- W empik go
Tajemniczy dżentelman - ebook
Tajemniczy dżentelman - ebook
Strzał w eleganckiej posiadłości. Pan domu, sir James Tynewood, w kałuży krwi. Tajemniczy mężczyzna z pistoletem. Nieuczciwe przywłaszczenie drogocennego diamentu. Prywatna detektyw Marjorie Stedman ma ręce pełne roboty! Idealna lektura dla czytelników lubiących odgadywać rozwiązanie zagadki kryminalnej. W 1960 r. powieść doczekała się ekranizacji. Reżyserem filmu pt. "The Man Who Was Nobody" był Montgomery Tully.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-282-8949-5 |
Rozmiar pliku: | 442 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W mieszkaniu Almy.
„No i masz go nareszcie! jakże ci się on wydaje?“
Cyniczny uśmieszek błądził po twarzy Augusta Javot, który stał koło drzwi, obserwując zebranych. W małym saloniku wszystko było do góry nogami, meble poodsuwane do ściany, aby było więcej miejsca do tańca. Jeden z bras-de-mur’ów elektrycznych powykręcany był do niepoznania, pijaną najwidoczniej ręką; po podłodze walały się szczątki kosztownego wazonu i więdnące gałęzie białego bzu w kadziach wody. Pod metaliczne tony pianoli ustawionej w rogu pokoju jakie pół tuzina par kręciło się w takt two-stepa, na niepewnych już nogach, wśród gardłowych chichotów i niepohamowanych wybuchów śmiechu.
Oczy młodej przystojnej kobiety, która stała koło Augusta Javot, zaczęły szukać wśród zebranych, aż zatrzymały się na młodzieńcu, który właśnie dokonywał nieludzkich wysiłków, aby stanąć na rękach pod ścianą, zachęcany przenikliwym piskiem towarzysza, który nie był widać o wiele bardzej trzeźwy od niedoszłego akrobaty.
Alma Trebizond ściągnęła lekko brwi i — odwracając się do Javota, rzekła:
„Nędzarzom trudno przebierać. — Prawda, że nie jest on bardzo efektowny, ale jest zato baronetem i ma czterdzieści tysięcy rocznego dochodu“.
„I kolję diamentową rodu Tynewood — dodał cicho Javot. — To będzie nadzwyczajna rzecz, zobaczyć sto tysięcy funtów szterlingów w diamentach na twojej ładnej szyjce, moja droga.“
Westchnęła głęboko, jak ktoś kto nie wahał się narazić na wielkie ryzyko, ale też dopiął więcej, niż w najśmielszych marzeniach przewidywał.
„Lepiej poszło niż się spodziewałam“ — rzekła, i po chwili dodała: „posłałam zawiadomienie do gazet.“
Javot spojrzał jej bystro w oczy. Twarz jego miała jakiś sępi wyraz, gdy tak patrzył na nią bez uśmiechu.
„Posłałaś do gazet“ — powtórzył wolno—„wiesz co Almo, ty jednak jesteś kawałek warjatki.“
„Czemuż to proszę!“ — zapytała odymając pogardliwie usta. — „Nie mam się czego wstydzić, nie jestem gorsza od niego. A zresztą to się często zdarza, że aktorki tego poziomu co ja zawierają małżeństwa z arystokratami“.
„Mniejsza o to, ale przecież on specjalnie prosił byś narazie zachowała tajemnicę“.
„I dlaczegóżbym miała milczeć?“ zapytała.
„Są dostateczne powody, i mógłbym ci nawet podać jeden, gdyby było trzeba. — Nie wyślesz tych zawiadomień do gazet, Almo!“
„Już wysłałam“ — odrzekła przekornie.
Javot zaczynał się denerwować.
„Źle zaczynasz“ — rzekł. — „James Tynewood był całkiem trzeźwy kiedy cię prosił, abyś przez rok zachowała w tajemnicy wasze małżeństwo. Był nawet wówczas niezwykle trzeźwy, Almo, i miał powody by cię prosić o to, możesz być pewna“.
Wzruszyła niecierpliwie ramionami i podeszła do chwiejącego się młodego akrobaty; stał on już teraz na nogach i drżącą ręką trzymał kieliszek od szampana, który jeden z towarzyszy usiłował napełnić; rezultat ich wspólnego wysiłku był opłakany dla dywana Almy.
„Mam słówko do ciebie, Jimmy“ — rzekła, biorąc młodzieńca pod rękę.
Zwrócił do niej uśmiechniętą błędnie twarz.
„Poczekaj chwilę, kochanie“ — rzekł ochrypłym głosem — „muszę przedtem przepić do tego zacności Marka“.
„Przedtem pomówisz chwilę ze mną“ — rzekła stanowczo, na co młodzieniec, z gestem pijackiej determinacji, rzucił kieliszek o ziemię, rozbijając go na drobne kawałki.
„Ożeniłem się, prawda?“ — rzekł — „teraz trzeba słuchać żony!“
Poprowadziła go pod ścianę gdzie stał Javot.
„Jimmy“ — rzekła bez żadnych wstępów — „posłałam do gazet zawiadomienie o naszym ślubie“.
Wlepił w nią oczy w pijackiem zdumieniu i zmarszczył czoło.
„Powiedz jeszcze raz“.
„Posłałam do gazet zawiadomienie, że Alma Trebizond, znakomita artystka, zawarła małżeństwo z Jamesem Tynewood z Tynewood Chase“ — powtórzyła chłodno. — „Nie mam zamiaru robić z tego tajemnicy, Jimie. Chyba się mnie nie wstydzisz?“
Stał bez ruchu, wysilając się najwidoczniej aby zebrać myśli.
„Mówiłem ci żebyś tego nie robiła“ — parsknął nagle. — „Tam do licha, czyż nie mówiłem ci Almo?“
I nagle, przechodząc od gniewu do wesołości, roześmiał się na całe gardło.
„To rzeczywiście będzie szczyt wszystkiego“ — zawołał. — „Javot, kiedy tak to napij się ze mną!“
Ale Javot potrząsnął głową.
„Nie, dziękuje panu. Jeżeli pan zechce posłuchać mej rady“...
„Phi! Nie słucham dziś niczyjej rady“ — odpowiedział tamten. — „Mam Almę, a reszta wszystko furda — prawda, kochanie?“
Javot patrząc za odchodzącym potrząsnął w zamyśleniu głową.
„Ciekaw jestem, co powiedzą jego krewni?“ — rzekł cicho.
„Czy to nie wszystko jedno?“ — odpowiedziała Alma pytaniem na pytanie. — „A poza tem on niema żadnych krewnych oprócz młodszego brata w Ameryce, który jest zresztą przyrodnim bratem. Czegoś ty dzisiaj taki ponury, Javot? Zaczynasz mi działać na nerwy“.
Javot nie odpowiedział. Usadowił się na kanapie i przyglądał się nowożeńcom, przyczem myślał, jak się to wszystko skończy. Zabawa była w pełni, kiedy nastąpiła mała dywersja.
Mieszkanie Almy mieściło się w eleganckiej kamienicy koło parku. Pojawienie się we drzwiach służącej w czasie takiej zabawy jak dzisiejsza znaczyło, że ktoś z sąsiadów skarży się na hałas. Tego rodzaju przeszkody zdarzały się tam bardzo często.
Ale tym razem służąca miała widać coś ważniejszego do zameldowania; Alma gestem ręki uciszyła rozbawione towarzystwo, poczem James Tynewood zapytał:
„Czy do mnie?“
„Tak jest, proszę pana“ — rzekła służąca — „chce się widzieć z panem“.
„Kto to jest?“ — spytała Alma.
„Jakaś panienka, proszę pani“ — odpowiedziała służąca.
Alma roześmiała się.
„Może jedna z twoich ofiar, Jimmy?“ — zapytała, a twarz jej małżonka okrasił uśmiech zadowolenia: skromność nie należała bowiem do jego największych zalet.
„Niech przyjdzie tutaj“ — rzekł, ale służąca czekała, niezdecydowana. „Niech przyjdzie tutaj, powiedziałem!“ — zaryczał na cały głos, i wystraszona dziewczyna znikła..
Po chwili wróciła w towarzystwie młodej panienki, na której widok oczy Javota zaświeciły.
„To ładna dziewczyna“ — pomyślał; — i rzeczywiście była ładna.
Rozglądała się po zebranych, i widać było, że się nie czuje zbyt dobrze w tem otoczeniu.
„Czy mogę mówić z panem Jamesem Tynewood?“ — zapytała cichym głosem.
„Ja jestem James Tynewood“.
„Mam list dla pana“.
„Dla mnie?“ — zapytał bez pośpiechu — „a któż to u licha panią tu przysłał?“
„Firma Vance and Vance“ — odparła dziewczyna. James Tynewood skrzywił się.
„Ach tak“ — rzekł niechętnie.
Javotowi wydało się że w głosie jego wyczuwa obawę.
„Nie rozumiem po co pan Vance zawraca mi głowę o tej porze!“
Wziął z rąk panienki kopertę i z widoczną niechęcią obracał ją na wszystkie strony.
„Otwórz, Jimmy“ — rzekła niecierpliwie Alma — „przecież nie możesz dać jej tak czekać“.
Jakiś chuderlawy młodzieniec z kosmykiem rudych włosów opadających na oczy podsunął się nagle i, zanim dziewczyna zorjentowała się w jego zamiarach, objął ją ramieniem.
„To w sam raz dla mnie danserka“ — zawołał— „Bill, puszczaj pianolę!“
Dziewczyna usiłowała się wyrwać, ale nie mogła. Ogłupiałe uśmiechy dokoła i pomruk aprobaty nie wróżyły jej nic dobrego.
„Proszę mnie puścić“ — zawołała — „proszę w tej chwili mnie puścić!“
„Potańcz, kochanie, potańcz!“ — perswadował młodzieniec głosem przerywanym od czkawki. Ale nagle poczuł, że jakaś silna dłoń chwyta go za rękę.
„Puść panią, Molty“.
Był to August Javot.
„Ty pilnuj swoich interesów“ — odpowiedział mu gniewnie chuderlawiec, ale Javot, uśmiechając się, oswobodził dziewczynę z jego rąk.
„Przepraszam bardzo“ — rzekł, i nie zwracał już więcej uwagi na protesty przedsiębiorczego młodzieńca.
James Tynewood otworzył list, i całą uwagę Javota pochłonął wyraz twarzy czytającego. Czytał on nieprzytomnie, po pijacku, słowo po słowie, ale nagle pobladł straszliwie i wargi zaczęły mu drżeć.
„Co się stało“ — spytała Alma, która również nie spuszczała oczu z twarzy baroneta.
Młody człowiek powoli miął w ręku przeczytany list, twarz jego miała wyraz zły i zawzięty.
„Ażeby go licho wzięło! wrócił!“ — rzekł ze złością.
„Kto wrócił!“
Nie odpowiedział odrazu, dopiero po chwili rzekł:
„Człowiek którego nienawidzę najwięcej ze wszystkich ludzi na świecie!“ — rzekł, pakując pomięty list do kieszeni.
Spojrzał na młodą dziewczynę, która ciągle jeszcze czekała, drżąca i blada.
„Czy mam co powtórzyć panu Vance?“ — zapytała nieśmiało.
„Może pani powiedzieć staremu Vance żeby go djabli wzięli“ — rzekł James Tynewood. „Dajcie no likieru, który tam z was!“ROZDZIAŁ II.
Przybysz z Pretorji.
Marjorie Stedman, stenotypistka i odpowiedzialna sekretarka firmy Vance and Vance, wydostała się wreszcie z apartamentu Almy Trebizond i, zbiegłszy czem prędzej po schodach, znalazła się na ulicy i odetchnęła głęboko chłodnem powietrzem wiosennego wieczora.
Więc to był ów magnat James Tynewood! Dotychczas był on dla niej tylko nazwiskiem wypisanem na jednej z tek w biurze jej chlebodawcy — niczem więcej.
James Tynewood! Potomek dawnego, czcigodnego rodu, sięgającego jeszcze rycerskich czasów — a sam: pijak, idjota i brutal, który zadaje się z tego rodzaju towarzystwem!
Dreszcz ją przejmował na samo wspomnienie.
Biuro zastała puste, urzędnicy dawno już wyszli. Czekał tylko na nią w swym gabinecie siwowłosy adwokat Vance, który powitał wchodzącą pytającem spojrzeniem.
„No i cóż, doręczyła pani mój list?“ — zapytał.
„Tak jest, proszę pana“ — odrzekła.
„Samemu panu Jamesowi Tynewood?“
Skinęła głową. Prawnik spojrzał na nią uważniej.
„Co pani jest? Czemu pani taka blada? Czy miała pani jaką nieprzyjemność?“
Potrząsnęła niepewnie głową.
„Właściwie... tak, miałam trochę niemiłą chwilę“ — i opowiedziała o całem zajściu.
Prawnik słuchał z widoczną przykrością.
„Doprawdy, bardzo mi to nieprzyjemnie. Nie przypuszczałem, ze narażam panią na coś podobnego, inaczej byłbym poszedł sam“ — rzekł. „Pani przecież rozumie, miss Stedman, że nie mogłem posłać żadnego z urzędników“.
„Wiem, że to była sprawa poufna“ — przyznała. Nie powiedziała jednak, że zastanawiała się już nad tem, dlaczego właściwie którykolwiek z urzędników nie mógł równie dobrze oddać tego listu. Prawnik, jakgdyby domyślał się tych wątpliwości, rzekł:
„Kiedyś pani zrozumie, dlaczego prosiłem panią właśnie o doręczenie tego listu — Jamesowi Tynewood. Jestem pani rzeczywiście niezmiernie wdzięczny. Nie otrzymała pani chyba dla mnie żadnej odpowiedzi?“
Zawahała się.
„Dał odpowiedź której nie chciałabym powtarzać“ — rzekła — „nie było to bowiem zbyt grzeczne w stosunku do pana, Mr. Vance“ — rzekła z uśmiechem.
Prawnik skinął głową.
„To wogóle ciężka sprawa“ — rzekł po chwili. — „A poza tem sir James Tynewood rzeczywiście nic nie mówił?“
„Do mnie nie“ — odparła dziewczyna — „ale powiedział... — i znowu zatrzymała się. „Jakaś pani pytała go co to za list, on zaś powiedział że to wiadomość o powrocie człowieka którego on nienawidzi“.
„Którego on nienawidzi“ — powtórzył prawnik ze smutnym uśmiechem.
Wzruszył ramionami i wstał.
„To ciężka sprawa“ — powtórzył raz jeszcze sięgając po palto, poczem przechodząc do całkiem innnego tematu, zapytał:
„Więc już nieodwołalnie tracimy panią w końcu tego tygodnia, miss Stedman?“
„Tak jest, Mr. Vance, i przyznam się, że żal mi biura. Było mi tu bardzo dobrze“.
„Z punktu widzenia egoistycznego ja również żałuję“ — mówił Vance, naciągając palto — „ale dla pani rad jestem bardzo. Czy wuj pani znalazł tę żyłę złota, której od jakiegoś czasu poszukiwał?“
Dziewczyna uśmiechnęła się.
„Dotąd jeszcze nie, ale mimo to powodzi mu się teraz świetnie w Afryce Południowej, i jest okropnie dobry dla matki i dla mnie. Pan przecież znał wuja Salomona, prawda?“
„Spotkałem go raz jeden przed dwudziestu laty“ — rzekł prawnik, — ojciec pani przyprowadził mi go raz do biura. Zrobił na mnie wrażenie człowieka z nieprzeciętnym charakterem“.
Podszedł do drzwi i czekał, aby ją pierwszą przepuścić.
„Przecież pani już chyba nie ma nic do roboty?“ — zapytał zdziwiony, widząc że wcale nie zabiera się do wyjścia.
„Jakże“ — uśmiechnęła się — „przecież muszę jeszcze odpisać zaświadczenia w sprawie skargi Jamesa Vesson, zanim pójdę“.
„Ach, mój Boże“ — zawołał Mr. Vance — „co ze mnie za roztrzepaniec, całkiem o tem zapomniałem. Nie trzeba było pani dzisiaj czem innem zajmować. Ale czyżby nie można jutro rano tego napisać“ — pytał bez wielkiego przekonania, wiedział bowiem, że jutro z samego rana trzeba już będzie całą plikę wysłać pocztą.
Potrząsnęła głową uśmiechając się.
„Dzisiaj doprawdy nie zrobi mi to wielkiej różnicy posiedzieć trochę dłużej“ — odrzekła — „nie mam żadnych projektów na wieczór, a ta roboota zajmie mi jednak jakie dwie godziny, wolę więc dzisiaj wieczorem ją odrobić niż jutro zrywać się tak wcześnie“.
„No, kiedy tak to trudno“ — rzekł Mr. Vance — „dowidzenia pani, miss Stedman, akurat jeszcze zdążę na pociąg do Brighton. Zadzwonię do pani jutro rano czy niema nic ważnego“.
Zostawszy sama, przeszła do małego pokoiku tuż obok gabinetu szefa, i po chwili rozległ się pośpieszny stukot maszyny, pochłaniającej arkusze aktów.
Dochodziła do końca czwartego arkusza długich, monotonnych zeznań dotyczących jakiejś sprawy, gdy nagle wydało się jej że ktoś stuka do drzwi wejściowych i przerwała robotę nasłuchując. Stukanie powtórzyło się, wstała więc i poszła otworzyć, dziwiąc się co to za klient zapóźniony zgłasza się o tej porze do biura.
Zamiast jednakże którego ze znanych klientów albo też listonosza z telegramem, jakiego jeszcze najprędzej spodziewała się zobaczyć, ujrzała przed sobą wysokiego nieznajomego mężczyznę w popielatym wyszarzałym garniturze, bez krawata i kołnierzyka. Miękka biała koszula otwarta z przodu i filcowy kapelusz; przystojna twarz opalona była na kolor niemal mahoniowy, szare, uważne oczy obserwowały ją bacznie.
„Czy jest Mr. Vance“ — zapytał krótko, zdejmując kapelusz.
„Niema go już, wyszedł przed dziesięciu minutami“.
Nieznajomy zacisnął usta.
„Czy pani nie wie gdzie mógłbym go teraz zastać?“
Potrząsnęła głową.
„Zwykle mogę podać jego adres jeżeli sprawa jest pilna, jakkolwiek niechętnie kierujemy interesantów do jego prywatnego mieszkania. Ale dzisiaj pojechał do Brighton, gdzie ma spędzić sobotę i niedzielę z przyjaciółmi, i nie zostawił mi adresu“. Po krótkim zaś namyśle dodała: „A może pan będzie łaskaw zostawić mi swoje nazwisko?“...
„Czy ma pani jakąkolwiek możliwość skomunikowania się z nim?“
Skinęła głową.
„Będzie dzwonił do mnie jutro rano, aby się dowiedzieć czy niema spraw, które wymagałyby jego obecności“ — rzekła — „mogłabym wtedy zakomunikować mu pana nazwisko“.
Stał ciągle jeszcze na schodach. Marjorie pomyślała, że mimo tak niepozornego stroju może ten dżentelman być jakim ważnym klientem, i szerzej otworzyła drzwi.
„Może pan zechce wejść i odpocząć“ — rzekła— „może pan chce napisać parę słów do pana Vance“.
Wszedł powoli do biura i stał chwilę, patrząc w zamyśleniu na krzesło które mu podała.
„Nie, nie będę nic pisał“ — rzekł po chwili — „ale jeżeli jutro zadzwoni, to proszę mu powiedzieć, że przyjechał Smith z Pretorji“.
Mówił głosem wyraźnym i zdecydowanym.
„Czy pani zapamięta? — Smith z Pretorji. I proszę mu powiedzieć, że się z nim muszę zaraz skomunikować“.
„Pan Smith z Pretorji“ — powtórzyła, notując nazwisko na skrawku papieru i zachodząc w głowę, co to za taka ważna osobistość, ten pretorjański Smith.
Miała wrażenie, że chociaż cały ten czas patrzy na nią, to jednak nie widzi jej. Zmarszczone czoło świadczyło o tem, że jakieś myśli absorbują go bardzo, i patrzył jakby przez nią gdzieś w przestrzeń.
Wpatrzył się znowu w biurko.
„Napiszę parę słów do niego. Czy mógłbym dostać papier i pióro?“
„Papier leży na stole, pióro także“ — rzekła, śmiejąc się mimowoli. Ciemny rumieniec oblał opaloną brunatną twarz.
„Przepraszam bardzo“ — rzekł — „ale ja dzisiaj rzeczywiście nic nie widzę“.
„Mnie się też tak zdawało“ — rzekła Marjorie. Nieznajomy uśmiechnął się.
Odeszła na drugi koniec pokoju by mu nie przeszakadzać przy pisaniu. Ale jakoś trudno mu szło, bo siedział całe pięć minut i wpatrywał się w koniec obsadki.
„Nie, nie będę nic pisał“ — rzekł wreszcie, położył obsadkę zpowrotem i wstał. „Proszę tylko powiedzieć panu Vance, że był tutaj Smith z Pretorji. To chyba wystarczy. On wie gdzie mnie szukać.
Na schodach dały się słyszeć kroki, ktoś ujął klamkę i drzwi się otworzyły. Nowemu gościowi śpieszyło się widać bardzo, bo nawet nie zastukał.
„Gdzie jest Vance?“ — zapytał wchodząc. Był to sir James Tynewood, z wypiekami na twarzy i fryzurą w nieładzie.
„Pan Vance już wyszedł“ — rzekła Marjorie, ale James Tynewood nie odpowiadał. Wlepił oczy w pretorjańczyka w wyszarzanym garniturze i stał jak skamieniały.
„Boże wielki“ — wyrwało mu się po chwili drżącym głosem — „to ty, Jot“.
Stali tak patrząc jeden na drugiego, podchmielony młody baronet i przybysz z Pretorji, którego twarz przybrała jakiś wyraz nieprzenikniony. Nastąpiło milczenie, które wydało się Marjorie niezmiernie ciężkie. Czuła tu jakąś tragedję i, powodowana szybką intuicją, stanęła w jednej chwili po stronie gościa z Afryki Południowej.
„Czy pan zna sir Jamesa Tynewood“ — spytała drżącym głosem.
Powoli, bez pośpiechu Smith odwrócił ku niej głowę i pokazując białe zęby w uśmiechu, w którym nie było cienia wesołości, rzekł:
„Znam bardzo dobrze sir Jamesa Tynewood“ — poczem zwracając się do tamtego, rzekł surowo:
„Spotkasz się pan ze mną jutro wieczorem w Chase, panie Tynewood“.
Młody człowiek stał, drżąc całem ciałem, z twarzą śmiertelnie bladą, ze spuszczoną głową.
„Dobrze, zobaczymy się jutro“ — wybełkotał niewyraźnie i, zataczając się, opuścił pokój.ROZDZIAŁ III.
Niespodziewane długi.
„Na pewno masz jakieś zmartwienie, moje dziecko. Jeszcze nigdy nie byłaś dla mnie taka przykra“ — skarżyła się pani Stedman.
Zasadniczą jej postawą wobec życia było niezadowolenie, zaś ulubionem zajęciem — narzekanie. Marjorie przyzwyczajona była do tych ciągłych drobnych prześladowań. Siedziały przy śniadaniu, w skromnem mieszkanku jakie zajmowały na jednem z przedmieść londyńskich. Pani Stedman, której czarne przeczucia rychłego zgonu, jakim ustawicznie dawała wyraz, nie przeszkodziły i tym razem, jak zwykle, okazać wspaniałego apetytu, siedziała teraz naprzeciwko córki, obserwując ją z ponad szkieł z wyrazem niezadowolenia.
„Ależ nic mi nie jest, mamo droga“ — odparła spokojnie Marjorie. „Miałam wczoraj dużo roboty w biurze i trochę zdenerwowania — oto wszystko“.
„I nie chcesz powiedzieć rodzonej matce, co to takiego było“ — powtórzyła po raz trzeci już tego ranka Mrs. Stedman.
„Czyż nie rozumiesz, mamo“, — tłumaczyła cierpliwie Marjorie — „że sprawy mego szefa są dla mnie i być powinny święte i że nie mogę rozpowiadać o nich“.
„Nawet rodzonej matce!“ — westchnęła pani Stedman, kiwając głową z ubolewaniem. „Marjorie dziecko moje, ja zawsze obdarzałam cię jak największem zaufaniem, i powtarzałam ci tyle razy, że możesz do mnie przyjść z każdem swojem zmartwieniem“.
„Widzisz, to właśnie nie jest moje zmartwienie“ — uśmiechnęła się Marjorie — „to kogoś innego zmartwienie, które mie właściwie nie obchodzi, i ciebie też nie powinno obchodzić, droga mamo“.
Pani Stedman westchnęła ciężko.
„Bardzo będę rada, gdy wreszcie opuścisz to okropne biuro“ — rzekła. — „To nie jest odpowiednie dla młodej panienki mieć ustawicznie do czynienia ze zbrodniarzami i rozwodami i ze wszystkiemi temi okropnościami o których się czyta w niedzielnych gazetach“.
Przechodząc koło matki, Marjorie położyła jej rękę na ramieniu.
„Mamo droga. Mówiłam ci już nieraz, że pan Vance nie przyjmuje żadnych spraw karnych. Nie mieliśmy już do czynienia ze zbrodnią w naszem biurze chyba od stu lat“.
„Przynajmniej nie mów, „w naszem biurze“, moje dziecko“ — jęczała pani Stedman. „To brzmi tak pospolicie! Proszę cię na wszystko, gdy się już przeniesiemy na wieś pomiędzy ludzi z naszego towarzystwa, nie mów nigdy o swem biurze. Gdyby ludzie wiedzieli, że miałaś coś wspólnego z interesami“...
„Ach, mamo, jako możesz mówić takie głupstwa!“ — rzekła Marjorie, tracąc wreszcie cierpliwość. — „Dlatego tylko, że teraz wuj Salomon przysyła nam dość pieniędzy na to, by mieszkać wygodnie na wsi, nie będziemy przecież przybierać Bóg wie jakich tonów ani przyjaźnić się z tego rodzaju ludźmi, którzy mogliby się gorszyć, że pracowałam jako maszynistka u adwokata“.
„Jako sekretarz do szczególnych poruczeń“ — poprawiła pani Stedman z naciskiem. „Nie zapominaj o tem, że jesteś sekretarzem do szczególnych poruczeń! Nie mogę na to pozwolić, abyś mówiła o sobie „maszynistka“, moje dziecko. Przeież wszystkim znajomym rozpowiedziałam żeś skończyła prawo!“
„O Boże mój!“ — nie wytrzymała Marjorie.
„Ale za miesiąc to wszystko się zmieni“ — ciągnęła dalej pani Stedman z uśmiechem zadowolenia. — „A za rok, kiedy wuj jeszcze bardziej się wzbogaci, odkupimy ten piękny dom gdzie się urodziłaś, odkupimy dobra rodzinne Stedmanów“.
Rodzinne dobra Stedmanów składały się z trzech i pół morgi świetnego pastwiska i z ogrodu; Marjorie była raz latem w Tynewood.
Tynewood! ależ tak, naturalnie, to musi być właśnie majątek sir Jamesa Tynewood. Postanowiła zapytać przy pierwszej sposobności pana Vance, czy tak jest rzeczywiście.
Jadąc tego ranka do miasta przypomniała sobie wypadki poprzedniego wieczora. Czem sobie wytłumaczyć, że ten nieznajomy z Afryki Południowej wywarł tak niesłychane wrażenie na Jamesie Tynewood! — to ją bardzo zastanawiało. Nie mogła zapomnieć trupio bladej twarzy baroneta, gdy spostrzegł mężczyznę w wyszarzanym garniturze. Przerażenie malowało się na jednej twarzy, na drugiej — pogarda. Czy to jaki szantaż? Czy może nieznajomy wiedział coś takiego o baronecie, co mu dawało nad nim tę dziwną przewagę, którą może wyzyskiwał?...
Ale to przypuszczenie wydało jej się odrazu niemożliwe. Było coś w twarzy tego Smitha z Pretorji, co wykluczało możliwość takiego tłumaczenia. Jeżeli wogóle uczciwość i nieugięty charakter może malować się w oczach człowieka, to takie właśnie oczy miał ten pretorjański Smith.
W biurze była już na pół godziny wcześniej niż zwykle. Nie chciała się spóźnić na telefon pana Vance. Rzeczywiście, o jedenastej zadzwonił.
„Czy wszystko w porządku, proszę pani?“ — zapytał, a wtedy opowiedziała mu o nieznajomym.
„Smith!“ — powtórzył zaskoczony — „z Pretorji! Spodziewałem się go dopiero za tydzień. Przyjeżdżam do miasta następnym pociągiem“.
„Ależ on nie zostawił adresu“ — zauważyła Marjorie.
„Ja wiem gdzie go szukać“ — odpowiedział Vance. — „Czy jeszcze co mówił?“
„Nic więcej“ — odrzekła — „prócz tego co ja panu oświadczyłam. Podczas jego bytności przyszedł do biura sir James Tynewood“.
„Co!“ — zawołał adwokat — „spotkali się w biurze? I co było dalej?“ pytał niespokojnym głosem.
„Nic nie było, tyle tylko, że sir James Tynewood wyglądał strasznie zgnębiony, jakby chory, i zaraz wyszedł“.
Nastąpiła długa pauza, Marjorie już myślała, że jej szef odłożył słuchawkę. Ale po chwili mówił znowu:
„Przyjadę pociągiem jedenasta czterdzieści pięć. Będę w biurze przed samą pierwszą. Niech pani zje przedtem drugie śniadanie. Czy pani widziała dzisiejsze gazety? — zapytał.
„Nie“ — odparła zdziwiona. Było to niezwykłe u jej szefa zapytanie. „A co się stało?“
„Nic takiego, tyle tylko że Sir James Tynewood ożenił się z Almą Trebizond, aktorką“ — odparł adwokat — „będą teraz nielada historje w rodzinie Tynewood“.
Był to widocznie dzień samych niespodzianek. W ciągu ranka zgłosił się do biura inny znowu nieznajomy, tęgi, dobroduszny człowiek, z pochodzenia najwidoczniej Izraelita. Zwykle nowe sprawy przyjmował specjalny urzędnik, ale tego dnia był on również na urlopie, interesanta skierowano więc do Marjorie.
„Pani jest sekretarką pana Vance do spraw poufnych, prawda?“ — rzekł. — „Czy mógłbym widzieć się z nim jeszcze dzisiaj?“
Potrząsnęła głową.
„Pan Vance przyjeżdża wprawdzie do miasta dla ważnych bardzo spraw, ale nie sądzę by mógł się zająć czemkolwiek innem“ — rzekła. — „Czem jeszcze mogę panu służyć?“
Interesant położył ostrożnie na stole czarny pilśniowy kapelusz, wyjął z kieszeni wielki pugilares i wyciągnął z niego jakiś dokument.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.