- W empik go
Tajemnicza katarynka - ebook
Tajemnicza katarynka - ebook
Powieść jednej z najpopularniejszych autorek PRL-u!
Podczas pożaru magazynu ginie człowiek. Sprawą jego śmierci i wynikłych z pożaru strat zajmuje się dociekliwy milicjant. Tragedia sprawia wrażenie niemożliwego do przewidzenia wypadku, jednak śledczy ma wątpliwości. Zauważa, że na pogorzelisku nie udało się odnaleźć należącej do nieżyjącego magazyniera katarynki. Zastanawiające są także okoliczności wybuchu pożaru – poprzedzająca go kontrola magazynu przebiegła pomyślnie.
Kryminał otwierający serię „Ewa Wzywa 07...", wydawaną przez Państwowe Wydawnictwo "Iskry" w latach 1968-1989.
Powieść idealna dla fanów kryminałów milicyjnych!
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-0908-7 |
Rozmiar pliku: | 220 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Korta wysiadł z autobusu i rozejrzał się po ludziach. Dwie kobiety z koszami, kilku młodych robotników, sądząc po zasmarowanych olejem kurtkach, i starszy człowiek wyglądający na emeryta.
— Przepraszam, gdzie tu jest urząd pocztowy? — zapytał Korta.
Starszy człowiek zdziwił się pytaniem, wszyscy tu wiedzieli, gdzie znajduje się poczta. Machnął ręką w kierunku głównej ulicy. Chwilę patrzył za obcym. Korta oddalał się nieśpiesznie. Niósł w ręku walizeczkę. Miał na sobie ubranie z Cedetu za 1200 złotych i ortalionowy płaszcz. Listopad był dżdżysty, dni już krótkie i mgliste. Zapowiadała się wczesna zima. W szarudze miasteczko wyglądało nieciekawie. Korta pamiętał je ze służbowych przejazdów. Małe miasteczka położone obok wielkich stolic bywają na zewnątrz senne i bez — zdawałoby się — własnego oblicza. Żyją jednak podskórnym nurtem, ukrytymi dla obcego sprawami, które są okruchami interesów wielkich miast.
W Garwolinie kryją się klucze do niejednej warszawskiej sprawy — pomyślał Korta.
Rozejrzał się po sklepach, które mijał, przyglądał się ludziom, chociaż oni o tym nie wiedzieli. Nie budził w nikim zainteresowania. To oznaczało, że mógł z pewną nadzieją na powodzenie debiutować jako obywatel Garwolina. Miał leciutką tremę.
Poczta była już zamknięta. Mieszkanie naczelnika mieściło się obok, w drugiej części budynku. Korta wybrał późną porę przyjazdu. Chciał zapoznać się z urzędem po godzinach pracy, porozmawiać swobodnie z naczelnikiem.
— Czy pan Maliszek? — zapytał tęgiego, łysawego mężczyznę, który wyszedł z przedpokoju.
— Tak. Słucham? — odrzekł mężczyzna.
— Mam objąć pańskie zastępstwo — odrzekł Korta. — Od jutra.
— Dzień dobry — powiedział Maliszek i uśmiechnął się leciutko. — Wyobrażałem sobie pana zupełnie inaczej!
Korta rzucił okiem w głąb mieszkania.
— Nie — uspokoił go mężczyzna. — Nie ma nikogo. Wysłałem żonę do kina. Syn ma zajęcia w klubie sportowym. Taki głupi, na jakiego wyglądam, to ja nie jestem — roześmiał się dobrodusznie. — Pan uważa, że kierownik poczty w Garwolinie hoduje w ogródku peonie, ma kilkanaście kur, wie, jak trzeba ostemplować listy, co?
Z kolei uśmiechnął się Korta.
— Mamy po prostu trudną sprawę — powiedział spokojnie. — Cień podejrzenia w stosunku do mojej osoby i mogę zaraz brać walizeczkę, wsiadać w następny autobus do Warszawy.
— Ja wszystko rozumiem.
Korta znów uśmiechnął się lekko.
Tęgi mężczyzna roześmiał się rubasznie. Spoważniał.
— Napije się pan czegoś? — zaproponował. — Czystej? Ruskiego winiaku?
Korta usiadł na fotelu. W mieszkaniu pachniało czystością, złożoną z zapachu więdnących kwiatów, często wietrzonych chodników, domowych wypieków i na słońcu suszonych płócien. Był to zapach domu rodzinnego i Korta poczuł się w nim dobrze. Za dobrze jak na pracę, którą miał podjąć nazajutrz.
— Nawet moja żona nie wie, dokąd się udałem — powiedział ni stąd, ni zowąd, biorąc kieliszek w palce.
— Ano czasem tak bywa — mruknął tęgi mężczyzna, siadając na wprost gościa. Sprężyny jęknęły pod jego ciężarem. Był sympatyczny i nie gadał niczego, co może zirytować. Nie było w nim nic, co często nuży w innych — zbytniej ciekawości.
— Czuje się u was dom — rzucił Korta.
— Ot, małe miasteczko — odrzekł mężczyzna. — Rzadko jeżdżę do Warszawy. Żona też. Chłopak to lata, młody. Przywykliśmy do miejsca jak żółwie do skorupy. Kto ma jedną skorupę, stara się, żeby była najznośniejsza.
Korta pomyślał, że jego życie składa się z wielu skorup i że ten familijny dom rozbraja. Na ogół był zadowolony ze swoich skorup.
W jednej byś się udusił — pomyślał. —W ciągu miesiąca byś się udusił.
— Gdzie ulokował mnie pan na mieszkanie? — zapytał.
— A myślałem i myślałem —odrzekł flegmatycznie naczelnik — pomyślałem, że jeżeli chce się pan czegoś dowiedzieć o nieboszczyku Kamińskim, to najlepiej będzie zamieszkać u jego pomocnicy. Ma taki kurnik, dwie izby, ale własny. Kwaterunek nie wtrąca się do drugiego pokoju.
— Hm? — mruknął Korta. — Ktoś obcy nagle wynajmuje pokój u pomocnicy zmarłego. Akurat tu, a nie gdzie indziej.
— Nie jest pan obcy. Kogo ja daję na zastępstwo podczas swojego leczenia w sanatorium — nie jest obcy. Urodziłem się w Garwolinie i mieszkam tu całe życie. U nas to przepustka do ludzi. Ta kobieta, Czarnkowa, jest samotna, potrzebuje dorobić sobie coś do pensji. Wszyscy o tym wiedzą. Sama teraz prowadzi magazyn. Męża jeszcze Niemcy jej zabrali. Córka zginęła w Warszawie w powstaniu. Życie jej dosyć żółci nalało, nawet najgorsza zaraza ominie ją ze swoim jęzorem. To dobre miejsce na mieszkanie dla pana. Od niej dowie się pan wszystkiego, czego się w ogóle można dowiedzieć. Może ona... Chociaż... — machnął ręką i zatrzymał się.
— Pan uważa, że w śmierci magazyniera w czasie pożaru nie kryje się nic podejrzanego.
— Tak uważam.
— A sam pożar? — zapytał Korta.
— Włączył maszynkę elektryczną i zasnął — powiedział naczelnik. — Ile razy sam zostawiałem palący się gaz, gdy żona wyjeżdżała do rodziny. Raz wychodząc rano z domu zostawiłem czajnik na gazie. Nie było mnie osiem godzin. Woda wyparowała, a czajnik rozgrzał mi się tak, że na płytce stała ognista kula. Tylko cud, że coś się w kuchni nie zajęło.
Korta dopił kieliszek. Tylnymi drzwiami przeszli z kierownikiem do urzędu pocztowego. Paliły się jeszcze jarzeniówki, dwóch konwojentów przerzucało paczki na stos, pod ścianę, szykując je do rannej ekspedycji.
Korta obrzucił spojrzeniem dosyć obszerną halę. Była już zmodernizowana i na ladach stały nowoczesne wagi.
— Porządny urząd pocztowy — powiedział.
— Rok temu zmienialiśmy cały system oświetleniowy, przerabiało się wnętrze. Chce pan przejść do mego biura? Mam pana wprowadzić w pańskie obowiązki?
— Pobieżnie — uśmiechnął się Korta. — Odbyłem niezłą praktykę, tak sądzę. Mam nadzieję, że pana nie skompromituję.
Zauważył na twarzy naczelnika wyraz prostodusznej, chytrej, dobrze ukrytej ironii.
— Ja tu trzydzieści lat naczelnikuję — zauważył tylko starszy mężczyzna.ROZDZIAŁ 2
— Czasem jest taki rok — powiedziała Czarnkowa — że nieszczęścia spadają jedne za drugimi.
— Ludzie zawsze umierają — rzucił Korta.
— Pewnie, ale zwyczajnie. Z chorób albo ze starości — obruszyła się kobieta. — Na taką śmierć człowiek się nie buntuje.
Buntuje się, buntuje — pomyślał Korta. — I ty się buntujesz, chociaż zdaje ci się, że żałujesz tylko młodzika od sąsiadów, który zginął na motorze. Albo swego kierownika. W pięćdziesiątym roku życia podpalił się z powodu zbytniego pociągu do butelki. Mógł żyć dłużej, pewnie że mógł. Ale tobie, pani Czarnkowa, chodzi w ogóle o tę przykrą konieczność, która i nas czeka.
Nie wypowiedział jednak głośno swoich myśli. Odkładał na bok sentencje kapitana Korty, ponieważ był chwilowo zastępcą naczelnika poczty. Ludzie, którzy nie odznaczają się żadną dociekliwością i na pozór są naiwni, mało rozgarnięci, podświadomie rejestrują wszystkie fakty i słowa nie pasujące do człowieka, którym on jest albo za jakiego chce uchodzić. I potem nagle to wypływa. Korta nieraz przekonywał się o tym w śledztwach. Zwykle taki świadek miewał minę odkrywającego Amerykę. Korta strzegł się każdego ruchu i słowa nie pasującego do naczelnika poczty. Obserwował spod oka kobietę, przymierzającą papierowy wykrój do rozłożonego na stole materiału. Była pochylona, ale w świetle lampy odcinały się wyraźnie na jej twarzy dwie głębokie bruzdy, biegnące od nosa, żłobiące brodę.
Siedział w jej mieszkaniu drugi tydzień, chodził rankami na pocztę, po pracy wstępował na piwo do restauracji drugiej kategorii, która nazywała się „Nowa” — jak inni mężczyźni. Czasem zjadał obiad w drewniaku, u Modrzejewskiego. W małej gospodzie trzeciej kategorii. Prywatnej. Zaglądał do „Kolorowej”, zamawiał ciastko na stojąco albo wypijał lemoniadę przy stoliku.
Do diabła — pomyślał. — Dlaczego ten wypadek zbiegł się z kontrolą w magazynie? Żadnych nadużyć nie wykryli. Ogień pochłonął 280 tysięcy z majątku państwowego. Rocznie z dymem idą miliony. Zaprószenia, czasem podpalenia z różnych motywów, łatwo wykrywalnych. Dochodzenie tutejszej milicji też jest szczegółowe, kompletne i nic nie pozostawia do życzenia. Żadnych luk, budzących podejrzeń nielogiczności.
Został naczelnikiem poczty w Garwolinie, ponieważ istniał jakiś procent możliwości, że pożar magazynu z materiałami włókienniczymi wiązał się z grubszą aferą w tej branży, na której trop Komenda Milicji dopiero wchodziła. Garwoliński magazynier mógł być jednym z mniej ważnych ogniw sprawy. Na tyle jednak poinformowanym, że komuś zależało, aby się go pozbyć. Z tych względów spadła na niego kontrola z NIK-u, która tylko wykazała absolutną zgodność buchalterii z przychodem i rozchodem, a także ze stanem magazynu. Mimo to Komenda Milicji w dalszym ciągu interesowała się tym tropem. Korta poczuł się nagle sam przez siebie wystrychnięty na dudka.
Kobieta przy stole cięła nożycami materiał wzdłuż papierowego wzoru. Chłód wiał od jej samotności, z tego mieszkanka w drewniaku, pamiętającym pierwszą wojnę światową. Fotografie jej bliskich stały na komodzie przybrane nieśmiertelnikami i z jednego zdjęcia patrzył surowo mężczyzna, z drugiego uśmiechała się 18-letnia dziewczyna. Listopad za oknem zapowiadał już. grudzień, padał śnieg z deszczem. Korta wyobraził sobie swoje mieszkanie warszawskie. Biurko porządnie oświetlone, półkę z książkami, każdy papierek na miejscu — tylko ręką sięgnąć. Codzienna prasa na stojaku, telewizor. Telefon łączący z Komendą.
Do diabła — pomyślał — nic mniej ciekawego niż życie urzędnika pocztowego w małym miasteczku. Po kiego licha ugrzązłem w tym garniturku?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.