- W empik go
Tajemnice klasztoru - ebook
Tajemnice klasztoru - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 292 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bawole Czoło i Piorunowy Grot po drodze pełnej przygód dotarli do góry i doszli aż nad sam staw krokodyli. Dopiero tutaj pozsiadali z koni, zdejmując także Józefę. Oczy kobiety były zapadłe, a na całej twarzy malowało się przerażenie. Owa pewność siebie, z jaką odpowiadała Sternauowi znikła obecnie bez śladu. Drżała na całym ciele, ledwie trzymała się na nogach. Bezsilnie zsunęła się na ziemię. Wielki jak jezioro staw imponował nie tylko swoim ogromem, ale i spokojem. Rosnące nad brzegiem nieliczne drzewa odbijały się w głębi, czyniąc dodatkowo jakieś niesamowite, ponure wrażenie.
– Po co mnie tu przyprowadziliście? – spytała z przerażeniem.
– Zaraz zobaczysz – odparł Helmer.
– Chcecie mnie zamordować?
– O nie, tylko osądzić.
Zbladła jak płótno, z trudem zaciskała wargi, by nie zdradzić swego strachu, jednak był tak wielki, że aż zęby zaczęły jej dzwonić.
– Wy nie jesteście moimi sędziami.
– Nie, a kto inny, szanowna seniorito?
– Nie macie prawa mnie sądzić! Od tego, w tym kraju jest wyższa władza!
– A, może ty jesteś tą wyższą władzą?
– Ja? Dlaczego? Co to za pytanie?
– Bo sądziłaś seniora Arbelleza i wyrok swój kazałaś wykonać. My robimy to samo i tyle władzy ile ty sobie przywłaszczyłaś pozwalamy teraz przyznać sobie.
– Tego nie zrobicie. Jesteście tylko myśliwymi, a ja córką przyszłego prezydenta.
– A od kiedy to wolno córkom prezydentów wydawać i wykonywać wyroki? Zresztą proszę się nie ośmieszać. Twój ojciec to wyjątkowy łotr, mam nadzieję, że niedługo uda nam się i tego zbrodniarza dostać w swoje ręce. A ty jesteś wyrzutkiem, uosobieniem wszelkiego zła, zarówno cielesnego jak i duchowego. Te krokodyle, którym zamierzamy cię rzucić na pożarcie, są pomimo swej brzydoty stokroć przyjemniejsze niż ty.
Czegoś podobnego nie słyszała jeszcze nigdy, nikt nie odważył się rzucić w nią tyloma wyzwiskami, jednak nie oburzyła się na nie. Strach złamał jej dumę. Poczuła się tak nędzną, tak bezsilną, iż złożywszy ręce poczęła błagać jak żebraczka:
– Miejcie litość! Arbellez przecież nie umarł.
– Okażemy ci taką samą litość, jak ty okazałaś naszemu przyjaciela – odpowiedział Bawole Czoło. – Teraz uważaj!
Przyłożył rękę do ust i wydał z siebie płaczliwy ton. Natychmiast woda stawu zmąciła się. Tu i ówdzie powyskakiwały na powierzchnię jakieś ciemne punkty podobne do zgniłego pnia albo czarnego kamienia. Punkty te poczęły się poruszać. Dopiero teraz można było poznać potworne łby krokodyli. Z wielką szybkością płynęły do brzegu bijąc swymi długimi ogonami, tak iż całe masy rozpryskiwały się dokoła. Swe straszne paszcze rozdziawiały tak szeroko, że można było ujrzeć całe rzędy straszliwych zębów i zamykały je od czasu do czasu z łoskotem. Był to rzeczywiście przerażający widok.
Krew zmroziła się w żyłach Józefy. Te paszcze pełne robactwa, pijawek i nieczystości miały ją porwać i zmiażdżyć swymi ostrymi jak sztylety kłami. Sam fetor jaki te zwierzęta wydawały z siebie był zdolny odebrać przytomność, cóż dopiero myśl, że ma być wydana na pastwę tych obrzydliwych gadów.
– O Santa Madonna! – zawołała z jękiem – To okrutne żarty. Przecież to nie może być waszym rzeczywistym zamiarem wrzucić mnie na łup tym bestiom?
– O nie, zaraz cię nie wrzucimy – odpowiedział Bawole Czoło. – To byłoby zbyt łagodne dla ciebie. Nie zasłużyłaś na szybką i nagłą śmierć. Znasz przecież Alfonso, owego draba, co twierdzi, że jest hrabią de Rodriganda.
– Znam – odparła.
– Wiesz, że był kiedyś w hacjendzie del Erina?
– Wiem.
– I słyszałaś zapewne o jego przygodach, jakie mu się tutaj przydarzyły?
– Opowiadał mi.
– Opowiadał ci także jak wisiał nad paszczami krokodyli?
Na samo wspomnienie wstrząsnął nią dreszcz.
– Tak – odrzekła słabo.
– Na drzewie?
– Tak.
– Niestety udało mu się wówczas uratować, ale obecnie jest to wykluczone. Otóż popatrz na drzewo. To, to samo, na którym on wisiał.
Popatrzyła w górę. Rzeczywiście ujrzała pochyłe drzewo tuż nad brzegiem, którego jeden konar zwisał nad wodą, jakby umyślnie tam umieszczony. Przymknęła oczy, miała uczucie, że całe jej ciało rozpada się na tysiące kawałków.
– Na tym samym konarze zawiśniesz – dodał poważnie Misteka. – Krokodyle nie zmiażdżą cię od razu, tylko kawałek po kawałku będę rozrywały twoje ciało.
– Łaski! – jęknęła nie otwierając oczu.
– Łaski? – zawołał śmiejąc się szyderczo – A ty w ogóle wiesz co to jest łaska?
– Ja postanowiłam się poprawić!
– Ty? Ty się nigdy nie poprawisz! Nawet gdybyśmy darowali ci życie, stałabyś się jeszcze gorsza.
– Darujcie mi życie, a wyznam wszystko co wiem.
– Co?
– Wszystko co zrobiłam.
– Tego nie chcemy wiedzieć.
– Ani tego co zrobił mój ojciec i stryj?
– To wiemy.
– Opowiem wam wszystko o Henryku Landoli.
– Nie chcemy słyszeć o tym łotrze.
– Wszystkie tajemnice domu Rodriganda.
– To nas w ogóle nie obchodzi – odpowiedział z flegmą. – Niech mój brat zarzuci lasso.
Jeden z Misteków odpiął natychmiast swoje lasso i począł się wspinać na drzewo. Wdrapawszy się na górę umocował środek rzemienia wokół dwóch konarów zwisających nad wodą, końce lassa uchwycił w zęby i tak zsunął się na ziemię.
Bawole Czoło także odwiązał swoje lasso robiąc z niego pętlę.
– Tak, teraz możemy zaczynać – powiedział.
– Litości! – wrzeszczała Józefa podnosząc ręce w górę.
– Litość względem ciebie byłaby przestępstwem – odparł Misteka zwolna przywiązując koniec lassa do zwisającego pnia.
– Wyznaję, że Alfonso nie jest synem hrabiego de Rodriganda, tylko mego stryja! – zawołała podnosząc się na kolana i składając ręce jak do modlitwy.
– O tym wiem bez ciebie! Chodź tutaj!
Podsunął jej pętlę pod ramiona ściskając ją mocno.
– O Boże, Boże, nikt się nade mną nie ulituje? – poczęła jęczeć strasznym głosem. – Ja wyznam, wszystko, wszystko, tak, że cały majątek Rodrigandów odzyskacie!
– Ten majątek nie jest nasz! Nie chcemy go! Ciągnijcie, raz… Poczęła rzucać rękami i nogami.
– Ja nie chcę, nie chcę; ja chcę żyć, nie chcę umierać! – krzyczała donośnie.
– Dwa… – komenderował ze spokojem wódz.
Przyczołgała się do niego i silnie chwyciła go za nogi wołając:
– I ty zginiesz ze mną, nie puszczę cię okrutniku!
– Trzy… – zabrzmiał jego głos.
Odtrącił ją od siebie; w tej chwili dwóch Indian pociągnęło silnie lasso… straszliwy, przerażający krzyk rozdarł powietrze.
Józefa straciła grunt pod nogami i została uniesiona w górę.
Wszystkie paszcze skierowały się w jej stronę, lecz nie zdążyły jej dosięgnąć. Mistekowie pociągnęli ponownie, zawisła tuż nad łbami gadów kołysząc się z początku w wielkich, potem coraz mniejszych kołach nad taflą wody, dopóki nie zawisła spokojnie tuż nad ich rozdziawionymi paszczami… Gady poczęły swój taniec. Woda zapieniła się od uderzeń ogonów. Z nad zbitej masy widać było dzikie podskoki i szaloną walkę bestii. Helmer dotychczas przyglądał się w milczeniu.
– Poczekajcie! – odezwał się wreszcie – Straciła przytomność.
– Mamy ją zanurzyć w stawie? Zaraz przyjdzie do siebie, jak dam się jej napić wody – zawołał jeden z trzymających Misteków.
– Nie – odpowiedział Bawole Czoło. – Krokodyle te natychmiast by się nią zajęły, a ona nie może umrzeć.
– Mamy ją tak zostawić, dopóki nie dojdzie do siebie?
– Tak. Przywiążcie lasso do pnia, by nie trzeba jej było trzymać przez cały czas.
Wszyscy usiedli na trawie, czekając na chwilę przytomności Józefy. Powierzchnia wody błyszczała silnie od promieni słońca padających na nią, był to tak silny blask, że nie można było na niego długo patrzeć, zbyt oślepiał. Bawole Czoło spojrzał nieco w bok i w tej sekundzie padł na ziemię.
– Uff! – zawołał półgłosem.
Piorunowy Grot, jako doświadczony myśliwy natychmiast pojął całą sytuację. W mgnieniu oka również padł na ziemię jak długi.
– Co się dzieje? – spytał szeptem.
– Indianin – odparł Bawole Czoło.
– Gdzie?
– Tam, pod wielkim cyprysem.
Oczy wszystkich skierowały się w tym kierunku. Rzeczywiście było widać jakiegoś Indianina stojącego spokojnie, ale nie był już sam, towarzyszył mu jeszcze jeden, widocznie nie zauważyli jeszcze Misteków.
– Podciągnijcie ciało wiszącej w górę, aby zakryły ją liście – odezwał się Bawole Czoło. – Nie chcę, aby ją spostrzegli.
– Może spuścimy ją na ziemię? – spytał jeden z Misteków.
– Nie, musielibyście wejść na drzewo, a to na pewno by zauważyli.
Podciągnęli Józefę w górę, w tej samej chwili pod cyprysem zjawił się trzeci Indianin.
– Zdaje się, że jest ich więcej – powiedział Piorunowy Grot. – Tylko nie mogę rozpoznać, do jakiego szczepu należą. To może stanowić dla nas pewne niebezpieczeństwo, muszę podejść do nich bliżej.
– Sam jeden? – spytał Bawole Czoło. – Dwóch więcej zdziała, idę z moim bratem. On podejdzie ich z prawej strony stawu, ja z lewej. Spotkamy się z nimi.
– A nasi ludzie, co z nimi?
– Poczekają tu dopóki nie wrócimy.
Mistekowie natychmiast położyli się w wysokiej trawie, która zakrywała ich całkowicie, podczas gdy Bawole Czoło i Piorunowy Grot poczołgali się w stronę nieproszonych gości. Gdyby przeczuwali co za przeciwnika mieli przed, a właściwie za sobą, inaczej by postępowali.
Poprzedniej nocy, pomimo ciemności od północy w stronę hacjendy zbliżało się dwóch jeźdźców. W małej dolince, niedaleko zabudowań jeden z nich zatrzymał konia i rzekł:
– Tutaj będziemy musieli zaczekać.
– Dlaczego, senior Pirnero? – spytał drugi.
– Bo nie wiemy jak wygląda sytuacja w hacjendzie. Juarez już ruszył, Francuzi kręcą się tam także, więc nie można wiedzieć kogo tam zastaniemy, przyjaciół czy wrogów. Musimy zaczekać aż do rana i wtedy przekonamy się jak sprawy stoją.
– W takim razie nie wolno zapalać ogniska. Co z pańskimi oczami, bolą jeszcze?
– O nie. Pańskie ziele sprawiło cuda. Wprawdzie jednego mi brak, ale za to drugim widzę tak dobrze jak przedtem.
– To mnie cieszy, a więc zsiądźmy z koni i zaczekajmy do rana. Przywiązali wierzchowce do krzaków, sami zaś rozłożyli się w trawie, znużeni bardzo podróżą zaniechali dalszej rozmowy.
Około pomocy nie słysząc nic podejrzanego ukołysani ciszą rzeczywiście chcieli się przespać, gdy nagle rozległ się jakiś silny tętent.
– Kto tu może przybywać? – rzekł ten, którego drugi tytułował Pirnero. – Posłuchaj, nadjeżdża ktoś jeszcze.
Chwycili za broń, nagle zauważyli, że jeden z jeźdźców zatrzymuje konia i woła za siebie:
– Kto nadjeżdża?
– A kto wola?
– Taki jeden, co posyła kulkę, jeśli nie otrzyma odpowiedzi.
– Oho, ja też ma strzelbę.
Słychać było naciąganie kurków.
– Odpowiadaj! – krzyknął ten pierwszy. – Podaj przynajmniej hasło!
– Hasło? – zapytał ten z tyłu. – Jeśli wspominasz hasło, to musisz być cywilizowanym człowiekiem, zresztą mówisz po hiszpańsku jak biali. Należałeś do załogi del Erina?
– Tak.
– Jesteś pewnie jednym z vaqueros?
– Nie, byłem w służbie u seniora Kortejo.
– Do diabła, to jesteśmy kamratami.
– Tobie też się udało uciec?
– Dzięki Bogu, tak.
– W takim razie nie potrzebujemy na siebie nastawać, możemy się nawet połączyć.
– Naturalnie, chodź do mnie.
Rozmowy tej z największą uwagą słuchano w wąwozie, po czym jeden z siedzących tam, podszedł do uciekinierów z tymi słowami:
– Proszę, nie przestraszcie się tylko! Jesteśmy nastawieni przyjacielsko.
– Do stu piorunów? – szepnął jeden. – Co gadacie? To przecież ludzie, tego durnego Korteja.
Obaj Meksykanie stanęli w pierwszej chwili jak rażeni piorunem, dopiero po jakimś czasie jeden z nich spytał:
– Coście za jedni? Także uciekinierzy?
– Nie.
– No cóż, to musimy być ostrożni. Ilu was jest?
– Dwóch.
– Chyba żartujecie, skąd przybywacie?
– Od rzeki Rio Grandę del Norte.
– A gdzie zmierzacie?
– Do hacjendy del Erina.
– Do kogo?
– Do mojej córki i do was.
– Do córki? Kim jesteście?
– Nie poznajecie mnie po głosie? Ja jestem Kortejo.
– Bzdura! – szepnął jego towarzysz. – Ta gra przestaje być zabawna.
– Kortejo? – spytał Meksykanin – Nie opowiadajcie takich niedorzeczności. Kortejo nie będzie powracał tylko z jednym człowiekiem.
– Ale tak właśnie jest! Zaraz zobaczycie. Przyjdę do was.
– Ale sam. Trzymam strzelbę gotową do strzału.
Uciekinierzy połączyli się i bacznie nasłuchiwali zbliżających się kroków. Poznali, że rzeczywiście idzie tylko jeden człowiek, więc się nieco uspokoili. Kortejo podszedł i zatrzymując się w bezpiecznej odległości powiedział:
– Ma któryś z was przy sobie zapałki? Ja przybywam z dzikiej puszczy, więc cierpię na ich brak.
– Zapałki? Do czego? – spytał jeden Meksykanin.
– Abyście przy świetle mogli mnie obejrzeć i rozpoznać.
– Jeśli tak, to dobrze. Zbliż tutaj swoją twarz.
Sięgnął do kieszeni. Wkrótce potem błysnął słaby płomień i oświetli twarz Korteja.
– Do diabła! – zawołał. – To naprawdę wy, senior Kortejo. Gdzie macie pozostałych.
– O tym dowiecie się później. Powiedzcie mi najpierw, co się stało w hacjendzie, że musieliście uciekać.
– Jesteśmy dosyć daleko od hacjendy, więc nie mamy się chyba czego obawiać. Może uda nam się spotkać jeszcze kilku naszych.
Obaj Meksykanie zsiedli z koni.
– Chodźcie ze mną do wąwozu – rzekł Kortejo. – Tam możemy się dobrze ukryć. Nawet, gdyby jeszcze któryś z naszych uciekł to i tak będzie musiał przejeżdżać koło nas, więc wtedy go przywołamy.
Podeszli do towarzysza Korteja. Ten dotychczas w milczeniu przysłuchiwał się ich rozmowie. Gdy się zbliżyli położył rękę na ramieniu Korteja i spytał:
– Senior, to prawda? Nazywacie się Kortejo?
– Tak, prawda – odrzekł.
– Nie Pirnero?
– Nie.
– I nie przyszedł pan z fortu Guadaloupe?
– Nie, przyjacielu.
– Nie nazywajcie mnie przyjacielem. Zawiedliście mnie i okłamaliście, więc o przyjaźni nie może być mowy.
– Nie denerwujcie się zbytecznie – odezwał się Kortejo, chcą go uspokoić. – Zmuszony byłem do kłamstwa, nie miałem jednak złego zamiaru.
– Podczas podróży nie raz słyszeliście jakie mam o was zdanie.
– To prawda, właśnie dlatego ukrywałem przed wami moje prawdziwe nazwisko. Pomimo tego, chętnie wypełnię to, co wam obiecałem, bo rzeczywiście wyświadczyłeś mi wielką przysługę.
Myśliwy Grandeprise zamilkł na chwilę, chcą widocznie opanować swoją złość, po czym rozważywszy wszystkie za i przeciw odezwał się:
– Wprawdzie nie zwykłem wierzyć nikomu, kto mnie raz okłamał, mimo tego muszę was spytać raz jeszcze, czy to prawda, że znacie Henryka Landolę?
– To prawda – odpowiedział Kortejo.
– Czy tym razem mówicie prawdę?
– Tak.
– I to prawda, że macie się z nim spotkać?
– Naturalnie.
– Moglibyście na to przysiąc?
– Przysięgam, że to prawda.
– Dobrze, w takim razie daruję wam wszystko inne. Potrzebowaliście pomocy, więc pospieszyłem z nią, bo jesteście człowiekiem. Wasze położenie było godne politowania, musieliście się ratować, a wiec nie mogę brać wam tego za złe, że mnie okłamaliście. Teraz jednak oczekuję, że dotrzymacie przyrzeczenia.
– Macie na myśli zapłatę?
– To nie jest najważniejsze, muszę dostać Landolę.
– Dostaniecie go. Oto moja ręka!
Amerykanin ujął ją i na znak zgody potrząsnął zamaszyście.
– No to sprawa załatwiona – powiedział. – Nie jestem waszym politycznym sprzymierzeńcem i co do tego nie możecie na mnie liczyć, ale co do waszych osobistych spraw, będę wam pomagał i zostanę aż do czasu, gdy uda mi się schwytać Landolę.
– Senior Kortejo, co to za człowiek? – spytał jeden z nowoprzybyłych Meksykanów.
– Myśliwy ze Stanów Zjednoczonych – odparł Kortejo.
– Jak się nazywa?
– Grandeprise.
– Grandeprise, ach! Znam go. Szkoda, że jest tak ciemno.
– Znacie mnie? – spytał myśliwy. – Skąd?
– Mój stryj opowiadał mi o was. Znacie ojca Hilario?
– Ojca Hilario? Tego, który najpierw był w klasztorze della Barbara, w Santa Jaga?
– Tak.
– Czy go znam? On mi przecież uratował życie.
– Tak. Byliście wówczas w podróży, czy na polowaniu i przybyliście do Santa Jaga w opłakanym stanie.
– Poczęła trzepać mną febra. Ojciec Hilario zlitował się nade mną, przygotował mi lekarstwo i pielęgnował. Bez jego pomocy umarłbym. Jeżeli jesteście jego bratankiem, to musimy zostać przyjaciółmi. Oto moja ręka.
W tej chwili dał się słyszeć tętent kilku koni. Może z dziesięciu jeźdźców zbliżało się do wąwozu.
– Co za ohydna droga! – zawołał jeden z nich – Kark sobie można skręcić.
– To i tak lepsze niż dać się złapać Indianom, straciłbyś wtedy skalp – powiedział drugi. Z rozmowy tej Kortejo poznał, że i ci ludzie musieli należeć do jego załogi, dlatego zawołał:
– Czekajcie! Stójcie! Tu jest nas więcej.
W jednej chwili jeźdźcy zatrzymali konie, słychać było jak przygotowują broń.
– Kto tam? – spytał jeden z nich.
– Ja tu jestem! – odparł bratanek ojca Hilario.
– Ach, to ty Manfredo! Poznaję cię po głosie. Ilu was jest?
– Czterech! Senior Kortejo jest z nami.
– Senior Kortejo? Czy to możliwe?
– Tak. Właśnie zamierzał wrócić do hacjendy, gdy go spotkaliśmy. Zsiądźcie z koni i chodźcie do nas.
Zrobili jak im radził. Konie przywiązali do kołków, sami zaś weszli do wąwozu. Tych dziesięciu spotkało się także przypadkiem. Wspólnie uradzili, że udadzą się na północ, bo wiedzieli, że tam właśnie jest Kortejo z resztą wojska, liczyli, iż się spotkają.
– Ale na Boga, co się stało? – spytał Kortejo.
– Hacjenda została napadnięta – odpowiedzieli.
– Przez kogo? Przez Indian? Czy dobrze słyszałem?
– Tak.
– A wy uciekacie, zamiast się bronić i walczyć?
– Co? Może nie walczyliśmy? Broniliśmy się ile tylko sił nam stało, ale przeciw takiej sile nie można było nic zdziałać.
– Czyli, że zajęli już hacjendę?
– Niestety.
– Ilu ich było?
– Kto zliczyłby tych diabłów. Musiało być ich przeszło tysiąc.
– Mój Boże? A gdzie moja córka?
– Kto to może wiedzieć.
– Wy nie wiecie? – spytał Kortejo z przerażeniem. – Musieliście ją przecież widzieć.
– To nie było możliwe. Czerwone psy napadły na nas tak niespodziewanie, że na nic nie było czasu.
– Co za nieszczęście! Co to byli za Indianie? Może Apacze?
– O nie, słyszałem jak jeden z nich nazywał się Misteką. Nie byli ubrani jak zwyczajni Indianie.
– Muszę wiedzieć co się stało z moją córką. Inaczej nie mogę opuścić tej okolicy.
– Uspokójcie się senior! – odezwał się Grandeprise. – Mistekowie nie są tak straszni jak Apacze czy Komancze. Miałem sposobność ich poznać. Kobiet nie zabijają.
– To mnie pociesza, ale mimo tego muszę się dowiedzieć, jaki los ją spotkał.
– To zupełnie naturalnie, że chcecie się dowiedzieć co spotkało córkę.
– Ale jak? Sam nie mogę, a żaden z moich nie śmie pokazać się w hacjendzie?
– Pozostawcie to na mojej głowie. Ja potrafię podsłuchiwać. W razie potrzeby udam się jutro do hacjendy. Przede wszystkim trzeba się dowiedzieć, czemu Mistekowie napadli na hacjendę.
– Kto to może wiedzieć! – powiedział jeden z uciekinierów.
– Musieli mieć przecież jakiś powód. Nie zauważyliście przedtem czegoś niezwykłego?
– Zauważyliśmy.
– Co takiego?
– Wczoraj o północy, na jednej z pobliskich gór błysnął ogromny płomień.
– To mógł być przypadek.
– O nie, to musiał być znak, bo zaraz potem, na rozmaitych górach zabłysły podobne płomienie.
– Naokoło?
– Tak.
– W takim razie rzeczywiście musiał to być znak. Myślę, że Mistekowie zwołali się, aby was senior Kortejo, jako wroga Juareza wyrzucić z kraju. To jednak musiało być przez kogoś obmyślane. Ciekawy jestem kto był ich dowódcą?
– Nie mieliśmy czasu zauważyć tego.
– Nie było z nimi żadnego białego?
– Nawet dwóch.
– Naprawdę? Może uda nam się zgadnąć co to byli za ludzie?
– Nikt z nas nie wie. Przybyli na koniach i zsiadłszy z nich weszli do pomieszczenia strażników mówiąc, że chcą się widzieć z senioritą Józefą.
– Pozwoliliście na to?
– O nie. Strażnik nie chciał im na to pozwolić, ale jeden z nich uderzył pięścią wachmistrza tak, że padł na ziemię, po czym obaj wyszli i udali się na górę.
– Co było potem?
– Potem… potem dał się słyszeć u seniority strzał, po czym natychmiast usłyszeliśmy wycie czerwonych diabłów, którzy ze wszystkich stron spadli nam na karki.
– Ilu was było w wartowni?
– Może dwudziestu, a może i więcej.
– Czyli, że przeszło dwudziestu? – spytał Grandeprise ze zdziwieniem i odcieniem pogardy.
– I tych dwudziestu pozwoliło obalić pięścią swego wachmistrza?
– Co mieliśmy robić?
– Obalić jego samego.
– Ha! Powinniście go zobaczyć. Nie powiedział nam kim jest. Wszedł do środka i zachowywał się jakby był sprzymierzeńcem seniora Kortejo, albo jego wysłannikiem. Zamiast prośby rozkazywał.
– Jeżeli się nie mylę, to prawo do rozkazywania na hacjendzie ma tylko senior Kortejo.
– To prawda, ale kilku myślało, że to Pantera Południa.
– Tak, ten rzeczywiście jest sprzymierzeńcem seniora, ale przecież sami mówiliście, że to był biały.
– Tak.
– A Pantera Południa jest Indianinem.
– W takiej chwili nikt o tym nie pomyślał.
Opowiedzieli mu wszystko w miarę dokładnie. Grandeprise słuchał uważnie po czym potrząsnął głową w zamyśleniu i rzekł:
– Takiego mężczyznę, tak silnie zbudowanego z taką samą długą brodą i w takim stroju, widziałem razem z Juarezem nad Rio Sabinas. Ciekawy jestem, czy to ten sam?
– Kto to był – spytał Kortejo.
– Tego nie wiem, ale Juarez wielce go poważał.
– Powiedziałeś, że w pokoju mojej córki rozległ się strzał? – spytał Kortejo.
– Tak.
– Święta Panienko! Zastrzeli ją.
– Wątpię – odparł Grandeprise. – Czy to prawda, że zaraz po strzale zaczął się atak?
– Tak jest.
– Czyli, że strzał ten był sygnałem do rozpoczęcia walki. Możecie być spokojni o waszą córkę.
– Ale na pewno musieli ją uwięzić!
– To prawdopodobne.
– Musimy ją uwolnić.
– Naturalnie, pomogę wam.
– A czy nie byłoby dobrze już teraz podjąć odpowiednie kroki?
– Hm! – mruknął strzelec. – To niebezpieczne. Co za kroki, macie senior na myśli?
– Ja tego nie wiem, ale jeżeli się nie mylę, to powiedzieliście, że znacie się na sztuce podsłuchiwania?
– Tak powiedziałem, ale podejrzewam, że cała hacjenda pilnowana jest przez setki Indian.
– Jutro też będzie strzeżona, a w nocy łatwiej się podkraść niż w dzień.
– To wasze zdanie. Teraz Indianie przeszukują całą okolicę szukając zbiegów. Gdyby mnie złapali uważaliby za jednego z waszych i powiesili bez sądu. Jutro to co innego. Mogę w ciągu dnia udać się tam zupełnie otwarcie i powiedzieć, że jestem Amerykaninem.
– Ale wiele złego może się zdarzyć do tego czasu.
– To prawda – odrzekł Grandeprise z namysłem.
– Senior Grandeprise, ja was błagam, czyńcie i działajcie o ile możliwe jak najprędzej.
– To bardzo niebezpieczna sprawa! W którym kierunku leży hacjenda?
– Tam, prosto – powiedział jeden z uciekinierów.
– Jak długo trzeba tam iść?
– Pół godziny.
– No cóż, odważę się i pójdę zaraz.
– Dziękuję wam! – rzekł Kortejo. – Nie pożałujecie tego, że dla mnie i mojej córki narażacie się na niebezpieczeństwo.
– Mam nadzieję, że dotrzymacie senior słowa. Przypominam wam Henryka Landolę. Ale, ale w tej ciemności trudno mi będzie trafić z powrotem. Znacie głos meksykańskiej żaby?
– Znamy.
– Kto z was potrafi naśladować ten głos?
– Ja potrafię – odpowiedział któryś z uciekinierów.
– Dobrze. Jeżeli nie dałbym rady odnaleźć tego wąwozu wydam z siebie taki sam głos, a ty mi wtedy odpowiesz. W nocy słychać go daleko, więc nie będę musiał długo błądzić.
– Kiedy wrócicie?
– Tego nie wiem. Może i nie wrócę, bo jak mnie złapią, to nie wypuszczą już ze swych szponów żywym.
– Święta Madonno, nie pozwól na to.
– Jeżeli nie wrócę do rana nie troszczcie się o mnie i radźcie sobie jak możecie. Konia mojego zostawię tutaj. Zachowujcie się spokojnie, by Mistekowie was nie znaleźli. A teraz, do widzenia!
Zuchwały strzelec zniknął w ciemnościach.
Wprawdzie powiedział, że nie jest i nie zostanie stronnikiem Korteja, ale gdyby znał wszystkie jego sprawki z pewnością ani palcem by nie ruszył w jego interesie i nie narażałby życia dla córki człowieka o takiej przeszłości.
Jak tylko zniknął pozostali rozłożyli się w trawie opowiadając sobie swoje wzajemne przeżycia i przygody, naturalnie zażądali też od Korteja, by im opowiedział swoje dzieje. Nie były one dla niego korzystne, gdyby się zdradził, że owa wyprawa do rzeki Rio Grande del Norte spełzała na niczym i że wszystkich jego kompanów wymordowano, mógłby się pozbyć reszty stronników, dlatego postanowił kłamać. Opowiedział im, że ich towarzysze pozostali ukryci w zaroślach i czatują na transport, który znacznie się opóźnił i nadejdzie dopiero po kilku dniach. Sam chciał tymczasem przybyć do hacjendy, lecz na nieszczęście wpadł po drodze w ręce Apaczów, którzy go tak fatalnie zranili i pozbawili oka. Słuchali go bez cienia podejrzenia.
– Ale co teraz uczynimy? – spytał jeden z nich. – Hacjenda przepadła.
– Jeszcze nie całkiem – odparł Kortejo. – Musiało się przecież więcej was uratować.
– Raczej nie. Kto w pierwszej chwili nie uszedł, niezawodnie pozostał w szponach czerwonoskórych.
– No zobaczymy. Tymczasem nie traćmy nadziei. Z brzaskiem dnia dowiemy się czy jesteśmy tylko my. Jeżeli uratowały się jeszcze inni, pościągamy ich tutaj.
– I co z tego, wtedy też nie damy rady odbić hacjendy.
– Dlaczego nie?
– Bo będziemy za słabi.
– Myślisz, że tysiąc Misteków będzie tutaj siedzieć cały czas?
– Naturalnie, jeżeli to prawda co ten Amerykanin powiedział, że przeszli na stronę Juareza, to zostaną tutaj.
– W krótkim czasie nasze siły też się wzmocnią.
– W jaki sposób?
– Moi agenci ciągle werbują, ma nadejść nowy transport z południa. Przyciągniemy go do nas.
– Oni nas nie znajdą.
– Też tak sobie pomyślałem – odezwał się Manfredo. – Zapewne polezą wprost w pazury Misteków, bo będą myśleli, że jesteśmy w hacjendzie.
– Przeszkodzimy temu, przechwytując ich po drodze.
– Gdzie?
– Musimy sobie znaleźć stosowne miejsce.
– Może jakiś dom?
– Nie, to zbyt niebezpieczne.
– Chcecie byśmy koczowali w lesie, jak jacyś rabusie?
– W pierwszych dniach nie pozostaje nam nic innego. Dopiero jak wzmocnimy siły, zajmiemy jakieś małe miasteczko, albo wygonimy Misteków z hacjendy.
– Ja mam lepszy pomysł – odezwał się Manfredo.
– Jaki?
– Przecież klasztor della Barbara leży na naszej drodze.
– Tak, na drodze, ale całe miasteczko Santa Jaga jest republikańskie, wszyscy mieszkańcy to stronnicy Juareza.
– Co nas to obchodzi, senior?
– Obchodzi i to bardzo. Wyrzucą nas stamtąd, albo co gorsze połapią i wydadzą w ręce Juareza.
– Gdybyśmy liczyli na mieszkańców, to rzeczywiście nic innego nie moglibyśmy się spodziewać, ale klasztor leży obok miasta.
– Co nam to daje?
– Nie musimy w ogóle wjeżdżać do miasteczka, ukryjemy się w klasztorze, tak że nikt nas nawet nie zobaczy.
– To niemożliwe.
– Dlaczego, przecież słyszeliście, że mój stryj, ojciec Hilario mieszka w tym klasztorze?
– Myślisz, że zechce na pomóc?
– Naturalnie.
– A z jaką partią trzyma?
– Z każdą, która jest przeciwko Juarezowi. Juarez skonfiskował cały majątek klasztorny i chciał także zlikwidować szpital. Był tam również zakon żeński. Wiele znacznych rodów posłało tam swoje córki na wychowanie lub w służbę Bogu. Tymczasem przybywa Juarez i oznajmia, że dzieją się tam niecne rzeczy i likwiduje klasztory, żeński i męski. Jeden z budynków przeznaczył na szpital, drugi na dom dla obłąkanych. Czy wolno mu było tak samowolnie postępować?
Kortejo zaśmiał się mówiąc:
– Masz rację, stąd wzięła się niechęć twego stryja do Juareza?
– Tak. Mój stryj był opatem, piastował więc znaczną godność, a teraz został tylko pomocnikiem lekarza w szpitalu; naturalnie nienawidzi Juareza, więc z ochotą przyjmie nas do siebie.
– A co powiedzą na to inni, dajmy na to jego przełożeni?
– O tych nie mamy się co troszczyć. Zresztą nie zauważą nawet naszej obecności w klasztorze.
– Jak to? Przecież musimy tam zajechać i ulokować się, muszą nas więc widzieć?
– O nie, nie zobaczą nas. Tam jest tyle tajemnych korytarzy, izb i krużganków, że dostawszy się tam raz, możemy być pewni, że nas nawet sam diabeł nie znajdzie.
– Nie znają tych tajnych pomieszczeń?
– O nie. Tylko mój stryj je zna. Inni braciszkowie rozproszyli się na wszystkie wiatry, jeden jedyny ojciec Hilario dostał pozwolenie na pozostanie tam, że dobrze zna się na sztuce medycznej.
– To rzeczywiście byłoby dla nas bardzo korzystne. Muszę to dokładnie rozważyć. Teraz jednak zaprzestańmy już rozmów i połóżmy się spać. Nie wiadomo co nam przyniesie jutro, może znowu będziemy musieli narażać się na trudy, a więc lepiej odpocząć dzisiaj. Możecie spać wszyscy, ja sam będę czuwał.
Zapanowała głęboka cisza. Konie także zachowywały się spokojnie. Przechodzący obok wąwozu nie domyśliłby się nawet, że w środku ukrywa się trzynastu mężczyzn, którzy cudem uszli śmierci, a już knują nowe, szelmowskie plany. Wkrótce wszyscy zapadli w głęboki sen, oprócz Korteja, który kręcił się niespokojnie z boku na bok. Zamiast spodziewanej zdobyczy, nad rzeką Rio Grande wyniszczył siły i pozbył się oka. Przybył do domu spodziewając się zastać w nim swoich i w zaciszu wrócić do zdrowia, a tu dowiaduje się, że hacjenda zajęta, a jego jedyna córka znajduje się w ręku wroga. Wyrzucony z kraju, znienawidzony przez rzesze, sam nie wiedział gdzie się ukryć. Zamiast dać sobie spokój, począł knuć złowrogie plany, przysięgając straszliwą zemstę. Na wschodzie niebo poczęło się nieco różowić. Wkrótce z ciemności miała się wytoczyć wielka, ognista kula. Kortejo na poważnie zaczął się niepokoić o Grandeprisa. Nagle, jakiś drobny kamyk począł się toczyć tuż przy wejściu do wąwozu.
Kortejo podskoczył i łapiąc za broń zawołał półgłosem:
– Kto tam?
– Przyjaciel – odparł przyciszony głos.
– Kto taki?
– Grandeprise.
– Dzięki Bogu!
Słowa te wypowiedział Kortejo z głębokim westchnieniem, widać było, że szarpała nim niepewność i troska. Wszyscy pobudzili się i podnieśli, myśliwy wszedł do środka.
– No, jak wam poszło? – spytał Kortejo.
– Dosyć dobrze! – odrzekł Amerykanin.
– Macie jakieś wiadomości?
– Wasza córka żyje.
– Ach, co za szczęście! Jak się o tym dowiedzieliście?
– Podsłuchałem ich, ale dowiedziałem się jeszcze innych, ważnych rzeczy.
– Najważniejsze dla mnie, że moja córka żyje. Będziemy ją mogli uratować.
– To nie jest takie pewne, senior.
– Musimy ją uwolnić, choćbym miał poświęcić swoje życie, a wy przyrzekliście mi, że mi w tym pomożecie.
– Hm, – chrząknął strzelec i odparł powoli – Nie wiedziałem, że przeciw sobie będziemy mieli takich sławnych wojowników.
– Sławnych? Tych Misteków?
– Gdyby tylko to, ale wiecie, kto nimi dowodzi?
– Zapewne jakiś wódz.
– Tak, ale ten wódz jest więcej wart, niż dziesięciu innych, przewyższa odwagą i walecznością niejednego meksykańskiego generała.
– Nie znam żadnego takiego wodza.
– Nie? Czyżby pan nie słyszał o Bawolim Czole?
– Bawole Czoło? Przecież on nie żyje!
– Żyje i przebywa w hacjendzie.
– To niemożliwe, to pomyłka! Ten człowiek zginął już blisko dwadzieścia lat temu.
– Tak wszyscy sądzili, ale bardzo się pomylili. Sam nie raz słyszałem o nim najrozmaitsza historie, ale opowiadano mi zawsze, jak o nieboszczyku. Tymczasem dzisiaj zjawia się nagle, w hacjendzie. To on rozniecił ten ogień na górze i zwołał swoich wojowników, aby pomogli mu zająć hacjendę. Zresztą muszę wam powiedzieć senior, że wiele rzeczy przede mną zatailiście.
– Tak, a co?
– Nie wyjawiliście mi wielu szczegółów. Gdybym wcześniej wiedział o tym, nie pomagałbym wam, nawet ręki bym wam me podał!
– Co chcecie przez to powiedzieć?