- promocja
Tajemnicza wiadomość - ebook
Tajemnicza wiadomość - ebook
Bestseller "The USA Today"
Wenecja, 1943 rok. W świecie ogarniętym wojenną pożogą Stella Jilani prowadzi podwójne życie. Za dnia pracuje w jaskini lwa - jest maszynistką i tłumaczką w kwaterze głównej nazistów. Nocą ryzykuje życie, szmuglując wiadomości dla włoskiego ruchu oporu. Wbrew licznym przeszkodom przekazuje cenne informacje, przemyca materiały i pisuje do podziemnej gazety na swojej ukochanej maszynie.
Kiedy niemiecki generał, którego Stella jest tłumaczką, zaczyna coś podejrzewać, wydaje się, że nic go nie powstrzyma przed wykryciem kreta. Stella wie, że jej przyszłość jest zagrożona.
Bristol, 2017 rok. Po śmierci matki pogrążona w żałobie Luisa Belmont znajduje na strychu pudło pełne starych pamiątek: zdjęć, wycinków i tajemniczych zapisków, maszynę do pisania. Wie, że wiążą się z jej babką Stellą, która urodziła się w Wenecji, a w Anglii została pisarką. Niestety nic nie wie o przeszłości babki, więc postanawia odkryć prawdę i samotnie wyrusza do Wenecji. Tam spotyka Giulia Volpego, pracownika Instytutu Historii Ruchu Oporu, który pomaga jej odnaleźć ślady babki i napisać na nowo historię rodziny.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68218-41-1 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wojna jest okropna. Wszędzie, gdzie wybucha, niesie ze sobą zniszczenia, dziesiątkuje ludzi i rujnuje cenne obiekty. Konflikty nieuchronnie zdarzają się też w pięknych miejscach i taki właśnie kontrast światła i mroku dał początek _Tajemniczemu posłańcowi._ Dla mnie Wenecja jest najwspanialszym i najbardziej fantastycznym miejscem na świecie; podczas niezliczonych wizyt, od mojego pierwszego tam pobytu w 1990 roku, byłam oczarowana ideą miasta unoszącego się na wodzie. Jego istnienie i piękno budzą mój nieustający podziw.
Kiedy zaczęłam czytać, jak druga wojna światowa wpłynęła na Wenecję, zdałam sobie sprawę, że działający tam ruch oporu zrobił na historykach mniejsze wrażenie niż ten we Francji czy Niderlandach; że w porównaniu z tymi krajami wojna w Wenecji przebiegała „łagodnie”. Odnalezione przeze mnie źródła okazały się zwięzłe i sprowadzały się do suchych faktów, niewiele w nich było szczegółów z życia miasta, nie dowiedziałam się, jak wenecjanie radzili sobie z codziennością. Podczas wyprawy badawczej (oczywiście musiałam tam wrócić!) przemierzyłam kilometry weneckich _calli_, pragnąc koniecznie się dowiedzieć, które części miasta odegrały rolę w walce z połączonymi siłami nazistów i faszystów.
Dopiero po powrocie do domu trafiłam na żyłę złota; przypadkowy mejl wysłany w cyberprzestrzeń przyniósł odpowiedź od pana o cudownym nazwisku; był to Giulio Bobba, historyk z IVESER – Weneckiego Instytutu Historii Ruchu Oporu i Współczesnego Społeczeństwa. Czym zajmował się signor Bobba? Ruchem oporu w Wenecji podczas drugiej wojny światowej. To było jak manna z nieba.
Dzięki Giuliowi, jego pasji zbierania faktów i bezcennych szczegółów dotyczących życia codziennego w ogarniętej wojną Wenecji powieść zaczęła nabierać kształtów. Nareszcie mogłam zobaczyć Wenecję pod zasłoną wojny. Im więcej wymienialiśmy mejli, tym bardziej moje poszukiwania przypominały te z powieści – postać Giulia musiała się więc w niej pojawić, razem z kotką Melodie, która jest jak najbardziej prawdziwa i uwielbia ciepło kopiarki!
Wiedziałam też, że chcę podkreślić rolę kobiet w ostatecznym zwycięstwie nad nazistami; nie tylko odwagę tajnych agentek, lecz całej armii łączniczek działających we Włoszech – znanych jako Staffetta – które pomogły aliantom odnieść zwycięstwo. W dzisiejszych czasach mediów społecznościowych i przekazywanych natychmiast informacji trudno zrozumieć wartość doręczania pojedynczej wiadomości piechotą lub łodzią, ale w tamtych czasach było to niezwykle ważne. Tak naprawdę ratowało życie. Bez tysięcy matek i babć w całej Europie, które ryzykowały życie, przewożąc kontrabandę w dziecięcych wózkach i przenosząc ją w torbach na zakupy, być może nigdy nie doczekalibyśmy pokoju. Mam nadzieję, że Stella stanie się symbolem tych kobiet – działających bezinteresownie dla dobra innych.
Kiedy miałam już Stellę i jej miasto, nietrudno było znaleźć następny element. Czyż romans nie rozwija się najlepiej w miejscu unoszącym się na wodzie i słynącym z najpiękniejszych zachodów słońca? Oczywiście jest tam też i moja Wenecja: Accademia to mój ukochany most, uwielbiam obserwować ludzi na Campo Santo Stefano, naprzeciwko wejścia do kościoła znajduje się kawiarenka, gdzie wiele razy siedziałam przy dobrej kawie i z notesem w ręce wyobrażałam sobie siebie jako pisarkę. Obok można znaleźć znakomitą lodziarnię. Przed tym nie da się uciec – Wenecja porusza do głębi.
Mam nadzieję, że udało mi się złożyć hołd tym, którzy w Wenecji stawiali czoło wrogom; nie może być mowy o „łagodnej” wojnie, kiedy ktoś traci życie, a matka syna. Wenecja też straciła. Przez stulecia nękały ją inwazje i zarazy, ale zawsze dochodziła do siebie. Tak się stało i teraz. Pozostała klejnotem. Lśniącym jak zawsze. A ja tam niedługo wrócę.PROLOG: KLAUNI
_Wenecja, czerwiec 1934_
Prowadziły nas nagłe wybuchy hałasu – jeden po drugim wznosiły się w powietrze niczym fajerwerki w ciemną noc. Przeciskaliśmy się przez tłum, dziadek rozgarniał ludzi szerokimi umięśnionymi ramionami szkutnika, wciąż silnymi mimo jego sześćdziesięciu pięciu lat. Kiedy dotarliśmy na skraj wielkiego placu, pociągnął mnie za rękę na sam przód, gdzie zgromadzonych ludzi odgradzał szereg faszystowskich żołnierzy; stali zwróceni plecami do placu, a surowymi, zaciętymi twarzami w stronę tłumu. Na placu włoskie oddziały maszerowały tam i z powrotem jak mrówki do dźwięków pompatycznej wojskowej muzyki wygrywanej przez orkiestrę dętą.
Miałam siedemnaście lat i byłam średniego wzrostu, musiałam więc wyciągać szyję, żeby razem z resztą tłumu dojrzeć obiekt naszego zainteresowania. Nietrudno było rozpoznać imponującą, korpulentną postać Benita Mussoliniego, wszak często pojawiał się na pierwszych stronach gazet wydawanych przez faszystów. Nawet od tyłu wyglądał na pewnego siebie i apodyktycznego człowieka, gdy maszerował obok nieco niższego mężczyzny, który wyróżniał się jedynie tym, że miał na sobie ciemny garnitur, a nie paradny mundur kapiący od medali. Staliśmy daleko, więc nie dostrzegliśmy niczego szczególnego w wyglądzie szacownego gościa Mussoliniego. Wiedziałam, kim jest i co reprezentuje, ale w moich oczach jego obecność nie uzasadniała napływu tysięcy członków faszystowskiej milicji w ciągu ostatnich paru dni, nie mówiąc już o tłumach spędzonych, by go powitać; podejrzewaliśmy, że część nie tylko wymachuje flagami, ale jest dobrze uzbrojona.
– Dziadziu, po co tu przyszliśmy?
Byłam skonsternowana. Dziadek był zagorzałym antyfaszystą i choć swoją nienawiścią do Mussoliniego dzielił się głównie z rodziną, w ciągu dwunastu lat rządów _Il Duce_ i jego brygady zmilitaryzowanych osiłków pozostał ich zażartym przeciwnikiem. W domu lub w kawiarni ze swoimi najbardziej zaufanymi przyjaciółmi wściekał się, że gnębią Włochów i ograniczają ich wolność, zarówno pod względem moralnym, jak i fizycznym.
Nachylił się, by szepnąć mi do ucha.
– Bo, moja kochana Stello, chcę, żebyś na własne oczy zobaczyła wroga, z którym przyjdzie nam się mierzyć.
– Wroga? Czy Hitler nie obiecuje, że będzie przyjacielem Włoch? Sojusznikiem?
– Nie Włochów, skarbie – odszepnął dziadek. – Nie jest żadnym przyjacielem zwykłych ludzi, wenecjan takich jak my. Spójrz na niego, zauważ, jaki jest przebiegły. Trzeba dobrze znać wroga, gdy nadejdzie czas. – Na jego pomarszczonej twarzy pojawił się wyraz zatroskania, a potem przykleił do ust fałszywy uśmiech, gdy zbliżyli się faszyści w czarnych koszulach i zaczęli wymachiwać karabinami, by zmusić tłum do radosnych okrzyków.
Spojrzałam na obiekt tego fałszywego uwielbienia, przytłoczony okazałą postacią Mussoliniego. Nie dostrzegłam charakterystycznej twarzy ani wykpiwanej fryzury, która ostatnimi czasy dominowała w gazetach. Jednak sposób, w jaki Adolf Hitler poruszał się pośród włoskich oddziałów na placu Świętego Marka, wydawał się niemal powściągliwy, ostrożny. Czy tego właśnie mieliśmy się obawiać? Przy Mussolinim i jego armii osiłków wyglądał na mniejszego pod każdym względem. Czemu mój rosły, krzepki i silny dziadek wydawał się niemal wystraszony?
Kiedy wracam wspomnieniami do tamtego dnia, uświadamiam sobie, że w zachowaniu dziadka po raz pierwszy objawiła się maska, którą my, wenecjanie – a tak naprawdę Włosi – musieliśmy nosić w nadchodzących latach. Za piękną, lśniącą fasadą klejnotu Italii Wenecja będzie podzielać zatroskanie dziadka i ukrywać swoją determinację, by w walce przeciwko Hitlerowi i faszyzmowi zachować swoje prawdziwe ja.
Jako nastolatka nie wdawałam się jednak w politykę – byłam młodą dziewczyną, która cieszyła się z ostatnich dni szkoły średniej, nie mogła się doczekać lata na pięknych plażach Lido, późnego zachodu słońca podczas niekończących się weneckich dni i być może liczyła na przelotny wakacyjny romans. Minęło kilka lat, zanim zrozumiałam wagę wizyty Hitlera tamtego ciepłego czerwcowego dnia, pięć lat przed wybuchem wojny, i znaczenie płaszczenia się Mussoliniego przed człowiekiem, który dla większej części świata stanie się diabłem wcielonym. A u progu wojny, gdy Włochy zadeklarowały, że ze swoją armią staną u boku Hitlera, przypomniałam sobie, czego dowiedziałam się później o tym dniu w 1934 roku i z czego zwierzyłam się dziadkowi.
– Wiesz, co Mussolini powiedział o Hitlerze podczas tamtej wizyty? – zapytałam, naciągając koc na jego pierś, w której słychać było szmery, i patrząc, jak jego biedne płuca walczą z zapaleniem, mającym go pokonać kilka dni później. – Nazwał go „szalonym małym klaunem”.
Dziadzio tylko się uśmiechnął, tłumiąc chichot, bo wiedział, że wywoła długi, męczący atak kaszlu.
Odetchnął głęboko.
– Za to Mussolini jest dużym klaunem. A wiesz, co robią klauni, Stello?
– Nie, dziadziu.
– Sieją zamęt, kochanie. I uchodzi im to na sucho.1. ŻAŁOBA
1
Żałoba
Londyn, czerwiec 2017
Łzy płyną strumieniem – wielkie grube krople, które wzbierają gdzieś w środku, a potem na moment zawisają na powiekach. Przez sekundę Luisa ma wrażenie, że spogląda przez kawałek grubego, osobliwego szkła z Murano, którego było pełno w salonie matki, aż w końcu mruga i łzy suną po policzkach. Po dziesięciu dniach żałoby nauczyła się, by z nimi nie walczyć i pozwalać strumieniowi płynąć swobodnie w stronę mokrej teraz brody. Jamie troskliwie porozkładał pudełka z chusteczkami w całym domu; tak jak mieszkańcy miast podobno nigdy nie znajdują się więcej niż dwa metry od jakiegoś robactwa, tak teraz ona zawsze ma pod ręką chusteczkę.
Po tym wybuchu emocji Luisa staje w obliczu bardziej frustrującego problemu. Klawiatura jej laptopa ucierpiała mocno przez tę kaskadę łez i dodatkowo po kontakcie z zawartością szklanki, którą chwilowo oślepiona Luisa przewróciła – kilka klawiszy tonie w słonych łzach i wodzie z kranu. Jest już za późno, by opanować tę powódź – stukanie w różne klawisze ujawnia, że ekran zamarł, a komputer okazuje swoją dezaprobatę. Elektronika i płyny wyraźnie za sobą nie przepadają.
– Jezu, nie teraz – jęczy Luisa w przestrzeń. – Nie teraz! No już, Daisy, działaj, dziewczyno! – Znów stuka w klawiaturę, czemu towarzyszy kilka imponujących przekleństw i kolejne łzy, tym razem frustracji.
Pierwszy raz była w stanie otworzyć Daisy, swój ukochany laptop, od czasu, kiedy jej mama… umarła. Luisa chce wypowiadać słowo „umarła”, musi je powtarzać, bo to jest fakt. Nie odeszła, gdyż to sugeruje jakieś spokojne wyjście, przepłynięcie z jednego wymiaru w inny bez żalu, gdy ma się czas, by wszystko wyprostować, leżąc pomiędzy wykrochmalonymi białymi prześcieradłami i miękkimi kocami, by wypowiedzieć rzeczy, które się chce i musi powiedzieć. Nawet przy swoim ograniczonym doświadczeniu ze śmiercią Luisa wie, że to było krótkie, ostre i brutalne. Jej mama umarła. Koniec. Dwa tygodnie po pierwszej diagnozie, tydzień po wprowadzeniu w stan śpiączki farmakologicznej, by uśmierzyć niewyobrażalny ból. A teraz Luisa doświadcza niewyobrażalnego bólu żałoby. Można do tego dorzucić gniew i frustrację, a niezliczone emocje zaczynają wirować i kołysać się w jej głowie, sercu i wybranych organach, dwadzieścia cztery godziny na dobę.
Luisa próbuje więc robić to, co robi zawsze, gdy nie może się uspokoić, jeść, mówić lub spotykać się z ludźmi. Pisze. Daisy, okaleczona w bojach, poznaczona odłażącymi w rogach naklejkami z zabawnymi napisami i nazwiskiem właścicielki, jest od zawsze oddaną przyjaciółką i służy jej wiernie, gdy Luisa musi przelać emocje na ekran komputera. Często są to jedynie zwariowane przemyślenia, lecz od czasu do czasu w dżungli słów pojawia się coś godnego uwagi – zdanie lub myśl, które może zachować na przyszłość lub wykorzystać w książce. Książce, którą napisze, gdy tylko uwolni się od głupich tekstów, które obecnie dostarcza do różnych czasopism, opisując najnowsze produkty kosmetyczne lub zastanawiając się, czy kobiety naprawdę chcą kierować swoim przeznaczeniem (jasne, że chcą, myśli – czy naprawdę muszę to tłumaczyć w nie więcej niż tysiącu słowach?). Ale to jest praca. Dzięki niej wiążą koniec z końcem, gdy Jamie pracuje dorywczo jako aktor. Pewnego dnia książka jednak powstanie.
Daisy stanowi część tego marzenia, jest współpracowniczką i powierniczką sekretów, aż do samego dna jej twardego dysku.
– Jezu, Daisy, co się stało z lojalnością? – mruczy Luisa, po czym natychmiast czuje, że sama nie jest w stosunku do swojej supernowoczesnej przyjaciółki lojalna. Gdyby to ona niemal zatonęła w ludzkich łzach, pewnie zareagowałaby tak samo i odmówiła współpracy. Daisy potrzebny jest serwis i czas, by mogła wyschnąć. Tymczasem Luisa musi dać upust nagromadzonym emocjom i z jakiegoś niewyjaśnionego powodu długopis i pióro niezbyt się do tego nadają. Czuje, że musi w coś uderzać, walić w klawisze i patrzeć, jak słowa pojawiają się na ekranie, jakby w magiczny sposób wypływały gdzieś z głębi niej, niezależnie od jej świadomego myślenia. Dziecku epoki komputerowej przeżywającemu żałobę, która grozi, że przerwie tamę, nie wystarczy pióro, by dać upust lawinie słów pełnych jadu, bezgranicznej miłości lub gniewu, nad którymi nie potrafi zapanować.
Nagle coś przychodzi jej do głowy: dzień wcześniej Jamie poszedł na strych, by oszacować, jak dużo sprzątania ich czeka. Kiedy Luisa zmagała się z anulowaniem debetów na koncie i lokalnym podatkiem, wspomniał coś o maszynie do pisania, która zamknięta w walizeczce stoi wsunięta pod krokwie. Wygląda na dość starą, ale „w całkiem niezłej formie”. Czy będzie cokolwiek warta? A może ma wartość sentymentalną? – zapytał. W tamtej chwili uznała to za mało istotne, ale teraz maszyna mogła się przydać.
Strych przypomina miliony innych na całym świecie: dziwna wilgotna woń starego życia i kurz, który z irytacją wzbija się w powietrze, gdy przerywa mu się długoletni sen. Z belek zwisa pojedyncza żarówka i Luisa musi przyzwyczaić wzrok, by przedmioty nabrały ostrości. Rozpoznaje kilka prezentów bożonarodzeniowych, które tak starannie wybierała dla matki. Rozgrzewający pas na bolące plecy i pantofle z owczej skóry, ledwo wydostawszy się z opakowania, trafiły na stosik z napisem „niechciane”. Jeszcze jedno przypomnienie o dystansie, jaki dzielił matkę i córkę, a którego już nigdy nie da się pokonać. Luisa odsuwa od siebie to wspomnienie – zatonęło w niej głęboko, choć stale straszy, że przebije się przez żałobę. To terapia na inny dzień. Luisa myszkuje przez kilka minut, czując wzbierającą frustrację i zastanawiając się, czy akurat to powinna robić w chwili, kiedy wszystko jest jeszcze tak bolesne. Jednocześnie cieszy się i obawia, że może natknąć się na album rodzinny, bo wie, że nie będzie w stanie powstrzymać się przed odwracaniem podniszczonych stron z tak zwanymi szczęśliwymi wspomnieniami. Cała trójka na plaży – ona, mama i tato – uchwycona z uśmiechami na zdjęciach Kodaka. W lepszych dniach.
Na szczęście z mroku wyłania się przedmiot, który nie jest grubą księgą pełną wspomnień. To szara wyprofilowana walizeczka, której kształt – kwadratowy i zniżający się ku skórzanej rączce – oznacza, że może zawierać tylko jedno. Wygląda na mocno zużytą, otarcia i zadrapania przypominają Luisie o historii zapisanej na torbie Daisy. Gdy obie klamry podskakują pod jej palcami, rozlega się charakterystyczny trzask, a kiedy Luisa podnosi pokrywę, z wnętrza wypływa niemal ludzkie westchnienie. Nawet w tym przyćmionym świetle widać, że maszyna jest piękna – mieszanina czerni i szarości, białe klawisze otoczone metalową obwódką, lśniące w mroku. Luisa delikatnie kładzie palec na jednym z nich, łagodnie go naciska i pod jej dotykiem mechanizm reaguje: cienka metalowa dźwignia wyskakuje w stronę wałka. Nic się nie zacina. Luisa dostrzega także, że w maszynie wciąż jest taśma, a zapasową rolkę przyklejono obok klawiatury. Stary celofan jest nietknięty, ale niemal rozpada się w palcach. Jednak jeśli los będzie jej sprzyjał, okaże się, że taśma nie wyschła.
Luisa zamyka pokrywę i wyciąga maszynę ze stosu pudeł – jak na tak stary sprzęt okazuje się zaskakująco lekka. Jednocześnie z jednego z pudeł zsuwa się pokrywka, wysyłając w powietrze obłok kurzu. Luisa odwraca się, by ją poprawić, i zauważa czarno-białe zdjęcie, które z czasem nabrało barwy sepii. Przedstawia mężczyznę i kobietę – radosne wyrazy twarzy sugerują, że są parą – na placu Świętego Marka w Wenecji z charakterystyczną, imponującą bazyliką w tle, otoczoną chmarami gołębi. W kobiecie Luisa rozpoznaje matkę, lecz nie wie, kim jest mężczyzna. Przeszukuje pamięć – czy rodzice wspominali o wyjeździe do Wenecji, może w podróż poślubną? To by pasowało do zdjęcia – para wygląda na szczęśliwą. Luisa nie tak pamięta rodziców, ale nawet oni kiedyś też byli zakochani. Jednak zdjęcie wygląda na starsze, jakby pochodziło z minionej epoki.
Luisa jest świadoma swoich włoskich korzeni, wyraźnie wskazuje na nie choćby pisownia jej imienia. Rodzice matki byli Włochami, ale zmarli przed laty; dziadek, gdy Luisa była malutka, a babcia, gdy była nastolatką. Niewiele wie o ich historii – matka nigdy o tym nie opowiadała – poza tym, że oboje byli pisarzami. Lubi myśleć, że przynajmniej to po nich odziedziczyła.
Odwraca zdjęcie; ołówkiem napisano tam: „S i C, plac Świętego Marka, czerwiec 1950”. Matka miała na imię Sofia, lecz urodziła się w 1953 roku, może więc ta rozpromieniona twarz należy do babki? S jak Stella? Może obok niej stoi dziadek Luisy – mało go pamięta, jedynie przelotny obraz czułej twarzy. Ale miał na imię Giovanni. Kim więc jest C? Bardzo możliwe, że był adoratorem babki przed dziadkiem Gio, jak go nazywano. Ciekawość Luisy przechodzi w uśmiech, pierwszy od wielu dni, a ruch mięśni twarzy wydaje się dziwny. Para wygląda bardzo stylowo: on w spodniach od garnituru z wysokim stanem, ona w kostiumiku w stylu Chanel i eleganckich czółenkach, z włosami zaczesanymi w szykowną czarną falę.
Luisa nachyla się, by odłożyć zdjęcie do pudła, lecz dostrzega, że pod rozsypującą się warstwą bibułki znajduje się dużo więcej rzeczy – fotografie i skrawki papieru, niektóre zapisane ręcznie, inne starą czcionką, może na tej właśnie odnalezionej maszynie? Każdy zaciekawiony poszukiwacz przynajmniej zajrzałby do środka, lecz u dziennikarki budzą się wszystkie zmysły. Jest też coś w gryzącej woni starego kurzu, która wdziera się do jej nozdrzy i przyprawia o szybsze bicie serca. Niesie ze sobą wspomnienia o przeżytym życiu i odkrytą historię.
Pudło jest ciężkie i trudno je znieść po stromych schodach do salonu. W dziennym świetle Luisa dostrzega jednak, że ma do czynienia z prawdziwym skarbem. Pod warstwami papieru i kilkoma poszarzałymi egzemplarzami gazety noszącej tytuł „Venezia Liberare” Luisa wyczuwa tajemnicę. Czai się w szorstkiej warstwie pod jej palcami, gdy delikatnie unosi papier – na czarno-białych zdjęciach uśmiechnięte kobiety i mężczyźni, niektórzy z nich niedbale trzymają karabiny jak rekwizyty lub dumnie przykładają je do piersi, kobiety również. Luisa przeżywa wstrząs: w odległych wspomnieniach jej babcia była jedynie uroczą starszą panią, która obsypywała ją pieszczotami i czekoladkami i uśmiechała się psotnie, gdy matka Luisy ją beształa, że psuje córkę słodyczami. Luisa pamięta, że czasami też podsuwała jej nieduże batoniki, kiedy nikt nie patrzył, i szeptała: „Ciii, to nasza tajemnica”, a ona czuła się, jakby należała do jakiegoś małego gangu.
Zapominając na chwilę o maszynie do pisania, Luisa podnosi każdy skrawek papieru i zdjęcie, przygląda się wyblakłym szczegółom i mrużąc oczy, próbuje uzupełnić luki w napisach zatartych z biegiem lat. I w jednej chwili uderza ją myśl: ile ludzkich historii jest zamkniętych w tym kartonowym pudle z zapadniętymi bokami i rogami nagryzionymi przez myszy? Co jeszcze znajdzie pośród trucheł pająków i odoru pleśni? Czego się dowie o swojej rodzinie? Zastanawia się też, czy w tym odkryciu rolę odegrało przeznaczenie, czy miała to znaleźć akurat tego dnia – by poskładać wszystko w jakim takim porządku i przy okazji posklejać swoje rozbite i poszarpane ja. Pierwszy raz od tygodni nie czuje się pokonana ani przytłoczona żałobą, lecz nieco podniesiona na duchu. I przejęta.