Tajemnica willi Sielanka - ebook
Tajemnica willi Sielanka - ebook
Niestrudzonym bohaterom wydawało się, że wyplątali się z mafijnych rozgrywek, a tymczasem wpadli z deszczu pod rynnę. Dosięga ich zemsta niesłusznie rozżalonego na nich męża pacjentki.
A i mafia chyba ostatecznie nie odpuściła...
Olka i Joszka na pewien czas muszą zniknąć, a skalpele zamienić na… noże kuchenne. Mają nadzieję, że wszystkie nieporozumienia szybko się wyjaśnią, a oni będą mogli powrócić do swojego życia. Jednak czas płynie, a tak się nie dzieje. Para kardiologów przystosowuje się więc do nowego zawodu: otwierają bistro, które przebojem wdziera się na bydgoski rynek gastronomiczny.
Mimo sukcesów odnoszonych w nowym zawodzie Aleksandra i Joachim tęsknią do Starego Morsa, swojego ordynatora oraz do zabiegów i operacji kardiochirurgicznych. Ordynator obiecał im, że niedługo do niego wrócą i ze wszystkich sił stara się ten powrót przyspieszyć.
A Olka i Joszka mają jeszcze jeden atut – najpotężniejszą broń. Jest nią przyjaciel ze studiów, pewien tajemniczy policjant, członek tajnej jednostki specjalnej, specjalizującej się w walkach z mafią.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-218-4 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Olka stała przed stanowiskiem odprawy bezpieczeństwa, przekładając do plastikowego koszyka kolejno swój laptop, telefon komórkowy, pasek od spodni z metalową sprzączką (po co ja go brałam?), klucze i monety wydobyte z kieszeni kurtki. Raptem uświadomiła sobie, że musi też zdjąć samą kurtkę. A w ogóle dlaczego przed odprawą nie wpakowała jej do walizki nadanej jako bagaż główny? Przecież w miejscu, w które lecą, jest ciepło. Bardzo ciepło.
Zaaferowana tymi czynnościami nie sprawdzała, czy Joachim stoi tuż za nią, i w rezultacie koszyk z włożonymi doń przedmiotami przejechał już przez skaner, a na nią kiwał ręką funkcjonariusz kontroli bezpieczeństwa, czekający za bramką.
– To pierwszy pani lot? – spytał trochę zirytowany.
– Nie, latałam już wiele razy.
– A teraz dokąd? – Przyjrzał jej się dokładnie i chyba mu się spodobała, bo raptem wyraz irytacji zniknął z jego twarzy, a w zamian zagościł uśmiech.
– Na Madagaskar – odparła jednym tchem Ola, nie przestając rozglądać się w poszukiwaniu Joszki.
– Słucham?
– Na Madagaskar. – Aleksandra odpowiadała mechanicznie, teraz już trochę zniecierpliwiona.
– O! – strażnik przyjął to lakoniczne wyjaśnienie z widocznym zdumieniem. – Ale jak to? – Pomyślał jednak, że niepotrzebnie tak się dziwi, ludzie podróżują przecież w najróżniejsze miejsca. Nawet w te najmniej oczywiste. Ale raczej nie sami… – Sama? – pytanie wyskoczyło z niego automatycznie, zapewne nie chciał go zadawać.
– Nie, gdzieś tam jest mój doktor Rożkowski. – Olka machnęła ręką za siebie, wprawiając funkcjonariusza już w totalną konsternację. Pasażerka podróżująca z własnym doktorem, proszę, proszę.
≈.≈
– Mamo, błagam, naprawdę posłuchaj. My nie chcemy wesela. Czy nie możesz tego zrozumieć? Ty i wszyscy nasi krewni? Choć w zasadzie cała reszta rodzinki mało mnie obchodzi, myśl, co chcesz. Ale ty… No przecież mi zależy. Dobrze że chociaż tata podchodzi do tego wszystkiego trochę inaczej. Za nic nie chcemy się z wami sprzeczać, za nic nie chcemy robić wam przykrości. Ale nasz ślub to nasz ślub i zamierzamy załatwić to po swojemu. Podpiszemy papierki w urzędzie stanu cywilnego i po sprawie. – Ola prawie płakała, naprawdę nie spodziewała się aż takiej walki. O co, na Boga Ojca? No o co?
Niemalże w tej samej chwili prawie identyczny bój o tę samą sprawę toczył Joachim ze swoją mamą.
– Mamo, powiem jeszcze tylko jedno zdanie i mam nadzieję, że nie weźmiesz tego za zachowanie niegrzeczne. Otóż pragnę przypomnieć, że mam trzydzieści trzy lata i w pewnych sprawach chciałbym móc decydować samodzielnie.
Obydwie rodziny oczywiście ustąpiły, choć mama Joszki wysunęła jeszcze jeden argument.
– Może nie wiesz o tym, mój drogi, ale od kilku lat odkładam po parę groszy na twoje wesele. Mamy tylko ciebie i chcielibyśmy ten dzień przeżyć najbardziej podniośle, jak tylko można. Wymarzyłam sobie całą uroczystość i czekam na nią wystarczająco długo. Wiem, ile masz lat co do dnia i godziny. Cieszę się, obydwoje z ojcem się cieszymy, że wybrałeś Aleksandrę na żonę, nie moglibyśmy pragnąć lepszej synowej. Oczywiście zaakceptujemy waszą koncepcję ślubu bez wesela, ale pozwólcie nam chociaż wydać uroczysty obiad. Lub kolację, co wolicie.
Cóż, tę potyczkę z obydwoma mamami wygrali. Pozostała jeszcze sprawa terminu. Obydwoje byli sumiennymi lekarzami, oddanymi swojej pracy, pacjentom, zespołowi oddziału i jego ordynatorowi. Ślub to co najmniej kilka dni wolnego, powiedzmy – dwa tygodnie. Wyszukanie takiej luki w pracy zespołowej graniczy z cudem, tym bardziej że chodzi przecież o czternastodniową nieobecność dwóch pracowników. Mimo iż obydwoje mieli mnóstwo nadgodzin, to nie oni jedni przecież, niestety w żadnym szpitalu nie było naddatku personelu. Nie wiedzieli więc, co wymyślić, żeby te wolne dni jakoś wyrwać.
A tu ich rodziny planowały rzecz straszną. Mianowicie podróż poślubną. Nie chcecie wesela? – oznajmiły mamy, stając w rodzinnym ordynku – trudno. Musimy to uznać. Ale ślubnego prezentu nie odpuścimy. Zarezerwowałyśmy wam podróż poślubną, a nawet przedślubną, jeśli nie zgracie terminu. Zapłaciłyśmy zaliczkę na wczasy na Madagaskarze. W listopadzie, żeby nikt wam nie zazdrościł urlopu w tak wspaniałym terminie.
– A ja – szepnęła cichutko mama Oli, adiunkt w Katedrze i Klinice Kardiologii, Nadciśnienia Tętniczego i Chorób Wewnętrznych WUM – poprosiłam o wstawiennictwo mojego najlepszego studenta, Konrada Wiewiórskiego. Obiecał, że przekona swojego dziadka, iż ślub to przecież dość ważna sprawa i kto jak kto, ale on, przecież ordynator, nasz niezłomny Stary Mors – zaśmiała się mimowolnie, gdyż przezwisko wyjątkowo pasowało do wyglądu profesora – wygra każdą batalię, nawet taką z uzupełnieniem dwutygodniowych braków w zespołowej obsadzie oddziału. Każdego szpitala. Macie więc tylko pozałatwiać sprawy bieżące i utrzymać przy życiu swoich pacjentów przynajmniej do początku listopada.
– Mamo! – Olka na chwilę zaniemówiła. – Zrobiłaś coś takiego?
– Mówiłam ci, że nikt tego nie doceni… – mruknęła jedna mama do drugiej mamy. – Biorę to jednak na klatę – dodała już głośniej. – Tak, zrobiłam to. A Konrad zasłużył na moje uznanie, przeprowadził bowiem sprawę tak, że jego dziadek nawet nie pisnął. Nadął się jedynie z dumy, iż wnuk tak mocno wierzy w jego zdolności organizacyjne. Wszystko jest więc załatwione, szczegóły uzgadniajcie już sami.
≈.≈
Pierwszy tydzień nieco ich zmęczył, okazało się bowiem, że listopad na Madagaskarze jest tam statystycznie najcieplejszym miesiącem w roku.
Nasi podróżnicy nie wiedzieli też, że nawierzchnia większości lokalnych dróg, mało że nieutwardzona, jest w dodatku niemiłosiernie zniszczona. Ilość dziur i kolein powoduje, że podróż, opisana w przewodniku jako trasa stupięćdziesięciokilometrowa, zmienia się w całodniową wyprawę. Na dodatek tutejsze pojazdy, które w żaden sposób nie zasługują na miano autokarów ani nawet busików, oczywiście nigdy nie słyszały o czymś takim, jak klimatyzacja.
A jednak Olka i Joszka chłonęli wszystko jak urzeczeni, bo naprawdę znaleźli się w innym świecie. Szczególnie zachwycili się parkiem Lemuria Land, w którym lemury dosłownie chodziły im po głowach, zwoływane przez przewodników zaśpiewem: „maki, maki, maki!”. Podobał im się także Park Narodowy Ankarana ze swoim niezwykłym bogactwem fauny i flory. A zresztą urokliwa, nieskażona wpływami cywilizacji przyroda otaczała ich zewsząd. Majestatyczne baobaby, wodospady, jeziora i mnóstwo zwierząt.
– Czy wiecie – zachwalał przewodnik – że na Madagaskarze nie ma żadnych jadowitych stworzeń?
– Kocham Madagaskar – odpowiadała Aleksandra, która panicznie bała się węży. Nie miała pojęcia, że na Madagaskarze żyją boa dusiciele, aczkolwiek szansa spotkania takiego osobnika jest naprawdę dość nikła. Poza tym boa nie są przecież jadowite…
Pokochała Madagaskar nie tylko za brak niemiłych jej zwierząt. Pokochała go za wyjątkowość wyspiarskiego kraju i niezwykłą uprzejmość mieszkańców, najczęściej ludzi bardzo biednych, którzy uważali, że mają… wszystko. Ciepło, słońce, wodę z wykopanych studni, jedzenie, które dosłownie spada im na głowy, bowiem wyspę porastają cytrusy, liczi, mango, papaje, awokado i melony, a uprawa ryżu, manioku, batatów i kukurydzy nie przysparza tu najmniejszych trudności. Bez problemu można także nałowić sobie ryb, a niektórym udawała się też hodowla trzody chlewnej, drobiu, kóz i owiec. Nawet na brak ubrań nie mogli się uskarżać, wystarczyło przecież owinąć się kawałkiem barwnego materiału. Oby tylko był przewiewny. Nikt nikomu niczego nie zazdrościł, bo wszyscy mieli to samo. Cztery ściany z byle czego, karton, dykta, płyty pilśniowe, wszystko się nadawało, bo niepotrzebne było żadne dodatkowe ogrzewanie ani inne wygody.
Do tego niesłychanie cudowna przyroda dookoła – czegóż chcieć więcej?
Zwiedzili mnóstwo miejsc, nazwy wylatywały im z głów natychmiast, na szczęście Ola, nauczona skrupulatności tak potrzebnej w swoim zawodzie, zapisywała wszystko skrzętnie.
– Odczuwam naglącą potrzebę czynienia tych zapisków – mówiła śmiejącemu się z niej Joachimowi. – Widocznie kronikarstwo tkwi w moich genach. – Wtedy jeszcze nie wiedziała, że wcale się nie myli. Miała przekonać się o tym dużo, dużo później…
Po tygodniu intensywnego zwiedzania postanowili w końcu na dłużej zatrzymać się na wyspie Nosy Be, między wioską Dzamandzar a miejscowością Ambatoloaka ze sklepami, barami i restauracjami. Urokliwy hotel, w którym zamieszkali, osadzony był wprost przy białej piaszczystej plaży nad Oceanem Indyjskim, z wodą mieniącą się turkusem przechodzącym w kobalt, o temperaturze równej temperaturze powietrza. Dostali domek na skraju, a na swoim kawałku piasku z radością powitali dwa wygodne łóżka plażowe pod wspólnym parasolem pokrytym słomianą strzechą.
– Jeśli istnieje raj, z pewnością wygląda właśnie tak – szepnęła Olka, moszcząc się na leżaku pod „ich” parasolem. – Co by nie mówić, nasze mamy spisały się świetnie.
Joszka nie odpowiedział. Myślał już o obiedzie, bo kąpiele i oceaniczne powietrze bardzo wzmagały jego apetyt. Na posiłki chadzało się do odrębnego pomieszczenia, usytuowanego tuż za basenem. W sali, na wpół pokrytej słomianym dachem, na wpół odkrytej, dania pobierało się z szerokiego podłużnego bufetu, a ich rozmaitość mogła zadowolić najwybredniejsze gusta. Mięsa, ryby, różne placuszki, naleśniki, pierożki, masa warzyw, owoców, duży wybór kuszących deserów, ciast i ciasteczek. Oraz przysmak Joachima – musy. Lekkie i puszyste, w całej gamie smaków i kolorów.
– Panie doktorze kardiologu – śmiała się Ola. – Przestrzegam pana, doprawdy, proszę się opanować.
– O, mamy tu kardiologa! – usłyszeli za plecami.
Obejrzeli się więc i ujrzeli czworo opalonych, wesołych ludzi, którzy wyciągali już do nich ręce w geście powitania.
– Siedzicie przy naszym stoliku, ale jeśli się trochę przesuniecie, wszyscy się zmieścimy. – Krępy blondyn już podnosił jedno krzesło od stolika stojącego obok, więc Joszka zerwał się i złapał za drugie.
– Poczekajcie – usłyszeli głos smagłego kelnera. – Połączymy obydwa stoliki, jeśli chcecie siedzieć razem – dodał… po polsku.
Aleksandra i jej towarzysz otworzyli usta ze zdziwienia, bowiem każde słowo wypowiedziane zostało idealnie. Z właściwym akcentem, doskonałą dykcją, bez „szeleszczenia”, z każdym „ą” i „ę”.
– Nie wiedzieliście, co? – chichotała rudawa kobieta stojąca tuż obok blondyna. – Oni tu wszyscy rozumieją po polsku. I posługują się naszym językiem. Obłęd totalny.
– Bo ten hotel obsługuje prawie wszystkie polskie wycieczki przyjeżdżające w to miejsce. Okazuje się, że Malgasze mają nadzwyczajne zdolności językowe, może dlatego że w ich kraju używa się aż czternastu narzeczy – wyjaśnił mocno łysiejący osobnik, wysoki, ze sporym brzuszkiem. – Tomasz – przedstawił się, wyciągając dłoń. – Wy też z Warszawy? Dopiero przyjechaliście? My siedzimy tu już drugi tydzień. A to Klara, moja żona. – Odsunął się na bok, wskazując na niezbyt wiotką osóbkę, wyraźnie rywalizującą z małżonkiem obwodem brzuszka.
Pozostała dwójka, czyli krępy blondyn i rudawa dziewoja, przedstawili się jako Roman i Monika, nie wyjawiając statusu swojego związku, co zresztą najmniej Olkę i Joachima obchodziło. Sami też przedstawili się tylko imionami. Trochę szczegółów o pracy i sprawach prywatnych wyszło na jaw w trakcie wspólnego spędzania czasu. Wybrali się bowiem całą grupą na dwie wycieczki lokalne, przesiadywali wieczorami nad basenem, popijając trembo, czyli malgaskie wino palmowe, lub THB (Three Horses Beer), czyli piwo chmielowe, podawane najczęściej w puszkach, choć zdarza się też w butelkach. Rumu, to jest narodowego trunku Malgaszów, nie lubiły wszystkie trzy panie, więc panowie, dla zgody, zamawiali go rzadko i w niewielkich ilościach. Panie sięgały wówczas po litchel, aperitif z owoców liczi. Wszyscy zgodnie opijali się za to świeżo przygotowywanymi sokami z najróżniejszych owoców, jakie tylko można było wtłoczyć do stojących w kilku miejscach wyciskarek. Banan, mango, kokos, papaja, ananas, liczi – do wyboru, do koloru. Aż do przesytu.
Klara, żona Tomka, w Warszawie prowadziła pizzerię, lokal – jak z dumą podkreślała – prywatny, w którym podawano także różne makarony, placuszki i naleśniki. Oraz piwo. Objętość brzuszka Klary była przemawiającą wprost reklamą jej lokaliku. Dowodziła tego, iż właścicielka wie wszystko o każdej serwowanej tam potrawie i może zaświadczyć o jej wyśmienitym smaku. Każdej bowiem próbuje, i to dogłębnie.
Ola, słysząc, jak Klara sapie i dyszy przy najmniejszym wysiłku, oraz widząc jej często czerwieniejące policzki, starała się oględnie wytłumaczyć zależność chorób krążenia od sposobu odżywiania się. Niestety, nowa znajoma w ogóle słów Olki nie brała pod uwagę.
– Jesteś kardiologiem – mówiła – więc głosisz to, czego cię wyuczono. A powinnaś wiedzieć, że najzdrowsze jest to, czego domaga się twój organizm, który najlepiej przecież wie, czego mu potrzeba.
Monika, towarzyszka Romka, prowadziła pracownię krawiecką, gdzie szyto projektowane przez nią stroje.
– Niestety tu jest bez przerwy ciepło, więc nie mogłam zabrać swoich najlepszych ciuchów. Nasz klimat jest przecież nieco inny, rzeczy na lato prawie nie szyjemy.
– Ależ to żaden problem – wtrącił się jej partner. – Z pewnością spotkamy się w Warszawie.
Aleksandra i Joachim spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Wiedzieli przecież, że spotkanie w Warszawie będzie sprawą dość trudną. Stary Mors z pewnością postara się już o to, aby zapełnić plan każdego ich dnia w bardzo zróżnicowanych porach.
Ich nowi znajomi, Tomek i Roman, napomknęli, że zajmują się polityką, cokolwiek to oznaczało. A co oznaczało, tego ani Olka, ani Joszka nie byli ciekawi. Być może niesłusznie…
Wracali razem, tym samym samolotem. Na Okęciu wymienili się numerami telefonów i rozstali z tyleż oklepanym, co pozbawionym realnej treści: „Do szybkiego spotkania”.
Ordynator i cały zespół powitali Olę i Joszkę tak, jak ci się spodziewali. Grafik dyżurów ujmował ich nazwiska już na tydzień naprzód.
O ślubie nie mieli czasu myśleć.2.
Aleksandra z Joachimem wrócili do swej ukochanej pracy na oddziale kardiologicznym. Stary Mors, który doskonale zdawał sobie sprawę ze swego przezwiska, a nawet je polubił, gdyż słyszał i nawet używał znacznie gorszych, tak ustawił im dyżury, że mijali się najwyżej na oddziale, nawet o wspólnym pobycie na sali operacyjnej nie było mowy. Mogło wynikać to ze zwykłej złośliwości przełożonego, którego ostatnimi czasy najpierw oni sami urobili, załatwiając sobie krótki urlopik w Sopocie, a następnie ich mamy sprytnie podeszły, organizując swoim dzieciom dłuższy wypad na Madagaskar. Madagaskar! – zgrzytał zębami ordynator. I to teraz, kiedy akurat brakuje personelu. A jednak nie odmówił, bowiem, pomijając już działania wnuka, pamiętał jeszcze, że sam też był kiedyś młody, i przypominał sobie, jak stracił głowę dla pewnych błękitnych oczu…
Prawda była też taka, że doświadczony profesor wiedział, iż na sali operacyjnej nie ma miejsca na nic, co rozpraszałoby uwagę zespołu, a zakochani w sobie ludzie, nawet nieświadomie, celują właśnie w rozpraszaniu uwagi… Nie tylko swojej. Miał nadzieję, że w tym przypadku to nie nastąpi, ponieważ Olka i Joszka niewątpliwie byli profesjonalistami pełną gębą. Szczerze mówiąc cieszył się, że ma ich znowu u siebie. Ale na początek dostali subtelny sygnał, aby rozdzielać pracę od spraw osobistych. Miał wrażenie, że to zrozumieli. No i drobna odpłata za pogrywanie sobie z nim w sprawie ostatnich urlopów też im się należała. Niech znają swoje miejsce i pamiętają, że ich kariery zależą w dużym stopniu od niego. Stary Mors marszczył groźnie brwi i skąpił pochwał, wiedział jednak doskonale, iż tak dobrze rokujących i oddanych pacjentom lekarzy dawno już nie miał pod swoją pieczą.
Jego „podopieczni” byli na tyle inteligentni, aby w mig zorientować się, co w trawie piszczy. Nie zamierzali zawieść swego mentora, co bynajmniej nie było określeniem na wyrost. Larcz, żywa legenda kardiochirurgii, wykonał tyle nowatorskich operacji metodami, z których kilka sam wymyślił, że specjaliści z całej Europy odwiedzali szpital, aby podpatrzeć je i nauczyć się czegoś. Bywało, iż jedynie asystował, powierzając Aleksandrze lub Joachimowi wykonanie skomplikowanego zabiegu na otwartym sercu. Trudno o jaśniejszy sygnał zaufania.
Z radością wrócili do szpitala i nie próbowali nawet oponować, widząc, jak Stary Mors poddaje ich swoistej „kwarantannie”, rozdzielając ich dyżury i obserwując przy pracy. Dawali z siebie wszystko, nawet nie licząc nadgodzin.
Mrożące krew w żyłach wydarzenia, w jakie uwikłali się w Sopocie, a których stawką było ich życie, powoli blakły w pamięci. Tym bardziej że nie zwierzali się z nich nikomu i nawet między sobą rzadko o nich rozmawiali. Człowiek, zamieszany w intratny handel ludzkimi organami pozyskiwanymi od porywanych praktycznie z ulicy ludzi, siedział za kratami i prawdopodobnie miał dokonać za nimi żywota. Wplątana w intrygę mafia była w rozsypce, bossa ujęto, płotki wyłapywano sukcesywnie. Byli bezpieczni, mogli zapomnieć. A przynajmniej starać się to uczynić… Bo myśl, że natura nie znosi próżni, toteż póki znajdą się ludzie skorzy zapłacić majątek za nowe zdrowe serce lub inny organ, proceder będzie istniał, nie była możliwa do wyrugowania z umysłu. Chyba nigdy.
W każdym razie ich to już nie dotyczyło, a najlepszym lekarstwem na przeżytą traumę było rzucenie się w wir pracy. Oraz to, że mieli siebie.
A zatem Olka i Joszka z ufnością spoglądali w przyszłość.
Tyle że przyszłość, jak to miewa w zwyczaju, już coś im szykowała. Właściwie mogli się tego spodziewać. Powinni nawet podjąć jakieś kroki zaradcze. Jednak niezliczone ludzkie doświadczenia życiowe dowodzą, że najłatwiej mądrzyć się po fakcie…
≈.≈
Jankiel krążył jak lew w klatce po ciasnej celi aresztu. Początkowo umieszczony został z dwójką innych osadzonych. Niedomyte oprychy w więziennych uniformach przywitały go z radością i szacunkiem. Radość wynikała z nudy, jaką powoduje izolacja, szacunek zaś był efektem ciężkich zarzutów postawionych Jankielowi. Tak już jest w więziennej subkulturze – najwyżej w hierarchii plasują się sprawcy najgorszych zbrodni. Najokrutniejszych. O taką nowy w celi był oskarżony, groziło mu nawet dożywocie, co w oczach innych skazanych stanowiło dowód na to, że jest twardy, pozbawiony sumienia, zatem lepiej trzymać z nim sztamę. Wiadomo, takiemu na niczym nie zależy. Nawet jeśli w nocy poderżnie gardło współwięźniowi, to i tak nie przysolą mu wyższego wyroku.
A jednak towarzysze niedoli wydali się Jankielowi od początku coś za bardzo… przylepni. Częstowali papierosami i kawą, chełpili się bez umiaru własnymi dokonaniami na przestępczej niwie, sugerowali dobre układy z paroma strażnikami, dzięki którym mogli „załatwić” coś mocniejszego lub kilka działek narkotyków. A gdyby potrzebował telefonu na kartę, nie do wyśledzenia, też da się zrobić. I właśnie to ostatnie sprawiło, że w głowie Jankiela zapaliły się sygnały alarmowe. Jako dziennikarz śledczy z wieloletnim doświadczeniem zdawał sobie sprawę, iż obecnie coś takiego jak telefon nie do wyśledzenia można sobie włożyć między bajki. Taką technologią dysponowały służby śledcze, także dość wąskie grono przestępców mających dojścia do odpowiednich źródeł, ale ci dwaj tutaj absolutnie na takich nie wyglądali. Na sumieniu mieli kradzieże i rozboje, nie ta liga. Pozostawało jedno wytłumaczenie: miał w celi podstawionych kretów z zadaniem wyciągnięcia od niego jak największej ilości informacji. Albo oprychów, którym obiecano złagodzenie kary, albo przebranych gliniarzy. Nie wiedział, czy to było legalne i do wykorzystania w sądzie, ale nie zamierzał tego sprawdzać. Jego adwokat upierał się, żeby odmawiał konsekwentnie zeznań, nie podłoży się więc w tak dziecinny sposób. Dziwne, że w ogóle spróbowali – Jankiel żachnął się w myślach. – Za kogo mnie mają? Zwykłego durnia, rozklejonego i załamanego? Niech myślą, co chcą. Szare komórki Jankiela pracowały nieustannie nad sposobami wykaraskania się z opresji. Przynajmniej na tyle, aby ewentualny wyrok nie oznaczał izolacji do końca życia.
Kapusiów pozbył się już trzeciego dnia. W najprostszy możliwy sposób. Po prostu cały czas zachowywał kamienne milczenie, jakby był niemową. Równocześnie symulował chorobę psychiczną. Godzinami kołysał się na pryczy, to znów wpatrywał się w swych towarzyszy ciężkim, wypranym z emocji wzrokiem, budząc w nich z każdą chwilą coraz większy niepokój. Na koniec zaczął spacery po celi. Jego postawa i wyraz twarzy nie zachęcały do wchodzenia mu w drogę. Krążył w milczeniu godzinami, bo i tak nie miał nic do roboty, poza tym lepiej mu się rozmyślało, gdy chodził. Jednak współwięźniowie odbierali to po swojemu. Ten czub, któremu groziło dożywocie, i miał pomieszane we łbie, w każdej chwili mógł uznać, że dla rozrywki na przykład odgryzie jednemu ucho, a drugiemu wyłupie oczy i spuści w toalecie… Nie wytrzymali tego, kimkolwiek w istocie byli. W końcu jeden zaczął walić taboretem w drzwi, a gdy pojawił się strażnik, zażądali widzenia z wychowawcą. Z którego już nie wrócili, pojawił się jedynie funkcjonariusz i bez słowa wyjaśnienia zabrał ich rzeczy.
Przez następne tygodnie nikogo innego nie dokoptowano mu do celi. Co raczej też nie było normalne. Widać, skoro metoda „na kapusia” nie zadziałała, ktoś tam na górze postanowił odciąć więźnia od potencjalnej możliwości kontaktowania się z kimś zza krat, choćby za pomocą pospolitych grypsów. Nawet przysługujący mu godzinny spacer odbywał samotnie na wydzielonej części spacerniaka. Jankielowi to odpowiadało. Mógł całkowicie skupić się na własnych sprawach.
Widzeń z adwokatem nie mogli mu zabronić. Stać go było na najlepszego, choć określenie to niezbyt precyzyjnie oznaczało to, co teoretycznie powinno. Dla Jankiela ważniejsze było, żeby jego obrońca nie wykazywał przesadnych oporów przed stosowaniem metod, łagodnie rzecz ujmując, wątpliwych etycznie. Jako dziennikarz śledczy spotykał się z takimi prawnikami, toteż wiedział doskonale, komu powierzyć swój los. Pieniędzy miał w bród, również tych ulokowanych anonimowo, to nie stanowiło problemu.
Już na pierwszym spotkaniu Jankiel wyłuszczył mecenasowi Leuto, czego oczekuje, i spotkał się z pełnym zrozumieniem. Lecz to jeszcze niewiele znaczyło, bowiem regułą jest, iż prawnicy wykazują zrozumienie, gdy tyka zegar odmierzający ich honorarium. Kilka następnych dni zajęło mecenasowi zapoznanie się z aktami sprawy, ale kiedy wrócił, miał już pełny obraz sytuacji.
– Dowody są bardzo twarde – oznajmił bez ogródek Jankielowi. – Praktycznie nie do podważenia…
– Ale? – Oskarżony wychwycił znaczące zawieszenie głosu rozmówcy. Jako dziennikarz mający na koncie dziesiątki wywiadów był w tym naprawdę dobry.
– Ty mi powiedz. – Mecenas ostrożnie odbił piłeczkę. Gotów był uczynić wiele dla dobra klienta, gdy mu się to opłacało. Jednak chciał się wpierw przekonać, w czym miałby uczestniczyć. I na ile musiałby się przy tym sprzeniewierzyć zawodowej etyce. A przede wszystkim, czy apanaże zrekompensują ewentualne ryzyko. – Czego się po mnie spodziewasz? Jaki rezultat ostatecznie cię zadowoli?
Znajdowali się w ponurym pomieszczeniu, z wysoko umieszczonym oknem, przez które widać było jedynie niewielki wycinek zasnutego ciężkimi chmurami nieba. Za całe umeblowanie służył stół i dwa zwykłe krzesła. Zgodnie z obowiązującymi przepisami odnośnie do poufności w kontakcie oskarżonego z adwokatem nie zainstalowano tam monitoringu. Wprawdzie Jankiel, jako podejrzany o ciężkie przestępstwa przeciwko zdrowiu i życiu, miał skute ręce i nogi, zaś uzbrojony strażnik cały czas obserwował go z korytarza, pozostawał jednak w takiej odległości, że nie mógł słyszeć cicho prowadzonej rozmowy.
– Mam dwa zasadnicze problemy – oznajmił Jankiel. Postanowił mówić otwartym tekstem, bo musiał wiedzieć, na czym stoi. Wóz albo przewóz. – Pogrążyła mnie cała ta historia z tymi przybłędami z Warszawy. Gdyby nie ich zeznania mógłbym zapierać się, że tak naprawdę nie wiedziałem, co się dzieje, byłem nieświadomym narzędziem w rękach grubych ryb zajmujących się handlem ludzkimi organami do przeszczepów. Jako dowód można by pokazać moje artykuły o zorganizowanej przestępczości. Tropiłem przestępców, a nie uczestniczyłem w procederze. Lub powiedzmy… Wziąłem w czymś udział incydentalnie, traktując to jako działanie mające doprowadzić mnie do źródła. Zamierzałem powiadomić o rezultatach policję, tylko że nie zdążyłem…
Mecenas Leuto słuchał nieporuszony, od czasu do czasu prawie niedostrzegalnie kiwając głową. Nie ulegało wątpliwości, że trybiki w jego głowie pracują. Spytał, zmrużywszy oczy:
– A drugi problem?
– Medico. Nie mam pojęcia, czy za kratami jest w stanie cokolwiek zdziałać, ale podejrzewam, że zostało mu trochę ludzi na wolności i ma też środki, których może użyć. Nie wiem wprawdzie, co chodzi mu po głowie, ale z pewnością tamte przybłędy nie powinny spać spokojnie… Ja zresztą chyba też. W końcu żelazną zasadą mafii jest zastraszanie czy też definitywne pozbywanie się świadków…
– To nie Ameryka. – Leuto zabębnił palcami w stół. – Gangsterzy są ściśle izolowani i ogranicza się ich kontakty. Jak Medico miałby kierować zza murów organizacją? Zakładając, że pozostało mu paru lojalnych ludzi, do których nie dotrą śledczy.
– Choćby przez swojego adwokata…
Odpowiedź Jankiela zawisła w powietrzu. Mecenas nie odzywał się dłuższą chwilę, po czym zerknął przez ramię na strażnika, jakby chciał mieć absolutną pewność, że ich nie słyszy, i wycedził:
– To byłoby… niezwykle kosztowne.
– Ile? – rzucił Jankiel. Obaj wiedzieli, że albo się teraz dogadają, albo więcej nie zobaczą.
– Odnoszę wrażenie, że masz jakiś pomysł. Chciałbym go poznać. Do kwestii materialnych wrócimy potem.
– Zwykle to prawnik proponuje linię obrony i rozwiązania – skrzywił się Jankiel. Ciężko szło. Papuga był ostrożny i najwyraźniej nie chciał, by cokolwiek wyszło od niego.
– Do tego wystarczyłby ci obrońca z urzędu. Chcesz czegoś więcej, więc… słucham.
– Złap kontakt z adwokatem Dona i zaproponuj układ. Nie ruszy mnie, w zamian ja stracę pamięć o wszystkim, co tyczy się jego osoby i organizacji. Amnezja. A w bonusie postaram się rzucić cień na wiarygodność tych doktorków, którzy napatoczyli się niespodziewanie, a potem wykiwali jego oraz mnie.
– To mogłoby zadziałać… – rzucił Leuto, nie patrząc na Jankiela, jak gdyby mówił do siebie albo głośno myślał. – Pod dwoma warunkami.
– Jakimi?
– Po pierwsze mam podjąć działania… nietypowe. A co za tym idzie, moje koszty…
– Po prostu wymień sumę – przerwał mu Jankiel.
– Najpierw drugi warunek. Jeśli chcesz, bym obiecał temu Medico to, co zasugerowałeś, nie mogę rzucać słów na wiatr. Nie zamierzam mu się podstawiać, bo od policji nie dostanę ochrony. – Mecenas przestał bębnić palcami w stół i spojrzał wprost na swojego klienta. – Jak zamierzasz, siedząc w areszcie, dobrać się do tej Rawen i Rożkowskiego, bo zakładam, że o nich mowa? – Skrzywił się i wydął usta w wyrazie niesmaku, że ktoś marnuje jego cenny czas. – Medico ich nie załatwi, bo nie jest głupi, wie, że mogą być pilnowani, więc nie będzie wbijał sobie gwoździa do trumny. Zresztą ich śmierć, obojętnie w jakich okolicznościach, nikomu na dobre by nie wyszła, wręcz uwiarygodniłaby zeznania i spowodowała nieprzychylność sądu. A ty, co ty możesz…? Sprawisz, że odwołają zeznania albo okażą się psycholami czy narkomanami? Wybacz szczerość, ale za cienki jesteś. Do tego – tu spojrzał znacząco na kajdanki Jankiela – brak ci, że tak to ujmę, swobody ruchów.
– Owszem, brak. Ale mogę wysmarować opis całego zdarzenia, przedstawiając fakty z innej perspektywy. Dwójka lekarzy z Warszawy przybyła na Wybrzeże, by włączyć się w tyleż intratny, co makabryczny biznes… Szukali dojść w mafii trójmiejskiej, ale boss nie był zainteresowany. Znaleźli więc dziennikarza śledczego od lat zajmującego się tematem i zaproponowali niby to prowokację mającą dać mu świetny temat. Skądś wiedzieli o kobiecie, której pensjonat służył za miejsce, z którego ekspediowano ludzki towar do zagranicznej kliniki w celu pobrania organów, i nawiązali kontakt, proponując współpracę. Tak się szczęśliwie składa, że owa kobieta miała wypadek, nie potwierdzi, ale też nie zaprzeczy. Dziennikarz śledczy kupił to, ponieważ wyglądali niewinnie i byli niezmiernie przekonujący. Jego jedyną winą jest, że od początku nie powiadomił policji, a kiedy chciał to zrobić, było już za późno…
– Strasznie grubymi nićmi szyte – podsumował Leuto, który dokładnie zapoznał się z aktami sprawy. – Marna szansa, by prokuratura to kupiła.
– Marna to nie żadna. W każdym razie zasieję poważne wątpliwości co do ich roli.
– Wszystko cacy, lecz zapominasz, że jako autor tych tekstów, zakładając, iż w ogóle zdołasz je opublikować, jesteś kompletnie niewiarygodny. Oskarżony broni się jak może, więc kłamie i mataczy.
– Ależ nie ja będę ich autorem! Ukażą się, gdzie tylko się da w internecie, pisane przez innego dziennikarza śledczego, który nie chce na razie ujawniać personaliów, gdyż obawia się nękania przez ludzi zamieszanych w proceder.
– A jak niby te artykuły dotrą do niego?
– Ustaliliśmy przecież, że jako adwokat masz prawo wynosić moje zeznania i zapiski i nikt nie może mieć do nich wglądu… Podam ci adresy stron, które chętnie zamieszczą moje materiały. Na pewno nie przejdą bez echa, media natychmiast zwietrzą ciekawy temat.
– To mogłoby zadziałać… – oświadczył z namysłem Leuto. – Ciągnący się miesiącami proces, uzasadnione wątpliwości, powoływanie wciąż nowych biegłych… W te klocki akurat jestem dobry. Przydałoby ci się jeszcze jakieś załamanie nerwowe czy ujawniająca się choroba psychiczna. To zawsze wpływa łagodząco na ewentualny wyrok. Zatem działamy. Pozostała tylko ostatnia sprawa…
– Ile? – spytał spokojnym głosem Jankiel.
Padła kwota. Nie targował się. Wypełnił papiery ustanawiające adwokata pełnomocnikiem w sprawach majątkowych i podpisał dyspozycje wypłaty ustalonej sumy. Następnie oświadczył, że potrzebuje kilku dni na spreparowanie artykułów. Umówili się za tydzień.
Jeszcze nie utonąłem, pomyślał odprowadzany do celi i pobrzękujący kajdankami Jankiel. Niedługo pewne osoby przekonają się, z kim zadarły!
Ciąg dalszy w wersji pełnej