Tajemnicza Polska. Niewyjaśnione historie, zapomniane skarby, sensacyjne odkrycia. - ebook
Tajemnicza Polska. Niewyjaśnione historie, zapomniane skarby, sensacyjne odkrycia. - ebook
Zdemaskowane mity i fascynująca prawda
Czy wiesz, że jedyne w Europie nazistowskie mauzoleum znajduje się w Polsce, a w sercu podlaskiej puszczy miała powstać stolica świata? O tych miejscach nie przeczytasz w żadnym przewodniku ani książce historycznej! Jeżeli wydaje Ci się, że w Polsce widziałeś już wszystko, zdecydowanie będziesz musiał zmienić zdanie.
Kto zrabował odkryty na Śląsku skarb – kosztowności czeskiego króla? Jak rower może pomóc w odnalezieniu poszukiwanej od wieków pomorskiej Atlantydy? Co toruńskie więzienie ma wspólnego z Wielkim Bratem? Czy legendarne bogactwa templariuszy spoczęły w zapomnianej lubuskiej wiosce?
Jakub Kuza, autor popularnego fanpage'a Krótka Historia Jednego Zdjęcia, przemierzył Polskę tropem największych zagadek naszego kraju. Rozmawiał z naukowcami, poszukiwaczami przygód i wyznawcami pogańskich kultów, a wszystko po to, by każdy z nas mógł poczuć się jak prawdziwy poszukiwacz skarbów albo śledczy na tropie zaginionych dzieł sztuki!
Wielka przygoda z dala od głównych turystycznych szlaków!
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6646-9 |
Rozmiar pliku: | 26 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
(DŁUGICH I TAK NIKT NIE CZYTA)
„– Ach, koniecznie chcesz przeżyć jakąś wspaniałą przygodę? – domyśliłem się.
– No pewnie – przytaknęła. – Muszę mieć dużo do opowiadania po powrocie z wakacji.
– Nie obawiaj się. Przygoda sama do nas przyjdzie”.
Pan Samochodzik i zagadki Fromborka
------------------------------------------------------------------------
Lato 1995 roku spędzałem pod namiotem na Pojezierzu Litewskim pod Augustowem. Miałem czternaście lat i szczególnie intensywnie zapamiętałem z tych wakacji dwie rzeczy. Jedną z nich był wspaniały wieczór, kiedy kilkadziesiąt osób z kempingu oglądało na maleńkim, czarno-białym telewizorze (ale pod gołym niebem!) zwycięski bój Legii Warszawy z IFK Göteborg o Ligę Mistrzów¹. Drugą była książka, którą w deszczowy dzień, chyba z sympatii, podrzuciła mi do namiotu o rok starsza koleżanka.To był Pan Samochodzik i zagadki Fromborka – mój pierwszy, a przez to do dziś najważniejszy Pan Samochodzik. Nie będę oryginalny – kultowa seria Zbigniewa Nienackiego w jakiś tam sposób mnie ukształtowała. Wracam do tych odległych wzruszeń, bo pisząc tę książkę, czułem się czasem jak jej główny bohater. Najlepszym wspomnieniem tych cudownych kilku miesięcy pisania (dla których pożegnałem się chwilowo z etatem) jest zamieszczone na początku tego wstępu zdjęcie. Tak zapamiętam ten czas – w podróży najtańszymi TLK, z dyndającym za ścianą rowerem, którym pokonywałem te odcinki trasy, gdzie nie docierał już pociąg². Siedziałem po nocach w bibliotece (BUW dla Sów – gorąco polecam!), rozmawiałem z osobami wiedzącymi dużo więcej ode mnie i poznawałem historię czy geografię naszego kraju od zupełnie innej strony. Dopiero po ukończeniu książki zauważyłem, że w nieplanowany sposób oddaje ona wspaniałą różnorodność kulturową i etniczną dawnej Polski (czy może raczej ziem polskich). Żydzi, Niemcy, wikingowie, słowiańscy poganie, katolicy, prawosławni Rusini, protestanccy arianie – wszyscy składają się na wspólną historię naszej Rzeczypospolitej.
To okrutnie wyświechtane określenie, ale niech będzie: starałem się napisać książkę, którą sam chciałbym przeczytać. Pełną zagadek, sensacyjnych wydarzeń i małych radości, które mogą stać się udziałem każdego z nas. Nie uciekającą od inspirujących mitów i legend, ale zgodną z aktualnym stanem badań archeologicznych, historycznych czy kryminalnych. Prezentującą fascynujące opowieści z rozmaitych epok historycznych oraz zapomniane przez turystów miejsca z różnych regionów Polski. Książkę łatwiejszą w odbiorze niż publikacje naukowe, ale bardziej wiarygodną niż wpisy internetowe czy sztampowe turystyczne pozycje, od wielu lat powielające te same błędy. Trochę przewodnik, reportaż, a trochę historyczną sensację. Założenia (czy raczej marzenia) były, jak widać, bardzo ambitne. Czy chociaż w niewielkiej części udało mi się je zrealizować – to już oddaję pod Wasz osąd, Drodzy Czytelnicy. Jeśli chociaż jeden rozdział zainspiruje Was na tyle, aby stwierdzić: „Chciał(a)bym tam pojechać”, to może czasu i pieniędzy zainwestowanych w tę książkę nie uznacie za stracone. Jeśli zaś nie jesteście fanami urlopów czy wakacji nad Wisłą, to Tajemniczą Polskę zawsze możecie potraktować jako zbiór wyrywkowych ciekawostek z historii naszego kraju, w czym pomóc miał chronologiczny układ rozdziałów³. Każdy autor trzyma kciuki za rynkowe powodzenie swojego dzieła, ja za tę książkę jednak będę trzymał szczególnie. Pół żartem, pół serio – bardzo chciałbym napisać jej kolejną część, a taka możliwość zawsze zależy od poziomu sprzedaży pierwszej. Jeśli więc książka Wam się spodoba – polećcie ją, proszę, znajomym!
I na koniec podziękowania. Nie będę tu wymieniał wszystkich fantastycznych osób, które poświęciły mi czas, oprowadzając po swoich małych ojczyznach i dzieląc się swoją wiedzą. Spotkacie ich po prostu na kartach tej książki. Bez nich te teksty na pewno by nie powstały. Dziękuję ekipie ze Znaku: Monice Bartys, że uwierzyła w ten projekt, mojemu fantastycznemu last minute redaktorowi Adamowi Gutkowskiemu oraz awansem promocji, produkcji, działowi językowemu i handlowemu. A przede wszystkim dziękuję Mojej Pierwszej Czytlniczce – już Ty wszystko wiesz.
Książkę ukończyłem w Złotym Stoku, w nocy z 14 na 15 lipca 2022 roku, pięć godzin przed wyruszeniem na Śnieżnik, w ramach kompletowania z córką Kasią tak zwanej Korony Gór Polski.
1 Od małego kibicuję Wiśle Kraków, ale w europejskich pucharach wspieram każdą polską drużynę.
2 W kilka miejsc pojechałem też samochodem, kłamać nie wypada...
3 Chociaż ich datowanie w pojedynczych przypadkach to rzecz umowna, bo na przykład punktem odniesienia rozdziału o wawelskim czakramie jest wydarzenie mityczne...RELIGIJNA WOJNA O ŚWIĘTĄ GÓRĘ
POGAŃSKA ŚLĘŻA
„Owa góra wielkiej doznawała czci u wszystkich mieszkańców z powodu swego ogromu oraz przeznaczenia, jako że odprawiano na niej przeklęte pogańskie obrzędy”.
Kronika Thietmara
------------------------------------------------------------------------
– Zanim przejdziemy przez bramę do miejsca poświęconego Świętowitowi, obmyjcie twarz, aby się oczyścić – poucza nas żerca, czyli kapłan składający ofiary.
Zdaję sobie sprawę, że tak naprawdę mówi to tylko do mnie, bo pozostali uczestnicy obrzędu Jarych Godów doskonale wiedzą, skąd wymóg ablucji. Grupę Ślężańskich Rodzimowierców, czyli wyznawców wiary opartej na duchowości ludów słowiańskich z czasów przedchrześcijańskich, tworzy świetnie zgrana grupa osób, których oprócz religii łączą więzy prawdziwej przyjaźni. Zaczyna do mnie docierać, że popełniłem koszmarne faux pas (jeśli nie świętokradztwo), zjawiając się na trzebiszczu (czyli miejscu składania ofiar), gdy bezmyślnie prześlizgnąłem się pod wiszącym między drzewami sznurkiem, chcąc przywitać się z Leszym (taki właśnie pseudonim nosi żerca⁴), z którym wcześniej mailowo umawiałem moje uczestnictwo w Jarych Godach. Nikt nie zdążył mnie ostrzec, że ta prowizoryczna przeszkoda (postawiona zapewne dla takich intruzów jak ja bądź początkujących adeptów rodzimowierstwa) oddziela sferę profanum od sacrum, a więc miejsce poświęcone bogom od przestrzeni dla zwykłych ludzi. Na moje niefortunne wtargnięcie Leszy zareagował wówczas stanowczo, ale też bardzo wyrozumiale, wyprowadzając mnie po prostu poza obręb świętego gaju. Teraz wkraczam w krąg Świętowita już właściwie, przez przeznaczoną do tego drewnianą bramę, ozdobioną tajemniczymi słowiańskimi runami.
Jest nas wszystkich dwadzieścia kilka osób, z niektórymi zapoznałem się już wcześniej. Marka i Agnieszkę, małżeństwo z Wrocławia, dźwigających duży kosz wiktuałów (przeznaczonych na ofiarę i wspólną biesiadę), spotkałem już po drodze. Ich dziewięcioletnia córka Lena niosła wykonaną własnoręcznie z papieru i marszczonej bibuły Marzannę, boginię śmierci, nie było więc żadnych wątpliwości, że zmierzamy w to samo miejsce. Z ogolonym na łyso, potężnie zbudowanym, ale przemiłym Arkiem zdążyłem przed obrzędem porozmawiać o jego dumie, czyli liczącym sześć metrów długości i ważącym siedemset kilogramów posągu Świętowita, którego razem z kolegą wyrzeźbił w drewnie, a następnie wspólnym wysiłkiem kilkunastu osób postawił tu, na trzebiszczu, u podnóża Ślęży.
– Ja to zawsze lubiłem podróżować. Rosja, Bałkany, piło się razem, bo Słowianie, żadne tam polityczne sprawy, zawsze bracia! Mnie chrześcijaństwo zawsze odrzucało, od trzeciej klasy nie chodziłem na religię i tak się to jakoś zaczęło. Dziś mija czwarta rocznica, jak jestem w tej grupie – tłumaczy mi genezę swojego rodzimowierstwa.
Szybko orientuję się, że wśród wyznawców dawnych słowiańskich kultów niewiele jest dogmatów – każdy przychodzi tu z własną wizją wiary i może czuć się z tym swobodnie.
– Tu nie ma doktryny, nie ma kanonu, o wszystkim dyskutujemy, nikt cię nie ocenia – wyjaśnia mi Paula, która na Dolny Śląsk przyjechała za pracą z Białegostoku i w grupie Ślężańskich Rodzimowierców odnalazła nie tylko utraconą kresową duchowość czy tradycję, ale też grono przyjaciółek, z którymi wspólnie śpiewa, haftuje i interpretuje słowiańskie teksty.
Gdy zaciekawiony pytam o to, czy nowa wiara także dla niej jest jakąś tam kontrą do chrześcijaństwa, odpowiada bez wahania, że nie:
– Istnienie Peruna nie neguje istnienia Jezusa. Gdy jesteś politeistą, nie przeszkadza ci to, że są inni bogowie.
Dariusz Borowiec, czyli Leszy, tylko utwierdzi mnie później w przekonaniu o wyjątkowej antydogmatyczności wiary przodków – wystarczy zaakceptować fakt istnienia słowiańskich bogów, aby stać się pełnoprawnym rodzimowiercą. Cała reszta jest już sprawą bardzo osobistą, można traktować wszystko stricte religijnie albo patrzeć na słowiańskie wierzenia bardziej kulturowo, wysuwając na pierwszy plan elementy ludowe, etniczne czy historyczne.
Ustawiamy się w okrąg dookoła imponującej rzeźby Świętowita, którego wizerunek inspirowany był niewątpliwie pogańskimi figurkami kultowymi sprzed tysiąca lat, odnalezionymi na wyspie Wolin. Jare Gody to magiczne obrzędy związane z zakończeniem zimy i rozpoczęciem wiosny, wypadające oczywiście w okolicach równonocy marcowej. Jest to święto pełne nadziei i szczęścia z odradzającego się życia, okazja do pożegnania Marzanny. Nasze uroczystości rozpoczynają się od odśpiewania słowiańskich pieśni, po czym żerca, obchodząc krąg, uderza każdego z nas pękiem pierwszych wiosennych bazi, aby symbolicznie przepędzić „stare, zasiedziałe zło”. Inną formą pozbycia się smutków i problemów jest przelanie ich dotykiem dłoni na kurze jajo, które zostanie później zakopane w ziemi, oczywiście poza świętym gajem. Potem Leszy za pomocą pochodni odpala święty płomień przed posągiem, podczas gdy my śpiewamy: „Odejdź martwe, odejdź stare. My palimy ognie jare”. Rozpoczyna się jeden z kulminacyjnych momentów obrzędu, czyli złożenie ofiar poszczególnym bogom – Świętowitowi, Perunowi, Jaryle i Welesowi. W ogniu lądują wypieczone wcześniej chleby (pięknie ozdobione swarzycą – ośmioramiennym kołowrotem), malowane jajka i polewany z ozdobnego rogu miód pitny. Po bogach symboliczną ilością miodu raczymy się również my sami. Potem przychodzi czas na osobiste ofiary, prośby i podziękowania dla bogów za opiekę w mijających miesiącach. Kto chce, może to zrobić po cichu, ale większość uczestników obrzędu chętnie dzieli się publicznie tym, co udało im się w ostatnich miesiącach i jakie mają plany czy marzenia na przyszłość. Zwracam uwagę, że w wypowiedziach kilku osób przewija się motyw wielkiej duchowej i życiowej przemiany, od momentu gdy przystąpili do rodzimowierców i słowiańscy bogowie zaczęli się nimi opiekować. Każde podziękowanie czy prośba kończy się wezwaniem: „Sława bogom!”, na które wszyscy odpowiadają gromkim: „Sława! Sława! Sława!”.
Po uroczystości w świętym gaju ruszamy w radosnym i barwnym korowodzie, przy dźwiękach grzechotek, bębenków i tamburynów. Schodzimy w kierunku Zalewu Sulistrowickiego, aby tam utopić kukłę, symbolizującą słowiańską boginię śmierci. Miejscowi i nieliczni jeszcze turyści reagują raczej z sympatią, widać, że przywykli już do sąsiedztwa rodzimowierców. W trakcie trwającej dwadzieścia minut drogi w dół mam czas zastanowić się nad rzadko uświadamianym truizmem – ile słowiańskich tradycji zostało inkorporowanych przez chrześcijaństwo, tak aby ułatwić nowej religii zakorzenienie się nie tylko na książęcym dworze, ale także wśród ludu? Pożegnanie postu, śniadanie wielkanocne, święconka, malowanie jajek, śmigus-dyngus czy zajączek przynoszący prezenty – to przecież wszystko zwyczaje o rodowodzie pogańskim. Same święta Wielkiejnocy ze zwycięstwem Jezusa Chrystusa nad śmiercią można powiązać z triumfem odradzającej się do życia przyrody nad martwym okresem zimowym. Nie sugeruję oczywiście, że chrześcijańska Wielkanoc ma korzenie pogańskie, ale już jej wiosenny termin, ustalony na Soborze Nicejskim I w 325 roku, mógł łączyć się z gęsto obsadzonymi w tym czasie obrzędami wiosennego przejścia w wierzeniach pierwotnych. Kilkaset lat później pomogło to Kościołowi w Polsce zaadaptować słowiańskie zwyczaje – jak pisze Jakub Pawłowski: „Pierwsi chrześcijanie – chrystianizatorzy pogańskich ziem słowiańskich wykorzystali święta Wielkanocne do własnych celów (…), zapoznawszy się ze zwyczajami chrzczonych ludów i wiedząc, że dla nich ten okres też był bardzo ważny, przemianowali ich święta na święta chrześcijańskie, modyfikując przy tym własne zwyczaje liturgiczne, przybliżając się i adaptując te, których piewcami byli dawni poganie”.
Zbliżamy się do przepięknie położonego jeziorka z pustą o tej porze roku plażą. Przed nami rozpościera się fantastyczna panorama potężnego masywu Ślęży, od wieków przywodzącego na myśl wygasły wulkan. Woda w słowiańskich obrzędach zawsze odgrywała kluczową rolę, a zbocza Ślęży do niedawna pełne były tryskających źródełek i małych oczek wodnych. Nam z pomocą przychodzą zdobycze cywilizacji, bo urokliwy zalew jest zbiornikiem sztucznym. Arek, mimo temperatury kilku stopni powyżej zera, wchodzi w swojej białej szacie do wody i ciska płonącą kukłę daleko przed siebie. Wszyscy natychmiast odwracamy się od niej plecami, aby nie dopadł nas czarci urok. Obrzędy dokonane, można wracać na trzebiszcze i przystąpić do radosnej wspólnej biesiady przy ogniu. Ja oczywiście nie jestem odpowiednio zaopatrzony, ale fantastyczna słowiańska gościnność kolejny raz daje znać o sobie. Między jedną kiełbaską a drugą mam wreszcie możliwość swobodnie porozmawiać z Darkiem, który zaprosił mnie do ślężańskiego chramu (czyli świątyni). Zmęczony wielogodzinnymi przygotowaniami do Jarych Godów i prowadzeniem obrzędów, ale szczęśliwy, żerca zastrzega, że nie ma dla mnie zbyt wiele czasu, bo śpieszą się z żoną do dziecka, które zostało z babcią.
Zaczynam od pytań o duchowość i magiczną aurę Ślęży, ale gdy zadaję prowokacyjne (przynajmniej w moim zamierzeniu) pytanie o to, czy żercą może zostać kobieta (oczywiście tak, to wybór grupy), nasza rozmowa dość niespodziewanie zamienia się w ciekawą relację o nauce bycia liderem i problemach finansowo-organizacyjnych, jakie niesie za sobą zaangażowanie w powstający (czy raczej odradzający się po wiekach) ruch religijny. Bo gdy przy ognisku ktoś wraca do pomysłu wzniesienia w okolicy posągu Welesa, Darek automatycznie przypomina o konieczności regularnych wpłat składek na rodzimowiercze stowarzyszenie – taki pomnik to przecież także koszty i to wcale niemałe. Leszy pod Ślężą działa od dwunastu lat i z olbrzymim smutkiem obserwuje postępującą kolonizację szczytu przez turystów (doszło do tego, że w trakcie lockdownu nadleśnictwo zamykało parkingi, aby uchronić rezerwat przed doszczętnym zadeptaniem). W miejscu, gdzie dawniej rodzimowiercy odbywali swoje słowiańskie obrzędy, nie można obecnie znaleźć nawet odrobiny intymności. Inna sprawa, że wszelkie inicjatywy rodzimowierców, nawet te o charakterze kulturowym, a nie religijnym, spotykały się z olbrzymią niechęcią lokalnych władz⁵ czy nadleśnictwa, ale prawdziwym centrum swoistej krucjaty jest inna organizacja:
– Kościół katolicki zagarnął szczyt Ślęży, to już nie jest dla nas miejsce do odzyskania. Zresztą my już nawet nie walczymy tam o rząd dusz, nam zależy na wyciszeniu – wyjaśnia mi Darek.
Sam przyznaje, że wokół Ślęży działa wiele grup, nie tylko słowiańskich (np. asatryjczycy czy odyniści), i nie zawsze zachowują się właściwie, a odium spada na wszystkich. Dlatego od kilku lat grupa Leszego spotyka się na trzebiszczu u podnóża Raduni (drugiego, niższego szczytu w masywie Ślęży). Działkę, na której mogą nie niepokojeni odprawiać swoje słowiańskie obrzędy, udostępnił im znajomy wisznuita, czyli wyznawca jednej z odmian hinduizmu, i jest to piękny przykład ekumenicznej współpracy między różnymi religiami, ogniskującymi się wokół świętej góry. Oczywiście zawsze istnieje możliwość, że właściciel będzie chciał swoją nieruchomość wykorzystać inaczej albo sprzedać, co znowu wymusiłoby błąkanie się po zboczach Ślęży, w poszukiwaniu nowego miejsca kultu. Przeniesienie religijnej aktywności grupy na prywatną działkę przyczyniło się do uspokojenia sytuacji:
– Jeszcze kilka lat temu niektóre nasze obrzędy kończyły się interwencją policji, spisywaniem danych z dowodów, mandatami. Teraz wreszcie zostawili nas w spokoju.
Ci, z którymi Darek składa ofiary słowiańskim bóstwom, to także jego przyjaciele, dlatego tak ważna jest dla niego wstępna przynajmniej weryfikacja osób, które zjawiają się na trzebiszczu. Dawniej zdarzało się, że inni rozbijali jedność grupy.
– Byli to bardzo dziwni osobnicy, na przykład nawiedzeni wikingowie – dopowiada Arek. – A głośna osoba nadużywająca alkoholu wystraszy nam pięciu cichych, fajnych ludzi.
Wciąż zdarza się, że na dwa dni przed Nocą Kupały Darek dostaje maile od zupełnie przypadkowych ludzi o treści: „To gdzie ta impreza?”. Opisana kilka lat temu przez portal Vice czerwcowa balanga na szczycie Ślęży⁶, organizowana przez osoby nie mające nic wspólnego z prawdziwymi rodzimowiercami, wyrządziła sprawie wiele zła w najbliższej okolicy.
Robi się coraz ciemniej i chłodniej, więc podobnie jak Darek z żoną zaczynam się zbierać. Jeszcze raz dziękuję wszystkim za niesamowitą gościnność i żegnam się, obiecując, że na pewno zobaczymy się ponownie w czerwcu, podczas Nocy Kupały. Schodząc w stronę zalewu, nie mogę oderwać wzroku od ciemnego masywu Ślęży, odcinającego się od nieco jaśniejszego nieba. Podświetlona na czerwono wieża Radiowo -Telewizyjnego Centrum Nadawczego na szczycierobi teraz niesamowite wrażenie, chociaż doskonale wiem, że jutro rano, kiedy wejdę na szczyt, będę przeklinał tę brutalną komunistyczną ingerencję w piękno dolnośląskiej przyrody⁷. Wznoszący się o pięćset metrów nad poziom otaczającego go Przedgórza Sudeckiego samotny masyw Ślęży jest widoczny z odległości kilkudziesięciu kilometrów (a przy dobrej pogodzie nawet ponad stu!). W okresie zlodowacenia wyniosły wierzchołek Ślęży jako jedyny sterczał w okolicy ponad lodową pustynią („Czyż nie jest to nęcące nawiązanie do prastarego i ponadkulturowego mitu o potopie?” – pytał profesor Andrzej Mierzwiński). Gdy lody puściły, potężna, porośnięta gęstym borem góra, czasem dominująca na tle nieba, innym razem schowana w chmurach, przez wieki robiła na ludziach niesamowite wrażenie, budząc zarówno fascynację, jak i lęk. Ślęża od zawsze była też miejscem o największej w Europie częstotliwości burz z wyładowaniami. Górę, w którą tak często uderzają pioruny, naturalnie utożsamiono z domem bogów. Przesadzając (ale tylko trochę), można porównać słowiański Olimp do świętej góry Aborygenów Uluru (ang. Ayers Rock)⁸, przynajmniej jeśli chodzi o jej magiczne znaczenie. Thietmar z Merseburga, pisząc w XI wieku: „owa góra wielkiej doznawała czci u wszystkich mieszkańców z powodu swego ogromu oraz przeznaczenia, jako że odprawiano na niej przeklęte pogańskie obrzędy”, miał na myśli oczywiście wierzenia słowiańskie, ale religijna funkcja szczytu datuje się na dużo wcześniej. Tysiąc lat przed niemieckim kronikarzem o świętym ślężańskim gaju pisali grecki astronom i geograf Ptolemeusz oraz rzymski kronikarz Tacyt (chociaż tutaj interpretacje, czy na pewno chodziło im o to miejsce, bywają rozbieżne). A same pierwsze ślady człowieka na szczycie to prawie pięć tysięcy lat przed naszą erą, jeszcze w epoce kamienia. Kontekst religijny tych wizyt jest oczywisty, w tamtych czasach nikt nie wchodził na samotną górę z pasji zdobywania szczytów czy dla przyjemności przechadzki.
Następnego dnia, wcześnie rano, melduję się na parkingu pod Wieżycą jako jeden z pierwszych turystów. W samej Sobótce (nazwa oczywiście o rodowodzie pogańskim) już byłem, kilka tygodni wcześniej. Niestety koszmarna zamieć śnieżna spowodowała, że musiałem zrezygnować wówczas z pomysłu zdobywania szczytu. Z powodu remontu nie udało mi się wówczas zwiedzić też ekspozycji w lokalnym Muzeum Ślężańskim, ale swój czas poświęciły mi pani dyrektorka Monika Szima -Efinowicz oraz archeolog doktor Halina Śledzik-Kamińska. Kierując się ich wskazówkami, szybko lokalizuję pierwszą ze słynnych ślężańskich starożytnych rzeźb kultowych, czyli tak zwanego mnicha. Co fascynujące – udokumentowane są przypadki składania u jego stóp ofiary (gotowanych ziemniaków) jeszcze w 1937 roku, a to dowodzi niesamowitej wręcz żywotności reliktów pogańskich kultów, które w takiej ludowej postaci przetrwały tysiąc lat chrześcijaństwa na tym obszarze. Sama rzeźba, przypominająca kształtem bardziej kręgiel czy smukłą wazę, jest niezwykle tajemnicza – brak jakichkolwiek analogii w sztuce europejskiej powoduje, że jej datowanie, nawet przybliżone, jest wyjątkowo trudne. Najczęściej łączy się ją z kulturą łużycką (umiejscawiając jej powstanie kilka wieków przed naszą erą), ale nie brak opinii, że to pogańska rzeźba słowiańska albo średniowieczny słup graniczny. Przedział czasowy, w jakim naukowcy umiejscawiają powstanie mnicha, rozciąga się więc na prawie tysiąc kilkaset lat, co skłania do uczciwego podsumowania, że o mnichu nie wiemy niczego pewnego, oprócz tego, że utrzymywał swoją sakralną funkcję przez wieki...
Ruszam energicznie żółtym szlakiem w górę i po kilkunastu minutach forsownego marszu mijam efektowną widokową Wieżę Bismarcka (tym razem, jak sama nazwa wskazuje, nie słowiańską, a germańską). Pół godziny marszu dalej, tuż przy szlaku można odnaleźć kolejne dwie rzeźby kultowe.
Księżna zamieszkująca zamek na szczycie wysłała pannę o imieniu Dąbrówka po rybę dla jej chorego oswojonego niedźwiedzia. Zwierzę, w którym odezwał się dziki instynkt, pokonało mury i rzuciło się na dziewczynę, odgryzając jej głowę. Ta jednak wcześniej, w trakcie szamotaniny, zdołała go śmiertelnie ranić i tak już zostali obok siebie na zawsze – skamieniała z czasem Panna z rybą i Niedźwiedź. Tak wspólne występowanie posągów i ich uszkodzenia opisuje lokalna legenda. Trzymetrowej kobiecej rzeźbie już w momencie odnalezienia brakowało głowy, szyi czy części nóg, a pierwszego ze ślężańskich niedźwiedzi (o drugim za chwilę) trudne warunki atmosferyczne praktycznie pozbawiły rysów. Dziś obie rzeźby prezentują się jeszcze bardziej opłakanie i nie chodzi mi tu o ich stan zachowania. Problemem jest znajdująca się w agonalnej kondycji, od początku prowizoryczna, drewniana wiata z rozpiętą drucianą siatką, która miała zabezpieczać posągi przed ciekawskimi⁹. Przez sporej wielkości dziury można po prostu wejść do środka. Pomazane markerem i farbą bezcenne starożytne zabytki jednoznacznie świadczą o tym, że wiele osób z tej możliwości korzysta, niestety nie zawsze w godnym pochwały celu. Oprócz współczesnych oznak wandalizmu można dostrzec również te sprzed kilku czy kilkunastu wieków – wszystkie ślężańskie rzeźby kultowe mają wyryte tajemnicze znaki iks. Wśród słowiańskich rodzimowierców popularna jest teoria, że w taki sposób, wyrzynając w granitowych artefaktach znak krzyża, chrześcijańscy misjonarze symbolicznie unieważniali ich poprzedni magiczny sens, naznaczając je znakiem chrześcijańskiego zwycięstwa nad słowiańską religią przodków. W przypadku Panny z rybą posąg miał być dodatkowo zdekapitowany. Na podobnej zasadzie znajdująca się obecnie przy kościele św. Anny w Sobótce mocno uszkodzona rzeźba grzyba miała być w istocie postacią człowieka w długiej szacie (żercy?), któremu również odrąbano głowę (czy raczej cały korpus) na znak końca pogaństwa. Specjaliści skłaniają się jednak ku bardziej prozaicznej hipotezie, że zbędnych już starożytnych figur kultowych używano w średniowieczu jako znaków granicznych, stąd i taka rola tajemniczego iksa. Jeszcze inna koncepcja łączy ukośne znaki z kultem solarnym, a jednym z dowodów potwierdzających tę hipotezę mają być znajdujące się w zbiorach muzeum w Sobótce ceramiczne naczynia z takim samym ukośnym krzyżem, które nie mogły przecież pełnić funkcji granicznej. A więc jednak Prasłowianie oddający cześć Słońcu?
Amatorów wędrówek na żółtym i czerwonym szlaku na szczęście jest wciąż niewielu, więc w dobrym, kontemplacyjnym nastroju zbliżam się do szczytu Ślęży. Przed wiekami bronił go (podobnie jak niższej Raduni) specjalny wał, zbudowany wyłącznie dla ochrony tego świętego miejsca (a nie ludzi, ponieważ brak dowodów na stałe osadnictwo wewnątrz kręgu). Dopiero na polanie zaczyna do mnie docierać, o czym wspomniał Leszy. Turystów już jest niemało, a mówimy o marcowym przedpołudniu, więc wolę sobie nie wyobrażać, co dzieje się tu w wakacyjne weekendy w porze obiadowej. Nad otoczeniem dominuje oczywiście koszmarna, licząca sto trzydzieści sześć metrów wysokości antena nadawcza, ale w walce o krajobrazowy prymat niewiele ustępuje jej neoromański kościół pod wezwaniem Nawiedzenia Najświętszej Maryi Panny na Ślęży z charakterystyczną wieżą. Świątynia w swojej pierwotnej formie powstała na ruinach istniejącego tu wcześniej zamku piastowskiego. Od XII wieku górą władał zakon augustianów, sprowadzony tu przez palatyna Piotra Włostowica, zwanego też Duninem. Podobnie jak w przypadku świątecznego kalendarza, nacierające na ziemiach polskich chrześcijaństwo symbolicznie przejmowało góry pogańskiego kultu, aby podkreślić nieodwracalność nowego porządku – tak stało się na Ślęży, Łysej Górze czy opolskiej Górze św. Anny. Zakonnikom nie było jednak tu łatwo – szybko czmychnęli do Wrocławia, a kolejna murowana kaplica stanęła w tym miejscu dopiero na przełomie XVII i XVIII wieku i ponownie (po pożarze) w połowie XIX. W ciągu ostatnich dziesięciu lat mocno zrujnowaną świątynię odnowił ksiądz doktor Ryszard Staszak, proboszcz w pobliskich Sulistrowicach, i co niedzielę o 14 jest tu odprawiana msza. Miejsce pozostaje trudne, nie tylko ze względu na dojście czy dojazd – kilka tygodni przed moim wejściem na Ślężę wiatr zerwał dach ze świątyni, co natychmiast wykpiono na rodzimowierczym fanpage’u Ślęża – Słowiańskie Sanktuarium („Ojojoj, a co tu się »odstrzybogowało«?”). Tego typu religijne uszczypliwości są wciąż nieporównywalne z temperaturą wrzenia, jaką wojna o śląski Olimp osiągnęła w 2013 roku, gdy z Domu Turysty PTTK (znajdującego się również na szczycie Ślęży) zniknął drewniany posąg Światowida, wykonany przez rodzimowierców związanych z kwartalnikiem „Słowianić”. O podżeganie do usunięcia rzeźby oskarżyli oni prałata Staszaka, niektórzy zresztą nie przebierali w słowach („Mściwy żydłaku, fanatyku rzymskiej szubienicy – won ze Ślęży . Nie masz do niej, renegacie i zaprzańcu, żadnego prawa. To jest nasza pogańska Święta Góra . Przestańcie plugawić naszą Świętą Słowiańską Ziemię jakimiś obskurnymi gusłami rodem znad Jordanu”). I chociaż dzierżawca schroniska stanowczo zaprzeczała jakimkolwiek konsultacjom z proboszczem (słowiańskie bóstwo miało zwyczajnie nie pasować jej do wystroju wnętrza), wspomniany odłam rodzimowierców poszedł za ciosem, wysyłając oficjalne pismo do papieża Franciszka ze skargą na „sukcesywne zawłaszczanie Ślężańskiego Parku Krajobrazowego na wyłączną działalność Kościoła katolickiego”. czego przejawem miały być także ustawienie przy szlaku stacji drogi krzyżowej i monumentalnego krzyża na szczycie góry. W tym samym czasie nieznani sprawcy (przypadkowi?) podpalili drewnianą figurkę Jezusa przy kaplicy w Sulistrowiczkach, a ksiądz proboszcz zaczął dostawać anonimy z pogróżkami.
Gdy pytałem Monikę Szimę-Efinowicz o stosunki katolicko -pogańskie w okolicy, nietrudno było wyczuć, że materia jest wciąż nieco delikatna. Pani dyrektor muzeum podkreślała, że na Ślęży powinno być miejsce dla wszystkich. Od rodzimowierców dokonujących swoich obrzędów w lesie na zboczach góry oczekiwała każdorazowego posprzątania po sobie i przede wszystkim unikania palenia ognisk, które mogą być olbrzymim niebezpieczeństwem dla ślężańskiej przyrody. A jako przykład otwartości na „słowiańskie klimaty” podawała wykorzystanie pogańskiego znaku triskelionu w logotypie Muzeum Ślężańskiego czy kopii ślężańskich niedźwiadków w konstrukcji ołtarza Sanktuarium Najświętszej Maryi Panny Dobrej Rady w Sulistrowiczkach. Ten drugi przykład wydał mi się szczególnie ciekawy, bo na pierwszy rzut oka zakrawał na lekką herezję. Zacząłem już samodzielnie drążyć ten wątek i okazało się, że ideowa wymowa tego pozornie kontrowersyjnego dzieła sztuki jest bardzo jednoznaczna – otóż pogańskie rzeźby dźwigają na swych głowach granitową płytę ołtarza, chyląc tym samym czoło przed katolicką relikwią, którą jest zatopiony w niej kamień z jerozolimskiego wieczernika, „co ma symbolizować siłę i potęgę Boga”. Dopóki rywalizacja między proboszczem a bardziej radykalnymi odłamami rodzimowierców ograniczy się do tego rodzaju złośliwości, kolejna lokalna wojna religijna chyba nam nie grozi.
Rozglądam się po rozległej polanie szczytowej, z której rozpościera się wspaniały widok na leżący u stóp góry Dolny Śląsk¹⁰, który, podobnie jak żyjące tu słowiańskie plemię, przyjął swoją nazwę właśnie od naszego imponującego masywu górskiego. Jak pisze Stanisław Rosik: „Naturalne walory Ślęży sprzyjają wyjaśnianiu w perspektywie fenomenologicznej jej funkcji w pejzażu krainy z użyciem archetypu axis mundi, czyli osi, wyznaczającej środek świata. Koncept, iż łączyć ma trzy jego sfery: nieba, ziemi i podziemi, koresponduje z nierzadkim zjawiskiem zatopienia wierzchołka Ślęży w chmurach”. Sama nazwa pochodzi prawdopodobnie od słowa „ślęg” lub „śląg”. oznaczającego wilgoć, błoto, deszczową pogodę. Atmosferyczna natura Ślęży jest zresztą nieco ambiwalentna – mimo nadnaturalnie obfitych opadów polana na szczycie bywa często i mocno nasłoneczniona, co tłumaczyłoby ogniskujący się tu pradawny kult solarny (w przeciwieństwie do zalesionej, mrocznej i wilgotnej Raduni, poświęconej Księżycowi). Między kościołem a krzyżem milenijnym, pod drzewem, spokojnie i skromnie przycupnął symbol góry i całego regionu, czyli najlepiej zachowany granitowy ślężański miś¹¹. Przyznaję, że do momentu przyjazdu do Sobótki byłem święcie przekonany, że na szczycie znajduje się jedynie kopia liczącej prawdopodobnie dwa i pół tysiąca lat rzeźby. Tymczasem jest to w żaden sposób nie zabezpieczony autentyczny starożytny artefakt (sic!), na którym turyści sadzają dzieci do zdjęcia, ci bardziej bezmyślni udają, że z niedźwiadkiem kopulują, a najwięksi wandale podpisują się na nim markerem... W rozmowie ze mną dyrektorka Muzeum Ślężańskiego decyzji o pozostawieniu misia in situ broniła, twierdząc, że chowanie wszystkiego, co autentyczne, w zamkniętym lapidarium też nie jest dobrym rozwiązaniem, ale mnie osobiście ta argumentacja nie przekonała.
Wracam w myślach do bijącej z Darka bezradności, kiedy dzień wcześniej opowiadał mi o losach petycji Ślężańskich Rodzimowierców, aby starożytnego niedźwiadka dodatkowo ochronić przynajmniej przez postawienie tablicy informacyjnej. W kuriozalnej, oczywiście negatywnej odpowiedzi Lasy Państwowe wyraziły obawę, że tablice mogłyby „powodować dodatkowy chaos kulturowy”. Jakby tym chaosem na polanie nie były grille na kiełbaski, kontenery na gruz czy szpecące kościół płachty reklamowe z PCV... Ale wróćmy do niedźwiadka, który niewątpliwie jest najbardziej znaną ze wszystkich okolicznych rzeźb kultowych. Tezę o celtyckim pochodzeniu kamiennego posągu (i pozostałych, o których pisałem wcześniej), która zrobiła zawrotną karierę w polskiej nauce, szczególnie intensywnie promowała kilkadziesiąt lat temu Janina Rosen-Przeworska. Dziś badacze skłaniający się ku tej koncepcji zwracają uwagę na bardzo podobne posągi celtyckie, które odnaleziono na Półwyspie Iberyjskim. Archeolog dr Halina Śledzik -Kamińska, z którą rozmawiałem w muzeum w Sobótce, taką interpretację stanowczo odrzucała, podkreślając artystyczną doskonałość rzeźb celtyckich i ledwo nadany kształt naszych, granitowych. Argumentem nie bez znaczenia jest także nieliczność znalezisk celtyckich na szczycie wobec ogromu artefaktów związanych z kulturą łużycką. Wczytując się w naukowe artykuły i przysłuchując się dyskusji fachowców, kolejny raz odczuwam poznawczą bezradność. Jak zauważa Zenon Woźniak: „Bardzo łatwo jest krytykować poszczególne hipotezy, a trudno udokumentować opinie pozytywne”. Niczego nie wiemy więc na pewno, oprócz tego, że miś nierozerwalnie przynależy dziś do Ślęży, chociaż pierwotnie prawie na pewno nie znajdował się na samym szczycie. Być może pełnił funkcje kultowe w jednym ze świętych kręgów na zboczach góry? Kolejny raz wracam w myślach do rozmowy z żercą Darkiem, który zamiast toczyć bezowocne spory o prasłowiański, germański, celtycki czy nordycki rodowód niedźwiadka, woli widzieć w nim przejaw pewnej ogólnej ślężańskiej duchowości i element wspólnego dziedzictwa kulturowego dla wszystkich ludzi, którzy do tej lokalnej tradycji chcą się wspólnie przyznawać, a nie ją zawłaszczać. A chętnych do duchowego zawładnięcia nad śląskim Olimpem było naprawdę wielu, co czasami kończyło się tragicznie. Bodaj najbardziej niesamowitą (i mroczną) grupą uznającą Ślężę za swoją świętą górę był działający w latach 80. i 90. XX wieku ruch Antrovis, założony przez Edwarda Mielnika. Niczym nie wyróżniający się palacz kotłów w średnim wieku stworzył piorunującą religijną mieszankę, utkaną z elementów kultu maryjnego, polskiego mesjanizmu, słowianofilii, antysemityzmu, ufologii i ezoteryki. Nie wgłębiając się w te niespójne, wyjątkowo bełkotliwe teorie, odnotujmy, jaką rolę Antrovis przypisywał Ślęży. To tutaj, w pobliżu ziemskiego czakramu, mieli przed dziewięcioma miliardami lat osiedlić się Słowianie z planety Atlanta i stąd też, z samego szczytu, mieli zostać ewakuowani statkami kosmicznymi przed zbliżającą się kosmiczną zagładą (dwukrotnie przekładaną). Sekta działała całkiem prężnie, wydając czasopisma oraz książki, a nawet zyskując poparcie niektórych polskich celebrytów. Kresem legalnej działalności Antrovisu był raport Urzędu Ochrony Państwa, w którym odnotowano przypadki morderstw oraz tajemniczych zaginięć osób powiązanych z ruchem Mielnika.
Obchodzę szczytową polanę po zachodniej stronie, zaliczam wieżę widokową i, kierując się wskazówkami moich rodzimowierców, zaczynam schodzić czerwonym szlakiem do Sulistrowiczek. Kilka minut drogi i tym razem tuż przy szlaku dostrzegam bez problemu ostatni cel dzisiejszej wędrówki – ustawiony przez moich wczorajszych gospodarzy drewniany posąg Peruna. Tutaj, nieco na uboczu, z dala od komercyjnego zgiełku, jest mu dużo lepiej niż na samym szczycie, gdzie stałby się takim samym turystycznym totemem jak granitowy niedźwiadek. Kiedy Ślężańscy Rodzimowiercy ustawiali go w tym miejscu, robili zakłady, jak długo się utrzyma, zanim ktoś go spali lub porąbie. O dziwo stoi do dziś, chociaż kilka tygodni wcześniej ktoś strącił rzeźbę z postumentu i rzucił ją do pobliskiego górskiego źródełka. Na szczęście posąg nie ucierpiał i mógł bez problemu wrócić na stare miejsce.
W samotności, rachitycznym marcowym słońcu, wietrze w koronach drzew, wśród śpiewających ptaków i cichego szumu strumyka, uciekam na chwilę od wszystkich rozmów oraz przeczytanych książek i artykułów o tym świętym dla tylu religii miejscu. Uśmiecham się na myśl, że mimo wysiłku dziesiątków profesorów Ślęża wciąż nie pozwoliła nikomu wydrzeć swoich tajemnic i prawdopodobnie nie zechce tego uczynić w przewidywalnej przyszłości, a być może nigdy. Nieuchwytny dla nauki genius loci jest jednak niewątpliwym faktem. Myślę, że gdybym potrafił medytować, trudno byłoby mi znaleźć lepsze miejsce na tego rodzaju praktyki relaksacyjne. Ale i tak, zamykając oczy, zaczynam odczuwać wielką harmonię z tym miejscem, duchowymi siłami, które przez wieki je tworzyły, i całą skomplikowaną historią Dolnego Śląska. Rzadkie dla mnie chwile całkowitego skupienia przerywa para turystów zmierzających w górę. Perunem nie są zainteresowani, pytają tylko, czy daleko do szczytu, bo chcieliby jak najszybciej coś zjeść. Magia pryska. Wbrew pouczeniom z obrzędu topienia bogini Marzanny obracam się ostatni raz przez prawe ramię za Perunem, potem przez lewe za ślężańskim szczytem i zaczynam powoli schodzić w stronę Sobótki, obiecując, że gdzie jak gdzie, ale tutaj na pewno jeszcze wrócę.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
4 Leszy w wierzeniach słowiańskich jest panem lasu i zwierząt w nim żyjących.
5 Podobnie jest zresztą na szczeblu centralnym – Związek Wyznaniowy Rodzimowierców Polskich RÓD od lat bezskutecznie czeka na rejestrację w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych i Administracji.
6 Chodzi o tekst Stanisława Witkowskiego Alkohol, skakanie przez ogień i bójki na święcie Prasłowian pod Wrocławiem.
7 Podobnie zbezczeszczone zostało inne święte dla pogan miejsce w Polsce – Łysa Góra w Górach Świętokrzyskich.
8 Zresztą niektórzy ezoterycy widzą powiązania między tymi antypodycznymi masywami – miałyby mieć tę samą częstotliwość przenoszenia wibracji (rezonans energetyczny).
9 W Muzeum w Sobótce uzyskałem informację, że Lasy Państwowe pracują nad postawieniem nowej altany. Podobno jest już nawet projekt, ale póki co nic się nie zmienia.
10 Najwspanialszy widok rozpościera się z położonej kilkadziesiąt metrów dalej wieży widokowej, chociaż wejście na nią, po stromych schodach, osobie z lękiem wysokości może dostarczyć ponadprzeciętnych wrażeń.
11 Niektórzy interpretują rzeźbę jako dzika, co byłoby ukłonem w stronę tezy o jej celtyckim pochodzeniu.