Tajemniczy kochanek - ebook
Tajemniczy kochanek - ebook
Hiszpańska arystokratka Pia Montero nie lubi imprez towarzyskich, lecz z poczucia obowiązku bierze udział w balu maskowym organizowanym przez bratową. Ma się tu spotkać z mężczyzną, którego matka upatrzyła sobie na jej męża. Przypadkiem wpada na nieznajomego – i budzi on wszystkie jej zmysły. Oboje ulegają namiętności, a potem rozstają się, nie znając nawet swoich imion. Pia nie zamierza tego zmieniać i nadal jest gotowa spełnić oczekiwania rodziców. Wkrótce jednak orientuje się, że jest w ciąży…
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-7459-3 |
Rozmiar pliku: | 623 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gdyby zdołała choć na chwilę zapomnieć, po co tu przyszła, musiałaby uznać wieczór za całkiem przyjemny. Zaskakujące. Pia Montero nie znosiła tłumnych, wystawnych imprez, więc kiedy dostała propozycję nie do odrzucenia, żeby wziąć udział w balu maskowym organizowanym przez bratową, zrobiło jej się słabo. Odmówić, oczywiście, nie mogła. Nie mogła też opuścić balu zaraz po powitaniach, wymawiając się bólem głowy. Od obowiązków nie było ucieczki, a już na pewno nie wtedy, gdy jej matka czuwała osobiście nad tym, by córka się z nich wywiązała.
Do eleganckiej rezydencji, będącej od niedawna własnością brata, pojechała, robiąc dobrą minę do złej gry. Czuła się, jakby szła na ścięcie.
A jednak, w miarę jak złocisty zmierzch zamieniał się w migoczącą gwiazdami, pogodną noc, jej niechęć ustępowała zaintrygowaniu. Jeszcze nigdy nie była na balu maskowym – jej matka uważała, że takie imprezy są w złym guście – i nie podejrzewała, że okaże się to tak ciekawym doświadczeniem.
Choć zaczął się już październik, śródziemnomorska bryza była przyjemnie ciepła. Goście korzystali z pięknej pogody, przechadzając się po ogrodzie oświetlonym lampionami, a z sali balowej, przez otwarte na oścież balkonowe okna, płynęła szeroką falą muzyka wykonywana przez kwartet instrumentalny. Pia uśmiechnęła się do kelnera, gdy ten skłonił się przed nią, balansując ogromną tacą pełną rozmaitych napojów. Sięgnęła po szklaneczkę sangrii. To była jej zwyczajowa strategia obronna – zająć czymś ręce, sprawiać wrażenie miło zrelaksowanej i uprzejmie zainteresowanej tym, co dzieje się wokół, jednocześnie zasłaniając się napojem, niczym wojownik tarczą. Nie cierpiała salonowych półsłówek i rozgrywek. Miała frustrującą świadomość, że jest beznadziejna w te klocki. Dzisiejszy wieczór był przyjemną niespodzianką i mogła się cieszyć owocowym smakiem napoju, nie czując nerwowego ściskania w żołądku. Jej uśmiech był naturalny, oddech spokojny, nie pojawiło się też nieprzyjemne odrętwienie rąk i nóg, które tak często trapiło ją, gdy była narażona na zbyt wiele spojrzeń. Kto by pomyślał, że maska mogła zdziałać takie cuda? Wszystko dlatego, że gwarantowała anonimowość.
Pia ruszyła wolnym krokiem wzdłuż szpaleru starannie przyciętych drzewek, które w gąszczu lśniących liści ukrywały drobne kule ostatnich dojrzałych mandarynek, i oddała się swojemu ulubionemu zajęciu – obserwacji. Wyglądało na to, że nie tylko ona czuje się dziś wyjątkowo swobodnie. Goście ochoczo wykorzystali okazję, by sztywne wieczorowe stroje zostawić w domu i dać upust fantazji. Wróżki w koronkowych, rozkloszowanych sukniach przemykały pod lampionami, ich lśniące skrzydełka migotały, odbijając świetlne refleksy. Zamorskie księżniczki w strojach skrzących się od klejnotów czarowały egzotycznym tańcem, a damy z dawnych wieków zachwycały wyszukanymi fryzurami, zdobnymi w pióra i kwiaty. Mężczyźni nie ustępowali swoim towarzyszkom w pomysłowości. Korsarze w bogato wyszywanych wamsach i szerokich pludrach szaleli na parkiecie, konkurując o względy pań z dworzanami, którzy przypudrowali swoje trefione peruki i paradowali w spodniach do kolan, ukazujących białe pończochy. Torreadorzy dumnie prezentowali imponujące _traje de luces_. Stroje były rozmaite i barwne, a maski stanowiły istne dzieła sztuki. Niektóre wykonano z koronki, inne były gładkie i lśniące. Oszczędne w formie albo rozbudowane, z uroczymi kocimi uszkami, groźnymi rogami czy śmiesznymi ptasimi dziobami.
Najbardziej pomysłowe kostiumy miały zostać nagrodzone, ale Pia nie miała zamiaru stawać do konkursu. Wybrała sukienkę z granatowego jedwabiu, której krój, z dopasowanym gorsetem i marszczoną spódnicą, luźno nawiązywał do tradycyjnych damskich strojów balowych z jej regionu. Zrezygnowała ze zdobnej w złociste pióra maski weneckiej, którą dla niej przyszykowano, i choć matka uniosła brwi w wyrazie bezradnej frustracji, wybrała skromną, czarną maseczkę, skrywającą górną połowę twarzy. Gdy zerknęła w lustro, musiała przyznać, że efekt jest więcej niż zadowalający. Ażurowa koronka stanowiła ciekawą oprawę dla ciemnych oczu, maska była leciutka jak piórko, a przy tym dostatecznie szeroka, by skutecznie ukryć jej tożsamość. Włosy, splecione w finezyjne upięcie z tyłu głowy, spływały na ramiona szeroką rzeką lśniących, hebanowych pasm. Wyglądała dokładnie tak, jak powinna, jeśli nie chciała zwrócić na siebie niczyjej uwagi, czyniąc jednocześnie zadość wymogom savoir-vivre’u.
Tak, ten wieczór mógłby być nawet przyjemny, gdyby nie przytłaczająca świadomość obowiązku, który na niej spoczywał. Musiała wyjść za mąż. Matka już od jakiegoś czasu nalegała, by Pia przestała „bujać w obłokach” i okazała względy jednemu z zaaprobowanych przez rodzinę pretendentów do ręki. Gdy Pia tłumaczyła, że nie buja w obłokach, tylko przygotowuje przewód doktorski z mikrobiologii, La Reina wznosiła oczy ku niebu, jakby oczekiwała, że siła wyższa przemówi, wyjaśniając, dlaczego zesłała na nią utrapienie w postaci córki, którą interesują wyłącznie jakieś paskudne bakcyle na szalkach Petriego, zaś tysiącletnią tradycję szacownego rodu kastylijskich książąt, z którego pochodzi, ma za nic.
Oczywiście La Reina przesadzała. Pia bardzo poważnie traktowała tradycję rodu Montero de Castellòn. Czy mogła jednak poradzić coś na to, że była, jaka była? Owszem, natura obdarzyła ją klasyczną urodą godną hiszpańskiej arystokratki, ale niestety, została także wyposażona w bystrość umysłu, która nie tylko pozwoliła jej ukończyć trzy fakultety i przygotować doktorat, ale także odarła ze złudzeń. Pia była dziwaczką i dobrze o tym wiedziała. Specjalista zapewne postawiłby diagnozę: fobia społeczna, prawdopodobnie na tle zaburzeń ze spektrum Aspergera. Ale o żadnych diagnozach oczywiście nie było mowy; Pia spędziła dzieciństwo i lata szkolne w zaciszu luksusowych placówek edukacyjnych, a gdy poszła na uniwersytet, poziom wiedzy z matematyki, fizyki, biologii i chemii stanowił jej kartę atutową, przyćmiewającą wszelkie dziwactwa. Co z tego, że była odludkiem? Studiowała trzy kierunki, więc od rana do nocy siedziała w bibliotece, w laboratorium, albo włóczyła się Bóg wie gdzie, poszukując w terenie próbek do badań. La Reina ubolewała, że córka praktycznie nie bierze udziału w życiu publicznym rodziny i powtarzała, że obowiązkiem panny z rodu Montero jest lśnić jak klejnot w koronie. Ojciec, jak zwykle, nie mówił nic, poza tymi rzadkimi okazjami, kiedy wdawał się z córką w długie, płomienne dysputy pełne skomplikowanych nazw, kompletnie niezrozumiałych dla postronnego słuchacza. Jeszcze jedna okazja dla La Reiny, by wznosić oczy ku niebu. Czy ktokolwiek mógł pojąć, jak ciężki dźwiga krzyż, mając męża naukowca? Diuk Montero de Castellòn był chemikiem i, jak lubiła mawiać diuszesa, nosa nie wyściubiał poza swoje ukochane zakłady metalurgiczne. Jak zwykle, przesadzała. Po pierwsze, innowacje w dziedzinie zastosowania metali ziem rzadkich przyniosły rodzinie Montero miliony, a po drugie, diuk był nie tylko zapalonym wynalazcą ze stopniem profesora, ale też działaczem społecznym, który nie bał się polityki. Gdy synowie dorośli, przekazał im stery przedsiębiorstwa i z zadowoleniem patrzył, jak rozkwita, zamieniając się w międzynarodową korporację. Sam zdecydował się kandydować do parlamentu i od lat cieszył się przychylnością wyborców.
Polityczne sukcesy męża i międzynarodowa kariera synów to jednak było za mało dla La Reiny. Uznała, że czas wprowadzić do gry kolejnego pionka. Pia, jedyna córka, miała wzmocnić pozycję rodziny przez korzystny mariaż. Po tym, jak ci ancymoni, jej bracia, ośmielili się popełnić mezalianse i w dodatku, nie oglądając się na to, co ludzie powiedzą, śluby brali w nieprzystojnym pośpiechu, było szczególnie istotne, by panna Montero de Castellòn postąpiła, jak należy. Związek małżeński z odpowiednim epuzerem, zawarty w poszanowaniu dla tradycji, miał zamknąć usta wszystkim, którzy pozwolili sobie na zawoalowane kpiny, rzucając aluzje na temat ognistego temperamentu, którego młodzi panowie Montero na pewno nie odziedziczyli po ojcu, statecznym profesorze…
– Co ty tu robisz, zupełnie sama i w dodatku z drinkiem? – natarła teraz na córkę, biorąc się pod boki, choć suknia na sztywnej krynolinie mocno utrudniała ten gest. – Raz, że to nie uchodzi, a dwa, że tracisz cenny czas. Jeden i dwa to trzy, a kogo mamy na godzinie trzeciej? Czy to przypadkiem nie dziedzic fortuny Estradów?
Pia zerknęła niechętnie w kierunku, który matka wskazała dyskretnym ruchem chińskiego wachlarza. Niestety, La Reinie nie można było odmówić spostrzegawczości. Za biało-czarną maską Pierrota naprawdę skrywał się Sebastiàn, kawaler, którego matka uważała za „dobrą partię”.
– Twój ruch, Pio – syczała zza maski, którą trzymała przed twarzą jak lorgnon. – Uczyłam cię, jak to się robi, prawda? Podchodzisz, niby przypadkiem, na chwilę unosisz maseczkę. Musisz wyczuć moment. Kiedy cię rozpozna, udajesz zaskoczoną, ale upewniasz się, tak, żeby w twoim wzroku dostrzegł zainteresowanie, które usiłujesz ukryć przez skromność. Gdy już poprosi cię do tańca, zgodzisz się po chwili wahania, dygniesz z gracją, a potem… jakoś to będzie.
– Proszę, niech mama przestanie. – Pia poczuła, że z tremy drętwieją jej palce, które zaczęła bezwiednie zaciskać na szklaneczce. – Ja nie dam rady…
– To się postaraj. – La Reina nie dała jej skończyć, podnosząc głos o ton. – Sebastiàn może i nie grzeszy urodą, ale mężczyzna nie musi być piękny, wystarczy, jeśli konie nie będą się płoszyły na jego widok. To bardzo sympatyczny młody człowiek. Czego ty od niego chcesz?
No właśnie, niczego od niego nie chcę – miała odpowiedzieć Pia, ale zmilczała. Prędzej czy później będzie musiała wyjść za mąż, to był jej obowiązek wobec rodziny. A ponieważ w świecie męsko-damskich rozgrywek czuła się jak słoń w składzie porcelany, ostatecznie na pewno przyjdzie jej poślubić kandydata wybranego przez matkę. Już kiedyś spróbowała wziąć sprawy w swoje ręce, ale tych kilka randek, na które się zdecydowała, okazało się sromotną porażką, po której zostały bardzo niekomfortowe wspomnienia. Nie potrafiła flirtować, w łóżku była do niczego. Cnotę straciła bardziej przez naukową ciekawość niż z potrzeby serca, ale to doświadczenie okazało się nie tylko bolesne, ale także niemiłosiernie nudne. Przetrwała je chyba tylko dzięki temu, że odkryła, że ornament na suficie w luksusowej sypialni hotelowego apartamentu, gdzie została zaproszona w celu niedwuznacznym, do złudzenia przypominał wzór molekuły kwasu hydroksy-N-metylobarbiturowego, i szalenie ją to rozbawiło. Wesołość jednak szybko minęła, a gdy je pierwszy kochanek zapadł w sen, pozostało tylko głębokie zażenowanie, które czuła po dziś dzień. Seks, to po prostu nie była jej bajka, a namiętność i romantyczna miłość stanowiły pojęcia abstrakcyjne. Podejrzewała, że jest niezdolna do tego typu uczuć, co nie znaczyło, że nie stać jej na lojalność i szczerą przyjaźń. Może poczciwy, niezbyt lotny Sebastiàn zaakceptowałby żonę z taką usterką? Niewykluczone, ale czy ona zniosłaby jego niewiarygodne wręcz gadulstwo?
Pia nie wierzyła w szczęście, tylko w statystyki, ale to w tej chwili nie miało znaczenia. Po prostu musiała spróbować szczęścia, jeśli nie chciała spędzić tego wieczoru w męczącym towarzystwie dziedzica fortuny rodu Estradów.
– Najpierw mogłybyśmy przejść się do namiotu i sprawdzić, jak się ma nasza cicha aukcja charytatywna. Wiele osób już na pewno złożyło oferty, może pojawiły się jakieś interesujące nazwiska? – podsunęła. Znała matkę wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że ta połknie haczyk.
– Cóż, moja droga, jeśli ci zależy… – La Reina skrzywiła usta, ale w jej oczach zalśniła czysta, kobieca ciekawość. – Uważam, że bal maskowy to dziecinada, i do tego w nie najlepszym guście. Człowiek nie wie, z kim ma do czynienia! Ale rzeczywiście, dlaczego by nie zerknąć na nazwiska na liście ofert?
Diuszesa de Castellòn pożeglowała majestatycznie w stronę eleganckiego, otwartego namiotu, który ustawiono na trawniku. Światła ozdobnych lampionów tańczyły na tle białego płótna, a powietrze przesycone było wonią smagliczek i heliotropów, których ciemnofioletowy gąszcz kipiał z wielkich donic i koszy rozstawionych szczodrą ręką na lśniących deskach podłogi.
– Poppy radzi sobie nie najgorzej – rzuciła diuszesa, a Pia uniosła brwi. La Reina była niezwykle oszczędna, jeśli chodzi o pochwały dla synowych. Ale tym razem nawet ona musiała być pod wrażeniem. Pia nie miała pojęcia, czym kierowała się bratowa, gdy dobierała przedmioty na aukcję, ale faktem było, że wszystkie cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Rozbawieni goście tłoczyli się, gotowi zapłacić absurdalnie wysokie sumy za pokryte kurzem butelki wina ze słynnych roczników, starą biżuterię, antyki, zaproszenie na partyjkę golfa z członkiem rodziny królewskiej czy na przykład VIP-owski abonament do filharmonii. Pia obróciła się ku matce gwałtownie, czując ukłucie buntu. Określenie „radzi sobie nie najgorzej” było, delikatnie mówiąc, niedopowiedzeniem wobec ogromnego sukcesu, jakim cieszyły się bal i aukcja. Poppy należała się owacja na stojąco! Tej myśli jednak nie zdążyła już ubrać w słowa.
Co się wydarzyło w następnej chwili? Dla postronnego obserwatora – nic wielkiego. Ot, dwoje uczestników zabawy wpadło na siebie w ogólnym rozgardiaszu. Jednak zmysły Pii, nagle wyostrzone, zarejestrowały całą sekwencję wrażeń z niewiarygodną dokładnością.
Najpierw było lekkie muśnięcie wiatru, wywołane przez czyjś szybki ruch. Poczuła ciepło i nutę zapachu, który kojarzył się z dzikością i tajemnicą leśnych ostępów. Potem był dotyk, nagły kontakt dwóch ciał, który wprawił ją w gwałtowną wibrację. Zachwiała się i cofnęła, instynktownie usiłując odzyskać równowagę. Pomimo panującego wokół gwaru wyraźnie usłyszała ciche, szorstkie „przepraszam” i uniosła wzrok. Ciemna postać górowała nad nią, mocne linie wysokiej sylwetki wyglądały niemal groźnie. Jakaś nagła emocja chwyciła ją za gardło. Obcy był tak blisko, że zakręciło jej się w głowie. Mocne dłonie zamknęły się na jej ramionach i świat, który wirował wokół niej, zatrzymał się nagle. Był tylko szorstki dotyk jego skórzanych rękawic, przenikliwe spojrzenie oczu o nieodgadnionej barwie skrytych w cieniu kaptura naciągniętego głęboko na czoło.
I milczenie wypełnione uderzeniami jej serca. Kłębowisko emocji, które pozbawiało ją tchu. Była… zakłopotana. Nie, raczej zaintrygowana. Ten ciemno odziany, postawny nieznajomy, który wciąż trzymał jej nagie ramiona w zdecydowanym uścisku, budził w niej lęk. Więc dlaczego czuła się przy nim zaskakująco bezpiecznie, jakby nie istniało na świecie nic, czego musiałaby się bać, gdy był blisko?
Nie mogła oderwać od niego wzroku. Nagle poczuła, że chce wiedzieć wszystko o tym mężczyźnie. Chce zobaczyć jego twarz. I poznać każdą myśl. Kim był?
Cóż, jeśli wierzyć kostiumowi, jaki wybrał, był kimś w rodzaju Robin Hooda. Albo może raczej nowoczesnym typem samotnego mściciela, takim jak Arrow, bohater znanego serialu. Tak, jako skryta wielbicielka seriali Marvela musiała rozpoznać czarny, skórzany strój wojownika, który podkreślał atuty męskiej sylwetki, kaptur skrywający pół twarzy i maskę osłaniającą oczy. Widziała wyraźnie tylko mocną linię podbródka i usta o oszczędnym, twardym rysunku. Nagle wyobraźnia podsunęła jej bardzo sugestywną wizję, że wspina się na palce i muska wargami te usta, nieustępliwe, niemalże zacięte w wyrazie skrywanego gniewu.
I ta wizja sprawiła, że przeszył ją dreszcz.
– Przepraszam, ale stoją państwo w przejściu. – Dama z koafiurą ozdobioną pawimi piórami wyciągała szyję, żeby przyjrzeć się przedmiotom wystawionym na aukcję.
Drgnęli oboje, jak wyrwani z transu. Jeszcze przez moment nieznajomy nie wypuszczał ramion Pii z uścisku, jeszcze przez moment mierzył ją intensywnym spojrzeniem, którego nie potrafiła rozszyfrować. A potem cofnął dłonie.
– To my przepraszamy. – Pia, spłoszona, odsunęła się na bok, przepuszczając kobietę.
– Dziękuję – uśmiechnęła się tamta, więc Pia odpowiedziała jej uśmiechem. Gdy wymiana grzeczności się skończyła, obróciła się szybko, szukając wzrokiem wysokiej, zakapturzonej postaci. Ale nieznajomy był już daleko – zdążyła zobaczyć, jak znika w mroku. Bezwiednie objęła się ramionami, gdy przeszył ją lodowaty dreszcz. Przecież za nim nie pobiegnie… Nagle, pomimo wesołego rozgardiaszu, jaki panował wokół, poczuła się rozpaczliwie samotna. I dziwnie rozstrojona.
Przycisnęła dłonie do płonących policzków. Serce tłukło jej się w piersi jak oszalałe. Co się z nią działo?! Zmarszczyła brwi i zamyślona usiadła w jednym z rozkładanych foteli. Dlaczego czuła się tak dziwnie? Przecież nie była chora? Zrozumienie przyszło dopiero po chwili. Ten nieznajomy… obudził w niej pożądanie. Tak, to musiało być to! Wszystko się zgadzało. Przedstawiciel męskiego rodzaju, z którym się zetknęła, posiadał wszelkie walory potrzebne do tego, żeby wywołać w jej organizmie hormonalną odpowiedź. Był wysoki, szczupły i silny, emanujący energią. Pewny siebie, opanowany, intrygujący… Samo wspomnienie jego szerokich ramion, mocnego uścisku dłoni, twardych rysów i nieustępliwego, przenikliwego spojrzenia działało na nią w bardzo dziwny i bardzo przyjemny sposób. Pia zamknęła oczy, skupiając się na tym odczuciu, którego nie miała nadziei nigdy poznać. Widywała już przecież przystojnych mężczyzn; w kręgach, w których się obracała, grasował niejeden Don Juan. Ale żaden nie obudził w niej nawet cienia emocji, które przeżywała teraz. Już nawet zdążyła pogodzić się z tym, że nie jest zdolna do odczuwania pociągu seksualnego. Odkrycie, że jest inaczej, spłynęło jej po plecach gorącym dreszczem radości.
Pokusa, żeby odszukać mężczyznę, który obudził do życia jej zmysły, była nie do odparcia. Pia splotła palce i zamyśliła się głęboko. Po chwili już wiedziała, co robić. Z bijącym sercem podeszła do szerokiego stołu przykrytego adamaszkiem i pochyliła się nad kartą, gdzie wpisywano nazwiska i oferty aukcyjne. Przecież nie wpadliby na siebie, gdyby mężczyzna w stroju mściciela nie odwracał się właśnie od stołu, a to znaczyło, że najprawdopodobniej umieścił na liście swoją ofertę. A jeśli tak, to się podpisał. Pia była pewna, że rozpozna jego charakter pisma na pierwszy rzut oka. Gdyby się nie udało, wystarczy, że przeczyta wszystkie nazwiska i dokona eliminacji. Znała większość osób zaproszonych na bal, a była pewna, że tego mężczyzny nie widziała jeszcze nigdy w życiu.
Na samym dole karty ktoś wpisał numer jednego z przedmiotów i informację, że zobowiązuje się nabyć go za czterokrotność najwyższej stawki. W miejscu podpisu widniało zamaszyście nakreślone: „anonimowy nabywca”.
Rozczarowanie było tak dojmujące, że Pia poczuła łzy w oczach.
– O, tutaj jesteś – rzuciła La Reina z roztargnieniem. – Muszę powiedzieć, że ta aukcja…
– Mamo – wpadła jej w słowo Pia – co znaczy taki zapis?
– To? – Diuszesa pochyliła się, a Pia pospiesznie ukryła dłonie w fałdach spódnicy. Matka nie mogła zobaczyć, jak mocno drżą. – Zdarza się czasem – ciągnęła La Reina – jeśli dżentelmen bardzo chce zakupić jakiś przedmiot, który podoba się damie, ale robi to dyskretnie, bo dama, hm, nie jest jego małżonką.
Pia skrzywiła się z niesmakiem. Nie była naiwna i wiedziała, jak się sprawy mają, zwłaszcza tam, gdzie aranżowane małżeństwa były na porządku dziennym. Ale nie potrafiła sobie wyobrazić, by jej tajemniczy mściciel był tak naprawdę dupkiem, który za plecami żony szasta pieniędzmi, by sprawić wrażenie na kochance.
– To ryzykowne posunięcie. – Pokręciła głową La Reina, wpatrując się w zamaszyste pismo anonimowego akcjonariusza. – Tożsamość nabywcy zna tylko prowadzący aukcję i nie może jej wyjawić. Inne osoby będą celowo podbijały stawkę, żeby musiał zapłacić jak najwięcej, skoro już i tak pozbawił ich możliwości zakupu.
– Co kupuje? – chciała wiedzieć Pia.
Matka uniosła maskę i z nieskrywaną ciekawością zaczęła analizować spis przedmiotów wystawionych na aukcję.
– Jakiś bohomaz znaleziony na strychu – orzekła po chwili i, krzywiąc usta, machnęła ręką w stronę niewielkiego płótna oprawionego w prostą, drewnianą ramę. – Portret młodej dziewczyny, pędzla podrzędnego artysty. Malarz już nie żyje, a to zawsze podnosi cenę dzieła, ale w tym wypadku nie na tyle, żeby opłacało się przyjmować taką strategię na aukcji. Ten „anonimowy nabywca” lubi chyba wyrzucać pieniądze w błoto.
Pia podeszła do obrazu. Modelka pozowała zwrócona do malarza półprofilem. Miękkie, ciepłe światło, przywodzące na myśl płomień świecy, wydobywało z mroku jej regularne rysy. Jeśli autor istotnie był podrzędnym artystą, ten obraz wyjątkowo mu się udał. Smutek na twarzy dziewczyny był przejmujący, a delikatne pociągnięcia pędzla podkreślały jej wrażliwość, młodzieńczą naiwność i jakąś wzruszającą bezradność.
– Czy mama wie, kto to jest?
La Reina raczyła obdarzyć obraz jeszcze jednym, przelotnym spojrzeniem.
– Eksponowanie portretów członków rodziny, to sentymentalizm – skwitowała. – A eksponowanie portretów obcych ludzi to _faux pas_.
– Mamo, przecież ja nie chcę tego kupić! Zresztą, już na to za późno. Po prostu byłam ciekawa.
– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła – wyrecytowała diuszesa ze smakiem. – Zapomnij o głupstwach, mamy przecież ważne sprawy na głowie, prawda?
Pia stłumiła jęk frustracji. Trudno, oj trudno było zejść na ziemię po tym, co przed chwilą przeżyła! Ale tajemniczy mężczyzna zniknął tak nagle, jak się pojawił, a jej stabilne, zaplanowane życie musiało przecież toczyć się dalej.
Powinna się uspokoić i wziąć w garść. Potrzebowała tylko chwili samotności i świeżego powietrza…
Angelo Navarro uniósł do ust szklaneczkę szkockiej z lodem, ale nie wypił nawet łyka. Chodziło tylko o to, żeby wtopić się w tłum, wyglądać i zachowywać się tak, jak jeszcze jeden zblazowany jaśnie pan. Nikt z ochrony nie mógł się domyślić, że uważnie obserwuje rundy, jakie wykonują mężczyźni ubrani w identyczne, ciemne garnitury, których twarze, pozbawione wyrazu, były tak do siebie podobne, że wyglądali jak armia klonów. Połowę misji miał już za sobą, a druga połowa, trudniejsza, wymagała skupienia, precyzji i ostrożności.
Nikt nie miał prawa go tu zauważyć. Ani, tym bardziej, rozpoznać.
Kwestię licytacji obrazu mógł z łatwością komuś zlecić, ale nie wolno mu było dopuścić do tego, by ktokolwiek wiedział, że w ogóle interesuje się imprezą organizowaną w posiadłości, która jeszcze do niedawna była własnością rodziny Gomez. Nikt, absolutnie nikt nie mógł powiązać go z tym miejscem.
Gdy dowiedział się o balu maskowym, zrozumiał, że to jego szansa. Wystarczyło przebrać się w jakiś kostium, by zupełnie bezkarnie wejść na teren posesji. Co z tego, że nie był zaproszony? Doskonale wiedział, którędy dostać się do środka. Ostatecznie, tutaj przecież się wychował. Szykował się na ten dzień jak na święto i zupełnie nie przewidział, że na miejscu będzie na niego czekać pułapka. Kiedy tylko postawił stopy na kamiennych płytach przestronnego tarasu, emocje skoczyły mu do gardła jak stado wściekłych psów.
Czy kogokolwiek z błaznów, którzy tego wieczora raczyli się szaszłykami z krewetek i egzotycznych owoców, kawiorem, sufletem z homara czy carpaccio z argentyńskiej wołowiny, i zapijali to wszystko kielichami najprzedniejszego szampana, przekonani, że w ten sposób pomagają „biednym i nieszczęśliwym”, potrafił sobie wyobrazić, czym jest prawdziwe nieszczęście? Cóż, raczej nie. Robili teatralne gesty, wpłacali niebagatelne sumy na fundusz mający wesprzeć ofiary przemocy, ale to przecież w większości byli ci sami ludzie, którzy przed laty udawali, że nie widzą cierpienia młodej dziewczyny, gdy ta znalazła się w sytuacji bez wyjścia. Nikt z nich nie pofatygował się, żeby pomóc, kiedy siłą zabrano jej dziecko. Wszyscy udawali, że nic się nie stało, a jej krzywdziciele wciąż cieszyli się powszechnym szacunkiem.
Angelo nie miał więc najmniejszych wyrzutów sumienia z powodu tego, co zamierzał zrobić. Zresztą, nikt nie udowodnił, że jego matka cokolwiek ukradła; Gomezowie nigdy nie zgłosili oficjalnie zaginięcia jakiejkolwiek biżuterii. O wiele bardziej prawdopodobne było, że kosztowności dostała od obleśnego typa, który na nieszczęście był jego ojcem. Zresztą, nawet gdyby ukradła, nie miałby o to do niej cienia żalu. Przeciwnie, lżej byłoby mu żyć ze świadomością, że przynajmniej walczyła o swoje, póki miała choć resztkę sił.
Tak czy owak, Angelo uważał kosztowności za własność matki i gdy nadarzyła się okazja, żeby je odzyskać, nie wahał się ani chwili. Ze względu na pamięć o niej… ale nie tylko z tego względu. Musiał przyznać sam przed sobą, że nie kierowały nim wyłącznie szlachetne intencje. Chciał odegrać się na tych dwóch łajdakach, z którymi łączyły go geny ojca. Czy to, że gotów był grać nieczysto, oznaczało, że był równie bezduszny, jak jego ojciec i bracia?
Być może. Tym gorzej dla nich.
Wyjął z kieszeni smartfon, zrobił zaaferowaną minę i zaczął przechadzać się po trawniku, z pochyloną głową, jak jeszcze jeden człowiek, który nie może wytrzymać godziny bez sprawdzania, co się dzieje w mediach społecznościowych. Ochroniarz stojący przed domem rzucił mu spojrzenie pozbawione cienia zainteresowania i ruszył powoli wzdłuż ściany. Angelo odprowadził go wzrokiem, a potem zniknął w głębokim cieniu za rogiem budowli. Był na terenie prywatnym.
Spiralne schody z ozdobnymi, żeliwnymi poręczami były tam, gdzie zawsze – flankowały lewe, boczne skrzydło rezydencji. Potrafiłby je odnaleźć nawet w absolutnych ciemnościach, ale nie musiał, bo nad wschodni horyzont wytoczył się księżyc w pełni, nasycając mrok nocy srebrzystym blaskiem. Angelo wyminął stojącą u podnóża schodów tablicę z napisem „wstęp tylko dla rodziny” i uśmiechnął się z goryczą. Stopnie znajomo zaskrzypiały, gdy pokonywał ostatni zakręt schodów. Zdążył zrobić dwa kroki po posadzce tarasu widokowego, urządzonego na dachu wschodniego skrzydła, zanim się zorientował, że nie jest tu sam. Smukła, kobieca postać stała tyłem do niego, oparta o kamienną balustradę, zapatrzona w morze, w tańczące na falach srebrzyste iskry rzucane przez księżyc. Angelo zamarł w pół kroku, ale było już za późno na rejteradę; kobieta przy balustradzie odwróciła się płynnym ruchem i wtedy rozpoznał w niej tę dziewczynę, na którą wpadł, gdy odchodził od stołu w namiocie aukcyjnym, po tym jak zapewnił sobie wygraną licytacji portretu matki. Wiedział, że będzie go to sporo kosztowało, ale nie żałował pieniędzy. Satysfakcja, jaką już zaczynał odczuwać, była bezcenna. A jednak, gdy odruchowo chwycił za ramiona wysoką, ciemnowłosą dziewczynę, czas jakby się zatrzymał. Na chwilę wszystkie jego plany zbladły, jakby misternie ułożona strategia zemsty była głupstwem bez żadnego znaczenia wobec przypadkowego spotkania z tą tajemniczą nieznajomą. Ciepło jej ciała przeniknęło go zaskakująco rozkosznym dreszczem, budząc emocje, których dotąd nie znał. Niebezpieczne emocje, na które nie mógł sobie pozwolić. Zdumiony własną reakcją, zmierzył ją uważnym spojrzeniem. Od razu zauważył, że strój, jaki miała na sobie, pozbawiony choćby jednej ozdoby, z ledwością spełniał wymagania podane na zaproszeniu – skromna sukienka, oszczędna w kroju maseczka na oczy. I z jakiegoś powodu pomyślał, że mają ze sobą coś wspólnego – oboje nie pasowali do rozbawionego towarzystwa. Wyglądała na samotną outsiderkę, tak jak on.
Zaintrygowany, pchany ku niej czysto męskim instynktem, omal nie poprosił jej wtedy do tańca. Na szczęście im przerwano, a on miał na tyle rozumu, by się wycofać.
A teraz, wbrew wszelkiemu prawdopodobieństwu, trafił na nią znowu. W dodatku w miejscu, gdzie nie spodziewał się nikogo zastać.
– Och! – westchnęła miękko, z radosnym zaskoczeniem. Nie potrzebował usłyszeć nic więcej, by zrozumieć, że ich króciutkie spotkanie w namiocie aukcyjnym zrobiło na niej nie mniejsze wrażenie, niż na nim.
Interesujące.
– Czeka pani na kogoś? – Odruchowo naciągnął kaptur głębiej na twarz i sprawdził, czy maska wciąż osłania okolice oczu.
– Nie. – Pokręciła głową tak energicznie, że kilka pasm włosów wyzwoliło się z upięcia. Angelo patrzył, jak unoszone śródziemnomorską bryzą, rysują się czarnymi, szerokimi liniami na tle bieli jej szyi i dekoltu. – Na nikogo nie czekam.
Angelo musiał zacisnąć usta, żeby się nie uśmiechnąć. Resztki zdrowego rozsądku podpowiadały, że nie powinien się tak cieszyć z tego, że znów spotkał tę dziewczynę. Nie tutaj, nie teraz. Jego plany mogły legnąć w gruzach… Ale zbył to ostrzeżenie. Myśl, że znaleźli się sam na sam, w ustronnym miejscu, była zbyt ekscytująca.
– Przyszedł pan tu za mną? – Zrobiła krok w jego stronę. W jej głosie nie było niepokoju, tylko ciekawość.
– Nie. – On też postąpił krok naprzód. Na tarasie nie było już starej drewnianej ławki, którą tak dobrze pamiętał. To tutaj w senne popołudnia mama brała go na kolana i czytała mu książeczki tak długo, aż zapadał w drzemkę. Zasypiając, czuł, jak jej palce przeczesują jego gęstą czuprynę, jej ciepłe usta muskają jego czoło. I choć oczy mamy zawsze były smutne, to właśnie były najpiękniejsze chwile jego dzieciństwa.
Teraz wysłużony mebel został zastąpiony elegancką, rattanową narożną kanapą, na której piętrzył się stos kolorowych poduszek.
– A więc pewnie zaprosił pan tu kogoś… – powiedziała ostrożnie.
Powinien był oświadczyć, że owszem. Nie pozostawić jej wątpliwości co do tego, że umówił się na schadzkę. Prosty ruch strategiczny, który zapewniłby mu to, czego potrzebował – samotność. Dziewczyna ulotniłaby się natychmiast albo jeszcze prędzej. Z pewnością nie była typem ciekawskiej impertynentki. A jednak nie zrobił niczego w tym rodzaju. Przeciwnie, nagle ze zdumieniem usłyszał własny głos, cichy, sugestywny:
– Jeszcze nie…
Zobaczył, jak jej sylwetka prostuje się nagle, zamiera w bezruchu, i pomyślał o sarnie, która wzmaga czujność, gdy usłyszy zbliżającego się drapieżnika.
– Kim pan jest? – natarła na niego i myśl o sarnie gdzieś prysła. Nieznajoma nie wyglądała na spłoszone, bezbronne zwierzątko. Już raczej na przyczajoną w półmroku żbiczycę.
Nie mógł odpowiedzieć na jej pytanie i zdumiało go, jak bardzo ta świadomość okazała się frustrująca.
– Myślałem, że atutem tego typu imprez jest możliwość oszczędzenia sobie ceremoniałów związanych z podawaniem nazwisk, przydomków, tytułów i herbów – wycedził.
– Zwłaszcza jeśli ktoś tak bardzo chce ukryć swoją tożsamość, że nawet ofertę na aukcji podpisuje „anonimowy nabywca” – rzuciła z przekąsem.
– Święta racja. – Uśmiechnął się zimno, starając się zignorować dreszcz niepokoju. Ta kobieta oznaczała niebezpieczeństwo. Mogła go zidentyfikować jako licytującego portret, a potem umiejscowić na widokowym tarasie. Jego nazwiska oczywiście nie znała, ale gdyby się uparła, mogłaby dotrzeć po nitce do kłębka.
Czy mógł przedłużać tę grę? Czy ryzyko nie było zbyt wielkie?
A może w ogóle nie miał już o co grać? Zerknął na posadzkę tarasu. Na pierwszy rzut oka było widać, że kamienie, po których biegał jako dziecko, były porządnie oczyszczone. Mech, który rósł w spoinach, zniknął. Jeśli kamienie podniesiono, na przykład po to, żeby wymienić pokruszone części, jego dawna kryjówka została na pewno znaleziona. I opróżniona.
Wątpił jednak, by zawartość kryjówki trafiła w ręce braci Gomezów. Gdyby położyli na niej łapska, nie musieliby w pośpiechu sprzedawać starej posiadłości. Już o wiele bardziej prawdopodobne było to, że nowi właściciele zrobili generalny remont, podczas którego znaleźli kosztowną biżuterię, ale zachowali tę informację dla siebie.
Domysły jednak nie miały znaczenia; musiał przekonać się na własne oczy. Jeśli kryjówka była pusta, wróci do punktu wyjścia. Jeśli jednak przez te wszystkie lata leżało w niej to, co kiedyś zostało schowane, w życiowej grze z Gomezami zdobędzie kartę atutową.
Najpierw trzeba się było upewnić, że dziewczyna sobie poszła. Uznał, że po prostu poczeka. Znajdowali się oboje na terenie prywatnym, zarezerwowanym dla właścicieli rezydencji, więc nawet jeśli naprawdę wspięła się na taras, żeby przez chwilę w samotności podziwiać piękno tej księżycowej nocy, na pewno nie zamierzała spędzić tu reszty wieczora.
– A więc – zabrała głos nieznajoma, powoli ważąc słowa – nie przyszedł pan tu za mną ani nie umówił się z nikim na tarasie. Co pana tu w takim razie sprowadza?
– Ciekawość – rzucił lekko. Ostatecznie nie było to kłamstwo. – A panią?
– Mnie? – Przekrzywiła głowę, jakby jego pytanie ją zdumiało. – Potrzebowałam chwili spokoju. Żeby pomyśleć.
– O czym? – Podszedł do balustrady. Kamień pod jego dłońmi zdawał się jeszcze ciepły po długim, słonecznym dniu.
– O naturze szczęścia – powiedziała rzeczowo, opierając łokcie o balustradę zaledwie krok od niego. – O tym, czy warto tracić życiową energię na dążenie do szczęścia, skoro nie można mieć gwarancji, że się je osiągnie. A co, jeśli dążąc do szczęścia zawiodę czyjeś nadzieje?
– Ach, więc zabawia się pani w rozwiązywanie intelektualnych łamigłówek – skwitował z rozbawieniem, patrząc, jak dziewczyna splata dłonie i opiera na nich podbródek. Jej długie, smukłe palce bielały w półmroku. Nie nosiła na nich żadnej biżuterii. – Moim zdaniem szczęście to zjawisko ulotne – dodał, poważniejąc. – Są chwile, kiedy się go doświadcza, ale nie ma czegoś takiego, jak stan permanentnego szczęścia.
Milczała przez chwilę, a potem nagle obróciła się ku niemu. Jej oczy, skryte w cieniu maseczki, zalśniły w blasku księżyca.
– Chwila to jest wszystko, co mam – powiedziała z żarem i ten żar w jej głosie przeniknął go dreszczem.
– Czasem rezygnujemy z szansy przeżycia chwili szczęścia – powiedział ostrożnie. – I wtedy pojawia się żal. Ale to też przelotne uczucie.
– Nie chcę rezygnować z mojej szansy – teraz patrzyła prosto w księżyc – ale nie wiem, czy potrafię ją wykorzystać…
– Co ma pani na myśli? – spytał cicho.
– Załóżmy – zaczęła, wciąż wpatrzona w dal – że pewien mężczyzna obudził moje zainteresowanie i chciałabym dać mu do zrozumienia…
Nie był w stanie oderwać wzroku od jej profilu, lśniącego srebrzyście w półmroku. Mignęła mu myśl, że dziewczyna jest zbyt eteryczna, by być materialna. Nos miała wąski i troszkę za dugi, by móc ją nazwać klasyczną pięknością. Rysunek jej ust był niewiarygodnie zmysłowy, krągły podbródek znamionował upór.
Poczuł pulsowanie krwi w żyłach, mrowienie w opuszkach palców. Chciał jej dotknąć. Chciał poczuć ciepło jej ciała, gładkość skóry. Przekonać się, że nie jest tylko piękną wizją.
– Jesteś mężatką? – wychrypiał.
– Nie. – Gdy pokręciła głową, przestał się hamować. Pożądanie huczało mu w uszach tak, że z ledwością usłyszał jej słowa, gdy mówiła dalej:
– …ale to obowiązek, o którym powinnam zacząć poważnie myśleć. Więc tym bardziej nie chcę zrobić z siebie idiotki, skoro nawet nie wiem, czy ten mężczyzna jest...
Nadal na niego nie patrzyła, ale rozplotła palce. Jej jasna dłoń, delikatna jak nocny motyl, spoczęła na kamiennej balustradzie zaledwie centymetr od jego dłoni. Angelo uśmiechnął się w ciemności.
– Owszem – przerwał jej cicho, gardłowo. – Ten mężczyzna jest zainteresowany.