- promocja
- W empik go
Tajemnice dworu sułtana: Hatidże. Księga VII - ebook
Tajemnice dworu sułtana: Hatidże. Księga VII - ebook
Żyli w dwóch różnych światach… Połączyło ich przeznaczenie.
Książka, która zainspirowała twórców serialu Wspaniałe stulecie.
Ona jest jedyną córką groźnego sułtana Selima i ukochaną siostrą sułtana Sulejmana. On przybywa z dalekiej Pragi, to Ibrahim Pargali. Jego sercem rządzi ogromna ambicja, ale i pewien sekret… Szybko staje się najlepszym przyjacielem Sulejmana i dowódcą osmańskiej armii, przed którą drży cała Europa. Gdy Pargali bierze za żonę piętnastoletnią Hatidże, tron jest niespodziewanie blisko. Jednak sułtanka Hürrem nie traci czujności…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7929-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wystrzel we mnie wszystkie swoje strzały,
Nie szczędź mi swoich ołowianych pocisków.
Jeśli chcesz, ześlij na mnie grad kul, błyskawice, ale nie poddam ci się!
Jestem Hatidże, córka sułtana Selima Chana!
Mojego ojca zwali Okrutnym, ja zaś jestem królową Tomyris¹.
Idę na ciebie uzbrojona w szablę.
Spójrz, żyję. I będę żyła. Jeśli można to nazwać życiem – żyję…
Jeśli powiesz, że to nie życie, zgodzę się,
Ale nawet jeśli nie żyję, będę istnieć.HATIDŻE
***
Wokół szalała przeraźliwa burza. O tej porze słońce powinno kryć się za wzgórzami na przeciwległym brzegu, ale chmury dawno je pochłonęły. Rybacy byli przyzwyczajeni do tego, że morze tak nagle się wzburza. Pospiesznie zabrali się do zwijania sieci. Jego ojciec, przykładając dłoń do ust, krzyczał do znajdujących się na sąsiedniej łodzi:
– Mario, pospiesz się! Adriano, zostaw kilka ryb!
W odpowiedzi wiatr przywiał do nich głos mężczyzny:
– Zajmij się sobą, Armanno. Mam teraz zostawić sieci i wrzucać ryby do morza?
– Morze jest złe, a wścieknie się jeszcze bardziej.
– Niech się wścieka. Nie ruszę się stąd, dopóki nie wezmę swojej doli.
Tym razem ojciec zwrócił się do syna:
– Trzymaj się, Aleksandrze.
W rzeczywistości nie miał tak na imię. Był Aleksandrem, odkąd stary pop opowiedział im historię Aleksandra Wielkiego. Kiedy ojciec nie zabierał go na morze, chłopiec chwytał za drewniany miecz i dosiadał konia zrobionego z kawałka starego wiosła. On też, tak jak Aleksander, nazywał swojego rumaka Bucefał. Kiedy koń stawał dęba, krzyczał: „Szybko! Pędź, Bucefale. Zabierz mnie na lądy, na których wschodzi słońce”.
Jednak większość jego życia upływała na łodzi, a nie na grzbiecie Bucefała.
Jeden z rybaków zaklął.
– Hej! – zagrzmiał Armanno. – Tu jest dziecko.
– I co z tego? – odpowiedział mężczyzna. – Niech nauczy się, jak rozmawiają mężczyźni. Mój też jest tutaj.
Właściwie synowie wszystkich rybaków byli razem z nimi. Było to coś, czego Aleksander nie rozumiał. Dlaczego ojcowie, wybierając się na połów, zabierali ze sobą swoich synów? Dlaczego domy i łąki pełne różnokolorowych dalii zostawały matkom i córkom? Tymczasem on chciał dosiąść konia i pędzić na kolejne podboje.
Tak naprawdę lubił morze i wypływanie z ojcem łodzią, ale tak często wyruszali na połowy, że miał już dość. Morze i fale były jego przyjaciółmi. Nawet z nimi rozmawiał, ale w snach widział bezkresne łąki, nieprzebyte góry i nieodkryte światy. „Zobaczysz – mówił do spienionej, błękitnej wody uderzającej o burtę – pewnego dnia ja też będę miał konia jak Aleksander Macedoński. Prawdziwego konia. Słońce pozazdrości blasku mojemu mieczowi. On z Macedonii, a ja z Pargi². Wszyscy będą opowiadać o zwycięstwach Aleksandra z Pargi i jego rumaka”.
Ojciec wiedział, co chodzi chłopcu po głowie. Ilekroć zauważał, że syn jest taki zamyślony, mawiał, uśmiechając się:
– Hej! Zsiadaj z tego konia i mocno trzymaj się liny.
Aleksander miał jeszcze jednego przyjaciela oprócz morza i fal. Towarzyszył mu strach.
Morze było nieprzewidywalne. W jednej chwili było gładkie jak obrus rozłożony na stole, a w drugiej szalało jak opętane. Aleksander bał się morza. Szczególnie wtedy, gdy zrywał się silny wiatr, a spokojne dotąd fale zaczynały gniewnie uderzać w dziób łodzi.
I teraz właśnie tak było. Był przemoczony do suchej nitki od uderzeń fal, które unosiły łódź do chmur, po czym nagle ściągały ją w dół.
Nie wiedział, czy ojciec poznawał to po tym, jak kurczowo trzyma się relingu, czy słyszał, jak mocno wali mu serce, ale Armanno natychmiast wyczuwał jego strach.
– Posłuchaj – powiedział pewnego dnia. – Spójrz mi w oczy, Aleksandrze. Nie bój się. Ten świat nie jest dla tchórzy. Nawet jeśli się boisz, nie okazuj tego. Wszyscy kiedyś umrą – i tchórze, i bohaterowie. Różni ich tylko jedno: o tchórzach nikt nie pamięta, odchodzą w zapomnienie, jednak gdy umierają bohaterowie, ich sława pozostaje żywa. Gdyby Aleksander Wielki był tchórzem, słyszałbyś o nim? A o Hannibalu³?
Ach tak, oczywiście, był jeszcze Hannibal! Aleksander uwielbiał słuchać opowieści o nim. Był bohaterskim, nieustraszonym i nieprzejednanym wojownikiem. Tamtej nocy, gdy opowiadali, jak przekraczał zaśnieżoną górską przełęcz, Aleksander nie zmrużył oka. Hannibal do świtu wydawał rozkazy. „Ruszajcie! – krzyczał. – Rzym czeka, żeby paść przede mną na kolana. Przepuśćcie kartagińskie słonie”.
Długo nie mógł się zdecydować, którego z nich imię przybrać – Aleksandra czy Hannibala. Opowieść o Cezarze też była piękna, ale z jakiegoś powodu nie myślał, żeby nosić po nim imię. Może dlatego, że ten przywódca był zbyt ślepy, żeby dostrzec zbliżającą się zdradę. Boże, jaką zasadzkę zastawili na niego jego najbliżsi, szczególnie cios wymierzony sztyletem Brutusa!
W końcu Aleksander podjął decyzję i jako pierwszemu obwieścił ją młodszemu bratu:
– Od teraz będziesz nazywał mnie Aleksandrem.
Później oznajmił to matce.
– Justynianie – odezwała się kobieta urażonym tonem. Było jasne, że tego nie pochwala. – Nie wystarcza ci imię, jakie dostałeś na chrzcie?
Nie wystarczało.
Wszyscy oprócz jego ojca śmiali się, kiedy mówił im, żeby od teraz nazywali go Aleksandrem. Nawet pop Nikola. Tylko ojciec spojrzał mu głęboko w oczy.
– Bądź waleczny, nieustraszony i śmiały jak Aleksander. Jednak nie stań się jak on niewolnikiem chciwości. Musisz nie tylko wiedzieć, kiedy biec, ale też kiedy się zatrzymać.
Ojciec powiedział wiele pięknych słów, których chłopiec nie zrozumiał. Być może dlatego jego przyjaciele powtarzali: „Nie powinieneś być rybakiem, tylko filozofem”. Nawet Aleksander wyczuwał kryjącą się w ich słowach drwinę. Widział, jak jeden z nich puszcza oko do pozostałych, a inny pyta:
– Armanno, skąd na litość boską bierzesz te słowa?
Aleksander miał ochotę rzucić się na mężczyznę, który kpił z jego ojca, i pobić go swoimi małymi pięściami.
Tymczasem Armanno pomijał to uśmiechem.
– Ryby mi je podpowiadają.
Taki właśnie był jego ojciec. To od niego Aleksander nauczył się nie bać, a raczej nie okazywać strachu. Aleksander Macedoński był bohaterem jego marzeń, a ojciec – życia.
Dlatego zachowywał się tak, jakby się nie bał, podczas gdy burza coraz bardziej przybierała na sile. Nie chciał złamać słowa danego ojcu. Odmawiając w duchu wszystkie znane modlitwy, przyglądał się, jak ojciec walczy z linami przy żaglach. Lina szarpana wiatrem fal wznosiła się w powietrze i niczym bicz smagała mokre ciało ojca. W końcu mężczyzna ją okiełznał. Zawiązał ostatni węzeł przytwierdzający żagiel do masztu na środku łodzi i zaklął soczyście. Miejsca, w które uderzyła lina, krwawiły, tworząc czerwone plamy na jego koszuli. Kiedy słona woda pryskała na świeże rany, twarz nieustraszonego marynarza wykrzywiała się z bólu.
– Ja wracam.
Pozostali nie odezwali się.
Armanno skierował dziób łodzi w stronę brzegu. Aleksander zauważył, że razem z nimi ten sam kurs obrały jeszcze dwie inne łajby. Rybacy, którzy spóźnili się z wyciąganiem sieci, uwijali się na swoich pokładach wśród wołań i okrzyków.
Morze było bardzo wzburzone. Wydawało mu się, że fale sięgają chmur. To musiał być dzień ostateczny, o którym mówiła matka. Zastanawiał się, czy zapytać o to ojca, ale nie było czasu.
– Nie odrywaj oczu od tamtej strony, Aleksandrze. Znajdź mi jakieś światło. Jakieś światło, które pomoże utrzymać nam kurs.
Tak, teraz miał zadanie, które musiał dzielnie wykonać. Nie pamiętał już, jak długo płynęli, to unosząc się pod niebo na grzbietach fal, to opadając w bezdenną przepaść, ale trwało to bardzo długo. Był mokry, przemarznięty, głodny i, niech to szlag, nawet jeśli tego nie okazywał, potwornie się bał.
Wszędzie było ciemno i wszędzie była woda. Z czarnych chmur, które zbierały się nad ich głowami, kiedy szykowali się do powrotu, tak padał deszcz, że Aleksandrowi przez chwilę wydawało się, że morze wypiętrzyło się pod niebo. Jak długo jeszcze to potrwa?
Nagle zatęsknił za domem. Dość dużą, pojedynczą izbą. Za matką. Siostrą Sofią, która niedawno się urodziła. Za ciepłem ognia płonącego na palenisku, trzaskaniem drew i spowijającym wszystko tym wspaniałym zapachem gorącego chleba.
Aleksander był przyzwyczajony do tego uczucia. Zawsze, gdy wypływali na połów, tęsknota ciągnęła go z powrotem. Kiedy w oddali ukazywał się brzeg rozciągnięty ponad wodą jak czarne ramię, radośnie klaskał i nucił piosenkę, której nauczyła go matka.
Wiem, że anioły czekają na mnie,
Modlę się każdej nocy przed spaniem.
We śnie Bóg uśmiecha się do mnie,
Mówię: „Weź mnie i do raju zabierz”.
Słowa piosenki były piękne i tak wiele znaczyły, ale on ich nie rozumiał. Pewnie były zbyt trudne dla dziewięcioletniego chłopca. On bardziej niż wersy piosenki lubił refren: „Laj, laj, laj, lom”. Kładł wtedy ręce na biodrach i tańczył, a wówczas rodzice akompaniowali mu, klaszcząc. Uśmiechy na ich twarzach ogrzewały jego serce.
Aleksandra ogarniał coraz większy strach. Płynęli już tak długo, a lądu wciąż nie było widać. Nie widzieli nawet tego, co było dwa metry przed nimi, więc jak mieli zobaczyć brzeg?
Spojrzał na ojca, starając się nie okazywać paniki. Trzymał mocno ster, żeby nie zejść z obranego kursu.
Zastanawiał się, jak odnajdą drogę. Ponad ich głowami nie było gwiazd. Nic nie było. Brnęli przez ciemną pustkę. Przypomniała mu się baśń, którą opowiadał jeden z rybaków. Była to historia rybaka, który rozgniewał boga morza, Posejdona. Młody i dzielny rybak porwał piękną córkę Posejdona. Bóg kipiał z gniewu. Ruszył w pogoń za zakochanym rybakiem. Zesłał na jego małą łódź fale wielkie jak góry i straszliwe wiry. Rybak, zauważywszy, że siedzący na starym krześle Aleksander słucha opowieści z oczami szeroko otwartymi ze strachu, wskazał na niego.
– Bądź sobą, Aleksandrze. Nie waż się wyciągać ręki po córki Posejdona.
– Nie boję się go. Pokonam jego fale.
Wszyscy rybacy roześmiali się. Jego ojciec też.
– Nie bądź zbyt pewny siebie, synu Armanno – odezwał się mężczyzna opowiadający historię. – Rozumiemy, że jesteś tak mężny jak ojciec, ale bronią Posejdona są nie tylko fale.
– Ma włócznię?
– I to trójzębną. Wzywa nią gromy i pioruny, a jeśli to nie wystarczy, otworzy usta i połknie cię razem z twoją łodzią.
„Czyżby jeden z rybaków porwał piękną córkę boga mórz?”, przeszło mu nagle przez myśl. Sądząc po przerażających błyskawicach przecinających czarne niebo, wyciągnął też swój trójząb. Niebo grzmotami wykrzykiwało swój gniew. Zadrżał ze strachu. Czy teraz przyszła kolej na to, że wściekły bóg otworzy usta i ich połknie?
Aleksander pierwszy zobaczył światło.
– Ogień!
Podekscytowany próbował wstać.
W tej samej chwili fala uderzyła w prawą burtę łodzi i uniosła ją. Chłopiec, turlając się po pokładzie, usłyszał krzyk ojca:
– Aleksandrze, na litość boską, trzymaj się!
„Co takiego zrobiłem, żeby rozgniewać Posejdona? – pomyślał wleczony przez wodę. – Jestem jeszcze mały. Nie zakochałem się w córce boga!”.
W ostatniej chwili wątłymi ramionami objął jedną z ław na pokładzie. Uratował się przed wciągnięciem do morza.
– Ogień! – wrzasnął z miejsca, w którym leżał, gdy odpłynęły wody kolejnej fali.
W wielkiej żelaznej klatce na skałach rozpalono olbrzymie ognisko dla tych, którzy nocą znaleźli się na morzu. W przeciwnym razie ich łodzie roztrzaskałyby się o ostre jak nóż spiczaste skały, nawet gdy morze było spokojne. A teraz ten ogień był ich jedyną nadzieją. Burza miotała płomieniem, który uciekał w ciemności na prawo i na lewo, jakby próbował uciec z jej wściekłych objęć.
– Rozpalili ognisko!
– Nic ci nie jest?
Aleksander spojrzał w mokrą twarz ojca. W jego oczach wyczytał niepokój.
– Nic. Czy deszcz nie zgasi ognia?
Fale z szałem uderzały o pokład.
Twarz Armanno była napięta z wysiłku, żeby nie wypuścić steru z rąk.
– To walka ognia i wody – mruknął. – Nie wiadomo, kto wygra. Silny zwycięży, a słaby poniesie klęskę. Zawsze tak jest.
„Tak jak Aleksander Macedoński – przyszło mu do głowy. – On był silny i zawsze zwyciężał. Dopóki pewnego dnia na jego drodze nie stanęły potwory jeszcze silniejsze od niego”.⁴ Mały Aleksander podjął decyzję. Skoro zawsze zwyciężają silni, będzie jednym z nich.
Ojcu udało się zawrócić łódź w kierunku zatoki, zanim uderzyli o skały. Tutaj też wiał szaleńczy wiatr, a morze pieniło się wściekle, ale przynajmniej nie było tych śmiercionośnych wirów i porywających statek fal jak pomiędzy szczytami.
– Nie wiem, czy znajdzie dno! – krzyknął Armanno, zamachując się i rzucając do wody kotwicę. – Ale módl się, żeby zahaczyła o skały.
Po czym sam wskoczył w toń.
Woda powinna sięgać mu do pasa, ale tak się nie stało. Głowa Armanno zniknęła wśród fal.
– Tato!
Aleksander miotał się bezradnie, wypatrując w ciemnościach ojca.
– Tato! Tato, proszę!
Z wody wynurzyła się ręka i chwyciła za reling. Dostrzegł go.
– Tato!
– Nie bój się. – Armanno wyszczerzył zęby w uśmiechu, podciągając ciało z wody, żeby mógł go zobaczyć.
Na nadbrzeżu uwijali się jacyś mężczyźni.
– Boran! – ryknął Armanno. – Zabierz Aleksandra! Na litość boską, zabierz mojego syna! Kotwica zaczęła się przesuwać. Morze rzuci łódź na skały i ją rozbije.
Boran był ogromnym rybakiem. Uniósł ramiona i próbował przedrzeć się przez wodę. Fale uderzały o jego masywne ciało, starając się je przewrócić.
– Idę! – krzyknął. – Trzymaj się, dzielny Aleksandrze! Nie bój się!
Z jednej strony Armanno, z drugiej Boran walczyli, żeby przytrzymać łódź, ale ta z każdą chwilą bardziej zbliżała się do czarnych, ostrych skał.
– Łódź zostaw mnie! – Aleksander usłyszał głos Borana. – Zabierz syna!
Nawet się nie zorientował, kiedy ojciec sięgnął po niego spośród wściekłych fal, chwycił za poły jego przemoczonej kamizelki, przyciągnął go do burty i wziął w ramiona. Wszystko stało się w jednej chwili. Teraz nic już go nie obchodziło. Ojciec trzymał go w objęciach. Znalazł się w mokrych, ale bezpiecznych ramionach ojca. Obaj głęboko wciągnęli w płuca swój zapach.
Na wpół idąc, na wpół płynąc, mężczyzna w końcu zdołał wciągnąć chłopca na skały.
– Aleksandrze, biegnij prosto do świetlicy!
Nie mógł go tak zostawić i odejść. Aleksander Macedoński nie odszedł i nie pozostawił swoich towarzyszy. On też tego nie zrobi.
– Ty też, tato. Chodźmy razem.
– Nie! – krzyknął Armanno. – Muszę pomóc Boranowi. Zaraz przyjdziemy. Ty ruszaj przodem. Sprawdź, czy napalili w piecu. Dalej, synu, biegnij! Szybko!
Aleksander zrobił to, co polecił mu ojciec. Biegł bez opamiętania. Przewrócił się na ostrych kamieniach, ale nawet nie poczuł bólu. Nie zauważył też, że się potknął. Biegł i krzyczał:
– Tata! Tata! Pomóżcie mojemu tacie! Niech ktoś pomoże mojemu tacie! Na litość boską, pomóżcie!
Dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że spływające po jego policzkach strugi nie były tylko deszczem. Płakał.
Ktoś obok niego przebiegł, kierując się w stronę wody.
– Biegnijcie! Szybko!
Tym, co zobaczył, gdy odwrócił się przez ramię, był jego ojciec. Razem z Boranem próbowali przewlec łódź w bezpieczne miejsce.
Byli ocaleni.
Posejdon rozwarł swoją ciemną, wielką paszczę, ale ich nie połknął.
Aleksander otworzył drzwi do świetlicy i wszedł do środka. Przywitało go ciepło rozchodzące się z paleniska. „Jesteś uratowany”. W środku był tylko jeden mężczyzna. Gdy chłopiec ruszył w stronę kominka, klepnął go po karku.
– Nie martw się, twój ojciec i Boran wyszli na brzeg. Łódź też jest bezpieczna. Za chwilę tu przyjdą. Idź i ogrzej się.
Aleksander nic nie odpowiedział. „Oby marynarz, który porwał córkę Posejdona, nie pokazywał mi się na oczy”, mruknął w duchu.
Pomimo radosnych śmiechów marynarzy wracających do świetlicy nie wystawił głowy ze swojego kąta. Była to jego ulubiona chwila – rozmowy mężczyzn zebranych przed paleniskiem. Aleksander bał się, że zamilkną, jeśli go zauważą.
Najdonośniej brzmiał głos jego ojca próbującego osuszyć się nad strzelającym ogniem po bezpiecznym zacumowaniu łodzi.
– Co zrobiłeś z rybami, Armanno? Udało ci się przynajmniej sprzedać wszystkie? – zażartował jeden z mężczyzn.
– Z rybami? Jakimi rybami? – ryknął ojciec. – Myślisz, że po takiej burzy zostały jakieś ryby? Fale już dawno wyrzuciły wszystkie do gwiazd.
– To dobrze – odezwał się inny. – Czego więcej trzeba? Kobiety podniosą spódnice, żeby złapać spadające z nieba ryby. Będziemy mieli święto dla oczu.
Świetlica wypełniła się kolejną falą śmiechu, zagłuszającą burzę szalejącą na zewnątrz.
To najbardziej zdziwiło Aleksandra. Jak ci mężczyźni mogli być tak radośni i beztroscy, kiedy przerażająca wichura chłostała wściekle wszystko, co stanęło jej na drodze? Tymczasem odgłosy dochodzące z zewnątrz przyprawiały go o dreszcze.
Aleksander nie mógł się zdecydować, co było straszniejsze: wycie wiatru czy huk uderzających o skały fal sięgających nieba spowitego nocnymi ciemnościami.
Był jeszcze śmiech boga Swaroga!⁵ Zadowolony Swaróg tak huczał, że aż drżały niebo i ziemia.
Nagle w oknie rybackiej świetlicy, oświetlonej przez mdły płomień dwóch świec, pojawił się rozdzierający ciemność błysk, po czym zniknął na horyzoncie. Następnie dało się słyszeć przeraźliwy grzmot.
Aleksander usłyszał o bogu Swarogu właśnie podczas takiej burzowej nocy. Zabrzmiał wtedy ogłuszający łoskot. Chłopiec przytulił się do nóg matki, która zdjęta strachem wyciągnęła krzyż: „Niech Bóg ma nas w swojej opiece”.
Ojciec wcale się nie przejmował, a nawet się śmiał.
– Nie bój się, Zeljeno. Bóg Swaróg jest w dobrym humorze. Posłuchaj, jak się śmieje.
Jego pocieszenie na nic się jednak nie zdało. Wręcz przeciwnie – matkę ogarnął jeszcze inny niezrozumiały lęk.
– Wielki Jezu – przeżegnała się zatrwożona. – Błagam cię, Armanno, nie wspominaj przy dziecku tych pogańskich bredni. To grzech.
Później wzięła syna w ramiona i głaszcząc po włosach, powiedziała:
– Nie przejmuj się ojcem, Justynianie. Bóg jest tylko jeden i jest nim nasz święty Ojciec. Nie ma żadnego boga Swaroga.
Tamtej nocy ze strachu nawet nie upomniał matki, żeby nazywała go Aleksandrem.
Sądząc po ryku burzy, przytłumiającym wycie baśniowego potwora o płomiennym języku, tej nocy Swaróg był jeszcze bardziej zadowolony niż zwykle.
Nagle rozległ się huk zagłuszający nawet śmiech Swaroga. Aleksander poczuł, że ziemia zadrżała mu pod stopami.
W jednej chwili wszystkie śmiechy w świetlicy ucichły.
– To wystrzał! – krzyknął jeden.
Oczy wszystkich zwróciły się na niego.
– Wystrzał? – zadrwił inny. – Kto w taką pogodę, kiedy trzeba ratować duszę, staje za działem?
– Korsarze.
Na dźwięk tego słowa rybacy po chwili zdziwienia zaczęli mówić jeden przez drugiego.
– Korsarze?
– Jacy korsarze?
– W taką pogodę nawet sam szatan nie wystawi nosa za drzwi.
Jednak żaden z nich nie wyjrzał przez drewniane okiennice świetlicy. Aleksandra to zdziwiło. „Dlaczego? – zastanawiał się. – Ze strachu czy dlatego, że nie wierzyli, że piracki okręt zdołałby zakotwiczyć w zatoce, nie roztrzaskawszy się o skaliste wybrzeże Pargi?”.
Rozległ się kolejny, równie głośny huk. Ziemia zadrżała. Zatrząsł się stary budynek świetlicy. Przez chwilę sądzili, że podtrzymujące dach belki runą, a strzechę nad ich głowami porwie wiatr.
– Wystrzał – szepnął jeden. – To naprawdę wystrzał.
Rybak znajdujący się najbliżej drzwi zerwał się z miejsca i je otworzył. Do środka wdarł się wiatr, który przyniósł krzyk mężczyzny:
– Szybko! Chodźcie tutaj!
– Co jest? – zawołał Boran, zbliżając się do drzwi.
Ojciec zabrał Aleksandra sprzed paleniska.
– Biegnij – odezwał się, patrząc mu głęboko w oczy. – Prosto do domu. Niech cię Bóg strzeże. Szybko!
Mężczyzna i chłopiec razem ruszyli do drzwi. Wszyscy rybacy ze świetlicy wyszli na zewnątrz i stanęli w strugach deszczu.
– Co się dzieje? – zapytał, podchodząc do nich.
Nikt się nie odezwał. Aleksander ujrzał odpowiedź pomiędzy ich ramionami. Na spiętrzonych wiatrem falach kołysał się kruczoczarny okręt. Postrzępiona od wiatru bandera na czarnym maszcie nie pozwalała odgadnąć, do kogo należy.
– Spójrzcie tam! – wrzasnął jeden z rybaków.
Z dwóch łodzi, którym udało się przedrzeć między skałami, wychodziło na ląd dwóch mężczyzn uzbrojonych po zęby.
– Korsarze!
Ten krzyk odbijał się niczym echo.
– Idą… Korsarze…
– Korsarze, którzy porywają dzieci i sprzedają je Turkom.
– Uciekajmy!
Tym razem Aleksander nie zwlekał. Rzucił się w stronę wzgórz. Usłyszał, jak ktoś woła za nim:
– Niech wszyscy biegną do swoich domów!
Tak właśnie zrobił.
Dogonił go ojciec, z trudem łapiąc powietrze.
– Nie! – krzyknął. – Nie idź do domu.
Aleksander wiedział, dlaczego ojciec nie chciał, żeby biegł do domu.
Porywacze najpierw zabraliby jego. Zabierali dzieci, głównie chłopców.
Wbiegli na bardziej strome zbocza. Musieli się schować, zanim wzejdzie słońce.
– Na górę – wydyszał Armanno. – Aleksandrze, pamiętasz ten dół po drzewie, które w zeszłym roku powalił piorun?
Kiwnął głową. Oczywiście, że pamiętał.
– Biegnij tam. Schowaj się. Nie bój się. Nie wychodź stamtąd, dopóki nie przyjdę. Nie wychodź, dopóki nie usłyszysz mojego głosu. Dobrze?
– A ty?
– Pomyśl o Aleksandrze Macedońskim. Przyniosę ci twój miecz.
Chociaż ojciec starał się wyglądać radośnie, to chłopiec dostrzegał niepokój w jego oczach.
Armanno zatrzymał się.
– Tutaj się rozdzielimy. Nie oglądaj się za siebie, tylko wspinaj się dalej.
Aleksander pospiesznie objął ojca w pasie. Znany zapach ojca przytłumiła woń wilgotnej szorstkiej tkaniny, która zaczęła wysychać od siedzenia przy palenisku. Głęboko wciągnął powietrze. Poczuł, jak jego silne, pokryte stwardniałą skórą palce przeczesują mu włosy.
– No już.
Armanno odsunął syna od siebie.
– Biegnij. Niech Bóg ma ciebie w opiece!
Ziemia i trawa nasiąkły deszczem. Stopy Aleksandra grzęzły w błocie. Szedł z trudem. Pochylił głowę do przodu. Przypominał teraz galiony⁶ na okrętach z ogromnymi żaglami, które płynęły przed siebie, prując fale. On zaś posuwał się naprzód, przecinając wiatr.
Nagle zaalarmował go wewnętrzny głos: „Stój!”. Zatrzymał się. „Słuchaj!”.
Nadstawił uszu, ale nic nie usłyszał. „Co się dzieje?”.
Burza jakby nieco zelżała. Złowróżbne wycie wiatru przycichło. Jego miejsce zajął odgłos kropli deszczu uderzających o ziemię.
Wciąż jednak dręczyło go dziwne przeczucie.
„Wydawało mi się, że coś się sturlało. Może to jeden z kamieni, który obsunął mi się spod stóp. A może obsunął się spod stóp kogoś, kto szedł za mną”.
Czyżby ktoś go śledził? Aleksander wytężył wszystkie zmysły.
Odetchnął głęboko i ruszył dalej. Po pewnym czasie zmęczone wspinaczką nogi zaczęły odmawiać mu posłuszeństwa. Kiedy zobaczył ciemny dół pozostały po drzewie, w które trafił piorun, przepoławiając je, z trudem łapał powietrze. Teraz musiał zejść kawałek po zboczu. Nie sposób było posuwać się w dół, stąpając po śliskiej od deszczu trawie. Po kilku krokach mimowolnie zaczął biec. Coraz bardziej przyspieszał. W każdej chwili mógł się przewrócić.
Nagle ogarnęła go panika. „Wrota piekieł!”.
Mieszkańcy tak nazywali urwisko znajdujące się za wzgórzem. Dzieciom nie wolno było się tam zbliżać. Wiedzieli, że tam jest, ale żadne z nich nie miało odwagi, żeby pójść i sprawdzić, jak jest głębokie. Wśród dorosłych też jeszcze nie znalazł się nikt, kto powiedziałby, że widział dno.
Pędził prosto w otchłań śmierci. Próbował się zatrzymać, ale na próżno. Wrota do piekieł czekały na niego. Mógł zrobić tylko jedno. Aleksander nie zastanawiał się ani chwili. Rzucił się na ziemię i zaczął turlać. Starał się czegoś przytrzymać, ale nie był w stanie. Uderzył o jakiś skalny występ. Odgłos deszczu zagłuszył okrzyk bólu. Łapał się krzaków i korzeni, ale poruszał się z takim rozpędem, że wszystko, czego się chwycił, wyrywało się z ziemi i pozostawało mu w dłoni.
Podczas turlania jego ciało na chwilę przyjęło pozycję siedzącą. „Boże – wrzasnął. – Wrota piekieł… Tam!”.
Od śmierci dzieliło go dziesięć długości odpowiadających wzrostowi dorosłego mężczyzny, a może i nie.
Obrócił się na bok. Nagle przyszła mu na myśl siostra. Ostatkiem sił, z całą mocą próbował wbić palce w mokrą ziemię. Korzenie, które wyrywał z błota, wysmykiwały mu się z rąk. Nie zważając na ból, wbił palce jeszcze głębiej.
Boże! Boże… Zwalniał.
Wyrzucając z siebie okrzyki bólu, zwalniał… Zwalniał i… zatrzymał się. Przez jakiś czas leżał tak twarzą do ziemi. „Jestem uratowany!”, wykrzyknął w duchu.
W ciągu jednej nocy dwa razy udało mu się wyrwać z otchłani śmierci.
Pozostały trzy kroki i śmierć by go pokonała. Bardzo powoli uniósł się na kolana. Ostrożnie odsunął się od przepaści. Czołgał się, dopóki nie poczuł się bezpiecznie. W końcu wstał i krzycząc jak szalony, zaczął biec w stronę prowizorycznej zagrody, którą pasterze wybudowali na wypadek, gdyby w górach złapała ich taka pogoda.
– Jestem ocalony! Uratowałem się! Pokonałem śmierć!
Tak jak przypuszczał, w zagrodzie panował mrok, ale Aleksandrowi to nie przeszkadzało. Przynajmniej było cieplej niż na zewnątrz i sucho.
Przysiadł w rogu. Objął się i próbował rozgrzać. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo bolą go ręce. Oparł głowę o skałę. Ze strachu i z wyczerpania zaczęły ciążyć mu powieki.
„Nie śpij! – przestrzegł się. – Nie waż się zasnąć!”.
Chociaż jego zmysły jeszcze przez chwilę słuchały tego polecenia, pragnienie snu było coraz silniejsze. Gdy oczy mu się zamykały, Aleksander wciąż powtarzał sobie: „Nie śpij. Przynajmniej dopóki nie wstanie świt. Zapomniałeś? Tata przyniesie ci twój miecz”.
Najpierw poczuł uderzenie, które nadeszło z prawej strony, i towarzyszący mu ból. Później usłyszał ryknięcie w nieznanym mu języku. Aleksander nie mógł zrozumieć, gdzie jest. Nagle rozległ się przeraźliwy śmiech.
W panice otworzył oczy.
Wielki Jezu!
Przed nim poruszały się cienie piekielnych demonów.
Oczy monstrum znajdującego się najbliżej pałały ogniem. Przerażony próbował się wycofać, jednocześnie pytając siebie: „Czyżbym był w piekle?”. Może to, że się uratował, było tylko złudzeniem. W rzeczywistości musiał wpaść do wrót piekieł. Skąd w przeciwnym razie wzięłyby się tutaj te potwory?
Stwór o płonącym spojrzeniu trącił go nogą.
– Che, che, che – wyszczerzył się.
Powiedział coś do stojących dalej, a oni pokiwali głowami.
Aleksander zadrżał, kiedy mężczyzna, który go kopnął, otworzył usta. Za nimi ukazały się dwa przerażające zębiska. Dwa ostre i brudne zęby. Wszystko inne kryły ciemności. Gęba mężczyzny o pałających oczach była jak ciemna dziura. Całą jego twarz pokrywały długie, czarne włosy. Na kosmyki pod brodą nawinięte były czerwone i niebieskie koraliki przewiązane cienką, białą tasiemką. Nagle w otwartych od śmiechu ustach pomiędzy dwoma zębami pojawiło się coś czerwonego. Język demona! Oblizał się ze smakiem.
Cienie zbliżyły się, żeby go pochwycić.
„Nie poddawaj się! – krzyczał w duchu. – Czy Aleksander uległ wrogom? A ty jesteś Aleksander z Pargi. Nawet jeśli nie masz swojego drewnianego miecza, masz jeszcze pięści, nogi i zęby!”.
Opierał się z całych sił. Jednemu wymierzył kopniaka. Innemu z tych, którzy próbowali go przytrzymać, wbił zęby w rękę. Jednak jego walka nie trwała długo. Powalił go cios wymierzony w twarz. Później zaczęli go kopać.
Zauważył, że olbrzym o pałających oczach do tej pory nie poruszył prawą ręką. Rękaw jego koszuli wydawał się pusty. Wtedy zrozumiał. Mężczyzna nie miał przedramienia.
Aleksander wyrwał się ostatkiem sił. Udało mu się wydostać ze szponów dwóch mężczyzn. Rzucił się do wyjścia z zagrody, a jednoręki ruszył za nim.
Usłyszał za sobą jego śmiech.
Nagle jego nogi oderwały się od ziemi. Płomiennooki demon podniósł go jedną ręką. Pozostali dołączyli do niego. Jeden z nich uderzył go pięścią w brzuch, drugi – w szczękę. Aleksander poczuł w ustach słonawe ciepło. Zdał sobie sprawę, że mdleje. Tym, co zobaczył jako ostatnie, były zarośnięta gęba demona o pałających oczach, koraliki na jego brodzie i dwa odrażające zęby.
Później wszystko zniknęło.ROZDZIAŁ I. PAŁAC W BURSIE. CZERWIEC 1512
Rozdział I
Pałac w Bursie
Czerwiec 1512
Na zewnątrz ktoś uwijał się w pośpiechu. Najpierw Hatidże sądziła, że to koszmar, który nawiedzał ją co noc od tego nieszczęsnego wieczoru. Za chwilę drzwi się otworzą i jedna z dam dworu wyszepcze jej do ucha: „Szybko. Wzywa was sułtanka matka. Musicie natychmiast iść”.
Jednak tak się nie stało, ale zamieszanie i poszeptywania trwały nadal. Wydawało jej się, że słyszy, jakby coś wleczono po ziemi. Hatidże nie wiedziała, co się dzieje.
– Pst, powoli – wyszeptał ktoś. – Chcecie wszystkich pobudzić? Wszystko ma się odbyć bezgłośnie.
Teraz Hatidże była pewna, że to nie był sen. Na zewnątrz naprawdę ktoś był. Słyszała ukradkowe kroki. Zbliżał się ktoś wrogi, ktoś, kto próbował potajemnie przedostać się do celu.
Już dawno nauczyła się, że takie poruszenie w pałacu było czymś osobliwym. „Wsłuchuj się dobrze, Hatidże. Nadstawiaj uszu – powiedziała przed laty jej matka. – Czy jesteś sułtanką, czy niewolnicą, dwie rzeczy, które oznaczają niebezpieczeństwo, to rozmowy i bieganina. Ten, który mówi, żyje krótko, ten, który słucha – długo. Biegnący zaś szybko się męczy. Nigdy nie biegaj. Jeśli zobaczysz albo usłyszysz, że ktoś biegnie, zachowaj ostrożność. Pamiętaj, że _ten, kto biegnie pałacowym korytarzem, przybywa odebrać tron albo życie_”.
– Gdybym wtedy wiedziała to co teraz, dodałabym jeszcze jedno – mruknęła mimowolnie. – Ten, który biegnie pałacowym korytarzem, przybywa odebrać tron, życie albo wychodzi za mąż.
Wiele lat temu ona też biegła. Została żoną odrażającego garbusa.
Uważnie przysłuchiwała się głosom. Wydawało się, że są coraz dalej. „Ciekawe, co się stało – zastanawiała się. – Dokąd tak przemykali chyłkiem?”.
Myśl, która przyszła jej do głowy, sprawiła, że mimowolnie się uśmiechnęła.
„Przed moim ojcem”.
„Oczywiście – potwierdziła w duchu. – Boją się, żeby ojciec nie usłyszał hałasów”. Wielki sułtan Selim Chan przybył do Bursy niespełna dziesięć dni po wstąpieniu na tron. Z pewnością służący byli przekonani, że skoro zaszył się w swojej komnacie z widokiem na ośnieżony, pokryty lodem, olbrzymi szczyt, to chce odpocząć.
„Odpocząć? – zapytała siebie. – Odpocząć? Ojciec i odpoczynek… Ha!”. Te dwa słowa nigdy nie szły ze sobą w parze.
Ponownie rozległy się jakieś hałasy. Kolejna grupa przemykała korytarzem, w którym znajdowała się komnata Hatidże. Te same bojaźliwe, ale pospieszne kroki. Po dochodzących odgłosach domyśliła się, że mężczyźni są boso.
Dziwne. Dlaczego biegną bez butów? Żeby nie obudzić zmęczonego sułtana stukaniem? Nie zrobiliby tego. Komnata padyszacha wychodziła na góry, a pokoje Hatidże na bezkresną równinę Yeşilova. Niezależnie od tego, jak głośno stąpaliby po tej stronie, ojciec by ich nie usłyszał.
W takim razie chodziło im o to, żeby nikt ich nie usłyszał.
Odgłosy kroków rozbrzmiewały coraz bliżej i bliżej…
Hatidże słyszała oddechy mężczyzn, kiedy przechodzili pod drzwiami jej komnaty. Przestraszona skuliła się w łożu. Nie zatrzymali się. Szepcząc między sobą, dreptali dalej.
W jakim celu szli ci mężczyźni – odebrać tron czy życie? A może to młoda dziewczyna, którą mieli wydać za jakiegoś garbusa, biegła ze służącymi, nie wiedząc, co ją spotka?
Zupełnie jak tamtej nocy zwróciła wzrok na mur znajdujący się dokładnie naprzeciwko okratowanego okna. Czekała, aż odgłosy ustaną. W świetle księżyca krata rzucała cień na ścianę. Wyglądało to tak, jakby do komnaty wpadły dziesiątki gwiazd. W silnym wietrze gałęzie drzew w ogrodzie pochylały się i unosiły. Pomiędzy gwiazdami na ścianie ich cienie wyglądały jak ramiona olbrzymiego, tańczącego potwora.
Światło księżyca?
To pytanie wbiło się w jej umysł jak nóż. Tej nocy nie widać było księżyca. Wiatru też. W takim razie skąd pochodziło to czerwone światło padające na mur? Zadrżała ze strachu. Pożar! „Dobry Boże. – Wyprostowała się. – Pali się? Czyżby ci krzątający się mężczyźni spieszyli do pożaru? W takim razie dlaczego krzykiem nie zerwali wszystkich na nogi?”.
Gdy jeden lęk mijał, pojawiał się następny. „A może… Może… – Hatidże drżała. – Nie biegli, żeby ugasić ogień, ale żeby coś podpalić? I ten blask padający z zewnątrz na ścianę…”.
Podbiegła do okna, obawiając się, co może tam zobaczyć. Skupiła całą uwagę na tym, żeby zrozumieć, skąd pochodzi ten czerwony blask falujący na ścianie.
Było to drżące światło. Czerwonożółte jak ogień. Nagle zauważyła, że odbicie na ścianie ześlizgnęło się. Później pojawiło się następne i też zniknęło. Potem jeszcze jedno… Światło przemieszczało się. Jakby szło, a nawet biegło.
Pochodnie! To one rzucały na ścianę ten blask. Po tych w korytarzu teraz biegł ktoś z pochodniami po ogrodzie.
Usłyszała tarcie stali o stal. Był to złowieszczy odgłos szabli szybko wyciąganej z pochwy. Później jeszcze jeden.
Mężczyźni na zewnątrz mieli broń. Zmierzali do celu uzbrojeni.
– Dżevahir! – Tym razem Hatidże nie była w stanie powstrzymać krzyku. – Co o tej porze uzbrojeni mężczyźni robili w ogrodzie padyszacha? – Wstawaj! Wstawaj!
Służąca, śpiąca na materacu rozłożonym przed progiem jej sypialni, nie usłyszała jej. A może nie krzyknęła? Czy ten krzyk zabrzmiał tylko w jej głowie? W tej samej chwili zdała sobie sprawę, że ogarnia ją zdziwienie.
– Jak można tak głęboko spać? – powiedziała do siebie. – Czy można spać tak spokojnym, pozbawionym lęku snem?
Ona zawsze spała snem zająca. Tak nauczyła ją matka Hafsa.
„_Zdrajcy nie śpią_, moja sułtańska córko. Jeśli zamkniesz jedno oko, niech drugie pozostanie otwarte. Gdy jedno ucho nie usłyszy, niech usłyszy drugie. W pałacu nigdy nie wiadomo, kiedy i skąd nadejdzie wróg”.
Niedowierzanie, że jej dama dworu może spać tak spokojnie, zamieniło się w gniew.
– Dżevahir, masz natychmiast wstać!
Dopiero gdy po raz trzeci powtórzyła imię dziewczyny, ta podskoczyła na posłaniu.
– Sułtanko. Zas… Zdrzemnęłam się…
Podczas gdy służąca, pocierając oczy, próbowała unieść się na kolana, Hatidże powiedziała:
– W ogrodzie są uzbrojeni mężczyźni. Przed chwilą jacyś inni biegli korytarzem.
– Mężczyźni, sułtanko? Uzbrojeni?
Dżevahir w końcu udało się pokonać senne otępienie i zerwała się z miejsca. Przechylając się na szerokim parapecie, starała się wyjrzeć na zewnątrz.
– Ach – westchnęła ze zdziwieniem. – Na dworze aż wrze, sułtanko.
– Wrze?
– Tylu janczarów, gwardzistów… Mój Boże, ilu oficerów…
– Co robią? Dokąd biegną z pochodniami? Mówże!
– Nie wiem. – Dżevahir wzruszyła ramionami. – Każdy biegnie w inną stronę, sułtanko. – Później dziewczyna odwróciła się i w ciemnościach, próbując stłumić strach, przycisnęła dłonie do piersi i spojrzała na swoją panią. – Mówiłyście, pani, że ktoś biegł korytarzem?
Hatidże pokiwała głową.
– Przeszli pod naszymi drzwiami. Próbowali nie wydawać odgłosów, ale słyszałam ich, Dżevahir. – Położyła dłonie na sercu. – Dzieje się coś złego. Oby moi stryjowie nie najechali na Bursę, żeby naszego ojca oba…
Nie miała odwagi dokończyć. „Nie, nie, nie!”, krzyknęła w duchu. Nie minął nawet miesiąc, odkąd jej ojciec wstąpił na tron. Jednak nie było w Imperium Osmańskim nikogo, kto nie wiedziałby, że jego bracia, książęta Ahmed i Korkut, nie zrezygnowali z prawa do tronu. Właśnie dlatego padyszach nie zatrzymał się w stolicy. Przybył tutaj, żeby ruszyć na swoich braci, którzy otwarcie występowali przeciwko jego sułtanatowi. Bursa leżała bliżej Karamanu i Amasyi niż Stambuł.
„A może twój ojciec się spóźnił”, syknął jakiś głos w jej głowie. Być może, zanim zdążył skończyć sprawę ze swoimi braćmi, oni przybyli po życie sułtana Selima.
Jej serce było pełne lęku, ale umysł w żaden sposób nie dopuszczał tej możliwości. Zbeształa wewnętrzny głos: „Czy dwoje książąt zbuntowanych przeciwko padyszachowi Imperium Osmańskiego ma wystarczająco dużo siły, żeby moi stryjowie zaatakowali Bursę?”.
Czy mogła się mylić? Być może książęta Ahmed i Korkut bali się wystąpić przeciwko jej ojcu i nasłali na niego swoich szpiegów. To przecież możliwe.
„Oczywiście, że tak”, odezwał się znów głos w jej głowie. Może zdrajcy wślizgnęli się do pałacu i szukali jej ojca. A ci, którzy przed chwilą przekradali się pospiesznie pod jej drzwiami, szli zabić sułtana Selima.
„Nie!”.
A może… Dobry Boże, a może uciekali, spełniwszy swoje krwawe zadanie. Sułtan Selim, jej ojciec o wzroku miotającym błyskawice, groźnym obliczu i głosie jak grom, leżał teraz w swojej komnacie, skąpany we krwi.
– Ojciec… Mojego ojca…
– Nie daj Boże! – przerwała jej Dżevahir. – Niech sułtanka nawet tak nie myśli. Kto ważyłby się podnieść rękę na wielkiego sułtana Selima w jego pałacu?
„To prawda – próbowała się uspokoić. – Kto mógłby go dosięgnąć pośród setek strażników, którzy w każdej chwili gotowi byli oddać za niego życie?”.
Teraz miejsce bieganiny zajął gwar. Głosy stawały się coraz wyraźniejsze i zbliżały się do nich. Najpewniej już nikt nie obawiał się, że ktoś usłyszy ich kroki i szczęk szabli. Strzała wystrzeliła z łuku.
Hatidże i Dżevahir wytężyły słuch, próbując zrozumieć, co się dzieje.
Działo się coś złego. Coś złego i krwawego.
Usłyszały dochodzący z daleka zgiełk.
Nagle sułtance Hatidże wydało się, że słyszy wybijający się ponad inne hałasy krzyk. Krzyk próbujący zagłuszyć pomruki i przekleństwa.
– Zróbcie przejście, diabelskie pomioty! Sądziliście, że poddamy się bez walki?
Później rozległo się wołanie rozdzierające serce.
– Już po mnie!
– Giń! Najpierw wy, później ja!
– Ach, ty psie!
– Trzymajcie! Zwiążcie go! Nie puszczajcie!
– Ucieka!
– Niech ktoś odbierze mu sztylet! Sztylet…
– O rety!
– Prosto do piekła. Dobrze!
Na zewnątrz trwała walka, a Hatidże była bliska utraty zmysłów.
– Biegnij! – rozkazała służącej. – Niczego się nie dowiemy, siedząc tutaj. Szybko, rozpytaj, co się dzieje, i natychmiast wracaj.
Gdy tylko dziewczyna otworzyła drzwi do komnaty, do jej wnętrza wlały się tumult i wrzawa.
Usłyszała, jak ktoś krzyczy:
– Panie, ucieka!
I zabrzmiał groźny głos jej ojca:
– Co tak stoicie? Biegnijcie!
Odgłosy kroków i ryk sułtana Selima zaczęły się oddalać.
– Wy bezwstydnicy! Boicie się jakiegoś gołowąsa? Skoro siedmiu mężczyzn nie jest w stanie odebrać jednego życia, jaki to jest Porządek Świata? Sami mamy zrobić to, co należy, podczas gdy nasi słudzy stoją bezczynnie?
Zatem jej ojciec też biegł. Tylko dokąd?
Zamarła. Dobry Boże… Nieszczęście! Hatidże przesłoniła usta dłonią. Jak to możliwe, że wcześniej o tym nie pomyślała? Przez umysł przeleciały jej dwa słowa palące niczym ogień jestestwo, których nie można było ogarnąć ani duszą, ani sumieniem, ani rozumem, a które były jej wpajane od najmłodszych lat: _„Porządek Świata!”_.
To była noc śmierci. Tej nocy ktoś umrze.
Hatidże stłumiła dłońmi okrzyk przerażenia. Nakryła głowę poduszką, żeby nie słyszeć wrzasków.
Już nie chciała się dowiedzieć niczego od Dżevahir. Zrozumiała, co się dzieje na zewnątrz.
Miała wrażenie, że słyszy głos swojej matki Hafsy: „Pamiętaj, córko: ten, który biegnie pałacowym korytarzem, przybywa odebrać tron albo życie”.
Jej ojciec, nowy padyszach Imperium Osmańskiego, wnuk Mehmeda Zdobywcy, syn Bajazyda, który nazywał go _okrutnym fanatykiem_ – sułtan Selim. Odebrał tron. Najwyraźniej przyszła pora, żeby odebrał życie.
Dobiegł ją kolejny krzyk:
– Nie zabijaj mnie, stryju!
Hatidże natychmiast rozpoznała ten głos. To był Emirhan, najmłodszy syn jej stryja. Mały Emirhan, który w dniu, kiedy przyjechała do Bursy, uplótł wianek ze stokrotek i sam włożył jej go na głowę.
Opętana gniewem pobiegła do drzwi. Nie wiedziała nawet, jak udało jej się otworzyć ich ciężkie skrzydła. Teraz ona też biegła.
– Nie róbcie tego! Nie dotykajcie! Ojcze! To jeszcze dziecko. Dziecko… Mały chłopiec!
Zobaczyła grupę kobiet zmierzającą w jej stronę.
– Nie róbcie tego, sułtanko.
– Do waszej komnaty. Szybko. Szybko! Nikt nie powinien was zobaczyć.
– Mój ojciec?! – wrzasnęła. – Mój ojciec nie powinien mnie zobaczyć? Mnie też?
Kiedy Hatidże usłyszała wrzask Emirhana: „Stryju!”, nie zdołała się już opanować. Żeby wyrwać się z objęć kobiet i pobiec na pomoc swojemu kuzynowi, próbowała podrapać ich twarze i powyrywać im włosy.
– Nie zabijaj mnie, stryju! Nie zabijaj Emirhana. Zrobię wszystko! Całe swoje życie poświęcę, żeby ci służyć. Przysięgam…
Hatidże nie słyszała reszty. Padając na ziemię, zobaczyła Dżevahir. Służąca płakała.Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Tomyris – według podań greckiego historyka Herodota była królową Massagetów, związku pasterskich szczepów irańskich, która w 529 r. p.n.e. pokonała wojska perskie pod wodzą Cyrusa II Wielkiego (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).
2. Parga – miejscowość, dawna osada rybacka w Grecji nad Morzem Jońskim.
3. Hannibal Barkas – waleczny dowódca wojsk antycznej Kartaginy.
4. Przyczyny śmierci Aleksandra Macedońskiego nie są do końca znane. Pod koniec życia cierpiał prawdopodobnie na chorobę psychiczną. Nadużywał też alkoholu. Umarł po kilku dniach choroby. Istnieje również hipoteza, że został otruty.
5. Swaróg – słowiańskie bóstwo nieba, słońca, ognia i kowalstwa. Odpowiednik greckiego Hefajstosa i rzymskiego Wulkana. Echa kultu bóstwa były widoczne jeszcze długo po chrystianizacji.
6. Galion (aflaston) – ozdoba dziobowa na dawnych okrętach, drewniana rzeźba nawiązująca do nazwy statku, przedstawiająca postać ludzką, zwierzęcą lub fikcyjne stworzenie.
7. Karbeyaz (z tur.) – _kar_ – śnieg, _beyaz_ – biały.
8. Fatwa (z arab.) – opinia lub zalecenie uczonego muzułmańskiego, dotyczące spraw z zakresu teologii lub prawa.
9. Kaffa (Teodozja) – miasto na południowo-wschodnim wybrzeżu Krymu. W czasach zwierzchnictwa Imperium Osmańskiego nad Chanatem Krymskim (XVI–XVIII w.) stanowiło centrum prowincji osmańskiej.
10. Zgodnie ze źródłami historycznymi Hatidże została wydana za Iskendera Paszę, gdy miała dwadzieścia dwa lata.
11. Jorukowie (tur. _Yörük_) to wędrowny lud turecki wywodzący się z górzystych regionów Anatolii.
12. Koło wodne.