, wisząc bowiem głową na dół doznawał coraz większego napływu krwi do głowy.
Tłum krzykiem i radosnemi oklaskami przyjął ukazanie się Piotra Landry, który chwycił oburącz linkę zsunął się w przepaść i w mgnieniu oka znalazł się obok Gribouilla.
– Na miłość boską ratuj mnie.... – mruczał ten ostatni głosem zdławionym i już chrapiącym.
– A po cóż tu jestem, – odpowiedział Piotr Landry, i sam do siebie dodał: – do diabła!... już wielki czas!...
Rzeczywiście wielki był czas!...
Ubranie Gribouilla pod ciężarem jego ciała i przy gwałtownych ruchach, darło się coraz więcej a złowieszcze trzeszczenie zwiastowało, że za jaką sekundę nastąpi katastrofa.
Piotr Landry nie dał upłynąć tej sekundzie. Podniósł za łopatki młodego cieślę, któremu to sprawiło wielką ulgę pozwalając krwi odpłynąć z głowy i podwiązał mu pod ramiona pozostawiony umyślnie koniec linki.
Wszystko to spełnionem było niesłychanie prędko.
– A co! – rzekł wybawca – lepiej ci teraz pewno niż przed tem było!?
– Oh! tak! – odpowiedział Gribouille z głębokiem przekonaniem – teraz mi dobrze, zupełnie dobrze i jestem ci wielką wdzięczność dłużny Piotrze Landry...
– Niepotrzebne gadanie.... miejmy nadzieję, że się to wszystko skończy na strachu i że ofiarą wypadku padną tylko spodnie twoje.... Jednakże rzecz najtrudniejsza pozostaje jeszcze do zrobienia... Słuchaj no! czujesz ty się na siłach pomożenia sam sobie trochę?
– Nie bardzo Piotrze Landry. W tej chwili nie czuję się być zdolnym do wielkich rzeczy... Nie siły nie mam ani w ramionach ani w nogach, nie licząc już, że i reszta nie wiele warta...
– No, ja to rozumiem... Nie było to wesołe mój biedny Gribouille! w głowie ci zaszumiało.... ale sądzę, że będziesz chociaż mógł trzymać się mnie za ramiona.
– O! co to, to może będę mógł...
– A zatem obejmij mnie i ściśnij ze wszystkich sił, czem mnie lepiej ujmiesz tem mi cię będzie łatwiej zanieść tam na górę i wedle potrzeby obracać.
Gribouille zrobił jak mógł najlepiej to co mu kazano i Piotr Landry, ująwszy znowu linkę, rozpoczął wznoszenie się w górę siłą rąk, ciągnąc za sobą Gribouilla.
Tak jak powiedział przed chwilą, twardy to orzech do zgryzienia. Przychodziło mu to tem trudniej, że w całym tym pośpiechu zapomniał na lince porobić węzłów w odpowiednich odstępach a linka luźno puszczona biła go po rękach krwawiąc je i trzeba było nadludzkich wysiłków, aby nie dozwolić na to żeby się z rąk wysunęła.
Po dwóch czy trzech odpoczynkach Piotr Landry zupełnie był wyczerpany, tylko moralna energia i siła podtrzymywały go....
Nie przestawał iść dalej...
Potrzebował najmniej dziesięciu minut na przebycie trzechmetrowej przestrzeni!... a dziesięć minut w tych warunkach to wiek cały...
Nareszcie dosięgnął listwy dachu; przeszedł przez tę listwę i przeniósł Gribouilla...
Obadwaj byli uratowani...
W chwili, gdy niknęli z oczu tłumu, na wszystkich punktach bulwaru Beaumarchais, podniosły się okrzyki radości i zapału, tak jednomyślne i tak doniosłe, że je było słychać na kilka kilometrów w Paryżu.
Prowadzący roboty budowlane przed chwilą przybyły, czekał na Piotra Landry i Gribouilla na tymczasowo położonej podłodze szóstego piętra. Koledzy cieśle również się tam znajdowali.
Okrzyki widzów wzruszonych dały łatwo poznać cieślom co się dzieje tam na górze, porzucili więc bezużyteczną robotę około drabin.
Naczelnik robót uścisnął rękę Landrego, który wcale nie wydawał się dumnym ze swego szczytnego poświęcenia się, tak szczęśliwym uwieńczonego skutkiem, lecz uznawali je wszyscy koledzy, którzy go też ściskali i całowali.
Gribouille, zaledwie mógł się utrzymać na nogach. Chwiał się a zwykle mocno czerwona jego twarz była w tej chwili bladą jak chusta.
Jeden z cieśli wyjął z kieszeni małą buteleczkę oplataną łoziną i podał ją Piotrowi Landry.
– Co to jest? – spytał ostatni.
– To jest wódka, i to bardzo dobra.
– Dziękuję ci Mateuszu... nigdy nie pijam...
– Cóż znowu!... Jeden raz nie stanowi zwyczaju...
– Zmordowałeś się okrutnie a łyk starego koniaku wzmocnił by cię bardzo! – dodał drugi.
Piotr Landry wstrząsnął głową i odsunął butelkę ruchem tak stanowczym, że Mateusz przestał nalegać.
– A ty Gribouille – odwracając się do młodego chłopca spytał cieśla – palnij sobie!...
Gribouille odpowiedział potakująco, wyciągnął rękę z pośpiechem i przytknął do ust szyjkę od flaszki.
Gdy ją zwrócił właścicielowi była prawie próżną!... krew zaczęła napływać mu do twarzy i nogi zaczynały nabierać pewności.
– Przyjaciele moi – odezwał się budowniczy – jestem upoważniony, przez pana Leona Durand naszego przedsiębiorcę do wyprawienia wam uczty. Wedle przyjętezwyczaju, uczcić trzeba ukończenie waszej pracy i tryumfalne umieszczenie bukietu....
Wypadek, który przed chwilą się tu – wydarzył, a dzięki Niebu, nie spowodował złych następstw, w niczem nie zmienia naszych projektów... Objad jest zamówiony na godzinę piątą!... Będziemy pili na cześć bukietu, na cześć Piotra Landry, którego odwaga i zimna krew przechodzi wszelkie możliwe pochwały!... Idźcie moi przyjaciele, przebierzcie się, a punkt o piątej przyjdźcie połączyć się ze mną w restauracyi – „pod kasztanami” na Bercy!...
– Niech żyje pan Durand!... – krzyknęli cieśle zdejmując czapki. – Niech żyje Piotr Landry!...II. Wdowa Giraud.
Przede wszystkiem – jeszcze raz powtórzył budowniczy – bądźcie punktualni!
– O! co się tyczy tego, możesz pan spać spokojnie... Nie ma obawy aby kogo brakowało. Żeby wesoło przepędzić czas z przyjaciółmi, dobrze zjeść, dobrze wypić, na koszt zacnego przedsiębiorcy – nikt się nie opóźni... Staniemy do apelu wszyscy jak jeden!
– No to doskonale.... moi drodzy o piątej pod „Kasztanami.”
– O piątej pod „Kasztanami” – powtórzyli robotnicy, dążąc każdy w swoją stronę do SBIGW aby zmienić zwykłe ubranie na świąteczne.
Piotr Landry pozostał sam z kierownikiem robót.
– Czy masz mi co do powiedzenia, mój kochany Piotrze – zapytał budowniczy.
– Mów śmiało w czem mogę ci być pomocnym.
– Tak panie Raymond... mam prośbę do pana. Chciałem prosić pana, abyś mi pozwolił nie przyjść na objad, który wyprawia pan Durand dla swoich robotników.
– Jakto! – wykrzyknął – chciałbyś nie przyjść na obiad.
– Tak, panie Raymond, jeżeli rozumie się nie wydaje się to panu nieprzyzwoitością...
– Co to znaczy, Piotrze Landry, czy pogardzacie waszymi kolegami? to byłoby źle! bardzo źle z waszej strony!
– A! niechże mnie Bóg uchowa! – zawołał cieśla – ja nikim na świecie nie gardzę!... Kocham i szanuję moich kolegów, i wiem doskonale, że każdy z nich jest wiele więcej wart niż ja...
– To już nie rozumiem co znaczy wasze żądanie?
– Ja panu powiem panie Raymond... Zebranie będzie wesołe, wszyscy się będą dobrze bawili, nieprawdaż?
– Tego się spodziewam przynajmniej!
– Otóż to właśnie jest powód. Z ludźmi wesołymi trzeba być samemu wesołym... A na nieszczęście mnie wcale nie wesoło i daleko mi do radości, pasowałbym tam do nich, jak garbaty do ściany!...
– Smutek jakiś widać macie Piotrze Landry?...
Tak panie Raymond, smutny jestem jak orszak pogrzebowy....
– Może kto w rodzinie waszej jest chory niebezpiecznie?
– Ja niemam żadnej rodziny, panie Raymond. Na całym bożym świecie, mam jedną tylko małą córeczką i Bogu najwyższemu dzięki! moja Dyzia ma się zupełnie dobrze.
– Możeście stracili kogo z najbliższych przyjaciół?
Uśmiech pełen goryczy na ustach Piotra Landry był całą jego odpowiedzią.
– Z przyjaciół – powtórzył – tych nigdy nie miałem...
– Więc cóż za przyczyna smutku waszego?
Cieśla zdawał się namyślać zanim da odpowiedź.
Budowniczy dodał śpiesznie.
– Zwracam waszę uwagę mój Piotrze, że pytam was o to nie przez prostą ciekawość, lecz dlatego jedynie, że polubiłem was i szczerze wam życzę..
– O! ja to wiem dobrze – odpowiedział Landry – dziękuję panu bardzo za jego dla mnie życzliwość, ale cóż robić... niemogę! Smutku mojego przyczyna to troski których wyjawić panu nie mogę...
– Jeżeli tak mój przyjacielu, to odpowiem ci już tylko wprost na pytanie jakieś mi zadał przed, chwilą..... W innych okolicznościach, możebyś mógł sobą rozporządzać dowolnie, ale dziś po tem co się stało przed chwilą, jesteś pod pewnym względem bohaterem dnia, a twoja niewytłomaczona nieobecność zasmuciłaby wielu zacnych ludzi, którzy mają siąść z tobą do stołu!... Nie można żyć tylko dla siebie samego na tym padole płaczu, trzeba myśleć i o drugich. Nie macie prawa zasmucać waszych kolegów, którzy was kochają i liczą na was.
– Jeżeli tak – wyszeptał cieśla – to cóż robić, muszę przyjść na to zebranie....
– Tak, trzeba być i to koniecznie.
– To wystarcza panie Raymond, jak trzeba to trzeba.
– I będziecie weseli wraz z nimi?
– Będę się starał panie Raymond, zrobię co będę mógł...
– To nie dosyć pewne, Piotrze Landry... ja wymagam stanowczego przyrzeczenia....
– Dobrze! niechaj i tak będzie. Przyrzekam panu wszystkie moje cierpienia ukryć w głębi duszy i nie okazywać ich nikomu...
– To dobrze... Pamiętajcie dotrzymać słowa bo gotów jestem przypomnieć wam obietnicę jeśli tego będzie potrzeba.... No a teraz do widzenia Piotrze Landry, podajcie mi rękę i bądźcie zdrowi... Do widzenia... wieczorem...
– To za wiele zaszczytu dla mnie! – jąkał cieśla podając swoją spracowaną dłoń budowniczemu, potem dodał: – do widzenia wieczorem, panie Raymond....
* * *
W roku 1839, brzegi kanału Saint Martin nie podobne były do dzisiejszych.
Nie tylko sam kanał nie był pokryty w całej swojej rozciągłości sklepieniem, na którem staraniem municypalności paryskiej, potworzono liczne gaje roślin i trawniki kwiatów, ale w owej epoce było ta jeszcze mnóstwo szkaradnych domów albo raczej bud starych, zapadłych, na których miejscu stanęły olbrzymio zachwycające gmachy.
Piotr Landry włożywszy bluzę wybieloną i dobrze już zużytą na wierzch swego ubrania, udał się w tę stronę, tu bowiem mieszkał. Przyszedłszy do jednego z tych domów popchnął drzwi, przeszedł ruszające się schody, ciemne nawet w samo południe, i stanąwszy na piątem to jest na najwyższem piętrze domu, wyjął klucz z kieszeni otworzył pokój bardzo nędzny, lecz przedstawiający niejako typ mieszkania biednego robotnika. Opis jego będzie bardzo krótki.
Wyobraźcie sobie maleńką ciupkę czworokątną z sufitem pochyłym jak dach domu, i oświetloną bardzo źle z góry małem okienkiem otwierającem się jak wieko tabakierki.
Ściany nie były pewno bielone od jakich dwudziestu lat, i nosiły na sobie ślady wszystkich poprzednich lokatorów.
Umeblowanie składało się z jednego łóżka, które zasługiwało więcej na nazwę tapczanu, z jednej szafy z prostego białego drzewa, kulawego stołu, dwóch słomą wyplatanych krzeseł i próżnej kołyski.
Kołyska stojąca na pewnego rodzaju podniesieniu zręcznie zbudowanem, wydawała się być jedynym przedmiotem starań i pamięci. W tej ciupie gdzie wszystko było odrażająco brudne, firanki kołyski tej były nieposzlakowanej białości, na wałku je podtrzymującym wisiał wianek sztucznych kwiatów tak dobrze zrobionych, że można je było wziąć za prawdziwe...
To jeszcze nie wszystko, – jeden przedmiot – zresztą zwykle pomiędzy ludem pobożnie przechowywany, i tu wisiał na ścianie. Był to pod szklannem przykryciem bukiet kwiatów pomarańczowych w jakie stroją się nowożeńcy z klasy gminnej. Bukiet, ten przysłonięty był długim czarnym woalem z przejrzystej gazy. Na pamiątkę taką niepodobna było spojrzeć bez mimowolneego wzruszenia.
Piotr Landry zamknąwszy drzwi za sobą, ukląkł przed tem pudłem szklannem do którego podniósł ręce złożone i zdawał się modlić cicho i gorąco.
Wargi mu drżały, oczy napełniały się łzami, które spływały mu po policzkach jedna po drugiej, a jemu nawet na myśl nie przychodziło ocierać je.
Po kilku minutach podniósł się, otworzył szafę, wyjął ubranie nieco starego kroju, ale z cienkiego sukna i nieposzlakowanej czystości. Ogoliwszy starannie siwawą brodę, i ubrawszy się, pozyskał bardzo dobrą minę i swobodniej nosił tużurek niż inni robotnicy wyświątecznieni. Twarz jego zachowała zwykły wyraz głębokiego smutku.
Zegar sąsiedniej fabryki wybił godzinę trzecią.
– Pójdę zobaczyć Dyzię – wyszeptał Piotr Landry. – Nie pozostanę z nią długo, a przyśpieszywszy kroku, zdążę na Bercy na godzinę oznaczoną... – Równocześnie – dodał zapłacę wdowie Giraud za miesiąc bieżący...
Otworzył napowrót szafę, wyjął pięć sztuk pięciofrankowych, włożył w kieszonkę od kamizelki a opuściwszy swoję izdebkę i dom, przeszedł kanał mostem, który jest przedłużeniem przedmieścia du Temple, i udał się na górę ku przedmieściu Bello-ville po stromej pochyłości ulic w tej części Paryża.
Na przeciwnym końcu tej ulicy, znajdował się domek robiący wrażenie chatki wiejskiej.
Ogródek obszaru stupiędziesięciu do dwustu metrów, odgradzał ją od drogi publicznej, a ogródek ten zamiast muru, za parkan służyć mogącego, miał prosty iglasty płot, tak gęsty i tak dobrze najeżony igłami, że przejście przezeń lub uszkodzenie go byłoby niebezpiecznem.
Po za domem rozciągało się podwórze zabudowane, z którego tu dochodziło uszu przechodniów ryczenie krów i beczenie kóz.
Długie klatki z tarcic, oplecione drutem zardzewiałym, dozwalały widzieć mnóstwo pięknych białych i popielatych królików, chrupiących liście kapusty. Dwa lub trzy tuziny kur i kilka wspaniałych kogutów, gdakały i szukały ziarn na gnojowisku.
Całość ta była wydzierżawioną wdowie Giraud, bardzo zacnej kobiecie, utrzymującej się od pewnego czasu tylko z mleczarstwa. Nie miała ona jednakże wielkich zysków, zapewne dlatego, iż była za sumienną i nie chrzciła w domu mleka krów swoich i kóz, zanim je wysłała na rynki Paryża.
Piotr Landry podniósł rygiel i otworzył pierwsze drzwi; przeszedł ogród i wszedł do domu.
Wdowa Giraud, kobieta pięćdziesięcioletnia, niska, krepa, źle zakonserwowana, ale bardzo przyzwoicie i czysto ubrana, siedziała i przez okulary z trudnością wielką dodawała rzędy cyfr, w ogromnej książce przed nią na stole leżącej.
Mała dziewczynka około czterech lat, trochę wątła, ale niezwykle ładna, bawiła się około stołu lalką wartości dwudziestu pięciu sous.
Gdy cieśla wszedł, wdowa podniosła głowę.
– A, to wy Piotrze Landry – rzekła zdejmując okulary i kładąc pióro w kałamarz. – Co to za akuratność... Ale jak to, przecież to dziś nie niedziela? jakim wypadkiem?... czy na wesele idziecie?...
Mała dziewczynka nie pozostawiwszy nowo przybyłemu czasu na odpowiedź, przybiegła do niego jak mogła najprędzej, rzuciła mu się na szyję, wołając głosem drżącym z radości:
– Ojczulek!... ojczulek!.. co za szczęście!...
Piotr Landry mocno wzruszony z oczami pełnemi słodkich, ale zarazem i smutnych łez, przytulił dziecię do piersi a całując je długo, szeptał w tych pocałunkach:
– Tak moje dziecię, tak moja Dyziu kochana, to twój ojciec, który cię więcej kocha niż własne życie... – sto razy więcej!... sto razy więcej!...
Po kilku chwilach tych gorących uścisków, cieśla postawił małą na ziemi i rzekł do wdowy:
– Pytasz mi się pani czy idę na wesele... w istocie nie bardzoś się pani pomyliła... Dziś rano ukończyliśmy robotę ciesielską nowego domu, a przedsiębiorca z tej okazyi wydaje nam obiad na Bercy.
– Aha! rozumiem... Do dlatego wdziałeś pan odświętny tużurek i tę rurę włożywszy na głowę przyszedłeś odwiedzić Dyzię...
– Najzupełniejsza prawda moja dobra pani Giraud!
Cała rzecz w dwóch słowach... Nie pytam się jak się ma moja mała...
– I dobrze robisz!... – przerwała wdowa; – patrz pan tylko jak świetnie wygląda!
– A! co prawda to prawda, ma takie kolory śliczne różowe jak anioł malowany, to moje kochanie – wykrzyknął Piotr Landry całując znowu swoją córeczkę – żeby ją sam Pan Bóg ujrzał toby się do niej uśmiechnął... – po chwili dodał – oto dwadzieścia pięć franków za miesiąc bieżący, moja dobra pani Giraud...
– Dobrze... dobrze... połóż pan pieniądze tam na stoliku... Wiem ja wiem, że pan Landry jest punktualny!...
– I nie myśl pani – dodał cieśla, – że ja się uważam z wami na kwita jak wam za miesiąc zapłacę te marne pieniądze!... o nie!... ani tak głupi ani tak niewdzięczny jestem!... sto talarów miesięcznie a nawet i więcej za waszą miłość i starania podjęte około Dyzi... i to by jeszcze było za mało!...
Wdowa głęboko westchnęła.
– Tak, tak – rzekła – kocham tę małą, kocham ją tak serdecznie jakbym tylko córkę moją kochać mogła, gdybym ją miała... i czuję ile cierpieć będę, ile łez z moich oczów popłynie, gdy mi przyjdzie z nią się rozstać!...
– Rozstać się!... – powtórzył Piotr Landry ze zdziwieniem.
– Niestety! tak... i to może wkrótce...
– Ale dlaczegóżby tak być miało moja dobra pani Giraud?...
– Ah... dlaczego?... – I wdowa znów westchnęła – Pani mi obiecała – kończył dalej cieśla – trzymać do tej pory Dyzię aż ja ją będę mógł wziąć do siebie do prowadzenia gospodarstwa... a do tego jeszcze bardzo daleko! Nadejdzie to dopiero może za jakie lat dwadzieścia co najmniej... Czyś to pani już zapomniała o tej obietnicy moja dobra pani Giraud?...
– Tak, tak... ja doskonałą mam pamięć, i nigdy nie zapominam tego co komu raz obiecuję...
– A więc?
– Cóż chcecie panie Piotrze? – dodała wdowa – są wypadki w życiu, które często w niwecz obracają nasze dobre chęci!... zdarzają się nawet okropne, których nie można było przewidzieć a którym przeszkodzić niepodobna.... Wtedy człowiek nie jest panem swojej woli i robi nie to co chce ale to co musi!... wtedy mimowolnie niedotrzymuje się słowa...
Matka Giraud umilkła.
– Wysilam moją głupią głowę, aby panią zrozumieć – rzekł cieśla – ale wszystko co mi mówicie moja pani Giraud, to dla mnie tak jakby kto po hebrajsku to gadał...
– Słuchajcież – odpowiedziała dobra kobieta – ja wam panie Piotrze opowiem rzecz całą w krótkich słowach; boję się że za tydzień to już dla nikogo nie będzie tajemnicą... Wiecie panie Landry, że nigdy nikomu nie złego nie zrobiłam...
– Nigdy!... przenigdy!... – wyrzekł ojciec Dyzi – jesteś pani najlepszą i najszlachetniejszą kobietą na ziemi, i o tem wie każdy dobrze....
– A więc! taką jaką mnie widzisz, możesz mnie od dziś za tydzeń zobaczyć bez dachu, bez kawałka chleba, zmuszoną wyciągać rękę i żebrać litości publicznej jeżeli nie znajdzie się kto, coby mnie przyjął do siebie i dał miejsce gospodyni....
– Panią, moja dobra pani Giraud!... panią!... osobę tak gospodarną! tak zamożną!?
– Dziwi was to bardzo, nieprawdaż?
– Mało powiedzieć dziwi! Uszom swoim wierzyć nie mogę!
– A jednakże jest to prawda, smutna prawda.
– Ale jakimże to sposobem się stanie?
– Ha! widzicie... miałam różne niepowodzenia. Ludzie mieli do mnie zaufanie, bo wiedzieli, że jestem kobietą uczciwą... dawano mi na kredyt bydło i paszę... wystawiałam weksle i płaciłam je regularnie, chociaż ciężka to rzecz być mleczarką w Belle-ville, szczególniej jeżeli się rzemiosło prowadzi uczciwie... Trzy krowy mi zdechły w przeciągu dwóch tygodni... a były jeszcze nie zapłacone!... Dziewięćset franków! to dla mnie ogromna suma! Zajęto mi rzeczy... Skoro się o tem dowiedział kupiec dostarczający mi paszę, przyszedł upomnieć się o całkowitą należność... Trudno, był w swojem prawie!... nic mu dać nie mogłam... komornicy zrobili swoje... nastąpiły koszta sądowe i to co po nich zwykle bywa Napisałam do jednego z moich starych krewnych tam w moje strony, prosiłam go o pożyczenie czterech tysięcy... Jest to kawaler i ma majątek... Ciekawam odpowiedzi, która może nadejdzie jutro... Jeżeli przyśle pieniądze wyjdę z interesów, jeżeli odmówi jestem zgubiona, a może nawet jak im się podoba zamkną mnie w więzieniu za długi... sprzedadzą wszystko w imię sprawiedliwości, a ja zostanę bez żadnych środków do życia, jak to wam już mówiłem przed chwilą... Widzicie dobrze panie Piotrze, że w tych okolicznościach, będę zmuszoną oddać ci naszą ukochaną małą Dyzię!,.. Rozumiecie?... prawda?...Co?...
Cieśla rozumiał aż nadto dobrze....
Milczał ale oczy wilgotne i malująca się na twarzy rozpacz mówiły wymownie za niego.
– Ah! moja dobra pani Giraud – wykrzyknął nakoniec – Bóg mi świadkiem, że gdyby mi przyszło dać kwartę krwi własnej na wyprowadzenie cię z kłopotów, nie namyślałbym się ani minuty!...
– Wierzę wam, wierzę, poczciwy panie Piotrze! – odpowiedziała wdowa z melancholicznym uśmiechem – wyście zacny człowiek, ale co tam dużo gadać, krwi waszej dobrze tam gdzie jest, choćbyście jej i garniec oddali w niczemby to nie zmieniło postaci rzeczy...
– Postaram się przyjść jutro chociaż późno po skończonej robocie, dowiedzieć się czy pani dostała odpowiedź od kuzyna i czy ten przystaje na jej prośbę...
– Dobrze, dobrze, przyjdźcie i owszem... opowiem wam koniec, kiedy już znacie początek... Uściskacie przytem waszą córeczkę... Ale prawdę powiedziawszy nie liczę ja wiele na tego mojego krewnego, i wam radzę toż samo, od dziś zacznijcie myśleć co począć z Dyzią, jeżeli ja jej dłużej zatrzymać nie będę mogła...
Cała godzina na tej gawędce upłynęła; nie pozostawało cieśli więcej czasu jak tylko tyle, aby mógł przybyć na Bercy i nie dać czekać na siebie.
Po ostatni przytulii do piersi swóją dziecinę, uścisnął rękę matki Giraud i oddalił się z sercem ściśnionem, z nieopisanym niepokojem pytając samego siebie, gdzie znajdzie dla swojej córeczki schronienie pewne i serdeczne, jeżeli poczciwa wdowa Giraud nie znajdzie ratunku, jak to niestety jest prawdopodobne, na nieszczęście jakie na nią spada.III. Wodopij.
Restauracya „pod Kasztanami” na Bercy, zajmuje do dziś jedno z najpierwszych miejsc pomiędzy zakładami tegoż samego rodzaju w okolicach Paryża. Niewątpliwie, że klijentela jej, mniej jest wykwintna i elegancka jak w pawilonie Armenonville, w lasku Bulońskim, ale składa się z ludzi zamożnych, lubiących dobrze żyć i umiejących ocenić dobrze wartość piwnicy i umiejętność kucharza.
W roku 1839 restauracya „pod Kasztanami” zajmowała mniej wybitne stanowisko, i zaliczała się do tych podrogatkowych garkuchni, w których tradycyonalny salon sto nakryć, zachęcał mieszczaństwo do wyprawiania tu wesel, styp pogrzebowych i uczt rozmaitego rodzaju.
W chwili gdy na wszystkich zegarach na Bercy biła godzina piąta, budowniczy Reymond, zobowiązany przed przedsiębiorcę do prezydowania tej uczcie, wyskoczył z powoziku przed drzwiami restauracji.
W tejże chwili otoczyli go i cieśle.
– Widzicie moi przyjaciele – rzekł – że mi nic nie możecie zarzucić! Jestem punktualny jak zegarek. A czy jesteście w komplecie?
– Nie brakuje już nikogo więcej jak tylko Piotra Landry – odpowiedziały dwa czy trzy głosy.
– Jeżeli tak to chodźmy na górę... Zanim zasiądziemy do stołu, Piotr Landry nadejdzie.
Jeden ze służących restauracyi w czarnym fraku i białym krawacie, przeszedł pierwszy po schodach wskazując drogę i zastawiony stół dla wesołych współbiesiadników.
Sala wybrana do festynu, była najpryncypalniejszą na pierwszem piętrze. Służyła za przejście do innych salonów, i goście z wyższego piętra musieli przez nią koniecznie przechodzić dla zejścia na dół; ale w tej porze i w dniu powszednim, roboczym, goście mniej byli liczni i ucztujący cieśle nie potrzebowali się obawiać częstych przeszkód. Stół jasno oświetlony przez wielką liczbę świec, przedstawiał się nader obiecująco dla silnych i zdrowych żołądków. Był on zastawiony potrawami raczej pożywnemi niż delikatnemi: olbrzymie pasztety, szynki ogromnych rozmiarów, wielkie szczupaki w galarecie etc. etc. Kilka jeszcze dań gorących było zamówionych, potrawy, pieczenie, jarzyny, legominy, jednem słowem to wszystko co potrzeba, aby uczta była świetna, zdrowa i wspaniała.
Przy każdym talerzu stało po cztery rozmaitych rozmiarów kieliszki, obiecując wykwalifikowanym pijakom częste i gorące libacye.
Jednej tylko rzeczy brakowało na stole to jest karafek z wodą, ale nam sie zdaje i pewno się nie mylemy, ze brak ten był raczej umyślny niż przypadkowy.
Podczas gdy cieśle głośno chwalili tak obfitą zastawę stołu, wszedł Piotr Landry, a jego wejście przyjętem zostało głośnemi okrzykami przez kolegów.
Budowniczy zbliżył się do niego i odprowadzając na bok rzekł:
– No i cóż poczciwy Piotrze! jak się macie?... Miałem wasze słowo... liczyłem na was, a chociaż przybywacie ostatni, jednak nie spóźniliście się... Jakże tam? czujecie się lepiej jak przed tem? Co?... czy mniej jesteście smutni?...
Piotr Landry potrząsnął głową.
– Dziękuję panu, żeś tak dobry i zajmujesz się takim biedakiem jak ja, panie Raymond, jestem panu bardzo za to wdzięczny. Ale smutek mój wcale się nie zmniejszył, i owszem zwiększył się nawet, gdyż w przeciągu tych dwóch godzin przybył mi nowy powód do zmartwienia; ale bądź pan spokojny, będę pamiętał o sobie i koledzy nic nie spostrzegą.
– Mój Piotrze powiem wam prawdę szczerą, wzbudziliście we mnie prawdziwą sympatyę – rzekł budowniczy – odwaga i skromnośc jakich daliście dowody dziś rano, zyskały wam całą moją życzliwość.... Gdybym mógł być wam kiedy w czem pomocnym liczcie na mnie napewno.
Potem nie zostawiając cieśli czasu na podziękowania, odwrócił się do kolegów jego i dodał:
– A teraz do stołu moi przyjaciele! niech każdy siada gdzie się zdarzy, ja rezerwuję tylko dwa miejsca honorowe; sam z obowiązku muszę zająć jedno z nich, ponieważ zastępuję pana Durand, przez którego jesteście zaproszeni, drugie należałoby się z prawa Janowi Remy, przezwanemu Gribouille, który dziś rano uwieńczył nasze dzieło, ale myślę, iż Jan Remy odstąpi chętnie tego miejsca swemu szlachetnemu wybawcy, Piotrowi Landry...?
– Nie tylko, że mu odstępuję mego miejsca – odpowiedział Gribouille z serdecznością – ale gdyby nawet zażądał mojego życia oddałbym mu je z całego serca!
– Brawo Gribouille! – wykrzyknęli koledzy jedno głośnie. – Brawo!... to dobrze powiedziane!... Gribouille dzielny z ciebie chłopak!...
Piotr Landry probował wymówić się od tego zaszczytu, wesoło a życzliwie nakazali mu milczeć; zaczepili w dziurce od tużurka kokardę z takiejże samej wstążki jak ta która była przy bukiecie i poprowadzili go tryumfalnie do krzesła naprzeciw tego jakie miał zająć pan Raymond. W ten sposób znalazł się w pełnem świetle, wprost drzwi prowadzących do głównego salonu. Opisujemy umyślnie te szczegóły, gdyż będą one miały swoje znaczenie.
Wszyscy zasiedli.
– Do broni wiara! – krzyknął pan Raymond, który wesoły z natury, pozwalał sobie często trywialnych choć niewinnych żartów, zresztą stosownych do towarzystwa, w jakiem się znajdował.
Trzech służących z restauracyi w tejże chwili dało dowody swojej zręczności i żarliwości, poumieszczali oni przed każdym z uczestników po talerzu gorącego rosołu.
Przez kilka minut nie słyszano nic więcej jak tylko szczek łyżek i sykanie tych którzy się parzyli z pośpiechu.
Po tym szybkim wstępie ukazał się podczaszy z butelkami madery. Wszyscy podali swoje kieliszki z wyłączeniom Piotra Landry.
– Nie piję – odpowiedział ten ostatni – a będę pana prosił abyś był tyle uprzejmy i kazał mi podać karafkę wody.
Słowa te zostały przyjęte ogólnem podziwieniem.
– Wody! – krzyknęli koledzy – On chce wody!
– Żabiej ratafii.
– Rosołu kaczego!
– Na co u diabła może mu być woda, potrzebna?!..
– To pewnie do umycia rąk, bo przecież w obec przyjaciół, nie sądzę, aby się dopuścił tej nieprzyzwoitości i chciał pić wodę!
Jakiś głos zanucił zwrotkę sławnej piosenki ludowej.
Wodopije źli ludzie są
Dowodem tego potop!”
Pomimo to, jeden z chłopców postawił przed Piotrem Landry żądaną karafkę, a ten nie zwracając żadnej uwagi na wykrzykniki krzyżujące się w około niego, wypił szklankę tego płynu bez zapachu i koloru.
Wszyscy jakby osłupieli na widok takiego zuchwalstwa.
– Wypróżnił szklankę! – wykrzyknął stary podmajstrzy, którego czerwony nos z centkami rubinowemi źle świadczył o jego wstrzemięźliwości.
– I nie skrzywił się nawet, co jest dowodem, że to mu się często zdarza – dorzucił drugi.
– Co to znaczy Piotrze, czyś ty oszalał!...
– A wiesz ty, że żaden wodopij nigdy nie doczekał się późnej starości!...
– Woda zimna, widzisz mój kochany, to trucizna!.. Nic nie ma niebezpieczniejszego dla żołądka...
– A bo to co innego ino woda jest przyczyną wszystkich reumatyzmów, które trapią biedną ludzkość...
– Powiedzcie nam raz przecie Piotrze, czy to tak z upodobania, czy też za pokutę, za grzechy skazałeś się na taki ostry post!?
To pytanie postawione wyraźniej, uciszyło na chwilę złośliwe żarty i ironiczne rady, jakie padały jak grad na biednego cieślę.
Pan Raymond skorzystał z chwili uciszenia się i zabrał głos.
– Ależ moi kochani – rzekł – po jakiego diabła mięszacie się nie w swoje rzeczy? Czy każdy z nas nie jest panem swej woli?... Co was obchodzi sposób postępowania waszego kolegi, jeżeli ono nie przynosi szkody nikomu? Jeżeli jego zwyczaje nie podobają się wam, on pewnie nie ma żadnego zamiaru wam ich narzucać. On pije wodę bo tak mu się podoba. Wy pijecie wino bo je wolicie, lecz każdego zostawcie w spokoju.
– Serdeczne dzięki panie Raymond, żeś przyjął na siebie trud bronienia mnie – odezwał się Piotr Landry. – Byłbym to sam zrobił, tem łatwiej że napaści nie były złośliwe... Janie obwiniam nigdy nikogo. Nie pozwalam sobie nigdy monitować i tych dla których butelka jest celem życia i bogiem!... To do nich należy, to ich rzecz.... Kiedy w niedzielę lub poniedziałek spotykani na mojej drodze kolegę chwiejącego się, zataczającego od muru do muru i walającego się po rynsztokach, wychodzącego z szynku, nie powiem abym go chwalił, ale pozwalam mu przejść obok siebie nie czyniąc żadnych uwag... Gdybym był na ich miejscu i robił tak jak oni, nie chciałbym aby się kto nademną natrząsał... Wcale nie myślę uchodzić za krzewiciela wstrzemięźliwości... Lubiłem niegdyś wino i pewnie piłem go tyle co i inni... Jednego pięknego poranku spostrzegłem się, że ono mi szkodzi i przestałem pić. Oto cała historya. Widzicie więc, że nie było warto zajmować się tak długo tą drobną sprawą i zwracać uwagi... Teraz jeżeli chcecie pomówiemy o czem innem, ale pozwólcie, że przedewszystkiem wychylę tę szklankę wody z całego serca za zdrowie pana Raymond i wasze moi przyjaciele.
Mówiąc to cieśla, słowa w czyn zamienił.
To krótkie skromne przemówienie zamknęło usta szydercom.
Od chwili jak Piotr Landry wytłomaczył powody swego hidraulicznego zachowania się i powiedział wyraźnie, że wino szkodzi jego zdrowiu, nie było już o czem mówić i z czego drwić. Zrozumieli to wszyscy, to też nastąpiła natychmiastowa reakcya i cieśle w doskonałej zgodzie wykrzyknęli:
– Niech żyje Piotr Landry, wodopij!...
Od tej chwili, i podczas całego bankietu, nie przestały panować jedność i zgoda między kolegami, wesołość panowała szczera, a ojciec Dyzi tak był uważny na siebie, że mimo wszystkich kłopotów i trosk, które znamy i których jeszcze nie znamy, mógł ujść jeżeli nie za bardzo wesołego to przynajmniej za bardzo miłego współbiesiadnika.
Wypadek nieoczekiwany a bardzo nieszczęśliwy, zasępił koniec uczty tak dobrze rozpoczętej.IX. Sąd.
Izba oskarżeń przy sądzie przysięgłych, uznając Piotra Landry winnym zadania uderzeń i ran, które spowodowały niemożność pracy przez trzy tygodnie, odesłała sprawę przed szóstą izbę policyi poprawczej.
Wnioski prokuratora w zasadzie bardzo logiczne, potępiły nieszczęśliwego cieślę.
– Panowie sędziowie! kończył swą mowę prokurator. Zapewne przy tej okazyi wystąpi tu obrona z tezą niewłasnowolnego pijaństwa... Powie wam, że Piotr Landry, w chwili gdy bił i zadawał ciężkie rany uczciwym kolegom cieślom tak jak i oni, był bezprzytomny; nic posiadał świadomości swoich czynów, iż upił się pomimo woli i niewiedząc o tem... Może nawet ten system obrony poprą przychylne świadectwa, którym nawet nie chcę czynić zarzutów gdyż wiem, że pobudki ich są szlachetne...
Dla mnie odpowiedź będzie łatwa, mogę ją dać już w tej chwili... Przeszłość Piotra Landry mówić będzie za mnie...
Człowiek, którego widzicie przed sobą, przed czterema laty zasiadał na ławie oskarżonych...
Spełnił zabójstwo. W uniesieniu, w przystępie szalu, zabił podle młodego człowieka bezbronnego i ufność w nim pokładającego, któremu ściskał ręce i którego nazywał swoim przyjacielem...
Opłakana przyjaźń!... Pocałunki Judasza!...
Wtedy tak jak dziś, chciano dowieść absolutnej niewinności, stawiano zasadę nieodpowiedzialności za czyny popełnione w stanie niepoczytalnym... Ta zgubna teorya prawie zupełny wtenczas odniosła tryumf!... Zbójca został skazany tylko na lat dwa więzienia....
A teraz zobaczmy następstwa tej pobłażliwości i tej lekkiej kary!... Oto Piotr Landry stoi znów przed wami!... Popełnił znów zbrodnie, tak słabo kiedyś odpokutowaną, i z pewnością dziś jeszcze na tej samej opierając się zasadzie, spodziewa się uniewinnienia, a przynajmniej znów tak śmiesznej kary...
Zapewniam was panowie, iż zaraz usłyszycie, drugą odycyę tej obrony jaka się pod temi sklepieniami rozlegała przed czteroma laty... ale jestem pewny, że panowie nie będziecie pobłażliwi dla zbrodni, i nie ochronicie jej puklerzem bezkarności!...
……………………………………………………………………………………
……………………………………………………………………………………
……………………………………………………………………………………
Adwokat Piotra Landry, usłyszawszy mowę prokuratora, spuścił głowę i pomyślał sobie:
– Nie ma co robić!... moje zadanie skończone!... sprawa przegrana...
W istocie, prokurator królewski, z nadzwyczajną zręcznością, naprzód usunął wszystkie środki obrony i zniszczył przychylne usposobienie, jakie mogła przynieść sędziom opinia wezwanych świadków.
Sprawa jednak była bronioną, a nawet w sposób bardzo świetny; świadkowie jeden po drugim zeznawali, że w ich sumieniu i przekonaniu, Piotr Landry był zupełnie niewinnym, ponieważ nieostrożność starego podmajstrzego wszystko złe spowodowała....
Nic to jednak nie pomogło...
Prokurator królewski, w krótkich słowach, skończył zwycięzko to co tak świetnie rozpoczął, i karygodność pod – sądnego stała się jasną jak słońce.
Sąd skazał Piotra Landry na pięć lat więzienia, z oddaniem na następne lat pięć pod ścisły nadzór policyi.
Po wysłuchaniu wyroku, nieszczęśliwy padł przybity na ławę podsądnych.
– Dziesięć lat! – szeptał kryjąc w ręku twarz z siłą – to całe życie!...
Obrońca jego pochylił się ku niemu.
– Odwagi, mój przyjacielu – szepnął mu do ucha – pozostaje ci jeszcze możność apelowania...
Cieśla podniósł głowę i zapytał:
– Czy w apelacyi mogę spodziewać się uniewinnienia?...
– Zapewne, wszystko jest możliwe...
– Sądzisz pan, że uwolnienie jest prawdopodobne?..
– Czy istotną prawdę chcesz wiedzieć?...
– Tak...
– A więc nie!... nie spodziewam się zupełnego uwolnienia... ale myślę, że sąd może obniżyć karę o jeden lub dwa stopnie...
– Czy to zrobi?...
– Za to nie ręczę...
– A więc, na cóż się to zdało?...
– Przypuszczając nawet, że dojdziemy tylko do konfirmacyi wyroku sądu, appelacya ma dla ciebie zawsze swoje dobrę stronę...
– Jaką?
– Tę, aby ci dać więcej czasu dla urządzenia się przed uwięzieniem.
Piotr Landry wzruszył głową.
– Ma co to? – powtarzał on. – Czy to się nazywa być wolnym, widzieć przed sobą otwarte drzwi więzienia, które cię czeka?... lepiej skończyć natychmiast...
– Jesteś panem swej woli, mój przyjacielu, zastanowisz się i dasz mi znać...
* * *
W trzy dni po wyroku, Piotr Landry idąc uściskać Dyzię, do wdowy Giraud, zobaczył wielki żółty afisz przybity na drzwiach ogrodu, należącego do domku w Belleville.
Ten afisz żółty wstrząsnął nim... Wiedział co oznacza, ale nie miał odwagi go czytać.
Pierwsze wyrazy wdowy były następujące:
– Mój poczciwy Piotrze, to już jutro... Zaraz zrana przyjdzie komornik i woźni, wreszcie cała klika. Sprzedadzą meble, krowy, kozy, kury, króliki i zawiozą mnie fiakrem do Clichy, gdzie jak powiadają, jest osobny oddział dla płci pięknej... Nie trzeba aby nasza ukochana dziecina była obecną przy tej obrzydliwej operacyi, toby ją mogło zmartwić... zabierzesz ją ze sobą dziś wieczorem...
Piotr Landry nie miał siły odpowiedzieć, kiwnął głową na znak zgody, i w kilka godzin później, ponury, milczący, z sercem zbolałem i pełnemi oczyma łez, oddalał się od Belleville, trzymając za rękę małą Dyzię, która płakała rzewnemi łzami, bo zmartwienie spowodowane rozłączeniem z wdową Giraud, nie dało jej myśleć o radości towarzyszenia ojcu, którego kochała z całą czułością, jaka w serduszku dziecka, w jej wieku, znaleść się może.
W głębokim smutku upłynął tydzień dla ojca i córki.
Piotr Landry, nie mogąc się zdecydować na powtórny sąd publiczny, i na to, aby usłyszeć powtórnie grzmiące i groźne słowa prokuratora królewskiego, pozwolił upłynąć terminowi appelacyi...
Zbliżała się chwila, w której albo dobrowolnie miał się stawić do więzienia, albo też być doń odprowadzonym przez agentów bezpieczeństwa publicznego.
Od okropnego wieczoru w restauracji „pod kasztanami” w Bercy, nie pracował już wcale. Skromna sumka jego oszczędności wyczerpała się; był bez grosza, chociaż pan Raymond, wynagrodzony przez przedsiębiorcę, odmówił przyjęcia piędziesięciu franków pożyczonych na zaspokojenie nikczemnego Ravenouilleta. Piotr Landry przyjął z poddaniem to co go czekało, a jednak od tej chwili życie jego było złamane już zupełnie i bez nadziei. Do szaleństwa doprowadzało go tylko to, gdy pomyślał o Dyzi, o jej przyszłości... A myślał o tem ciągle, dniem i nocą...
– Co się stanic z Dyonizą?...
Cieśla bezprzestannie zadawał sobie to pytanie, nie mogąc znaleźć na nie odpowiedzi.
Był bez rodziny, bez pieniędzy, bez przyjaciół; – gdzieżby w takich okolicznościach, mógł znaleźć anielską duszę, któraby się podjęła wychowania biednej małej dzieciny, a przyjmując zobowiązanie, chciała jej dać pożywienie ciała i duszy, i otoczyć ją tą czułością macierzyńską, tyle potrzebną dziecku ile chleb i słońce?
Zapewne, był ostatni ratunek, i cieśla wiedział o nim dobrze.
W Paryżu, istnieje znaczna liczba zakładów dobroczynnych, tak szeroko praktykujących miłosierdzie... Dyzia mogłaby naprzyklad być pomieszczoną, w znanym domu – „Dzieci zaniedbanych”, ale tego środka Piotr Landry nie uznawał. Człowiek pochodzący z ludu, miał wszystkie przesądy tegoż ludu. Zakłady o których mówiony wzbudzały w nim ten wstręt, jakim klasa robotnicza przejęta jest do szpitali... Zdawało mu się, że jak tylko jego córka, przestąpi próg jednego z tych schronień, będzie w jednej chwili straconą dla niego...
To jeszcze nie wszystko: domy przytułku, zakłady dobroczynne, których chwalić niepotrzeba, a których dosyć nachwalić się niepodobna, wyrabiają w wychowańcach swoich przekonania, iż z czasem trzeba będzie iść do służby aby zarobić na życie, i w tym kierunku ich kształcą. Tymczasem lud paryski lubi pracę, ale nie cierpi służby, i Piotrowi Landry krew się burzyła na myśl, że jego córka mogłaby być sługą kiedyś.
* * *
Prosiemy naszych czytelników, aby jeszcze raz towarzyszyli nam do izdebki, którą już znamy.
Była ósma godzina wieczorem. Świeca, w połowie już spalona umieszczona w szyjce butelki, oświetlała słabo straszną nędzę.
Cieśla siedząc na jednym stołku, jaki był w izdebce, obok małej kołyski w której leżała Dyzia, patrzył na jej sen głęboki i spokojny.
W przeciągu tych ośmiu dni dziecko zmieniło się bardzo. Chorobliwa bladość pokrywała jej zbiedzoną twarzyczkę, a na każdym policzku pokazywały się czerwone plamy, groźne bardzo gdyż zwiastowały one początek rozzwijającej się choroby piersiowej.
Wyraz twarzy Piotra Landry był ponury i zrozpaczony zarazem; nadludzkie cierpienie widniało w jego oczach suchych i nieruchomych, w których błyszczał ciągły ogień gorączki.
– Za dwa dni muszę ją opuścić! – mówił sobie nieszczęśliwy ojciec. – Za dwa dni zamki więzienia odłączą mnie od świata, a Dyoniza zostanie sama, opuszczona, zgubiona!...
Czyby nie było lepiej, sto razy lepiej, dla niej i dla mnie, wziąść ją na ręce zanieść nad brzegi Sekwany i rzucić się wraz z nią w jej zimne nurty?...
Od wczoraj, po raz trzeci, cieśla stawiał sobie to straszne pytanie, i niepodobna było twierdzić, że ostatecznie nie zdecyduje się na to, gdy wtem jakiś niespodziewany, i nagły hałas wstrząsnął nim całym...
Jakaś ręka pewna i śmiała zapukała do drzwi izdebki.
– Kto to może być? – pomyślał Piotr Landry. A ponieważ klucz znajdował się wewnątrz, poszedł do drzwi, otworzył je sam i znalazł się w obec jakiegoś nieznajomego.
Przybyły był mężczyzna wysoki, barczysty, ubrany z elegancyą pełną prostoty. Twarz jego starannie wygolona, prócz wąsów długich, czarnych jak heban, była w górnej części bronzowego prawie koloru, co się często zdarza u ludzi zamieszkujących kraje gorące. Podbródek i dolna część policzków były biały, jak zwykle po świeżem ogoleniu.
Przybyły miał włosy czarne, przystrzyżone jak szczotka, oczy blado niebieskie, prawic szare, i niezawodnie należeć musiał do wyższej klasy społeczeństwa.