- promocja
- W empik go
Tajemnice dworu sułtana: Mihrimah. Córka odaliski. Księga IV - ebook
Tajemnice dworu sułtana: Mihrimah. Córka odaliski. Księga IV - ebook
Między sercem a rozumem – nawet sułtanka nie może mieć wszystkiego.
Mihrimah nie potrafi znaleźć sobie miejsca w bezwzględnej pałacowej rzeczywistości. Czuje, że powinna stanąć u boku matki, którą zawsze podziwiała za jej odwagę i siłę, by bronić pozycji swojej rodziny na sułtańskim dworze. Wbrew własnej woli niewinna dziewczyna staje się elementem niebezpiecznej gry pełnej tajemnic i zdrad. Stawką jest życie, a tylko ci, którzy nie cofną się przed niczym, mają szansę na wygraną.
Powoli sułtanka uczy się, jak wykorzystać swoje atuty, aby osiągnąć własne cele. Wciąż jednak nie potrafi zagłuszyć głosu serca i dobrowolnie poddać się woli Hürrem, która chce wydać ją za mąż za odrażającego Rustema. Mihrimah za wszelką cenę próbuje odnaleźć drogę do swego ukochanego, pomaga jej w tym jedyna przyjaciółka i powierniczka – Esma. Jednak wszystko okazuje się jeszcze trudniejsze, niż dziewczyna początkowo sądziła. Nie tylko ona jest rozdarta pomiędzy nakazami serca i rozumu. Także Ismail, którym zawładnęła zakazana miłość do córki jego największego wroga, będzie musiał stanąć przez trudnym wyborem.
Czy w bezlitosnym świecie intryg jest miejsce na prawdziwe uczucia? Czy głos serca może zagłuszyć poczucie obowiązku wobec najbliższych? Czy istnieje miłość tak silna, że jest w stanie przezwyciężyć wszystkie przeciwności? Mihrimah sama musi poznać odpowiedzi na te pytania.
Demet Altınyeleklioğlu (ur. 1955 w Stambule) – wyprodukowała setki programów dla tureckiej telewizji TRT. Znana również jako tłumaczka, głównie romansów historycznych Philippy Gregory. Autorka cyklu powieści o dynastii osmańskiej. Mieszka w Stambule.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7926-2 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Pałac ambasadora
Wenecji Girittiego
Stambuł
Na pierwszy rzut oka wychodząca na morze rezydencja ambasadora Wenecji mogła wyglądać na opuszczoną. Wysoki budynek z poszarzałych kamieni spowijała ciemność. Padający na ulicę cień domu, nocą jeszcze mroczniejszy, mógł przyprawić o drżenie tych, którzy przechodzili przed nim, trzymając w dłoniach latarnie lub pochodnie oświetlające go drżącym światłem. Tymczasem unikatowe żyrandole wykonane ze szkła weneckiego i złote kandelabry sprawiały, że we wspaniałym salonie, znajdującym się na trzecim piętrze pałacu, było jasno jak za dnia.
W wielkiej sali, której ściany pokryte były czerwonym jedwabiem i niezrównanymi gobelinami, słychać było jedynie odgłosy sztućców. Wnętrze skąpane było w złocie i szkarłacie. Grube czarne kotary, szczelnie zasłaniające okna, ozdobione były sięgającymi od sufitu do podłogi zasłonami z chińskiego jedwabiu, które w połowie długości przewiązano złotymi wstęgami.
Na środku salonu znajdował się długi stół z drewna orzechowego. Do wykonania obić dwunastu krzeseł o wysokich oparciach, ustawionych po obu jego stronach, wykorzystano florenckie arrasy w tych samych barwach, które zdominowały otoczenie. Natomiast ściana znajdująca się za plecami ambasadora Girittiego, przecinająca salę w poprzek, w całości pokryta była niezrównanym gobelinem. Wykonany na tkaninie obraz przedstawiał Jezusa i dwunastu apostołów podczas ostatniej wieczerzy. Wszystko było tak pełne życia, że wydawało się, iż postacie za chwilę wstaną i usiądą z nimi do stołu. Giritti miał za złe siedzącemu dokładnie naprzeciwko obrazu mężczyźnie, że nawet raz nie podniósł głowy, żeby na niego spojrzeć. Jeden z uczniów samego mistrza Leonarda wykonał dokładną kopię oryginalnego dzieła, a później obraz został przeniesiony na tkaninę.
„Gburowaty Florentczyk – mruknął w duchu, starając się zachować uśmiech. – Co za zadufanie w sobie. Za kogo ty się uważasz? Czy powodem tej pychy jest fakt, że na papieża wybrano członka rodu de Medici? On umarł i odszedł w niepamięć. Teraz na tronie Klemensa zasiada Farnese. Alessandro z Canilo¹. Skąd ta duma?”.
Spragniony gość wyciągnął rękę po kielich z winem. Gdy podnosił go do ust, światło padające z żyrandola zatańczyło w pucharze i przez chwilę zatrzymało się na jego oczach.
Giritti poruszył się na swoim miejscu zniecierpliwiony. Zrozumiawszy, że mężczyzna nie zareaguje, powtórzył ten ruch w sposób bardziej zwracający uwagę. Na próżno. Mężczyzna nieprzerwanie jadł.
Giritti zaczynał się buntować. „Czy Jego Świątobliwość nie mógł znaleźć nikogo innego, kto pomógłby mu doprowadzić do zwycięstwa Świętego Krzyża? Jeśli ten mężczyzna zostanie tu jeszcze dwa tygodnie, opróżni wszystkie beczki z winem”.
Na myśl o winie Giritti przypomniał sobie o Ibrahimie Paszy. Wina, którymi częstował go wielki wezyr, ilekroć udawał się do niego z wizytą, pozostawiały daleko w tyle trunki takie jak te. Gdy w tajemnicy wysłał do pałacu skrzynię pełną wina cervaro, pasza, ulubieniec sułtana Sulejmana, nie posiadał się z radości. Ibrahim odwdzięczył mu się za to trzema perskimi kobiercami.
– Przesłałeś mi skarb, Giritti – powiedział wielki wezyr, dzwoniąc w kielich, gdy siedzieli razem w domu ambasadora. – Każda jego kropla jest niczym rubin.
– Na zdrowie mojemu paszy.
– My, którzy jesteśmy wielkim wezyrem Wielkiego Imperium Osmańskiego, nie możemy pozostać w tyle za weneckim kupcem. Powiedz, czego sobie życzysz?
„Życia Sulejmana”, pomyślał Giritti, z trudem powstrzymując się od powiedzenia tego na głos.
– Ależ, panie – odezwał się, odchrząkując. – Nie ma na świecie wspanialszych kobierców niż te, które dostałem od czcigodnego paszy. Cóż może być cenniejszego?
Mężczyzna na drugim krańcu stołu, opróżniwszy swój kielich, spojrzał zniecierpliwionym wzrokiem na sługę stojącego przy zasłoniętym oknie. Ten zerwał się z miejsca. Giritti zerknął na pozłacany kielich. „Udław się”, pomyślał, wiercąc się na krześle.
– Zdaje się, że nadszedł czas.
– Nie spieszy mi się – odparł mężczyzna, nie przestając jeść.
„Ale mnie tak – przemknęło przez głowę Girittiemu. – Chcę jak najszybciej się od ciebie uwolnić”.
Gość utkwił w nim spojrzenie. Przez chwilę, przeżuwając kęs potrawy, przyglądał się otyłej twarzy ambasadora. „Tłusty wenecki bękart. Nienawidzisz mnie. Myślisz, że ja za tobą przepadam? Za pieniądze sprzedałbyś własną matkę. Bóg jeden wie, co sprzedałeś sułtanowi Sulejmanowi, żebyś mógł spokojnie siedzieć na tym bogactwie”.
Giritti poczekał, aż mężczyzna skończy.
– Skoro Jego Świątobliwość przysłał do Konstantynopola prawdziwego rycerza, wasza sprawa tutaj musi być wielkiej wagi.
Mężczyzna w końcu przełknął. Wziął jeszcze jeden łyk wina i zupełnie jakby nie usłyszał słów Girittiego, przemówił syczącym głosem:
– Opowiadaj, jakie masz wieści z pałacu. Co w ostatnim czasie zaprząta Sulejmana?
– Przygotowuje nową wyprawę wojenną.
– Co powiedziałeś?
Giritti patrzył, szczerząc zęby w uśmiechu, jak gość, nie spodziewając się tak bezpośredniej odpowiedzi, z niedowierzania i niepokoju wylał na siebie zawartość kielicha. Widząc, że mężczyzna próbuje zetrzeć ręką czerwone wino, które wylało się na cenne koronki na jego piersi, odezwał się z udawanym zmartwieniem:
– O rety! Będzie plama.
– Mniejsza o plamę! – warknął mężczyzna grubiańsko. – Jakiej wojny? Przeciwko komu?
– Nie wiem. – Giritti wzruszył ramionami. – Wiedzą to tylko dwie osoby.
– Kto taki?
Ambasador Wenecji zdał sobie sprawę, że niepokój mężczyzny sprawia mu olbrzymią radość. Delikatnie uniósł swój pusty kielich.
Tym razem służący pospieszył do niego i napełnił puchar winem, a Giritti oglądał ten ruch z niewyobrażalną wręcz przyjemnością. Następnie upił łyk. Cierpki smak wypełnił mu usta. Przełknął ciężko, jakby przyszło mu to z trudem. Na jego twarzy pojawił się wyraz podziwu dla wspaniałości trunku. Ponownie zanurzył w nim usta. Postawił kielich na stole i spojrzał na bliskiego wybuchu mężczyznę.
– Oczywiście sułtan Sulejman i jego wielki wezyr.
– Podobno jesteś w dobrych stosunkach z wezyrem. Nie możesz niczego się od niego dowiedzieć?
– Weźcie pod uwagę, że to bardzo trudne i niebezpieczne zadanie.
– Słyszałem, że ten człowiek uwielbia pieniądze – mruknął gość. – Może otworzylibyście mu usta sakiewką?
– Usta wielkiego wezyra są tak mocno zaciśnięte, że nie otworzy ich nawet kilka sakiewek. Poza tym jest tak bogaty, że nie skuszą go byle sakiewki.
– Nie ma człowieka, któremu nie można otworzyć ust, _señor_ Giritti. Wystarczy wiedzieć, jak to zrobić. Kobiety i wino to jedne z mistrzowskich sposobów pozyskiwania informacji. Zapewne o tym wiecie. Nie zapytaliście nawet, co w ostatnim czasie zaprząta głowę padyszacha.
– Miłość. Sułtan jest zajęty miłością.
„Nawet wino, które wypiłem, straciło smak”, mruknął pod nosem gość.
– Przed chwilą mówiłeś, że przygotowuje się do wojny.
– Oni tacy właśnie są. – Giritti wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. – Przynajmniej taki jest Sulejman. Jednocześnie kocha i walczy.
– Co to za miłość? Czyżby padyszach miał nową faworytę? Doniesiono nam, że ożenił się z Rusinką. Podobno kobieta nieustannie rodzi mu potomstwo.
„Głupiec”, żachnął się w duchu Giritti.
– Hürrem jest w tej chwili najpotężniejszą kobietą na świecie. Okręciła sobie padyszacha wokół palca. Nie sądzę, aby na tym poprzestała.
– Przecież została żoną Sulejmana. Czego jeszcze chce?
Giritti uśmiechnął się.
– To oczywiste. Tronu Sulejmana.
– U nich kobiety mogą zostać władczyniami?
– Nie chce go dla siebie, ale dla swojego syna. Wiecie, że obecnie następcą tronu jest jego najstarszy syn, którego matką jest pierwsza faworyta padyszacha. Hürrem z pewnością będzie walczyć o to, żeby osadzić na tronie własnego syna. Aby tego dokonać, najpierw musi pozbyć się mojego drogiego przyjaciela Ibrahima Paszy.
Florentczyk zamyślił się, wpatrując się w kielich.
– A teraz kobieta ma wielce potężnego sprzymierzeńca.
– Kto to taki?
– Jest równie piękna jak ona i równie, a może nawet bardziej, inteligentna. Ma na imię Mihrimah.
– Wiem o niej. To jej córka. Już tak wyrosła?
Giritti pokiwał głową.
– Nie widziałem jej, ale zgodnie z tym, co mówi Ibrahim Pasza, Mihrimah jest piękniejsza niż matka. A ojciec uwielbia ją do szaleństwa. Ibrahim powiedział, że sułtan myśli wręcz o tym, żeby wprowadzić ją w sprawy państwa. Ostatnio wysłał ją nawet na przegląd floty.
– Floty?
– Sądzę, że słyszeliście o tym, iż padyszach zaprosił do Stambułu Barbarossę, który uciekł przed naszym admirałem Andreą Dorią. Mihrimah weszła na pokład okrętu flagowego Barbarossy. To niespotykane, żeby córka padyszacha wchodziła pomiędzy setki marynarzy. Trudno w to uwierzyć. W imperium Sulejmana dzieją się dziwne rzeczy. Państwo osmańskie się zmienia.
– Ile lat ma ta dziewczyna, _señor_ Giritti?
– Zdaje się, że piętnaście. Zgodnie ze słowami Ibrahima Hürrem już teraz kieruje sułtanem za pośrednictwem córki.
Gość nagle wstał, czego Giritti zupełnie się nie spodziewał.
„Głupi Wenecjanin – przeszło mu przez głowę. – Okazałeś się bardzo pomocny. Teraz Kobra ma cel”.
– Ufam, że postaraliście się o to, o co prosiłem – odezwał się, zmierzając w stronę drzwi.
Ambasador Wenecji z trudem podniósł swoje tęgie ciało.
– Para czarnych koni, czarny powóz i niemy woźnica. Tak, stoją przy tylnym wyjściu. Jednak nie powinniście kazać mu zapalać latarni, bo to może zwrócić uwagę strażników.
– Wówczas będzie to ich ostatnia służba, _señor_ Giritti.
Gość wybuchł przeraźliwym śmiechem i skierował się do drzwi.NOWY PAŁAC, HAREM. TEN SAM WIECZÓR
Nowy Pałac, harem
Ten sam wieczór
Gdy Mihrimah usłyszała krzyk, jej umysł miotał się między jednym a drugim koszmarem.
– Szybko! – Rozbrzmiewał kobiecy głos.
Przez chwilę myślała, że to sen. Jednak część umysłu, która pozostawała trzeźwa, w żaden sposób nie mogła skojarzyć tego wrzasku z koszmarem, jaki widziała. W tym śnie nie było dla niego miejsca.
– Szybko! Biegnijcie!
Po chwili głosów zaczęło przybywać.
Ponownie przymknęła oczy, próbując dojść do siebie.
Tym razem do dźwięków pospiesznych kroków, niosących się aż do jej komnaty, dołączyły okrzyki służących.
– Biegnijcie! Biegnijcie!
Jakaś kobieta nieustannie wołała:
– Mój Boże! Mój Boże!
Mihrimah znów otworzyła oczy i rozejrzała się. Esmy nie było. Nawoływania i odgłosy szybkich kroków przeniosły się teraz na zewnętrzny dziedziniec.
– Powiadomcie gwardzistów! – usłyszała.
– Mój Boże! _Zabili go?_
„Co?!”. Mihrimah w jednej chwili zesztywniała. „Zabili go? Co to ma znaczyć? Kogo zabili?”. Przyszły jej do głowy słowa matki: „_Zdrada stoi u naszych drzwi._ Albo my przeżyjemy, albo oni”. Ogarnęło ją przerażenie.
– Sułtanko, sułtanko! – odezwał się z niepokojem ktoś po drugiej stronie drzwi.
To była Esma.
Mihrimah pospiesznie otworzyła drzwi i opiekunka, z trudem łapiąc oddech, wpadła do środka.
– Szybko, pani!
Oczy dziewczyny poruszały się niespokojnie. Gdy biegła, zsunęła jej się chusta, a potargane włosy opadły na ramiona. Na widok służącej, próbującej zaczerpnąć powietrza, Mihrimah wpadła w panikę.
– Co się dzieje, Esmo? Co to za poruszenie?
– Mehmed… – wydusiła z siebie służąca i przycisnęła ręce do serca.
– Mehmed…?
Ze strachu nie była w stanie dokończyć. „Boże, nie pozwól, żeby stało się to, o czym myślę”, modliła się. Chwyciła Esmę za ramiona i potrząsnęła nią.
– Co Mehmed? Który Mehmed? Powiedzże.
– Meh… Meh-med… Chan – wyjąkała Esma.
– Mój Boże… Mój brat?
Piastunka pokiwała głową, ciężko dysząc.
– To niemożliwe! – wrzasnęła.
Mihrimah nie myślała nawet o tym, że ma na sobie tylko cieniutką nocną koszulę. Rzuciła się do drzwi. Jedna z dam dworu zerwała się za nią i próbowała okryć jej czymś ramiona.
– Co się stało Mehmedowi Chanowi?! – krzyczała, pędem przemierzając korytarz. – Niech ktoś mi odpowie! Powiedzcie mi, że nic się nie stało księciu Mehmedowi Chanowi!
Z każdej strony dobiegały przepełnione paniką okrzyki. Dołączył do nich szczęk szabli, co oznaczało, że do haremu weszli gwardziści.
– Zejdźcie z drogi, przybłędy!
Dowódca gwardzistów przemknął obok niej jak burza. Za nim spiesznym krokiem podążali jego żołnierze uzbrojeni we włócznie.
– Co się stało? – zapytała Esmę, nie zwalniając kroku. – Ktoś zrobił coś złego mojemu bratu?
– Nie wiem dokładnie – odpowiedziała dziewczyna między jednym a drugim oddechem. – Obudził mnie czyjś krzyk. Ktoś na korytarzu krzyczał: „Szybko!”. Zerwałam się z miejsca, a później usłyszałam: „_Zamach na księcia Mehmeda_!”.
„Nie! Nie! Nie!”. Mihrimah nie wiedziała, ile razy ten okrzyk rozległ się w jej głowie. „A ciebie pochłaniają przepełnione miłością i pożądaniem sny o levencie z torsem spalonym słońcem, sułtanko Mihrimah! – zbeształa się w myślach. – Widzisz, co się stało? Twoja matka miała rację. Zdrada najpierw dosięgła twojego brata. Na kogo teraz przyjdzie kolej? Na ciebie? Twoją matkę? Pozostałych braci? A może na twojego ojca?”.
Wiedziała, że nie wolno jej płakać, ale to było silniejsze od niej. Stanęła za rogiem i mocno przywarła plecami do ściany. Czuła, że jej dusza płonie. „Doprawdy, matko – załkała w duchu – czy ty zawsze musisz mieć rację?!”.
*
W komnatach księcia Mehmeda panowało ogromne poruszenie. Każdy coś mówił. Na widok ukochanej córki padyszacha, która w nieładzie, w samej koszuli wpadła do środka, zgromadzeni zaczęli się wzajemnie przepychać, torując jej drogę.
Mihrimah nie pamiętała, jak przeszła przez przedsionek i dwie izby zajmowane przez służących jej starszego brata. Drzwi do sypialni księcia Mehmeda były otwarte na oścież. Zauważyła, że ze strachu zwolniła. Najpierw dostrzegła matkę. Twarz Hürrem była kredowobiała. Chusta zsunęła się z jej głowy, a włosy płomieniami opadały na ramiona. „To niemożliwe! – jęknęła bezwiednie. – To niemożliwe!”. Nigdy wcześniej jej takiej nie widziała. Hürrem była niczym sztylet wyciągnięty z pochwy. Gdyby w tej chwili stanął przed nią wróg, przeszyłaby go spojrzeniem. Na jej twarzy, bardziej niż przerażenie i ból, malowały się bezradność i determinacja.
Gdy Mihrimah próbowała przedrzeć się przez tłum znajdujący się przed drzwiami, Hürrem odwróciła głowę. W tym momencie ich spojrzenia się spotkały. Objęły się wzrokiem. Hürrem w jednej chwili odczytała myśli córki. „Teraz jesteśmy razem – przeszło jej przez głowę. – Córka Aleksandry Anastazji Lisowskiej, sułtanka Mihrimah, chwyciła za szablę i stanęła u boku matki”.
– Matko…
Mihrimah weszła do środka. Nie wiedziała, co zrobić, gdy zobaczyła swojego brata księcia Mehmeda, stojącego przed wielkim oknem po prawej stronie. W pierwszej chwili nie mogła w to uwierzyć. Sądziła, że on nie żyje. Tymczasem jej brat, nawet jeśli jego twarz była blada jak ściana, stał przed nią cały i zdrowy. Wokół niego zebrali się nadworny medyk i jego pomocnicy. Mihrimah jednocześnie czuła przerażenie, gniew, strach, żądzę zemsty, ulgę i radość.
Podbiegła do Hürrem. Matka objęła córkę za szyję.
Hürrem nic nie powiedziała. Powoli odsunęła się od córki, ale nie zabrała rąk. Obróciła ją w stronę bezładnego łoża jej starszego brata.
– Spójrz.
Skierowała wzrok na atłasową kołdrę i jedwabne prześcieradła. Nic nie zauważyła. Kątem oka dostrzegła, że matka wbiła swoje płomienne spojrzenie w podłogę. Pochyliła głowę i zobaczyła.
_Skorpion!_ Wielki jak dłoń, kruczoczarny skorpion!
Mihrimah trzęsła się ze strachu i z obrzydzenia.
– Mehmed obudził się, bo poczuł jakiś ruch na swojej poduszce – wyszeptała Hürrem do córki.
– Mój Boże… – Mihrimah odetchnęła.
– Kiedy ujrzał zbliżającego się do niego skorpiona, zeskoczył z łóżka na drugą stronę. Gdyby się spóźnił…
– Bóg się nad nami zlitował. – Dziewczyna ponownie przytuliła matkę.
– Powiedz, córko, kto podłożył śmierć do łoża mojego księcia? Mihrimah odsunęła głowę od szyi Hürrem.
– Ten, którego ramiona tylko przez jakiś czas będą nosiły głowę, matko – odpowiedziała powoli. – Z pewnością któregoś dnia ta głowa spadnie. Przysięgam ci, że spadnie, matko!
*
Gniew sułtana Sulejmana nie miał granic. Chyba wszyscy w pałacu słyszeli, jak padyszach krzyczy na wielkiego wezyra Ibrahima:
– Czyż nie mówiliśmy ci, ago: „Sulejman, syn Selima Chana, nie boi się śmierci! To Bogu jesteśmy winni życie i to On je nam odbierze! Jesteśmy Mu wdzięczni za los, który nam przeznaczył. Jeśli jednak coś się stanie naszym dzieciom lub żonie, oddamy życie… Ale wiedz, że odbierzemy tysiąc żyć…”?!
Pobladły Ibrahim Pasza pochylił głowę. Stał przed padyszachem, jakby czekał na wyrok śmierci.
– Nie mówiliśmy tak, ago?!
– Mówiliście, panie… – Z ust Wybrańca Ibrahima wydobył się ledwie słyszalny szept.
– Więc jak mogło do tego dojść? Czy ktoś stawia swoje słowo ponad naszym? Czy jego szyja wciąż ma nosić jego głowę?
Nawet Mihrimah widziała, jak twarz jej wuja najpierw zrobiła się purpurowa, później żółtozielona jak liść, żeby w końcu stać się kredowobiała.
– Nasza szyja jest cienka niczym włos, sułtanie.
– Ibrahimie! – ryknął Sulejman.
„Czy jest tu choć jedna osoba, pod którą nie ugięły się kolana pod wpływem tego krzyku?”, zastanawiała się Mihrimah. Ukradkiem rozejrzała się wokoło. Był ktoś taki. Jej matka. Hürrem stała bez ruchu, ale Mihrimah odczytała w jej spojrzeniu, o czym myśli. Matka nie posiadała się ze szczęścia. W jej głowie pojawiły się zapewne słowa: „Dużo straciłeś. Już niewiele zostało, chorwacka świnio. Spadłeś z piedestału, a wkrótce spadnie też twoja głowa”.
– Nie potrzebujemy twojej szyi, ago, ale tego nikczemnika, który się tego dopuścił. Kto zastawił tę pułapkę? Jaki łotr śmiał wyciągnąć rękę po życie naszego księcia? Kto kryje się za jego plecami? Tego nam trzeba. Masz poszukać odpowiedzi i ukarać winnych albo wyrzucić zdrajców z naszego haremu.
Nie odnaleziono tego, kto podłożył skorpiona do sypialni księcia Mehmeda. A nawet gdyby tak się stało, nikt nie doszedłby do tego, kto wydał mu rozkaz. Jednak Mihrimah nie wahała się powtarzać na każdym kroku: „Mordercę nasłał ten, kto mógł skorzystać na śmierci mojego brata księcia”. Było oczywiste, kogo ma na myśli. Matkę księcia sukcesora. I Wybrańca Ibrahima.
Natomiast minister skarbu Iskender Czelebi, który nie przepadał za Ibrahimem Paszą, a ich wzajemna niechęć do siebie urosła do takich rozmiarów, że nie dało się tego dłużej ukrywać, powiedział pewnego dnia na spotkaniu Dywanu, wiedząc o tym, że sułtan Sulejman przysłuchuje się ich obradom:
– Między nami jest zdrajca. – Nie zważając na pomruki pozostałych wezyrów, wykrzyknął: – Co tak patrzycie?! Jak inaczej zdrajca dostałby się do komnaty księcia?!
– Czelebi… – Jeden z wezyrów, który był w wieku Ibrahima Paszy, próbował się sprzeciwić. – Cóż to za słowa? Podejrzewasz nas wszystkich?
– Tak – odburknął Iskender. – Oczywiście, że tak. – I groźnie wskazał palcem na wezyrów. – Piętno tej zdrady jest na nas wszystkich. Co będzie, jeśli nie znajdziemy zdrajcy?
Nie znaleziono zamachowca ani zdrajcy, który go nasłał. Karę poniósł dowódca gwardzistów i strażnicy, którzy tamtej nocy pełnili wartę w haremie. Nikt nawet nie liczył, ile spadło głów. Każdego ranka poza mury pałacu wyrzucano nowe. Przesłuchania trwały, a mieszkańcy pałacu modlili się o ocalenie.
Atak przyniósł też pewne korzyści. Poważnie ucierpiały na tym dobra sława Ibrahima Paszy i jego wpływ na padyszacha. Wzrosła natomiast pozycja Iskendera Paszy. Nikt nie miał odwagi powiedzieć tego głośno, ale wszyscy zastanawiali się: „Czyżby za tą pułapką naprawdę stali książę sukcesor Mustafa oraz jego matka Gülbahar?”.
„Zimny oddech śmierci na plecach przywrócił mi rozum”, stwierdziła Mihrimah.
– Nic już nie mów – powiedziała tamtego wieczoru, gdy matka zbierała się do wyjścia, żeby udać się do swojej komnaty. – Teraz będzie przemawiać twoja córka.
Tak też zrobiła.
– Albo my przeżyjemy, albo oni! Nie ma na tym świecie miejsca dla nas wszystkich! – wykrzyczała wśród zgromadzonych.
Mihrimah podjęła decyzję. „Dla nich śmierć! Dla nas życie!”.
Tatarka, wierna towarzyszka matki, szykowała się, żeby podążyć za swoją panią.
– Ciociu Merzuko – odezwała się cicho Mihrimah – przekażcie te słowa naszej matce: „Bądź spokojna. Twoja córka nie próżnuje. Natychmiast przedłoży naszemu władcy kwestię, o której wspomniałaś”.
*
Co prawda prośba o spotkanie wyszła od jego córki, ale sułtan Sulejman także pragnął jej odwiedzin. Chciał z nią porozmawiać, gdy tylko dojdzie do siebie po wstrząsie, jaki wywołał w jego duszy zamach, którego celem był książę Mehmed. Bardzo tego potrzebował. Gdy główny służący poinformował go, że Mihrimah prosi o pozwolenie, żeby ucałować jego dłoń, Sulejman odparł:
– Nasze serce również tego pragnie. Mamy dla niej _dobrą wiadomość._ Przyjdziemy, żebyśmy mogli ją przekazać, pomodlić się za jej zdrowie i szczęście, ukoić duszę widokiem jej pięknej twarzy i rozproszyć jej światłem ciemności, w które stoczyliśmy się tego wieczoru.
Mihrimah, ciesząc się w duchu, że ojciec natychmiast do niej przyjdzie, jednocześnie próbowała odczytać zaszyfrowaną wiadomość. Jaką to dobrą wiadomość miał dla niej padyszach? Czy przybywał do niej, żeby powiedzieć: „Córko, oddajemy cię Kulawcowi Rüstemowi”? Mihrimah nie wiedziała, jak zareaguje, jeśli usłyszy coś takiego. Czy zgodnie z tradycją pochyli głowę, mówiąc: „Jeśli taka jest wasza wola”, czy zbuntuje się, jak to zrobiła wobec matki?
Jeszcze raz przemyślała swoją decyzję. Była pewna, że za atakiem skorpiona stoją książę Mustafa i jego matka. Kto inny mógł podłożyć do łóżka jej brata Mehmeda skorpiona tak jadowitego, że zabijał jednym ukąszeniem? To musiał być ktoś mający wpływy w pałacu!
Wyglądało na to, że Mustafa przystąpił do działania, żeby usunąć swoich rywali. Pierwszym celem był Mehmed. Następni w kolejce byli zapewne Selim i Bajazyd. Później Dżihangir. „Biedny Dżihangir”, pomyślała Mihrimah. Przed jej oczami pojawiła się blada twarzyczka młodszego brata. Dżihangir był chorowity, słaby i lekko garbaty, lecz twarz miał tak piękną i niewinną, a oczy pełne życia… Jak ktoś mógłby poświęcić Dżihangira?
Nie była w stanie powstrzymać rosnącego w niej gniewu. „Życzę ci śmierci, Gülbahar. I niech złożą przy tobie twojego syna Mustafę”.
Obwiniała też siebie. Nie wierzyła matce. Podczas gdy ją zaprzątały myśli o miłości i pożądaniu, zdrada obudziła się ze śmiertelnego snu i sięgnęła swoją krwawą ręką do łoża Mehmeda.
Mihrimah zastanawiała się również nad tym, jak jej bratu udało się wymknąć z objęć śmierci. Być może dobre duchy wyszeptały mu do ucha: „Wstań, Mehmedzie. Śmierć na ciebie czyha. Zbudź się”. „Tak właśnie musiało być – utwierdziła się. – W przeciwnym razie, jaki dźwięk musiałby wydać skorpion, żeby obudzić kogoś z głębokiego snu?”.
Nagle ogarnęła ją przerażająca wątpliwość. Zadrżała. Czy to mógł być gubernator prowincji Diyarbekir², Rüstem? Słyszała, że są tam olbrzymie skorpiony.
Być może to prawda. Jeśli tak, to prawda była straszna.
„Nie – natychmiast zaprzeczyła. – To niemożliwe”. Wyrzuciła ten pomysł z głowy. Było jej wstyd, że przez chwilę pomyślała, iż matka mogłaby zainscenizować zamach, żeby wzbudzić gniew padyszacha przeciwko trójcy Gülbahar – Mustafa – Ibrahim Pasza, sprawić, żeby ona sama uwierzyła, że śmierć rzeczywiście przechadza się pod ich drzwiami, i przekonać ją do małżeństwa z Rüstemem.
„Wstydź się, Mihrimah – zbeształa się. – Twoja matka walczy o wasze życie, a ty…”.
– Matka ma rację. Przyznaj to wreszcie – mruknęła do siebie. – Oni są wrogami twojego rodu. Zdrajcy zaczęli działać. W takim razie trzeba ich wyprzedzić i zdusić zdradę w zarodku.
Przypomniała sobie, co powiedziała swojej opiekunce Esmie, gdy nad ranem wracały do jej komnaty po tym, jak w noc dziewiątych urodzin Mihrimah matka opowiedziała jej o swoim życiu, o tym, co ją spotkało, o przeżytych cierpieniach, niebezpieczeństwach, razach, które spadły na nią na dziedzińcu dla odalisek, i żmii podrzuconej do łaźni: „Będę uwielbiać ojca i kochać matkę. Nie pozostawię matki samej aż do śmierci”.
– W takim razie, pani Mihrimah – powiedziała do siebie – obmyśl dobry plan. Zastanów się, co powiesz ojcu. Obróć w popiół gniazdo zdrady. A przy tym uchroń się przed tym utrapieniem – Rüstemem.
Zatrzymała się na chwilę. „Po pierwsze, książę Mehmed Chan do Seruhanu, a Mustafa na dno piekieł… Po drugie, sześćdziesiąt ciężkich galer dla kapitana Hyzyra. Niech wiatry oceanu wypełnią żagle naszych okrętów, które wyruszą do Nowego Świata przyszłej prowincji Wielkiego Imperium Osmańskiego. A po trzecie…”.
Nie dokończyła myśli. Nie chciała od ojca niczego dla siebie. „Jestem mądrą córką. Ojciec musi zrezygnować z oddania mnie Rüstemowi”. A może także matka, po przerwaniu kręgu zdrady i przezwyciężeniu strachu przed śmiercią, wycofa się z pomysłu jej małżeństwa z Rüstemem.
Odgłosy krzątaniny wyrwały ją z zamyślenia.
– Idzie nasz pan! Idzie nasz pan! – rozległy się okrzyki.
Mihrimah wstała. Pokusiła się o najbardziej olśniewający uśmiech i przechyliła głowę na bok. Po kilku spojrzeniach w lustro uznała, że ta poza najbardziej do niej pasuje. Stanęła naprzeciwko drzwi, splotła ręce przed sobą w oczekiwaniu na ojca.DROGA Z BALAT DO FENER. ZŁOTY RÓG. TEJ SAMEJ NOCY
Droga z Balat do Fener
Złoty Róg
Tej samej nocy
Alejandro wciąż drżał. Ataki pojawiały się teraz rzadziej, ale ich następstwa trwały długo. Po pierwszym szoku i bolesnych skurczach jego ciało drżało niemal cały dzień. Wciąż cierpiał po nocnym napadzie.
Szedł skulony po murze otaczającym kwatery leventów. Jego celem była wznosząca się przed nim morwa. Jeśli uda mu się tam dotrzeć przez nikogo niezauważonym, z łatwością będzie mógł obserwować otoczenie zza zasłony z gałęzi i liści.
Poruszał się bezszelestnie jak kot. Musiał uważać, żeby nie wejść w światło pochodni płonących po dwóch stronach drzwi do głównego budynku znajdującego się w rozległym ogrodzie. Wprawdzie ich blask nie sięgał murów, ale mimo to uważny stróż mógłby go dostrzec.
Zbliżając się do kolumny światła, mocniej przywarł do muru. Modlił się, żeby nie strącić kawałków kamieni i ziemi. Pełzł niczym jaszczurka. Gdy ponownie spowił go cień, przystanął. Położył się na chwilę, przykładając twarz do muru, żeby odpocząć. Przez jakiś czas wsłuchiwał się jedynie w bicie swojego serca. Później powoli się wyprostował i znów ruszył kocimi krokami w stronę morwy.
Chwycił jedną z gałęzi sięgającą muru. Sprawdził, czy go uniesie. Właściwie nie miał wyboru. Objął ją mocno i opuścił się w pustkę. Konar się nie złamał. Kołysał się na nim przez chwilę. Później spróbował dotrzeć po gałęzi do pnia. Musiał to zrobić błyskawicznie. Czuł, że traci siły. „Boże – modlił się w duchu – tej nocy ześlij mi eliksir”.
Sunął do przodu, nie zważając na sąsiednie gałęzie drapiące go po twarzy, oczach i ciele. W końcu dowlekł się do pnia pokrytego grubą korą. Odszukał stopami masywniejszą gałąź. Opuścił ręce i objął morwę. Po chwili Alejandro był na dole. Nie zwlekając, przeszedł na drugą stronę drogi. Musiał ukrywać się w cieniu murów, żeby nie przechodzić przed bramą koszar, gdzie roiło się od strażników. Gdy ponownie ruszył w drogę, wynurzył się z cienia pokrytych pożółkłym wapnem koszar i podążył szybkim krokiem przed siebie.
Niedaleko dostrzegł dwie obskurne winiarnie, z których dochodziły dźwięki jakiejś piosenki. Słyszał głosy mężczyzn siedzących przy zniszczonych stołach. Nie zbliżając się do nich zbytnio, pospiesznie przeszedł przed winiarniami.
„Od teraz nie ma już postojów – nakazał sobie. – Ruszaj w drogę i skończ to. Jeśli będzie trzeba, biegnij. Potrzebujesz eliksiru. I to natychmiast. Módl się, żeby mężczyzna, z którym masz się spotkać, go przyniósł”. Pragnęła go każda komórka jego ciała. Jak najszybciej musi dostać w swoje ręce magiczny eliksir księdza. Tylko tak mógł ukoić ból i nękające go koszmary.
– Z Balat do Fener – powiedział mężczyzna, z którym spotkał się w Twierdzy Genueńskiej.
– Kiedy?
– Po nocnej modlitwie.
Jeszcze nie wzywano na nocną modlitwę.
Alejandro przystanął i zamyślił się. „Ciekawe, co robi córka padyszacha”. Po chwili upomniał się: „Ruszaj!”. Zrobił to, ale głowę wciąż zaprzątały mu myśli o Mihrimah. Od tamtego dnia nieustannie powtarzał jej imię. Przypominał derwisza³, który modli się, przerzucając koraliki tasbihu. Mihrimah wszędzie mu towarzyszyła.
Głos w jego głowie wybuchł gromkim śmiechem: „Mihrimah, tak?! Co powiesz, gdy zapyta, jak masz na imię? Ismail z Alaiye? Alejandro z Sewilli? Jak?”. Alejandro poczuł ucisk w piersi. „Wszystko, co mam, jest zmyślone. Moje życie, matka, ojciec, imię. To prawda. Co jej powiem, kiedy zapyta, jak mam na imię? Gdy będzie chciała wiedzieć, kim jestem?”.
Próbował porzucić te rozmyślania, ale na próżno. „Głupiec! – zganił się w nadziei, że pomoże mu to wziąć się w garść. – To córka twojego wroga. Córka wroga twojego rodu i twojej religii. Właśnie jej postanowiłeś oddać serce?”.
„A jeśli tak, to co?” – dodał po chwili. Miał gotową odpowiedź: „To córka sułtana. A ty kim jesteś? Nieprawdziwym marynarzem. Szpiegiem. Zamachowcem. Sztyletem, który wyciągnął Jego Świątobliwość. Poza tym więcej jej nie zobaczysz. Wyrzuć z głowy ten obraz pięknych oczu. Zapomnij o niewiarygodnym uśmiechu. Zetrzyj ze skóry ciepło jej maleńkiej dłoni!”.
Jego krok stał się bardziej stanowczy, zdecydowany i szybki. Dzięki temu czuł, że łatwiej będzie wykonać mu rozkaz, który sam sobie wydał. „Ale… ona jest taka piękna… – usłyszał jęk gdzieś w zakamarkach umysłu, ale zignorował go. – Daj temu spokój. Cóż z tego, że jest piękna? Nie zakocha się w takim półnagim żeglarzu, nawet jeśli raz na ciebie spojrzała. Zostaw to. Potrzebujesz eliksiru! Eliksiru! Spiesz się, żeby dostać eliksir”.
Nagle Alejandro zdał sobie sprawę, że naprawdę biegnie. Zauważył też, że dyszy. „Biegnę. Tak bardzo go potrzebuję, że biegnę, żeby jak najszybciej się z nim połączyć”.
Zadrżał, gdy odwrócił głowę. W ciemnościach wznosiły się mury pałacu sułtana Sulejmana. A za murami, pomiędzy drzewami, widać było rozświetlone budynki.
„Mihrimah – jęknął w duchu. – Mihrimah tam jest. Za tymi murami”.
Alejandro biegł dalej. Jeszcze szybciej. Biegł, dopóki starczyło mu tchu. Padł na ziemię, gdy pośród nocy rozbrzmiała melodia nocnego ezanu, przyprawiająca serce o drżenie.
„Nadszedł czas”, powiedział, odetchnąwszy kilka razy. Podniósł się z piasku i ponownie ruszył w drogę. Zdziwił się, gdy zauważył, że nie słychać jego kroków na kamiennej drodze. Nie dostrzegł też swojego cienia. Gdyby nie mdłe światła kilku budynków znajdujących się po drugiej stronie drogi, czułby się całkowicie zagubiony w ciemnościach. „Wszędzie jest tak ciemno jak w moim wnętrzu”, pomyślał.
Zatrzymał się, usłyszawszy jakiś dźwięk. Gdy znów zaczął iść, odwrócił się przez ramię.
Ciemna pustka.
Jednak wciąż słyszał ten dźwięk. Tym razem był głośniejszy. Rozpoznawał go. Były to odgłosy podków i brzęczenie czegoś turlającego się. Zbliżały się.
– To eliksir – odezwał się cicho Alejandro. – Boże, to mój eliksir. Ukoi mój ból.
Szedł dalej, co chwila oglądając się za siebie. Nagle pośród ciemności pojawił się powóz zaprzęgnięty w dwa rumaki. Zobaczył, że siedzący na przedzie woźnica uniósł rękę. Później poczuł, jak coś ze świstem przecina powietrze. „Bat”, pomyślał.
Dwa konie poruszały się ciężkim krokiem, ciągnąc za sobą powóz czarny jak noc. Teraz Alejandro mógł usłyszeć nawet oddechy zwierząt.
– Przybył – szepnął, lecz jego głos zabrzmiał mu w uszach jak krzyk.
Powoli usunął się na bok.
Odgłosy kopyt były coraz bliżej. Gdy obrócił głowę w lewo, ujrzał tuż obok błyszczącą, czarną bryłę pojazdu.
– Wskakuj! – odezwał się ktoś.
Alejandro znalazł się w środku.
Powóz, nie zwalniając tempa, jechał dalej.
*
Pomimo nieprzebytych ciemności Alejandro rozpoznał mężczyznę kryjącego swoją twarz w pelerynie.
– Ty.
Człowiek poruszył się delikatnie.
Alejandro czuł jego oddech.
– To ty. Poznaję cię.
– Czyżbyś nie cieszył się, że mnie widzisz, Kobro?
Chciał powiedzieć: „Dlaczego tak długo czekałeś? Jestem tu od miesięcy”, ale natychmiast zrezygnował. Tylko jedno słowo odbijało się echem w jego umyśle, sercu i całym ciele. Gdy wreszcie się z nim spotkał, głód, który odczuwał, stał się nie do wytrzymania.
– Przywiozłeś go?
– Co?
– Eliksir!
– Ciii! – odezwał się surowo mężczyzna. – Nie krzycz.
– Daj mi eliksir. Dłużej nie wytrzymam.
– Najpierw praca – odparł z pogardą. – Opowiedz mi, Kobro, co tutaj robisz.
– Daj mi eliksir. Dręczą mnie bóle. Nie mogę uwolnić się od koszmarów. Potrzebuję go. Proszę. Proszę, daj mi go. Przywiozłeś go, czyż nie? Ksiądz ci go dał, prawda? Obiecał mi.
Mężczyzna odepchnął Alejandra, który uczepił się jego peleryny.
– Najpierw porozmawiamy. Powiedz mi to, co chcę wiedzieć. – Pochylił się w stronę Alejandra. Pod wpływem tego ruchu kaptur zsunął się z jego głowy i pojawiła się twarz Giuliana Ottaviana de Mediciego. – Najpierw daj mi to, czego chcę. Jeśli mi się spodoba, dostaniesz to, czego pragniesz. – Głos mężczyzny był ostry jak nóż. – I nie waż się więcej podnosić głosu. Opowiadaj.
Alejandro, mimo rosnącego w nim gniewu, opowiedział mu wszystko, poczynając od dnia, kiedy jako galernika wsadzono go na statek handlowy. Mówił o tym, jak okręt zaatakowali korsarze, jak został ocalony i sprowadzony do Stambułu, o tym, co działo się w koszarach leventów, o atakach, o wszystkim. Oprócz jednego. Ani słowem nie wspomniał o Mihrimah. Ostatnie słowa w panice wylewały się z jego ust.
– Nie wytrzymam dłużej – jęknął. – Nie wytrzymam.
– Widzieli cię podczas ataku?
– Nie byłem w stanie tego ukryć. Nie wiadomo, kiedy nadejdzie. Nie mogę odejść i się schować.
– Jak zareagowali?
– Powiedziałem im, że to następstwo tortur, jakich doznałem w hiszpańskiej niewoli.
– Brawo!
– Sądzą, że to epilepsja. Mężczyzna nie odezwał się.
– Jednak zdaje się, że zrezygnowali z przydzielenia mnie na statek – mówił dalej Alejandro. – Nie powiedzieli mi tego w twarz, ale pewnie tak postanowili. W przeciwnym razie nie trzymaliby mnie w stoczni tak długo. Dalej, daj mi wreszcie ten przeklęty eliksir. Zaraz oszaleję…
– Przymknij się – zbeształ go de Medici. – To wszystko? Przez tyle miesięcy tylko leżałeś tu, jadłeś i piłeś? Co zrobiłeś, żeby wykonać swoje zadanie?
Przez chwilę Alejandro myślał o tym, żeby złapać mężczyznę za szyję, zabić go, zabrać eliksir i uciec.
– Jakie było twoje pierwsze zadanie, Kobro? Czyżbyś zapomniał?
– Dostać się pomiędzy tych, którzy przekraczają mury pałacu? Daj mi mój eliksir.
– Powiedz, w jakim celu.
– Żeby zniszczyć wyznaczony cel. Eliksir…
– I co? Udało ci się do kogoś zbliżyć? Mów.
„Nie mam innego wyjścia – pomyślał. – Ten mężczyzna z kozią bródką igra ze śmiercią. Nie mogę zrobić nic innego, jak zabić go i zabrać eliksir”. Zaczął planować, jak zamordować de Mediciego tak, żeby woźnica niczego nie zauważył.
– Nie musiałeś się nawet wysilać. Córka wroga sama do ciebie przyszła.
Alejandro poczuł, że całe jego ciało przeszył lodowaty dreszcz. „Skąd o tym wiedział? Czyżbym coś o tym wspomniał?”, zastanawiał się przez chwilę.
– Widziałeś ją, Alejandro? Widziałeś sułtankę Mihrimah?
Pomimo ciemności nie sposób było nie zauważyć błysku w oczach mężczyzny.
– Dziewczyna weszła na pokład statku Barbarossy. Wiedziałeś o tym?
Alejandro pokiwał głową.
– Skąd o tym wiesz?
– Wiem. Byłem tam.
Na twarzy de Mediciego odmalowało się zadowolenie.
– Co ty powiesz? Brawo, Kobro. Córka wroga też cię widziała?
Alejandro ponownie skinął głową.
– Mówią, że jest ładna, prawda? Naprawdę jest taka piękna?
– Tak – wyszeptał. Przypomniał sobie jej włosy, uśmiech i oczy, których dziewczynie zazdrościło morze. – Bardzo piękna.
De Medici wytężył uwagę, żeby nadać znaczenie nucie rozmarzenia w głosie rozmówcy. Przez chwilę milczał, wsłuchując się w odgłos końskich kopyt i stukotu kół. Ciszę przerwał Alejandro, nachylając się w stronę de Mediciego.
– Opowiedziałem ci o wszystkim. Powiedz, kto jest celem. Czyjej śmierci pragnie Jego Świątobliwość? I daj mi wreszcie ten przeklęty eliksir.
De Medici wyciągnął rękę, udając, że trzyma coś w dłoni. Gdy Alejandro poruszył się, żeby złapać rękę mężczyzny, ten szybko ją cofnął.
– Najpierw cel, później eliksir, Kobro. Najpierw cel, później eliksir.
– Mówże. Powiedz, a pójdę i odbiorę mu życie. Kogo chcesz, żebym zabił?
– Mihrimah.
Alejandro odskoczył z przerażeniem.
Spojrzał w roziskrzone oczy Giuliana Ottaviana de Mediciego. Miał wrażenie, że w jego głowie wybuchł pożar. Poczuł w sercu ból, jakby setki, tysiące ostrzy przeszyło jego pierś na wylot.
– Jesteś głupcem, Kobro. Stanęło przed tobą dwoje twoich wrogów, a ty tylko patrzyłeś.
– Ale rozkaz… – wyjąkał Alejandro. – Powiedziałeś: „Nie podejmuj żadnych decyzji. Czekaj na rozkaz”. Inaczej oboje bym…
„Co ja mówię?”.
– Dobrze – syknął de Medici. – Tego właśnie chcę. Chcę, żebyś zabił Mihrimah. Nazywają ją „słońcem Sulejmana”. Spraw, żeby to słońce zaszło. Skoro dziewczyna przechadza się po stoczni pośród marynarzy, nie sądzę, żeby było to trudne…
– Chyba oszalałeś.
– Mihrimah – wysyczał ponownie de Medici. – Zabij ją. Wyrwij serce Sulejmana.
Nagle jego cierpliwość się skończyła.
– Daj mi ten eliksir! – zażądał Alejandro, a jego ręka z prędkością błyskawicy sięgnęła gardła de Mediciego.
Jednak w tej samej chwili poczuł na piersi dotyk zimnej stali.
De Medici wyszczerzył zęby w uśmiechu, trochę mocniej przyciskając sztylet. Domyślił się, że na piersi Alejandra pojawiła się mała, czerwona plama, która stopniowo się powiększała.
– Najpierw Mihrimah – powiedział tuż przy jego twarzy. Alejandra uderzył odór z ust de Mediciego. – Najpierw Mihrimah. Zabij ją, a ja dam ci tyle eliksiru, że będziesz się mógł w nim wykąpać.
Jeszcze mocniej przycisnął sztylet do piersi Alejandra i cofnął go. Drugą ręką uderzył w sufit powozu.
– To koniec drogi – odezwał się de Medici, gdy konie zwolniły. – Tutaj wysiadasz.NOWY PAŁAC. PAWILON POD KOPUŁĄ
Nowy Pałac
Pawilon pod Kopułą
Uroczystość wypadła wspaniale. Mihrimah za pozwoleniem ojca zza zasłony w niszy, z której padyszach przysłuchiwał się spotkaniom Dywanu, oglądała ceremonię mianowania kapitana Hyzyra admirałem oraz nadania mu imienia Hajraddin. Zorganizowano ją w Pawilonie pod Kopułą.
Gdy odchyliwszy zasłonę, zobaczyła sułtana Sulejmana wchodzącego do sali i księcia Mehmeda kroczącego z prawej strony, prawie krzyknęła. W ostatniej chwili zakryła usta dłońmi. „Czy matka o tym wie? – pomyślała. – Gdyby wiedziała, zapewne i ona miałaby ochotę krzyknąć”. Przed oczami stanął jej obraz Hürrem, która zamknąwszy się w swojej komnacie, płakała ze szczęścia i jak to robiła zawsze, gdy coś jej się udawało, mówiła: „Brawo dla mojej córki”. Mehmed pięknie wyglądał u boku ojca. Turban, który nosił od dzieciństwa, teraz już nie spadał mu z głowy. Na środku białego zwoju znajdował się wspaniały pióropusz z pawich piór, sprawiający wrażenie wytryskującego z ogromnego rubinu. W przeciwieństwie do karmazynowego kaftana ojca Mehmed ubrany był w śnieżnobiały, gładki strój. Pod spodem miał trzyrzędowy naszyjnik założony na koszulę bez kołnierzyka.
Twarz brata wydawała się Mihrimah nieco blada. Nie wiedziała, czy powodem bladości było to, że nie otrząsnął się jeszcze z przeżytego szoku, czy to, że po raz pierwszy uczestniczył w uroczystościach państwowych u boku ojca. Być może wyglądał tak w świetle sączącym się przez okna ozdobione kolorowymi szybkami albo dlatego, że cały odziany był w biel.
Wielki wezyr Ibrahim Pasza oraz pozostali wezyrowie z opuszczonymi głowami, lekko przekrzywionymi na bok, czekali, aż sułtan Sulejman i książę Mehmed przejdą przed nimi. Mihrimah zastanawiała się, jak to się dzieje, że wysokie nakrycia głów mężczyzn nie spadają.
Ojciec zasiadł na tronie, a Mehmed stanął przy nim, jedno kolano opierając na podwyższeniu, na którym ustawiony był tron. Gdy Sulejman zajął dogodną pozycję, rozejrzał się po sali. Następnie zwrócił spojrzenie na syna.
– Mehmed Chan – odezwał się.
Mehmed wyprostował się na dźwięk swojego imienia. Ruszył w kierunku miejsca wskazanego przez ojca i usiadł z tyłu po prawej stronie. Podobnie jak wielki wezyr i pozostali wezyrowie on również splótł ręce z przodu i czekał, delikatnie przechyliwszy głowę na bok.
– Ach – westchnęła zza zasłony Mihrimah. – Matka powinna to zobaczyć.
Postanowiła, że gdy tylko skończy się ceremonia, pobiegnie do Hürrem i opowie jej o wszystkim, co widziała i słyszała. Nawet jeśli matka nie mogła uczestniczyć w ceremonii, powinna to przeżyć.
Jednak dumę, jaką odczuwała, w jednej chwili zasnuł cień. „Czyżbym przedwcześnie się cieszyła? – przeszło jej przez myśl. – Jaki sens mogło mieć przybycie ojca na uroczystość w towarzystwie Mehmeda? Czy oznaczało to, że postąpił tak, jak powiedziałam, i usunąwszy Mustafę z Manisy, na jego miejsce zamierzał wysłać mojego brata? A co, jeśli wyśle Mustafę nie do Amasyi, ale do Edirne położonego pod samym Stambułem? A może to wszystko było na pokaz, żeby ojciec mógł zastraszyć tych, którzy próbowali pozbawić życia Mehmeda? Czy Mehmed pozostanie w Stambule, a Mustafa, zamiast iść do diabła, pozostanie w Seruhanie? Nie bądź głupia! – skarciła się. – Ojciec wie, że masz rację. Wziął sobie do serca to, co powiedziałaś. Stałaś się głosem jego lęków. Zrobi to, co mu poradziłaś”.
Postanowiła zawierzyć temu głosowi. Przynajmniej na razie. Dziwne uczucie przyprawiło ją o dreszcz. Było jak zawrót głowy, unoszenie się ponad chmurami. Nie była do tego przyzwyczajona. Mihrimah starała się odnaleźć powód, dla którego tak się poczuła. Bardzo cieszyła się, że dotrzymała słowa danego kapitanowi. Może dlatego drżała. A może to ze szczęścia, które poczuła w duszy na wieść o tym, że ojciec powierzył kapitanowi Hyzyrowi tak wielką władzę, o której nawet nie śniła. Albo była pod wrażeniem wspaniałości ceremonii.
Nagle pojęła, że nic z tego nie jest prawdziwą przyczyną tego uczucia. Być może miało to pewien wpływ, ale głównym powodem było co innego. Zrozumiała, że ma w sobie taką moc, że może zdobyć to, czego chce. To właśnie musiała być ta potęga władzy, o której mówiła matka, że gdy raz się jej posmakowało, trudno było z niej zrezygnować.
– Paszo!
Głos padyszacha wyrwał ją z zamyślenia i Mihrimah skupiła całą swoją uwagę na tym, co działo się na dole.
Ibrahim Pasza wyszedł do przodu, nie unosząc głowy.
– Niech zostanie wykonany nasz rozkaz!
Nie minęła chwila, gdy otworzyły się ciężkie skrzydła drzwi wychodzących na dziedziniec Pawilonu pod Kopułą. Rozległ się dźwięk przypominający grzmot.
– Kapitan nad kapitanami! Kapitan Hyzyr!
Kapitan Hyzyr pojawił się w progu i ukłonił się pokornie.
Właśnie wtedy stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Padyszach wstał. Powitał bohaterskiego kapitana z szerokim uśmiechem. Była to rzecz niebywała, żeby padyszach przyjmował na stojąco swojego sługę. To pierwszy taki przypadek w historii. Salę wypełniły pełne niedowierzania szepty, które dotarły aż do uszu Mihrimah.
Kapitan Hyzyr także nie przypuszczał, że sułtan Sulejman zrobi coś takiego. Zatrzymał się i odpowiedział na to pozdrowienie, ponownie głęboko się kłaniając. Przez uchyloną zasłonę Mihrimah zobaczyła, że oczy kapitana wypełniły się łzami. Natychmiast spojrzała w stronę, gdzie stał jej wuj. Twarz wielkiego wezyra pozostała bez wyrazu. Dziewczyna na próżno starała się dostrzec oczy mężczyzny. Mogła jedynie zauważyć wypieki, które pojawiły się na jego policzkach, gdy padyszach powstał, żeby przywitać kapitana Hyzyra.
Kapitan Hyzyr splótł ręce na piersi i powoli ruszył. Za nim w dwóch rzędach podążało szesnastu kapitanów. Siedemnastu morskich bohaterów pozdrowiło jej ojca. Mihrimah miała ochotę klaskać. Zacisnęła dłonie, żeby stłumić to pragnienie.
Kapitanowie ustawili się przed padyszachem i ponownie się ukłonili.
– Witajcie! – odezwał się Sulejman.
Siedemnastu mężczyzn oddało mu honory.
– Niech Bóg prowadzi was do zwycięstwa!
– Dziękujemy! – odpowiedzieli jednym głosem.
– To ja wam dziękuję. Przypieczętowaliście panowanie islamu na morzach potęgą Imperium Osmańskiego. Zasialiście strach w sercach giaurów. Zasługi was wszystkich są tak wielkie, że nie sposób ich wynagrodzić. Jednak…
Sułtan Sulejman zamilkł. Przez chwilę zrobiło się tak cicho, że można było usłyszeć upadające na ziemię ziarenko piasku. Właśnie w tym momencie ktoś zakasłał. „Co to za zuchwalec?”, zastanawiała się Mihrimah. Nie zdążyła się upewnić, któremu z wezyrów nie udało się powstrzymać tego odruchu. Na głos ojca ponownie odwróciła się w jego stronę.
– Gdzie jest mój firman, wielki wezyrze?
Ibrahim Pasza wyprostował się.
– Mam go przy sobie, panie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki