Tajemnice prowincji - ebook
Tajemnice prowincji - ebook
Justyna Skotnicka powraca do swoich rodzinnych stron. Zostaje kustoszem niewielkiego muzeum hrabiny Doenhoff. Pełna obaw, czy poradzi sobie w nowej sytuacji, przejmuje również tymczasową opiekę nad synami siostry: niesfornym pierwszoklasistą, Kubą i jego dużo starszym bratem, Maciejem. W Brzozowie zamierza spędzić tylko rok. Wbrew oczekiwaniom nadchodzący czas przyniesie jej sporo niespodziewanych wrażeń.
Kobieta pozna związaną ze Śląskiem Cieszyńskim rodzinę Kossaków i ekscentrycznego Witkacego, porozmawia z dawną dziedziczką Brzozowa, spotka wyniosłego prawnuka hrabiny, a także mieszkańców prowincji. Odtworzy niezwykłe wydarzenia z przeszłości, wpisane w rytm wielkiej historii, dostrzeże urok zmieniających się pór roku, które z dala od zgiełku wielkich miast każą spojrzeć na życie i ludzi z innej perspektywy.
Czy Justyna znajdzie prawdziwe i dojrzałe uczucie? Jaki wpływ na nią i mieszkańców prowincji będą miały rozwiązane zagadki i ujawnione tajemnice?
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7785-551-5 |
Rozmiar pliku: | 703 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
— Zatem to ty będziesz odtąd u mnie gospodynią?
— Tak, pani hrabino — odpowiedziałam, starając się, by ton głosu świadczył i o szacunku, jakim ją darzę, i o nieodzownej w tej sytuacji mojej pewności siebie.
— Jesteś młoda, sądziłam, że znajdą kogoś bardziej doświadczonego…
Poprawiała kapelusz, który uzupełniał jej popielaty strój: długą spódnicę i żakiet z szerokimi, bufiastymi rękawami. Wyraźnie szykowała się do wyjścia i była nieco zniecierpliwiona.
— Dasz sobie radę? Tu wszystko tylko z pozoru jest prostsze niż gdzie indziej.
— Mam referencje…
— I na dodatek zamierzasz tylko przeczekać… — powiedziała, ignorując moje zapewnienie. Nagle, jakby potrafiła czytać w myślach, dodała: — Będzie inaczej, niż sądzisz. Jestem tego pewna.
Odniosłam wrażenie, że powinnam już odejść. Ukłoniłam się więc, zgodnie z etykietą, a ona dorzuciła na pożegnanie:
— Mimo wszystko cieszę się, że przyjechałaś. Witaj w Brzozowie. Porozmawiamy dłużej, kiedy przyjdzie pora.
*
— Przywitałaś się z nią? — usłyszałam za sobą czyjś głos. Drgnęłam. Nie zauważyłam, że już nie jestem sama. Obok stała tęga, starsza kobieta, wyraźnie zaczerwieniona z wysiłku i nieco zasapana.
— Tak, nawet porozmawiała ze mną — odpowiedziałam posłusznie. — Ale krótko. Śpieszyła się, nie miała zbyt wiele czasu…
— Nie szkodzi, dziecko, ważne, że wie o tobie i twoim przyjeździe. Wszyscy, którzy zaczynają pracę w majątku, przychodzą najpierw na cmentarz. Dawno temu pochowaliśmy dziedziczkę, a przecież stale jest panią na Brzozowie.
Helena Stępniowa oparła się o ławeczkę, stojącą obok okazałego nagrobka rodziny Doenhoffów. Zatopiona w myślach, jakby nieobecna, coś szeptała. Może „Wieczny odpoczynek", a może relacjonowała hrabinie najnowsze wydarzenia? Nie śmiałam zapytać.
W końcu sięgnęła, by poprawić przywiędłe od upału kwiaty w nagrobnym wazonie.
— Odsapnę trochę. Stroma ta cmentarna droga — powiedziała. — A ty teraz już idź, dziecko, przywitaj się ze swoimi w domu. Jutro z rana zrobię ci w kuchni u dziedziczki herbatkę z malinami.I
Przystanęłam i się rozejrzałam. Ze wzgórza roztaczał się prawie niczym nieograniczony widok. W tle majaczyły błękitne, oddalone Beskidy; znak, że zapowiada się dobra pogoda. Dzień był duszny. Można by sądzić, że to środek lata, gdyby nie widoczne z tej perspektywy kombajny i traktory z przyczepami. Malutkie niczym dziecięce zabawki wyjeżdżały, żeby ogołocić cudne, jasnozłote zagony. Trochę szkoda tego złota i lata też szkoda, oczywiście. Wkrótce pola będą brązowe i cały świat zbrązowieje od tych zaoranych pól i liści zmieniających kolor, i traw, które zaczną usychać.
Pięknie tu!, pomyślałam, patrząc na znajome krajobrazy. Świetne miejsce na wakacje, ale tylko na wakacje…
Zbliżająca się jesień, zwłaszcza ta deszczowa, wietrzna i ogołocona z kolorów, nie napawała mnie optymizmem.
Za rok będę już z powrotem w Krakowie, powtarzałam, a ta myśl poprawiała mi humor. Teraz trzeba tylko zaczekać, kiedy zadzwonią z galerii sztuki. Tymczasem mam zajęcie, mało ambitne wprawdzie, ale lepsze to niż nic. Oczywiście kiedy rozmawiałam z dyrektorem, nie powiedziałam, że nie mam zamiaru zostać tu na stałe. Powiem mu później, kiedy moje plany będą już bliskie realizacji. Pewnie się zdziwi. Trudno. Na razie niech myśli, że po latach studiów i pracy w Krakowie zatęskniłam za rodzinną wsią i zostałam kierownikiem Muzeum Hrabiny Franciszki Doenhoff, żeby, jak mówił uroczyście: „W to drzemiące trochę i prowincjonalne środowisko wnieść świeży powiew wiedzy i doświadczenia z wielkiego świata".
No i nie bez znaczenia była prośba Aliny. Razem z mężem wyjechała na rok do Niemiec, więc ktoś musiał się zająć w tym czasie domem i dziećmi.
— W końcu to twoi synowie chrzestni — mówiła. — Na kogo mam liczyć, jeśli nie na własną siostrę? Zresztą i tak nie masz teraz stałego zajęcia. To jak? Przeprowadzisz się do naszego domu?
— Chyba nie mam innego wyjścia.
Moja mama, która jest burmistrzem Miasta, zadzwoniła do dyrektora muzeum, szukającego akurat nowego kustosza dla oddziału w Brzozowie, i wszystko zostało ustalone. Klamka zapadła.
*
Stroma droga prowadziła w kierunku położonego w centrum wsi kościoła.
Czas wracać, pomyślałam, schodząc do stojącego na przykościelnym parkingu samochodu. Zza zakrętu wyłoniła się staruszka i mozolnie, krok za krokiem, podążała w moją stronę. Przystawała, rozglądała się. Już wiedziałam, że za chwilę spotkam Marię Lazarową. W Brzozowie wszyscy ją znali. Kolejne pokolenia dzieci uczyła historii i języka polskiego. Pracowała, dopóki jej pozwolono, a pozwolono jej pracować także na emeryturze. Wiadomo było, że szkoła to jej dom i tam czuje się najlepiej. Jeszcze przed wojną wydzielono na parterze mieszkanie dla kierownika, a Maria Lazarowa była jego żoną. Kierownik dawno już nie żył, a parę lat temu umarł też jej najstarszy syn. Dwaj pozostali rozjechali się po świecie, została sama.
— Proszę uważać! — zawołałam, bo właśnie jadący zbyt szybko i nieostrożnie rowerzysta minął mnie i o mało nie przewrócił. Stara nauczycielka utrzymała wprawdzie z trudem równowagę, ale bezradnie patrzyła, jak z torebki wysypują się wkłady do zniczy i kilka drobiazgów.
— Pomogę pani! — Już byłam obok, pochyliłam się i zatrzymałam turlające się po wąskiej, wybrukowanej drodze przedmioty. — Proszę się nie martwić, chyba wiem, kto to był, i porozmawiam z jego matką — mówiłam, wkładając pudełko zapałek do jej torebki. — Jak można tak nieostrożnie zjeżdżać ze stromej górki! Dobrze, że pani nie przewrócił.
— Nie, nie mów nic jego matce, nie trzeba. Młodzi się śpieszą, ja też kiedyś byłam młoda — usłyszałam w odpowiedzi i, prawdę mówiąc, nie byłam zaskoczona. Niektórzy mieszkańcy Brzozowa śmiali się z naiwnej dobroci żony kierownika szkoły. Co tu dużo mówić, jako dziecko też do nich należałam. Śmialiśmy się, kiedy płakała ze wzruszenia, czytając nam w klasie szóstej fragment „Syzyfowych prac". Nikt z nas nie rozumiał, czemu scena, w której nastoletni bohater rzuca matce na kolana gałązki bzu, zapewniając ją o swojej miłości, może rozczulić do łez.
— Przyjechałaś na wakacje? — zapytała.
— Nie, tym razem zostanę parę miesięcy, może rok.
— To dobrze. — Była wyraźnie zadowolona. — Będziemy się więc widywać częściej. Odwiedzisz mnie, prawda?
— Tak, odwiedzę. Panią też zapraszam. Będę w muzeum hrabiny Doenhoff, po sąsiedzku.
— To się świetnie składa!
— Cóż…
— Pobędziesz u nas, nasycisz oczy widokami, których w dalekim świecie nie masz… Będziesz szczęśliwa, jestem pewna.
— Nie wiem… — westchnęłam cicho, ale moja dawna nauczycielka nie dosłyszała.
Dreptała w górę, ku cmentarzowi. Przyglądałam jej się upartym, nieporadnym i zmęczonym krokom, a ona, jakby czując moje spojrzenie, odwróciła się i pomachała mi z uśmiechem.
Wiedziałam, że zatrzyma się, jak zwykle, przy wspólnym grobie męża i syna — Zygmunta. Jego nagła śmierć w samym środku wiosny była naruszeniem porządku życia i porządku umierania. Powiedziała wtedy nad grobem jedno zdanie pełne pretensji i żalu: „Ja żyję, a ciebie tu muszę zostawić". Powtarzano je w Brzozowie, opowiadając i o tym, że włożyła mu do trumny gałązkę bzu.
*
Minęłam drewniany kościół liczący sobie już ponad dwieście trzydzieści lat. Cicho tu było i spokojnie, a mój samochód jako jedyny stał na parkingu w cieniu lipy, która wprawdzie powoli przygotowywała się do jesieni, bo liście zaczynały żółknąć, ale zawsze kojarzyła mi się z upajającym zapachem i soczystą zielenią.
Ledwo wsiadłam do samochodu, odezwał się telefon komórkowy.
— Kraków czeka na ciebie i już tęskni — zakomunikowała Urszula.
— Dobrze, że dzwonisz, zapomniałam ci powiedzieć… — zaczęłam.
— Wiem, wiem, mam podlewać kwiaty — przerwała. — Sama też na to wpadłam. W tym upale nie sposób nie myśleć o wodzie. Ale to nie jest teraz najważniejsze. Siedzisz?
— Siedzę.
— Dobrze, więc słuchaj — zrobiła pauzę i po chwili ciągnęła wyraźnie podekscytowana: — Nie uwierzysz, kto tu był i pytał o ciebie.
— Pewnie ktoś z moich znajomych, nie wszyscy przecież jeszcze wiedzą, że chwilowo zaszyłam się na wsi.
Znam ją, więc nie doszukiwałam się sensacji.
— Andrzej chce się z tobą spotkać! — prawie krzyknęła do słuchawki.
Milczałam zdziwiona. Andrzej? Przecież nie odzywał się od kilku lat, dlaczego teraz mnie szuka?
— Powiedział, o co chodzi?
— Coś ty, przecież to ciebie szukał, nie mnie! Na uczelni dowiedział się, że w tym roku nie masz zajęć, ale podali mu twój adres. Był tu wczoraj. Jest czarujący! Tak, jak mówiłaś… — ciągnęła rozmarzona. — I chyba nadal wolny. W każdym razie obrączki nie miał.
— Zaskoczyłaś mnie.
— Wiedziałam! — wykrzyknęła triumfalnie i dodała: — Spotkasz się z nim, prawda? Musisz! On cię na pewno jeszcze kocha. Tylko uważaj, takie singielki jak my bywają naiwne. Tobie to zresztą chyba nie grozi, pani doktor. Twoi studenci mówią, że jesteś nieprzystępna.
— Nie żartuj.
— Nie żartuję! A teraz pa, buziaczki! Czekam na wieści. Dzięki, że wynajęłaś mi swoje mieszkanie.
— Nie przesadzaj, komu miałam wynająć, jeśli nie tobie?
— Przypominam ci też o Kossakach. Szef dopytywał o konspekt audycji. Mówiłaś, że masz już jakieś pomysły.
— Jasne, ale… — usiłowałam jej przerwać.
— Żadnego „ale", obiecałaś. Wiesz, że ja mam na tapecie krakowską część rodziny. Zajmiesz się tymi ze Śląska Cieszyńskiego. Czekam na maila. Termin jak zwykle na wczoraj.
Rozłączyła się. W samą porę. Musiałam pozbierać myśli. Andrzej mnie szuka…
Byłam w nim niewątpliwie zakochana. Myślałam, że o tej miłości zapomniałam już dawno i że ona zapomniała o mnie. Teraz musiałam wrócić do tamtych przeżyć i uporządkować je jakoś, choć sądziłam, że się z nimi uporałam i mogą sobie zupełnie spokojnie płowieć zakurzone, jak niepotrzebne meble na strychu.
Był poetą. Poprawiał moje błędy językowe. Czułam się przy nim niedouczona, pospolita i mało interesująca ze swoimi niezbyt ambitnymi planami na przyszłość.
Andrzej, który prowincję znał tylko ze słyszenia, ewentualnie z wakacyjnych wyjazdów, z rozmachem kreślił plany. Oto za nic w świecie nie będzie kimś zwyczajnym. Jest i pozostanie dzieckiem miasta, a nawet metropolii. Kiedyś cała Polska będzie rozpoznawała jego twarz (był przystojny, nie da się ukryć) albo przynajmniej głos (głęboki i charakterystyczny). Tymczasem był spikerem w studenckim radiu i od czasu do czasu dedykował mi romantyczną piosenkę. Zakochałam się w jego głosie i w jego ambitnych planach. Zdumiona i oszołomiona tym, że zwrócił na mnie uwagę, chuchałam i dmuchałam na to kiełkujące, a potem rozkwitające uczucie. Rozmarzona, jakimś cudem zaliczyłam trzeci rok studiów i wielkie rozczarowanie.
*
Druga po południu. Tata na pewno się niepokoi. Nie dzwoni, bo nie ufa nowym wynalazkom. Z telefonu komórkowego korzysta tylko w razie najwyższej konieczności. Trzeba wracać.
Dobrze, że mam klimatyzację, pomyślałam, włączając silnik, inaczej byłabym ugotowana. W samochodzie dość szybko wyraźnie się ochłodziło i ten chłód otrzeźwił mnie trochę.
— Niczego się nie spodziewaj, wtedy unikniesz rozczarowania — powtórzyłam głośno zdanie, które mama traktowała jak życiową maksymę.
Minęłam stojącą w szczerym polu kapliczkę z czerwonym dachem. Zawsze w tym miejscu przystawałam albo przynajmniej zwalniałam. Teraz ledwie zauważyłam, że pobielono ściany.
*
— „Zwróćmy uwagę, że koncert ku czci świętej Hildegardy był pierwszym, który poprowadził nasz nowy prezes, przewodniczący Rady Miasta i jednocześnie kandydat na burmistrza: Ryszard Brudny!" — Zamiast powitania zdenerwowany ojciec odczytał mi fragment „Kroniki". — Mama znów będzie w złym humorze, a przecież wybory dopiero za dwa czy za trzy lata — powiedział z wyraźną pretensją.
— Nie martw się, jest przyzwyczajona — pocieszyłam go. — A poza tym teraz, kiedy jestem pod ręką, zapyta o moje życiowe plany, pomarudzi, że wciąż jestem sama…
— A wiesz, że chyba masz rację! — Ojciec wyraźnie się ożywił. — Chwała Bogu, że przez jakiś czas nie będę wysłuchiwał o tym, że ona jako burmistrz Miasta ma życie pełne stresów, podczas gdy ja siedzę spokojnie w domu. Moje kury nie głosują przeciwko mnie, a rośliny w ogrodzie nie odrzucają uchwał i co najważniejsze, nie podejmują dyskusji.
Uśmiechnęłam się.
— Rozpakowana? — nagle zmienił temat.
— Tak. Na razie przywiozłam niewiele rzeczy.
— Mówiłem ci już, jak bardzo się cieszę, że z nami zostaniesz?
— Mówiłeś. Mówiłeś ze sto razy. Ale pamiętaj, to tylko kilka miesięcy.
— Wiem — westchnął i dodał: — Jesteś nam potrzebna.
— Przecież jest Alina.
— Tak, ale chciałbym, żeby było jak dawniej, kiedy wracałyście z akademika do domu na sobotę i niedzielę, siadałyście w kuchni…
— Tato, jesteśmy już dawno dorosłe! — przerwałam, bo wiedziałam, że mnie wzruszy, a przecież nie będę kłamać i nie mogę mu niczego obiecać, więc szybko zapytałam: — Maciek i Kuba wrócili?
— Chyba tak.
— Czas na mnie. W końcu mam im teraz zastąpić matkę.
— I ojca. Roman też wyjechał.
— Czy to wszystko nie okaże się ponad moje siły?
— Zawsze byłaś zaradna. Nie zmieniłaś się chyba.
*
Budowę domu, który miał teraz stać się po trosze i moim domem, definitywnie zakończono w zeszłym roku. Nic dziwnego, że Alina i Roman chcieli popracować za granicą i zarobić na spłatę kredytu. Budynek, wzniesiony w sąsiedztwie naszego rodzinnego domu, zapewne pochłonął sporo pieniędzy. Był niezbyt duży, ale wygodny i przytulny. Miał jasne, beżowe ściany, drewniany ganek, a także taras wychodzący wprost na ogród i okalający go las.
Tak, tu jest prawdziwy koniec świata, pomyślałam, otwierając drzwi wejściowe.
Ustaliliśmy, że zamieszkam w pokoju gościnnym i zajmę się wszystkim podczas nieobecności gospodarzy. Przede wszystkim jednak zaopiekuję się Maćkiem i Kubą.
Okazało się, że nie wrócili jeszcze z basenu. Pojechali do Miasta z kolegą, który ma już prawo jazdy i odważnych rodziców, skłonnych pożyczyć mu swój samochód.
A co zrobię, kiedy Maciek jakimś cudem zda egzaminy i też będzie chciał realizować się jako kierowca? W co ja się wpakowałam, nie jestem przecież jego mamą, jestem tylko matką chrzestną, a to zasadnicza różnica, myślałam, nie po raz pierwszy żałując, że dałam się w to wszystko wpakować. I jeszcze Kuba, dużo młodszy od pryszczatego licealisty Maćka. Wprawdzie sympatyczny blondynek, ale równie uroczy jak nieprzewidywalny. O tym zdążyłam się już przekonać. Zadebiutuje od września w roli ucznia. To może nie być łatwe doświadczenie ani dla niego, ani dla mnie.
— Cześć ciocia! — najpierw usłyszałam, a potem go zobaczyłam. Wszedł do kuchni, rzucił na podłogę torbę zawierającą, jak się domyśliłam, mokry ręcznik i kąpielówki i usiadł przed telewizorem, zdążywszy jeszcze zaopatrzyć się w pilot i paczkę chipsów.
— Jesteśmy głodni — zakomunikował, a wchodzący właśnie Maciek potwierdził:
— Jak diabli! Myślałem, że zjemy pizzę, ale przypomniałem sobie, że przecież już jesteś w domu i pewnie szykujesz powitalną kolację.
— Nic nie szykuję, dopiero przyjechałam. Też mam swoje sprawy. I nie jestem waszą służącą. Zresztą, za wcześnie na kolację. Jak było na basenie? — zapytałam, chcąc nawiązać jednak nić porozumienia.
— Mokro — odpowiedział Maciek i poszedł do swojego pokoju, rzuciwszy przedtem plecak na torbę Kuby.
— Jeszcze rok i znów będę wolna — westchnęłam z rezygnacją, otwierając lodówkę.II
Wrzesień jest w tym roku wyjątkowo słoneczny i ciepły. Mam nawet wrażenie, że wciąż jeszcze trwa lato i nie zamierza się wycofać. Mogę do późnego wieczora posiedzieć na tarasie i przyglądać się zapadającemu zmierzchowi i swoim wciąż niewesołym myślom. Skończyłam historię sztuki, pracowałam na uczelni, zrobiłam doktorat, a teraz jestem kustoszem maleńkiego muzeum z jeszcze mniejszymi ambicjami w moim rodzinnym podgórskim Brzozowie.
— Widzi pani — tłumaczył dyrektor, który zaprosił mnie do swojego gabinetu, poczęstował ziołową herbatką, wyjaśniając, że od lat taką pije, bo działa uspokajająco, i opowiedział historię placówki, która, jak utrzymywał, wyjątkowo leżała mu na sercu. — Pani ze swoją wiedzą i doświadczeniem — kokietował — może to miejsce zmienić, jakoś ożywić.
Powinnam uprzedzić go, żeby zbyt wiele sobie nie obiecywał, ale na razie milczałam.
— Prawdę mówiąc… — zawahał się. — Prawdę mówiąc, jest to też sprawa naszego honoru, że tak powiem…
— Honoru?
— A tak, tak. Sprawa honoru — podkreślił z mocą i, upewniwszy się, że sekretarka nie zostawiła uchylonych drzwi, wrócił do stylowego stolika ustawionego w rogu gabinetu. Zniżając głos, kontynuował: — Otóż, kiedy dawny porządek na dobre odszedł do historii, zjawiła się zagraniczna rodzina Doenhoffów. Najpierw na rekonesans, w celu rozeznania sytuacji, a potem z wyraźnym planem odzyskania dawnych włości. Słyszałem, że znowu zamierzają przyjechać. Opowiadają, że muzeum hrabiny jest fatalnie prowadzone, a my jesteśmy nieudacznikami.
Pewnie mają rację, pomyślałam, ale nie powiedziałam tego głośno.
— Nie da się ukryć, muzeum było trochę zaniedbane i moi poprzednicy nie dbali o nie jak należy. Może pani coś o tym słyszała…
— Tak, przecież pochodzę stąd i odwiedzam rodzinę — przypomniałam.
Wiedziałam, że czasy komuny nie sprzyjały takim miejscom, wręcz przeciwnie. Dawniej w Brzozowie był pałac hrabiów Doenhoffów, a hrabina Franciszka miała bogate zainteresowania. Gromadziła dzieła sztuki, sama również malowała. Przyszła wojna, przez Brzozowo przetoczył się front. Rodzina dawno już uciekła przed Rosjanami niosącymi „na bagnetach wolność", a zapobiegliwi mieszkańcy wsi zabrali z pałacu resztki ocalałego dobrobytu. I tak w domach wiejskich gospodarzy znalazło się ni stąd, ni zowąd piękne lustro, kawałek marmurowej podłogi, jakiś mebel z innego świata. Do dziś tam stoją, a fałszywi właściciele klną się na pamięć przodków, że to po świętej pamięci babci albo cioci.
Któryś front, niemiecki lub rosyjski, zniszczył pałac, a nowy porządek, ustanowiony przez partię robotniczo-chłopską, nie dbał o jego staranne odrestaurowanie, zadbał za to o pozbawienie dawnych właścicieli praw do wszelkich nieruchomości. Powstała, jak niemal wszędzie, spółdzielnia produkcyjna. Pałac przerobiono częściowo na spichlerz, częściowo na biura, ponieważ mury były w dobrym stanie. Nastały nowe czasy. Najdziwniejsze jednak było to, że w latach pięćdziesiątych wróciła do Polski hrabina Franciszka. Jej mąż już nie żył, dzieci zostały za granicą, a ona uparła się, że chce umrzeć na swojej ziemi. Nikt, nawet nowa władza, nie mógł jej tego zabronić. Hrabina zainstalowała się w domku, w którym przed wojną mieszkał leśniczy doglądający rozległych borów należących do Doenhoffów. Przyjechała razem z jakąś zasuszoną służącą Helgą, a prezes spółdzielni załatwił jej niedużą pensyjkę czy zapomogę. Nikt nie wie, jak to zrobił, ale wszyscy domyślali się, że jego rodzina zawdzięcza sporo hrabinie Franciszce. Przed wojną zawsze dbała, żeby nie poumierali z głodu. Pozostała zatem do śmierci w swoim dawnym majątku. Mieszkała skromniutko, ale pieniędzy starczyło ina jedzenie, ina ubranie, ina farby, więc mogła nadal malować. Ludzie widywali dziwaczną damę z innej epoki, jak rozkładała w plenerze sztalugi i długo przy nich siedziała.
Zostało po niej sporo zakurzonych papierzysk i obrazów, zdjęć i dziwnych pamiątek, więc kiedy już ostatecznie umarła, pochowano ją na brzozowskim cmentarzu, zadbano też o dopełnienie wszelkich formalności i w dawnym domku leśniczego powstało muzeum, które nazwano Muzeum Ziemi Brzozowskiej (przecież nie — „Hrabiny Franciszki Doenhoff"). Zbiory były własnością skarbu państwa, wszystko zgodnie z zapisaną w testamencie wolą hrabiny. Pierwszym kustoszem, a raczej kustoszką, została dawna służąca, a może i przyjaciółka hrabiny, wierna towarzyszka jej dobrych i złych dni: Helga. Była zapewne odpowiednią opiekunką dla starej kobiety, ale na prowadzeniu muzeum nie znała się wcale. Mimo to starannie wszystko spisała, odkurzała jeszcze staranniej i tak pilnowała dobytku kilka lat, aż dołączyła do swojej pani, która zapewne podziwiała teraz niebieskie plenery, a może nawet nadal malowała: kto wie?
Helga zmarła tak cichutko, jak żyła, a władze nie bardzo wiedziały, co zrobić z osieroconym muzeum, do którego i tak prawie nikt nie zaglądał. Domek Leśniczego uczyniono filią Muzeum Powiatowego i posyłano do Brzozowa kolejnych kustoszy. Byli to ci pracownicy, których nie wiadomo, czym zająć, bo muzeum to nie prywatna firma, w której prezes skutecznych wynagradza, a byle jakich pozbywa się bez zbędnych ceregieli. W instytucjach państwowych trwa się na stanowiskach prawie dożywotnio, a już na pewno doemerytalnie.
Zsyłani z Muzeum Powiatowego do Brzozowa kustosze przeczekiwali, nie bardzo wiedząc, czym władają. Sprawozdania, owszem, redagowali, ale na ogół w ten sposób, że przepisywali zeszłoroczne dane: tyle i tyle obrazów olejnych, tyle i tyle akwarel, szkiców, zdjęć et cetera… Tylu i tylu zwiedzających, dochód z biletów taki a taki.
Wszystko niezmiennie doczekałoby może końca świata, gdyby nie upadek komunizmu i nowe czasy, które nastały, zaskakując nieco zasiedziałych urzędników.
— I teraz, droga pani, kiedy rodzina hrabiny patrzy nam na ręce, musimy udowodnić, że znamy się na rzeczy.
— Zrobię, co w mojej mocy — zapewniłam, odchodząc, a dyrektor Janik podniósł się na tyle szybko, na ile pozwalała mu jego wyraźna tusza i, otworzywszy szeroko drzwi, powiedział do młodej sekretarki:
— Pani Madziu, jutro rano pojadę do Brzozowa, żeby przedstawić nową panią kierownik naszym pracownikom. Proszę mnie z nikim nie umawiać.
*
— Nie pójdę do szkoły, bo wyjeżdżam — oświadczył rano Kuba, a Maciek powiedział, że chętnie się przyłączy.
— Jak to: wyjeżdżasz? — próbowałam ustalić. — Dokąd wyjeżdżasz? Mama nic nie wspominała.
— Za linię wyjeżdżam, kiedy koloruję obrazek. Pani Mariolka w przedszkolu mówiła. Nie pójdę.
Potrzebowałam chwili, żeby zebrać myśli.
— Ależ Kubusiu, przecież masz nowy tornister… W szkole też się przygotowali, pomalowali salę. Ściany mają teraz wesołe kolory. Mówiła o tym wasza nowa wychowawczyni. Bardzo sympatyczna — zapewniłam, choć miałam co do tego pewne wątpliwości. — Powinieneś się cieszyć — zasugerowałam.
— Jasne — mruknął Maciek — to tak, jakby więzień cieszył się, że mu odnowili celę.
— Cicho bądź! — warknęłam w jego stronę i zastosowawszy łagodną perswazję, doprowadziłam jednak do tego, że zbuntowany uczeń pojawił się w szkole w Brzozowie.
Uśmiechnięte nauczycielki udawały, że bardzo się cieszą z zakończenia wakacji.
Maćka zawiozłam do Miasta. Chciałam mieć pewność, że przekroczy próg swojego liceum. Przekroczył. Widziałam. Ale nie dam głowy, że tam pozostał, zwłaszcza wobec jego zapewnienia, że tylko kujony przychodzą na rozpoczęcie roku szkolnego. Plan lekcji i tak jest na stronie internetowej, a z kumplami umówili się na rynku.
*
Wróciłam do Brzozowa. Dodam przy okazji, że moja rodzinna miejscowość nie jest jakąś szczególnie zapadłą dziurą, ale do nowoczesnej i modelowej wsi jej tak daleko, jak politykom do realizowania obietnic wyborczych. Większość mieszkańców pracuje lub uczy się w Mieście. Zwykle nie mówi się o nim inaczej niż po prostu „miasto". Jest niezbyt duże, trochę senne, więc raczej powinno się mówić o „miasteczku", ale jestem pewna, że ta nazwa byłaby, zdaniem mieszkańców, za mało godna. Z Brzozowa dojeżdża codziennie do Miasta burmistrz Janina Skotnicka, moja mama. Tam także znajduje się siedziba Muzeum Powiatowego, którym zarządza dyrektor Janik. Brzozowska filia jest jedną z trzech, które, jak mówi, odciągają jego uwagę od poważniejszych spraw.
Zaparkowałam obok sklepu, ponieważ wiedziałam, że zanim wejdę do muzeum, muszę jeszcze wstąpić do pośrednictwa pracy. Tak mieszkańcy Brzozowa nazywają miejsce sąsiadujące ze sklepem i nieistniejącą już siedzibą Kółka Rolniczego. Jest tam ławeczka i resztki zardzewiałego kombajnu, których już nikt nie chciał ukraść. Od wczesnego rana przy butelkach z piwem albo tanim winem siedzą tu stali bywalcy i nikt sobie kuflami ani kieliszkami głowy nie zawraca. Niektórzy z czasem się wykruszają. Wiadomo, rodzina wymogła na nich na przykład „odwyk" albo wezwani zostali do lepszego świata. Ich miejsce zajmą inni, wolni od obowiązków i trosk. Ludzie ich znają, pozdrawiają, przechodząc czasem, ktoś im rzuci słowo czy dwa. Nie, to nie są żadne darmozjady. Jeśli trzeba na gwałt znaleźć kogoś na cały dzień albo nawet na kilka dni do pomocy przy kopaniu fundamentów czy tynkowaniu, wystarczy rano pójść pod sklep.
Było już po dziewiątej i o tej porze ci, którzy nie zostali zatrudnieni, mogli być w stanie uniemożliwiającym jakiekolwiek prace, nawet pomocnicze.
Rozleniwieni jesiennym słońcem, szczęśliwi bezrobotni wystawiali twarze w jego kierunku i nieśpiesznie wymieniali uwagi.
— Francek dostał wyrok w zawiasach i przyjął go — zakomunikował Rychu i dodał: — Głupi jest ten Francek, ja bym wyroku w zawiasach nie przyjął, bo jak człowiek pije, to zawsze może komuś przypie… Znaczy uderzyć może kogoś niechcący.
Odwrócił głowę w moją stronę, tłumacząc tym gestem, dlaczego nie użył słowa, które w takich opowieściach aż ciśnie się na usta.
— A jak już uderzy, to pójdzie siedzieć.
— Pawłowi od Lebiody też chcieli dać wyrok w zawiasach, ale on go nie wziął. I mu zamienili na sto dwadzieścia godzin pracy społecznej — kiwając głową, poparł go Antoni spod lasu.
— Nie ma wyroku w zawiasach i teraz może robić, co chce. Niegłupi chłop, a mówili, że cofnięty na umyśle się urodził — z uznaniem podsumował Rychu.
Rychu miał niewiele po pięćdziesiątce, ale wyglądał na dużo więcej. Parę lat temu kupił ciężarówkę, którą dowoził materiały na budowę. Wszyscy we wsi wiedzieli, że jest nadzwyczaj słownym człowiekiem. Jeśli obiecał komuś, że dnia tego a tego przywiezie mu cegły, cegły przywoził, nawet jeśli tego samego dnia od rana uzupełniał płyny na ławeczce przed sklepem. Bywało, że Rychu slalomem, o czym świadczyły ślady opon na drodze, dojechał do domu, w którym czekano na obiecany transport, a następnie nie tyle wysiadał, ile wypadał z szoferki. Odpoczywał i następnego dnia znów był gotów do drogi. Nic więc dziwnego, że w końcu musiała się nim zainteresować policja i Rychu od jakiegoś czasu nie miał prawa jazdy. Nie był tym faktem zbyt załamany, bo, jak mówił, najeździł się już w życiu dość. Przychodził pieszo pod sklep i tam czekał na propozycję pracy. Z tego, co mówił dzisiaj, wywnioskowałam, że jest w miarę trzeźwy.
— Dzień dobry! — powiedziałam grzecznie, podchodząc do Ryszarda Pośpiesznego, który wszystko robił wolno i z namysłem.
— Dzień dobry, pani kierowniczko! — Bywalcy ławeczki odpowiedzieli chórem i przy okazji dali do zrozumienia, że już wiedzą, po co przyjechałam do Brzozowa.
Kiedy wyjaśniłam, że potrzebuję kogoś do robienia porządków w muzeum, Rysiek Pośpieszny powiedział, że owszem, chętnie przyjmie moje zlecenie. Starał się wyrażać ozdobnie, ilekroć rozmawiał z kimś, kto proponował mu jakąś pracę. Dodał jeszcze, że się nie pali i przyjdzie, kiedy skończy flaszkę.
— A muzeum to ta chałupa obok pałacu? — upewnił się jeszcze.
Przytaknęłam.
*
— Moim zdaniem ulatnia się gaz — alarmowała Helena Stępniowa, zobaczywszy mnie w drzwiach. — Wszyscy wylecimy w powietrze, a kierowniczce się jeszcze porządków zachciało.
— Co się stało? — chciałam wiedzieć, a muzealna sprzątaczka już prowadziła mnie do kuchni i zaczęła demonstracyjnie obwąchiwać rury.
Nic nie czułam, ale Halina, która została mi niedawno przedstawiona przez dyrektora Janika jako znakomita siła fachowa, powiedziała, że pogotowie gazowe już jedzie.
Na wypadek, gdyby przepowiednie Stępniowej miały się spełnić, czekałyśmy na jego przyjazd w ogrodzie.
Przyjechało pogotowie w osobie pana Mietka, który wyraźnie ucieszył się na mój widok.
— Dzień dobry! A co się dzieje? — wołał już od furtki.
Pomyślałam, że przydały się coroczne wakacje w Brzozowie, ponieważ dzięki temu znałam wiele osób i sporo o nich wiedziałam, a mieszkańcy wsi często traktowali mnie tak, jakbym nigdy stąd nie wyjechała.
— Panie Mietku, dobrze, że pan jest. Podobno gaz się ulatnia.
— Nie „podobno", tylko „na pewno"! — powiedziała z naciskiem Stępniowa. — Mietek! Za mną — zakomenderowała, a pan z gazowni nie ośmielił się zaprotestować.
Pół godziny później, kiedy czujniki nie wykazały nawet śladu ulatniającego się gazu, obrażona sprzątaczka postawiła na stole czajniczek z zaparzoną herbatą i poszła wyrywać chwasty panoszące się na klombie przed Domkiem Leśniczego.
Mietek Gabzdyl, popijając herbatę, z zapałem zapewniał, że w Brzozowie na pewno nie będę się nudzić, bo we wsi ostatnio sporo się dzieje.
— Pani Justynko! Wójt organizuje polowania, zatrudnił też nowego redaktora „Niezależnej Gazety Gminnej". Wprawdzie łysy i ma lekkiego zeza, ale za to jest bardzo towarzyski i pisze śmieszne kawałki. Felietony, zdaje się.
— To świetnie! — skomentowałam nieszczerze.
— Poza tym w remizie strażackiej będzie zabawa z okazji dożynek — mówił, spoglądając na mnie znacząco. — I z całej gminy, a nawet z sąsiedniego powiatu przyjadą śwarni chłopcy… Ładni chłopcy, przetłumaczę, bo pani już może zapomniała naszego języka.
— Nie zapomniałam — zapewniłam i wstałam, żeby otworzyć drzwi. Stanął w nich Rysiek Pośpieszny.
— Co robimy i za ile ? — zapytał, a ja ucieszyłam się, że flaszka, którą, jak zapowiadał, zapewne przed chwilą skończył, mimo moich obaw na razie nie zwaliła go z nóg.
*
Rysiek Pośpieszny porządkowanie strychu zaczął od przerwy na papierosa. Nie oponowałam, zgodnie z radą, a raczej poleceniem Heleny Stępniowej. Zrezygnowała z plewienia, kiedy tylko odjechał samochód z gazowni, i przysłuchiwała się mojej rozmowie z sezonowym robotnikiem.
— Nie poganiaj go, dziecko, to nic nie da — powiedziała, kiedy usiadł na progu Domku Leśniczego. — Lepiej opowiedz, czy nasza hrabina jest z ciebie zadowolona?
— Nie wiem.
— Jak to, nie rozmawia z tobą?
— A z panią rozmawia?
— Oczywiście.
Z gabinetu hrabiny Franciszki przyniosłam pudło z fotografiami. Zamierzałam je dzisiaj uporządkować. Usiadłam przy stole i zaczęłam wyjmować zdjęcia. Stępniowa wzięła jedno z nich.
— Widzisz, dziecko, oni poumierali, ale przychodzą. Muszą sprawdzić, co robimy, czyśmy czegoś nie zmarnowali, nie zaprzepaścili. Sprawdzają, jak nam się wiedzie, no i duchy przychodzą, żebyśmy o nich nie zapomnieli.
— To tylko kwestia naszej wyobraźni i wrażliwości, może jeszcze naszego związku z przeszłością — powiedziałam rzeczowo.
Sprzątaczka pośpiesznie odłożyła archiwalne zdjęcie.
— Też coś! — prychnęła. — Takim gadaniem obraziła pani kierowniczka naszą hrabinę.
Wyraźnie zdenerwowana hałaśliwie wyjmowała z komórki wiadro i miotłę, mamrocząc przy tym na tyle wyraźnie, że musiałam usłyszeć:
— Kwestia wyobraźni, powiedziała. I czego? I wrażliwości. Jeszcze się przekona, niedouczona doktorka z miasta, co znaczy tak mówić o naszej dziedziczce!
Zrobiło mi się przykro. Nie chciałam urazić Heleny Stępniowej. Miałam wrażenie, że dyskretnie się mną opiekuje, odkąd zaczęłam pracować w muzeum.
„Dzień dobry pani kierowniczko!" — tak oficjalnie i na użytek ewentualnych świadków wita mnie codziennie w progu. Świetnie pamięta i to, co działo się przed wojną, i czasy PRL-u. Z tego okresu z pewnością pozostała jej usłużność i szacunek dla kierownika, czymkolwiek by kierował. Kierownik sklepu, muzeum, składu z opałem, wszystko jedno, kierownik i już. Kiedy jesteśmy same, zwraca się do mnie po imieniu.
Pani Stępniowa sprzątała muzeum, zanim ja tu nastałam. „Pani kierowniczka tu nastała" — to też jej powiedzenie. Przyzwyczajona była do tego, że mój poprzednik, jeśli akurat nie był w terenie, a przeważnie był, pił kawę lub coś czytał i nie należało mu przeszkadzać. Stępniowa zatem odbierała telefony. Robiła to od zawsze i, miałam wrażenie, robić będzie po wsze czasy. Owszem, mogłam rzucić się w stronę stolika, na którym stał stylowy aparat, kiedy ten tylko zaczynał terkotać, ale ona już trzymała słuchawkę w dłoni.
Lubiła sprzątać gabinet. Nieraz na nic innego nie starczało czasu, ale gabinet dopieszczała.
— Tu pani dziedziczka siadała i pisała sobie coś tam, i malowała te swoje obrazki ładniutkie. To ona może jeszcze tu przesiaduje, jak nikt nie widzi. Duchy, pani kierowniczko, wracają tam, gdzie im było dobrze. Jej tu dobrze było, bo tu miała te swoje mebelki ze dworu, co ja je zaraz odkurzę ładniutko. Niech się pani dziedziczka ucieszy.
Mówiła chętnie i dużo, nie bacząc na to, czy jej ktoś słucha czy nie. Może dlatego upodobała sobie gabinet, bo tam miała pewnego i milczącego słuchacza w postaci ducha dziedziczki? Kto wie? Mógł też być i inny powód — chęć odbierania telefonów i informowania świata o tym, że: tu muzeum hrabiny takiej to a takiej… kierowniczki nie ma… lub: zaraz podejdzie do aparatu.
Sformułowania, które posyłała w świat, pozostawiały równie wiele do życzenia jak nieposprzątane pokoje (oprócz, rzecz jasna, gabinetu). Mimo to po niedługim czasie Stępniowa wydała mi się niezbędna. Polubiłam ją nawet z tym jej gadaniem rodem z czasów dopieszczania władzy.
*
— Pani kierowniczko! Rano, kiedy pani nie było, dzwonił Andrzej Jakiśtam z Warszawy i mówił, że jeszcze zadzwoni — poinformowała mnie głośno i służbiście.
No tak, przez tę wizytę w Mieście spóźniłam się, a ona znowu pełniła honory pani domu. Poprosiłam, żeby powtórzyła. Na szczęście zanotowała nazwisko. Teraz już byłam pewna, że pytał o mnie Andrzej, mój Andrzej, i powiedział, że jeszcze się odezwie.
— …jak zadzwoni? — usłyszałam nagle pytanie albo też jego fragment. To pani Stępniowa podniesionym głosem domagała się mojej reakcji. Była wyraźnie poirytowana, więc pewnie z trudem wyrwała mnie ze świata marzeń, a raczej wspomnień.
— Co mam powiedzieć, jak ten pan znowu zadzwoni?! — ryknęła tuż nad moją głową, powtarzając pytanie, które umknęło mojej uwadze.
— Jeśli zadzwoni, proszę mnie zawołać do telefonu — ta odpowiedź wydała mi się najodpowiedniejsza.
— Aha — powiedziała usatysfakcjonowana Stępniowa i wyszła. Miałam trochę spokoju.
Muzeum, przychodząca z zaświatów na pogawędki hrabina i porządki robione przez Ryszarda Pośpiesznego nie miały teraz większego znaczenia. Próbowałam sobie wyobrazić, jak Andrzej wygląda, znajdowałam różne warianty odpowiedzi na pytanie o powód jego nagłego zainteresowania się mną po kilku latach od dziwnego rozstania, które właściwie nie było rozstaniem. Niczego sobie wówczas nie wyjaśniliśmy, o nic nie zapytaliśmy i nie odpowiedzieliśmy na żadne pytania.
*
Do kuchni weszła hrabina. Na suknię nakładała właśnie fartuch, widocznie zamierzała malować. Spojrzała na mnie surowo i powiedziała wyniośle:
— Nie obiecuj sobie zbyt wiele. Przeszłość na zawsze już zostanie przeszłością. Powinnaś przede wszystkim pilnować powierzonych ci spraw i zadań.
— Staram się.
— Jednak obecność tego nieokrzesanego prostaka, wchodzącego w zabłoconych butach do mojego gabinetu, jest z pewnością nie na miejscu.
— Robi porządki.
— Kiedyś lokaj takiego za próg by nie wpuścił — fuknęła, z obszernej kieszeni fartucha wyjęła pędzel i wyszła.
*
Usiedliśmy do kolacji. Każdy z nas najwyraźniej zajęty był swoimi myślami. Zauważyłam w końcu, że Kuba niewiele zjadł.
— Nie jesteś głodny? Nie smakuje ci?
— Smakuje…
Maciek zerknął znad czytanego właśnie „Kaczora Donalda", więc przy okazji zwróciłam na niego uwagę.
— Odłóż to. Dlaczego czytasz komiks zamiast na przykład lekturę?
— Ciocia, nie masz pojęcia, jakie to pouczające książki. O, tu mam „Kwa vadis", mówi ci to coś?
Uznałam, że do tego tematu jeszcze wrócę, teraz ważniejszy był Kuba, wyraźnie czymś przybity, a może nawet bliski płaczu.
— No? — Maciek patrzył na niego wyczekująco.
— Jestem skończony — powiedział, nie podnosząc wzroku wbitego w resztki kolacji.
Skąd u niego takie słownictwo, przemknęło mi przez myśl, ale zaraz uświadomiłam sobie, że przecież ma dużo starszego brata.
— Chodzi o jakąś laskę? — dopytywał Maciek.
Spojrzałam na niego z wyrzutem.
— Nie… — zeznawał z ociąganiem mój młodszy chrześniak. — Na basenie pan Marek powiedział, że zginął korek, ten z brodzika. I tak groźnie na nas popatrzył i mówił: „Korek do jutra ma się znaleźć, inaczej będę wyciągał…". Nie pamiętam…
Kuba się zawahał.
— Konsekwencje — podpowiedziałam.
— O! Tak mówił, i na koniec jeszcze zapytał: „Rozumiemy się?".
— Zawsze tak mówi — wtrącił Maciek — ale to jest spoko nauczyciel.
— Wszyscy powiedzieli, ja też, że nie zabrali tego korka. A Żochu po ostatniej lekcji grzebał w moim plecaku i w domu znalazłem korek w piórniku.
— No to jesteś rzeczywiście skończony — podsumował Maciek.
Znów spojrzałam na niego z wyrzutem i ustaliwszy, kim jest Żochu i jak naprawdę się nazywa, przekonywałam gorąco, że w świetle powyższych zeznań Kuba jest niewinny. Nic nie pomagało. Maciek, którego zmobilizowałam do zabrania głosu, był mniej delikatny.
— Jakby co, nic nie mów bez adwokata!
— Nie mam adwokata — chlipał jawnie już i coraz żałośniej Kuba.
— No to ci przydzielą z urzędu. Lepszy rydz niż nic! — zawyrokował starszy brat i poszedł się uczyć do swojego zagraconego pokoju.
Było jeszcze gorzej niż przed rozmową, która miała oczyścić atmosferę.
Znów musiałam zadzwonić do Reginy. Pomyśli, że chcę się zaprzyjaźnić, a to przecież nieprawda.
Z Reginą chodziłam do podstawówki. Już wtedy była oryginalna. Jako pierwsza z naszej klasy używała lakieru, tuszu, cieni do powiek, a może nawet zrobiła trwałą. Dziwiłyśmy się, czemu jej ciemne włosy od jakiegoś czasu posłusznie układają się w godne pozazdroszczenia afro. Podczas gry w siatkówkę dotknęłam przypadkiem jej fryzury. Włosy były sztywne. Mama wyjaśniła mi, że pewnie je lakieruje. Po skończeniu liceum widywałyśmy się coraz rzadziej. Dowiedziałam się, że studiowała nauczanie początkowe, a niedawno odkryłam, że jest wychowawczynią Kuby.
Regina obiecała dyskretnie zająć się korkiem, okolicznościami jego zniknięcia i znalezienia. Zapewniłam, że corpus delicti w postaci zatyczki do brodzika dostarczę jej osobiście nazajutrz. Wymogłam też obietnicę, że Kubie włos z głowy nie spadnie.
— Cieszę się, że wreszcie wróciłaś do Brzozowa — powiedziała na koniec. — Musimy się spotkać i dłużej pogadać. Zapraszam do nas na konferencję. Dyrektorka proponuje, żebyś opowiedziała o lekcjach muzealnych. Podobno przysłałaś do nas ulotkę?
Zgodziłam się. Skoro już miałam tu parę miesięcy zostać, wypełnię ten czas czymś sensownym.
Bezsensowne było to, co zrobiłam późnym wieczorem, bo uwierzyłam reklamie i zaczęłam oglądać sensacyjny megahit. Kuba chciał wywrzeć dobre wrażenie na Emilce z II c i obiecał, że przygotuje dla niej wisiorek z koralików, które dziewczynka przyniosła do szkoły. Gadżet był z serii „zrób to sam" i koraliki trzeba było mozolnie nawlekać na żyłki. Emilce najwyraźniej brakło cierpliwości, Kubie zresztą też. Do rana naszyjnik miał być gotowy. Usiadłam przed telewizorem. Jedna z bohaterek, piękna jak marzenie, nawet po pełnym niewiarygodnych przygód dniu zachwycała nienaruszonym i perfekcyjnym makijażem. Zjawiskowa dziewczyna, jak się okazało, była ćpunką, od połowy filmu ćpunką na głodzie (makijaż nadal nietknięty, choć lekarka mówiła coś o ciężkim stanie).
Wyjdzie z tego!, pomyślałam beztrosko i skupiłam się na jej ochroniarzu. Kwadratowa szczęka, mięśnie można rzec: prosto z siłowni i kowbojska odwaga. Poza tym spryt Herkulesa Poirota i umiejętność unikania śmierci godna agenta 007 — wszystko to należycie spożytkowane. Trudna sytuacja goniła trudną sytuację. Kiedy jego samochód malowniczo eksplodował, dopadł to, co akurat było pod ręką: przesiadł się na motocykl. Kierując nim, strzelał z co najmniej dwóch pistoletów równocześnie, wytłukł połowę populacji przestępczej, a potem świeżutki i bynajmniej niezmęczony, ratował tę prześliczną lalę, której był ochroniarzem.
Owszem — przestępca go dorwał, i to nie raz — wytarzał w jakimś błocie i wrzucił do mleka. Nasz Herkules miał skazę białkową, ale nie mógł zginąć. To akurat wiedziałam, byłam tylko ciekawa, jak z tą nieśmiertelnością poradzi sobie scenarzysta, który tak się zapędził, że bohatera umieścił w głuszy absolutnej, w dodatku w bliskim sąsiedztwie groźnego bandyty w zbyt dużym płaszczu. Czarny charakter triumfował, maczając naszego przystojnego ochroniarza w hektolitrach mleka i bezczelnie naigrawając się z jego bezsilności.
Na szczęście kolesie po fachu w porę przyszli z odsieczą i pogoniwszy drania, spytali podtopionego w mleku bohatera: „Co robisz, stary?". On, z trudem trzymając się na nogach, rzekł nonszalancko: „Eee tam, chciałem się wykąpać!".
W tym momencie wyłączyłam. Ostatecznie reszty mogę domyślić się sama. Ożenił się pewnie z tą ochranianą lalą na narkotycznym głodzie, uratowawszy ją kilkanaście razy od niechybnej śmierci. Koraliki były nawleczone. Zadowolona z koncepcji, bo wyszło nieźle, westchnęłam, pomyślawszy, że Kuba nie musi podzielać mojego zdania. Postanowiłam mężnie przetrzymać jakoś jego poranny zły humor i przygotowana na każdą ewentualność poszłam spać. Rycerski ochroniarz pewnie się jeszcze użerał z bandytą w zbyt dużym płaszczu i zakochiwał na zabój w blond podopiecznej z nienagannym makijażem.
Zgasiłam światło i zamarłam. Była jasna, księżycowa noc. Przez oszklone drzwi wychodzące na taras wyraźnie widziałam, że wzdłuż linii lasu szedł ktoś, kto nie mógł być człowiekiem. Żaden człowiek nie porusza się tak szybko. Postać ubrana w biały, długi płaszcz wkrótce zniknęła między drzewami. Miałam wrażenie, że majestatycznie przepłynęła przede mną.
Przez długą chwilę nie mogłam się poruszyć. W końcu, nie zważając na późną porę, wtargnęłam bez pukania do pokoju Maćka. Spał. Niełatwo go było obudzić. Najpierw dotknęłam jego ramienia, potem zaczęłam go szarpać. Rozbudzony przyglądał mi się, jakby usiłował sobie przypomnieć, kim jestem.
— Ciocia, jest północ — jęknął w końcu, spojrzawszy na zegarek leżący na stoliku.
Szybko i chaotycznie opowiedziałam o zjawie.
— Nie przejmuj się — powiedział uspokajająco. — Mama też go czasami widuje. To jest żołnierz, młody Włoch pochowany w lesie pod koniec wojny. Odkąd rodzice wybudowali ten dom, bywa tu czasami. Dziadek mówi, że trzeba dać za niego na mszę, skoro znowu zaczął przychodzić — powiedział, po czym zgasił lampkę i nie mówiąc nawet „dobranoc", odwrócił się do ściany.
*
Do hrabiny mogę się ostatecznie przyzwyczaić, myślałam, idąc do łazienki — jej obecności się spodziewałam, ale wolałabym, żeby z tamtego świata nie przyprowadzała już nikogo innego.