Tajga szumi - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
21 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Tajga szumi - ebook
W książceTajga szumi rosyjski pisarz, myśliwy i naturalista Mikołaj Bojkow zabiera nas w głąb pierwotnych lasów – od galicyjskich borów po mandżurską tajgę, w której spędził prawie pół wieku.
Mikołaj Bojkow przybył na rosyjski Daleki Wschód w 1901 roku. Po rewolucji, w której walczył w stopniu pułkownika w rosyjskiej Armii Ochotniczej, osiadł w Harbinie. Jego książki przyniosły mu dużą popularność w Chinach i Japonii, gdzie cieszył się opinią jednego z najlepszych autorów literatury łowiecko-przyrodniczej.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65443-39-7 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
DIANA
W jedną z mroźnych grudniowych nocy dotarliśmy w końcu do górnych partii Hamihery i znalazłszy w głębokim wąwozie na wpół zrujnowaną myśliwską fanzę 1, postanowiliśmy w niej zanocować. Po upływie godziny, rozpaliwszy ogień w kominku i ogrzawszy cudownie posłanie, poczuliśmy się jak „w siódmym niebie” po sytej kolacji, złożonej z pierogów i niesamowicie dużej ilości herbaty, która ledwo ugasiła nasze pragnienie. Tajga szumiała, a lodowaty wiatr przenikał do ubogiej fanzy przez szczeliny i okna z porwanego papieru. Drżeliśmy z zimna, co zmuszało nas do utrzymywania dużego ognia. Lecz na niewiele się to zdało. Musieliśmy iść w tajgę po mech i liście, którymi jako tako pozatykaliśmy szczeliny i okna. Dopiero to uczyniwszy, mogliśmy zdjąć futra. Mój kompan, którego poznałem w Harbinie, był wielkim miłośnikiem przyrody i łowów. Kiedy dowiedział się, że mieszkam w gospodarstwie leśnym, przekonał mnie, żebym zabrał go ze sobą w tajgę – nie tyle dla polowania, ile dla spaceru, poznania dziewiczego lasu i warunków jego życia. Ów człowiek był całkowicie zabezpieczony materialnie i nie musiał ograniczać wydatków – mógł sobie pozwolić na zakup drogiej broni i odpowiedniej amunicji. Wszyscy byli zdania, że mój nowy znajomy to nie nowicjusz w tułaczce, lecz człowiek o znacznym doświadczeniu życiowym. Będę nazywać go Aleksandrem Iwanowiczem K., nie podając jego pełnego nazwiska z sobie znanych powodów, które staną się jasne w przyszłości.
Jego powierzchowność wywoływała pozytywne wrażenie i w pełni harmonizowała z otaczającą dziką przyrodą. Był mężczyzną barczystym i silnym, wysokim na sześć stóp. Jego ciemnobrązowe włosy i czarna broda były przetykane siwizną. Niebieskie oczy i kształtny profil wskazywały na człowieka północy, a obrączka na prawej ręce zdradzała jego stan cywilny.
I to wszystko, co o nim wiedziałem, kiedy zimą 1928 roku wyruszyłem z nim w gąszcz tajgi, na południe od stacji Shitouchezi.
Wspólne tułacze życie zbliża ludzi duchowo – łączy braterskimi więzami, chroniącymi tę przyjaźń nierzadko na przestrzeni całego życia. Tak było i w tym przypadku – pod koniec tułaczki po leśnej pustyni zostaliśmy przyjaciółmi, bliskimi sobie zarówno światopoglądowo, jak i poprzez przebyte doświadczenia.
Lecz mimo wszystko wiedziałem o nim mniej niż on o mnie lub, dokładniej, nie wiedziałem o nim prawie nic, co bez wątpienia ochładzało nasze wzajemne stosunki, stawiając między nami barierę nie dopowiedzenia, a nawet niedowierzania. Mój przyjaciel zdawał się to rozumieć i szukał momentu, by naprawić ów błąd, jednak jakoś się nie składało, by mógł swój zamiar spełnić.
Okazja nadarzyła się teraz, kiedy cieszyliśmy się spokojem na ciepłej leżance, przysłuchując się niemilknącemu szumowi tajgi.
– Ciebie, oczywiście, interesuje moja przeszłość, moje _curriculum vitae_! – rzekł mój towarzysz, zaciągając się krótką fajką i puszczając kłęby dymu z aromatycznego angielskiego tytoniu. – Powinienem ci o sobie opowiedzieć z poczucia przyjaźni i solidarności, chociaż według prawa tajgi nie jest w dobrym tonie wspominać swoją przeszłość. Lecz ja przecież nie jestem obywatelem tajgi i dlatego mogę naruszyć to prawo bez szczególnie dużego uszczerbku dla kogokolwiek. Więc słuchaj, skoro ciekawi cię moje szare życie!
– Od dawna już czekam na ten moment! – odpowiedziałem, układając się wygodniej w ciepłym posłaniu i podkładając pod siebie niedźwiedzią skórę. – Opowiadaj wszystko ze szczegółami. Zapewne będzie to niezwykle interesujące!
– Ależ nie – sprzeciwił się, gasząc niedopałek. W fanzie zrobiło się ciemno, nie licząc poświaty gwiazd. – Moje życie jest mało interesujące i dość szablonowe, dlatego ograniczę się do najbardziej wyjątkowych epizodów w stylu Londona i Curwooda 2! Wiesz już, że rodem jestem z jarosławskiej guberni. Po skończeniu gimnazjum wstąpiłem na kazański uniwersytet, na którym studiowałem dwa lata medycynę. Potem przyszła wojna, rewolucja, armia ochotnicza, ewakuacja… i tak znalazłem się za granicą, w Anglii. Tam dowiedziałem się, że mój kuzyn mieszka w Afryce, w Transwalu 3, gdzie pracuje w charakterze lekarza – chirurga – i cieszy się ogromną sławą. Wymieniliśmy się listami i pojechałem do niego. Na początku pracowałem jako jego pomocnik w szpitalu w Kimberley, następnie, kiedy już mi się znudziło to zajęcie, wyjechałem na sawannę Zululandu, gdzie polowałem z Burami i Zulusami na wielkie zwierzęta Afryki. Podczas jednej z takich myśliwskich ekspedycji zapuściliśmy się w głąb zakazanego terytorium „południowoafrykańskiego diamentowego trustu 4”. Poszczęściło się nam – przypadkowo natknęliśmy się bogate diamentowe złoże okruchowe. Rozumie się samo przez się, że skorzystaliśmy ze sposobności i zabraliśmy dla siebie porządną ilość drogocennych kamieni. Niestety, drogo nas to kosztowało: w walce ze strażnikami zgubiliśmy połowę naszego skarbu.
Ocalałem. Wróciłem do Kimberley jako bogaty człowiek. W kieszeniach myśliwskiej kurtki miałem dwadzieścia większych i mniejszych diamentów. Połowę kamieni podarowałem bratu, który sprzedał je w Londynie za sumę dziesięciu tysięcy funtów. Swoich diamentów nie chciałem sprzedawać, schowałem je więc u siebie, a po pewnym czasie umieściłem w sejfie. W końcu życie w Afryce mnie znudziło i postanowiłem wyruszyć w podróż. Lecz gdzie trzymać drogocenne kamienie? Długo zastanawialiśmy się z bratem nad tym problemem i w końcu on zaproponował, bym ukrył je w swoim własnym ciele, w drodze operacji chirurgicznej.
Wyraziłem zgodę i w ciągu tygodnia sześć największych kamieni umieszczono między mięśniami moich rąk i nóg. Na początku czułem niejaki dyskomfort, ale potem przywykłem, a teraz zupełnie nie odczuwam ich obecności. Można je wyczuć przy nacisku. Jeśli chcesz, możesz sprawdzić! – Z tymi słowami mój towarzysz zapalił swoją elektryczną latarkę i wyciągnął ku mnie ręce, na których rzeczywiście wyczułem jakieś twarde zgrubienia pod osłoną mięśni. – Jak widzisz – kontynuował – jestem niczym chodzący żywy sejf, którego realną wartość ocenia się na sześć–siedem tysięcy funtów szterlingów. W razie potrzeby mogę wydobyć dowolny kamień, wykonując banalną operację. Rzecz jasna, mój sejf jest sekretny i nikt nie wie o jego istnieniu prócz mnie, mojego brata, żony i teraz ciebie! Jeśli inni dowiedzieliby się o tym, moje życie znalazłoby się w niebezpieczeństwie. Polowano by na mnie jak na zwierzynę.
Mając w kieszeni czeki banków brytyjskich, opuściłem Kimberley i wyruszyłem w podróż. Objechawszy Indie i Indochiny, zatrzymałem się w Singapurze, gdzie zamierzałem się porozglądać i odpocząć.
Pewnego razu zaszliśmy z przyjaciółmi do kawiarni ze sceną. Nasze uszy zamęczali różni piosenkarze i piosenkarki, wykonując najbardziej oklepane i ordynarne numery przy dźwiękach dzikiego jazzu. Koniec końców znudziło nas to i zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Zauważywszy nasz zamiar, właściciel baru – śniady brunet typu międzynarodowego – podszedł do naszego stolika i rzekł najczystszą angielszczyzną:
– Panowie! Proszę, żebyście jeszcze nie wychodzili! Właśnie teraz będzie najlepszy numer. Piękna Diana wykona taniec z boa dusicielem! Na jego brązowej twarzy pojawił się drapieżny uśmiech, a spod czarnych wąsów błysnęły oślepiająco białe zęby.
Zostaliśmy, oczywiście. Po upływie około dziesięciu minut rozbłysło oślepiające światło czerwonego reflektora i naszym oczom ukazał się naprawdę efektowny widok.
Pośrodku sceny stała półnaga kobieta trzymająca w rękach ogromnego boa, którego błyszczące pierścienie okalały jej ramiona, piersi i biodra. Głowa węża spoczywała w dłoniach kobiety na poziomie szyi. Wspaniałe blond włosy opadały swobodnie, zakrywając sylwetkę. To była piękność w pełnym znaczeniu tego słowa, zbudowana jak grecka bogini. Nie żałowaliśmy, że zostaliśmy.
Cały bar ucichł, wstrzymując oddech. Następnie rozległy się ogłuszające oklaski. Widzowie wpadli w szalony zachwyt i wymieniali się wrażeniami w różnych językach.
Kiedy rozgorączkowanie tłumu nieco opadło, zaczął się taniec. To było coś niezwykłego, ucieleśniającego kult boga miłości i lubieżności. W miarę jak taniec nabierał tempa, gigantyczny wąż coraz bardziej zacieśniał swój śmiertelny uścisk, aż jego objęcia zagrażały życiu tancerki. Gdy występ dobiegł końca, na wpół żywa Diana, prawie uduszona potężnymi objęciami swego niebezpiecznego partnera, skryła się za kulisami.
I wówczas stało się coś niewiarygodnego: ekspansywny południowy tłum, nie będąc w stanie wstrzymywać swoich zachwytów i porywów, rzucił się na scenę z zamiarem oswobodzenia bohaterki od śmiertelnego niebezpieczeństwa, ale zimna krew i zaradność gospodarza baru zapobiegła katastrofie. Po chwili wszystko wróciło do normy i Diana ponownie pojawiła się na scenie, lecz tym razem bez swojego strasznego kawalera. Widzowie dosłownie zarzucili ją kwiatami i owacjom nie było końca.
Nie licząc już na nic ciekawszego, ruszyliśmy w stronę wyjścia. Gdy przechodziłem obok sceny, popatrzyłem na Dianę, pragnąc przyjrzeć się jej lepiej. Nasz wzrok skrzyżował się i poczułem na sobie siłę tego spojrzenia. Zatrzymałem się i stojąc, wpatrywałem się w oczy, twarz i figurę kobiety. Im dłużej na nią patrzyłem, tym bardziej natarczywie stawał mi przed oczami obraz dziewczyny, którą znałem kiedyś w Rosji. Sceny z niedawnej przeszłości nagle zmartwychwstały w mojej pamięci.
Byłem studentem kazańskiego uniwersytetu, a ona gimnazjalistką. Miała na imię Mania. Spotykaliśmy się często u krewnych. Wzajemna sympatia przerodziła się w miłość, pierwsze uczucie młodości. Nie trwało to długo. Wojna i rewolucja rozdzieliły nas i straciliśmy się nawzajem z oczu, jak mi się wydawało, na zawsze.
Podobieństwo tej dziewczyny do gimnastyczki Mani było do tego stopnia porażające, że postanowiłem wyjaśnić tę kwestię za wszelką cenę. Zauważywszy mój zamiar, Diana błyskawicznie schowała się za kulisami i więcej się nie pokazała.
– Gdzie Diana? – rzuciłem w kierunku gospodarza baru.
– Nie wiem! – odburknął. – A w ogóle to nie pana sprawa!
Otrzymawszy taką odprawę, postanowiłem zmienić taktykę. Przekupiłem chińskiego żołnierza, Li-Suna, który zgodził się przekazać artystce moją wizytówkę. Na odwrocie napisałem ołówkiem: „Jeśli Diana pamięta Kazań i chce spotkać swojego przyjaciela, to nie odmówi i przyjdzie jutro do parku na 10 rano”.
Oczekując na to spotkanie, nigdzie nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Było mi dziwnie nieswojo. Prawie nie miałem wątpliwości, że Diana i moja dziewczyna Mania P. to jedna i ta sama osoba. Czułem to w swoim sercu.
Następnego dnia o 9.30 byłem już w parku i paradowałem główną aleją w cieniu palm kokosowych i sagowców. Po pół godzinie zobaczyłem Dianę idącą alejką. Na mój widok zatrzymała się i zaczęła nerwowo wachlować się japońskim wachlarzem. Po pierwszym spojrzeniu miałem już pewność, że się nie mylę. To była Mania. Ona również od razu mnie poznała. Zorientowała się jeszcze w barze, ale z powodu pewnych okoliczności musiała to ukryć.
Spotkaliśmy się jak starzy przyjaciele. Siedząc na ławeczce pod koroną gigantycznego banianu 5, przekazywaliśmy sobie nawzajem wszystko to, co leżało nam na sercu i duszy. Czas mijał szybko i nawet nie zauważyliśmy, kiedy nastał wieczór. Musieliśmy się rozstać. Diana spieszyła się do baru, żeby przygotować się do kolejnego przedstawienia.
Spotkanie potwierdziło prawdziwość utartego powiedzenia, że „stara miłość nie rdzewieje”. Niestety na naszej drodze pojawiły się poważne przeszkody. Według słów Diany była związana umową z dyrekcją baru. Co nie mniej ważne, gospodarz, nieobojętny na wdzięki swojej artystki, miał zamiar się z nią ożenić. Stało się jasne, że nie obędzie się bez walki, której wynik w całości zależał od wytrzymałości, zimnej krwi i biegu wydarzeń. Znając usposobienie i obyczaje ludów tych półdzikich, egzotycznych krajów, byłem gotowy na wszystko.
Pertraktacje z dyrekcją nic nie dały. Gospodarz cynicznie oświadczył, że Diany nikomu nie odstąpi i poradził mi nie mieszać się do tej sprawy. Napomknął też, że nie zawaha się użyć broni. To w zupełności wystarczyło, bym wypowiedział mu wojnę.
Wiedząc, że najmniejsza nieostrożność z mojej strony mogła zniweczyć cały wysiłek, starałem się przede wszystkim pozyskać sojuszników w osobach chińskich pracowników baru. Jeden z nich zgodził się mi pomóc w zamian za łapówkę, a także z osobistej nienawiści do gospodarza, pana Choze – człowieka okrutnego i samolubnego. Miejscowa policja odniosła się do mojej prośby o współpracę zupełnie obojętnie, co zmusiło mnie do samodzielnego działania, bez nadziei na jakiekolwiek wsparcie.
Sprawa dodatkowo się skomplikowała. Mianowicie Diana zniknęła i od nikogo nie mogłem uzyskać informacji, gdzie się obecnie znajduje. Wspomniany żołnierz Li-Sun oświadczył, że Dianę wywieziono na pobliską wyspę Bintan, leżącą w cieśninie Malakka, na południe od Singapuru.
Nawiązanie bezpośredniej łączności z moją narzeczoną było absolutną koniecznością. Do tego celu najbardziej nadawał się Li-Sun. Na moją propozycję zawiezienia listu Dianie wpierw kategorycznie odmówił, wymawiając się złożonością i niebezpieczeństwem przedsięwzięcia, ale złoto i tym razem spełniło swoją rolę – ostatecznie zobowiązał się nie tylko dostarczyć list, lecz także przywieźć mi odpowiedź. Otrzymawszy ode mnie zadatek i pismo, wyprawił się na łódce na wspomnianą wyspę.
Według założeń Li-Sun powinien był wrócić za dwa–trzy dni, ale minął już tydzień, a o nim ani widu, ani słychu. Uznałem go za zmarłego, a całą sprawę za przegraną, ale dziesiątego dnia zjawił się z wiadomością od Diany. Przekazał mi pudełko po cygarach, na dnie którego ręką Mani było napisane: „Południowo-zachodnia część wyspy Bintan. Jestem w niewoli. Czekam na uwolnienie. 2 listopada, o 3–4 w nocy w zatoce przy kamieniu. Przypłyń łódką. Twoja Mania”.
Okazało się, że Li-Sun, przypłynąwszy na wyspę, dowiedział się o miejscu przebywania Diany. W przebraniu biednego starca wszedł na dziedziniec domu, gdzie ją trzymano, i w sprzyjającym momencie przekazał jej wiadomość ode mnie. Po dwóch dniach znów stawił się w tym samym miejscu i otrzymał od Diany pudełko po cygarach. Bez najmniejszego wahania Li-Sun zaryzykował głową. Wypełnił swoje zobowiązanie więcej niż rzetelnie, za co po zakończeniu całego zadania wynagrodziłem go po królewsku. Gdyby nie on, nie zdołałbym uwolnić swojej narzeczonej!
Był 22 października. Do dyspozycji miałem tylko tydzień, w trakcie którego musiałem przygotować wszystko, co było konieczne do odbicia branki.
Zupełnie zapomniałem ci powiedzieć, że przez cały ten czas ustawicznie nastawano na moje życie i wysyłano zabójców, którzy próbowali mnie zgładzić za pomocą zatrutego sztyletu. Wiedząc o tym, zachowywałem czujność i w dzień, i w nocy. Dzięki temu wszystkie zamachy były skazane na niepowodzenie. Pewnego razu do pokoju hotelowego, w którym mieszkałem, wpuszczono nawet żywą kobrę i tylko przypadkowi zawdzięczam, że nie zostałem ukąszony. Śledzili mnie, nie odstępując ani na krok, dlatego zamiast łodzią postanowiłem popłynąć szybkim kutrem, którym zarządzał mój przyjaciel, rosyjski kapitan.
Oprócz mnie i Li-Suna na pokładzie kutra znaleźli się jeszcze dwaj miłośnicy przygód – młody angielski oficer i rosyjski emigrant. Byliśmy uzbrojeni w karabiny i rewolwery. Żadne niebezpieczeństwa nie były nam straszne. Zgromadziliśmy odpowiednią ilość amunicji, zapasów, wody i benzyny, zabraliśmy elektryczny reflektor i inne nieodzowne przedmioty, po czym – w jasną gwiaździstą noc 30 października – wypłynęliśmy z Singapuru, biorąc kurs na południowy wschód w kierunku wyspy Bintan, której górzysty zarys majaczył na błękitnym horyzoncie.
Pogoda nam sprzyjała. Morze było spokojne i łagodna fala płynąca z naprzeciwka kołysała z lekka naszym kutrem, opryskując nas słonymi bryzgami. Do północnych brzegów wyspy było około siedemdziesięciu pięciu kilometrów, a do tej zatoki, w której mieliśmy zakotwiczyć, nawet sto.
Rozwinąwszy średnią prędkość, dobiliśmy do brzegu wyspy pod wieczór następnego dnia. Weszliśmy w gęste zarośla lasów namorzynowych i rzuciliśmy kotwicę. Do uzgodnionego terminu pozostawały jeszcze dwie doby. Wykorzystaliśmy ten czas na spenetrowanie najbliższej okolicy. Następnie spuściliśmy z kutra Li-Suna i przeprawiliśmy się do zatoki, którą Diana wskazała nam w wiadomości.
Było to bezludne miejsce, mocno zarośnięte. Trudno było się tam przedrzeć przez dżunglę pełną małp, których krzyki przerywały ciszę tropikalnego lasu. W podanym terminie przyczailiśmy się w głuchą noc na brzegu i czekaliśmy na uzgodniony znak, naśladujący płacz czapli siwej. Nie musieliśmy długo czekać. Po chwili w nocnej ciszy zabrzmiał umówiony sygnał i w jasnym świetle reflektora na ciemnym tle zarośli zarysowały się dwie sylwetki. To była Diana w towarzystwie wiernego Li-Suna.
Diana była ubrana w strój Japonki, co ułatwiło jej ucieczkę z niewoli. Ponieważ w tym miejscu kuter nie mógł dobić do brzegu z powodu mielizny, musieliśmy się rozebrać i dopłynąć do niego wpław. Z powodu obfitości krokodyli dla bezpieczeństwa otoczyliśmy Dianę i pod naszą eskortą bezpiecznie dotarła na pokład.
Pół godziny później mknęliśmy z pełną prędkością w stronę Singapuru, trzymając kurs na północ. Nie zdążyliśmy jednak odpłynąć nawet dwudziestu kilometrów od wyspy, kiedy w naszą stronę skierowały się dwie dżonki 6, najwidoczniej oczekujące tu na nas całą noc. Zamiary naszych przeciwników były oczywiste: płynęli ku nam pełną mocą, licząc, że staranują i zatopią kuter. Należało za wszelką cenę uniknąć zderzenia poprzez umiejętne manewry. Nasz kapitan był doświadczony, lecz sternicy na dżonkach okazali się nie mniej obeznani ze swoim fachem. Kolizja wydawała się nieunikniona. Odległość między nami szybko się zmniejszała się. Aby ocalić życie, trzeba było zdobyć się na heroiczny czyn.
W rękach ściskaliśmy karabiny i byliśmy gotowi walczyć do upadłego. Dżonki się zbliżały. Przyszedł czas na działanie. Nasze karabiny wypaliły prawie jednocześnie i zaczęliśmy zasypywać statki dobrze wycelowanym gradem pocisków. Jedna z dżonek, straciwszy sternika, gwałtownie skręciła i pod naporem zalewających ją fal przewróciła się na bok – jej maszty z żaglami zanurzyły się w wodzie. Nasz kapitan tylko na to czekał – błyskawicznie wyprowadził nasz kuter z pułapki zastawionej przez napastników. Rozwinąwszy maksymalną prędkość, pruliśmy fale z zadartym w górę dziobem. Niebezpieczeństwo szybko minęło i dżonki zostały z tyłu.
Jeszcze tej samej nocy przybyliśmy do Singapuru i nawet nie zatrzymując się w hotelu, wsiedliśmy na prom odpływający do Szanghaju. W podziękowaniu za bezinteresowną służbę i oddanie podarowałem Li-Sunowi jeden z drobnych diamentów, który sprzedał za trzysta funtów. Dalej nie wydarzyło się już nic ciekawego. W Szanghaju ja i Diana pobraliśmy się i przeżyliśmy tam pół roku.
Obecnie moja żona jest w Japonii. Wynająłem tam dla niej daczę w kurorcie blisko Nagasaki, a sam przyjechałem do Mandżurii w celu zaznajomienia się z życiem rosyjskich emigrantów. Niedługo osiedlimy się tutaj, gdzieś na łonie przyrody, do momentu aż nadarzy się pierwsza sposobność, by udać się do Rosji, kiedy tam będzie już obalona radziecka władza i zostanie odbudowany normalny porządek państwowy.
Teraz z radością chodzę z tobą po tajdze i słucham cudownej muzyki pierwotnego lasu. Przypomina mi to szum naszych lasów iglastych i moje młodzieńcze wędrówki w pogoni za zającami. Za miesiąc jadę do Japonii po żonę. Myślę, że jej się tu spodoba, ponieważ jest taką samą miłośniczką przyrody jak ja. Zapomniałem dodać, że Li-Sun wrócił do mnie i teraz pracuje u mnie w charakterze ochroniarza, będąc jednocześnie moim najwierniejszym przyjacielem. Obecnie jest z moją żoną w Japonii i niańczy mojego syna, który ma już dwa lata. Jak widzisz, spłaciłem swój dług wobec ciebie i odkryłem przed tobą koleje swojego życia. A teraz pora spać. Już późno. Spokojnej nocy.
Z tymi słowami mój rozmówca przewrócił się na drugi bok, nosem do ściany, przykrył się cały wraz z głową płaszczem z owczej skóry i zasnął.
W pomieszczeniu było ciemno, ale przez rozmaite szczeliny i pęknięcia w ścianach przebłyskiwało światło księżyca, rzucając blask na porozrzucane po podłodze kawałki lodu i śnieg, który wpadł przez okienne ramy.
Z głębi tajgi niosły się tajemnicze dźwięki, szmery i szelest suchych liści. Założywszy czapkę, buty i wziąwszy w rękę broń, wyszedłem z fanzy i zacząłem się przysłuchiwać nocnym odgłosom. W górze szumiały ciemne wierzchołki gigantycznych cedrów, a z oddali dobiegało jednostajne wycie czerwonego wilka 7. Cudownie ciężka noc powoli przepływała na drzemiącą ziemią.PRZYPISY
1 Fanza – chińska drewniana chata.
2 Jack London i James Oliver Curwood – amerykańscy pisarze, znani z opowieści o życiu i przygodach traperów, kłusowników i poszukiwaczy złota na tle dzikiej północnej przyrody USA i Kanady.
3 Transwal – właśc. Republika Południowoafrykańska; historyczne państwo burskie istniejące (z przerwami) w latach 1852–1902 na terenie obecnej Republiki Południowej Afryki.
4 Trust – przedsiębiorstwo monopolistyczne powstałe w efekcie połączenia firm z tej samej branży.
5 Popularna nazwa figowca bengalskiego (_Ficus benghalensis_ L.).
6 Dżonka – niewielki drewniany statek z wielokątnymi plecionymi żaglami używany na Dalekim Wschodzie, zwłaszcza na wybrzeżach wschodniej Azji (Chiny, Japonia, Malezja).
7 Chodzi o cyjona rudego.
W jedną z mroźnych grudniowych nocy dotarliśmy w końcu do górnych partii Hamihery i znalazłszy w głębokim wąwozie na wpół zrujnowaną myśliwską fanzę 1, postanowiliśmy w niej zanocować. Po upływie godziny, rozpaliwszy ogień w kominku i ogrzawszy cudownie posłanie, poczuliśmy się jak „w siódmym niebie” po sytej kolacji, złożonej z pierogów i niesamowicie dużej ilości herbaty, która ledwo ugasiła nasze pragnienie. Tajga szumiała, a lodowaty wiatr przenikał do ubogiej fanzy przez szczeliny i okna z porwanego papieru. Drżeliśmy z zimna, co zmuszało nas do utrzymywania dużego ognia. Lecz na niewiele się to zdało. Musieliśmy iść w tajgę po mech i liście, którymi jako tako pozatykaliśmy szczeliny i okna. Dopiero to uczyniwszy, mogliśmy zdjąć futra. Mój kompan, którego poznałem w Harbinie, był wielkim miłośnikiem przyrody i łowów. Kiedy dowiedział się, że mieszkam w gospodarstwie leśnym, przekonał mnie, żebym zabrał go ze sobą w tajgę – nie tyle dla polowania, ile dla spaceru, poznania dziewiczego lasu i warunków jego życia. Ów człowiek był całkowicie zabezpieczony materialnie i nie musiał ograniczać wydatków – mógł sobie pozwolić na zakup drogiej broni i odpowiedniej amunicji. Wszyscy byli zdania, że mój nowy znajomy to nie nowicjusz w tułaczce, lecz człowiek o znacznym doświadczeniu życiowym. Będę nazywać go Aleksandrem Iwanowiczem K., nie podając jego pełnego nazwiska z sobie znanych powodów, które staną się jasne w przyszłości.
Jego powierzchowność wywoływała pozytywne wrażenie i w pełni harmonizowała z otaczającą dziką przyrodą. Był mężczyzną barczystym i silnym, wysokim na sześć stóp. Jego ciemnobrązowe włosy i czarna broda były przetykane siwizną. Niebieskie oczy i kształtny profil wskazywały na człowieka północy, a obrączka na prawej ręce zdradzała jego stan cywilny.
I to wszystko, co o nim wiedziałem, kiedy zimą 1928 roku wyruszyłem z nim w gąszcz tajgi, na południe od stacji Shitouchezi.
Wspólne tułacze życie zbliża ludzi duchowo – łączy braterskimi więzami, chroniącymi tę przyjaźń nierzadko na przestrzeni całego życia. Tak było i w tym przypadku – pod koniec tułaczki po leśnej pustyni zostaliśmy przyjaciółmi, bliskimi sobie zarówno światopoglądowo, jak i poprzez przebyte doświadczenia.
Lecz mimo wszystko wiedziałem o nim mniej niż on o mnie lub, dokładniej, nie wiedziałem o nim prawie nic, co bez wątpienia ochładzało nasze wzajemne stosunki, stawiając między nami barierę nie dopowiedzenia, a nawet niedowierzania. Mój przyjaciel zdawał się to rozumieć i szukał momentu, by naprawić ów błąd, jednak jakoś się nie składało, by mógł swój zamiar spełnić.
Okazja nadarzyła się teraz, kiedy cieszyliśmy się spokojem na ciepłej leżance, przysłuchując się niemilknącemu szumowi tajgi.
– Ciebie, oczywiście, interesuje moja przeszłość, moje _curriculum vitae_! – rzekł mój towarzysz, zaciągając się krótką fajką i puszczając kłęby dymu z aromatycznego angielskiego tytoniu. – Powinienem ci o sobie opowiedzieć z poczucia przyjaźni i solidarności, chociaż według prawa tajgi nie jest w dobrym tonie wspominać swoją przeszłość. Lecz ja przecież nie jestem obywatelem tajgi i dlatego mogę naruszyć to prawo bez szczególnie dużego uszczerbku dla kogokolwiek. Więc słuchaj, skoro ciekawi cię moje szare życie!
– Od dawna już czekam na ten moment! – odpowiedziałem, układając się wygodniej w ciepłym posłaniu i podkładając pod siebie niedźwiedzią skórę. – Opowiadaj wszystko ze szczegółami. Zapewne będzie to niezwykle interesujące!
– Ależ nie – sprzeciwił się, gasząc niedopałek. W fanzie zrobiło się ciemno, nie licząc poświaty gwiazd. – Moje życie jest mało interesujące i dość szablonowe, dlatego ograniczę się do najbardziej wyjątkowych epizodów w stylu Londona i Curwooda 2! Wiesz już, że rodem jestem z jarosławskiej guberni. Po skończeniu gimnazjum wstąpiłem na kazański uniwersytet, na którym studiowałem dwa lata medycynę. Potem przyszła wojna, rewolucja, armia ochotnicza, ewakuacja… i tak znalazłem się za granicą, w Anglii. Tam dowiedziałem się, że mój kuzyn mieszka w Afryce, w Transwalu 3, gdzie pracuje w charakterze lekarza – chirurga – i cieszy się ogromną sławą. Wymieniliśmy się listami i pojechałem do niego. Na początku pracowałem jako jego pomocnik w szpitalu w Kimberley, następnie, kiedy już mi się znudziło to zajęcie, wyjechałem na sawannę Zululandu, gdzie polowałem z Burami i Zulusami na wielkie zwierzęta Afryki. Podczas jednej z takich myśliwskich ekspedycji zapuściliśmy się w głąb zakazanego terytorium „południowoafrykańskiego diamentowego trustu 4”. Poszczęściło się nam – przypadkowo natknęliśmy się bogate diamentowe złoże okruchowe. Rozumie się samo przez się, że skorzystaliśmy ze sposobności i zabraliśmy dla siebie porządną ilość drogocennych kamieni. Niestety, drogo nas to kosztowało: w walce ze strażnikami zgubiliśmy połowę naszego skarbu.
Ocalałem. Wróciłem do Kimberley jako bogaty człowiek. W kieszeniach myśliwskiej kurtki miałem dwadzieścia większych i mniejszych diamentów. Połowę kamieni podarowałem bratu, który sprzedał je w Londynie za sumę dziesięciu tysięcy funtów. Swoich diamentów nie chciałem sprzedawać, schowałem je więc u siebie, a po pewnym czasie umieściłem w sejfie. W końcu życie w Afryce mnie znudziło i postanowiłem wyruszyć w podróż. Lecz gdzie trzymać drogocenne kamienie? Długo zastanawialiśmy się z bratem nad tym problemem i w końcu on zaproponował, bym ukrył je w swoim własnym ciele, w drodze operacji chirurgicznej.
Wyraziłem zgodę i w ciągu tygodnia sześć największych kamieni umieszczono między mięśniami moich rąk i nóg. Na początku czułem niejaki dyskomfort, ale potem przywykłem, a teraz zupełnie nie odczuwam ich obecności. Można je wyczuć przy nacisku. Jeśli chcesz, możesz sprawdzić! – Z tymi słowami mój towarzysz zapalił swoją elektryczną latarkę i wyciągnął ku mnie ręce, na których rzeczywiście wyczułem jakieś twarde zgrubienia pod osłoną mięśni. – Jak widzisz – kontynuował – jestem niczym chodzący żywy sejf, którego realną wartość ocenia się na sześć–siedem tysięcy funtów szterlingów. W razie potrzeby mogę wydobyć dowolny kamień, wykonując banalną operację. Rzecz jasna, mój sejf jest sekretny i nikt nie wie o jego istnieniu prócz mnie, mojego brata, żony i teraz ciebie! Jeśli inni dowiedzieliby się o tym, moje życie znalazłoby się w niebezpieczeństwie. Polowano by na mnie jak na zwierzynę.
Mając w kieszeni czeki banków brytyjskich, opuściłem Kimberley i wyruszyłem w podróż. Objechawszy Indie i Indochiny, zatrzymałem się w Singapurze, gdzie zamierzałem się porozglądać i odpocząć.
Pewnego razu zaszliśmy z przyjaciółmi do kawiarni ze sceną. Nasze uszy zamęczali różni piosenkarze i piosenkarki, wykonując najbardziej oklepane i ordynarne numery przy dźwiękach dzikiego jazzu. Koniec końców znudziło nas to i zaczęliśmy zbierać się do wyjścia. Zauważywszy nasz zamiar, właściciel baru – śniady brunet typu międzynarodowego – podszedł do naszego stolika i rzekł najczystszą angielszczyzną:
– Panowie! Proszę, żebyście jeszcze nie wychodzili! Właśnie teraz będzie najlepszy numer. Piękna Diana wykona taniec z boa dusicielem! Na jego brązowej twarzy pojawił się drapieżny uśmiech, a spod czarnych wąsów błysnęły oślepiająco białe zęby.
Zostaliśmy, oczywiście. Po upływie około dziesięciu minut rozbłysło oślepiające światło czerwonego reflektora i naszym oczom ukazał się naprawdę efektowny widok.
Pośrodku sceny stała półnaga kobieta trzymająca w rękach ogromnego boa, którego błyszczące pierścienie okalały jej ramiona, piersi i biodra. Głowa węża spoczywała w dłoniach kobiety na poziomie szyi. Wspaniałe blond włosy opadały swobodnie, zakrywając sylwetkę. To była piękność w pełnym znaczeniu tego słowa, zbudowana jak grecka bogini. Nie żałowaliśmy, że zostaliśmy.
Cały bar ucichł, wstrzymując oddech. Następnie rozległy się ogłuszające oklaski. Widzowie wpadli w szalony zachwyt i wymieniali się wrażeniami w różnych językach.
Kiedy rozgorączkowanie tłumu nieco opadło, zaczął się taniec. To było coś niezwykłego, ucieleśniającego kult boga miłości i lubieżności. W miarę jak taniec nabierał tempa, gigantyczny wąż coraz bardziej zacieśniał swój śmiertelny uścisk, aż jego objęcia zagrażały życiu tancerki. Gdy występ dobiegł końca, na wpół żywa Diana, prawie uduszona potężnymi objęciami swego niebezpiecznego partnera, skryła się za kulisami.
I wówczas stało się coś niewiarygodnego: ekspansywny południowy tłum, nie będąc w stanie wstrzymywać swoich zachwytów i porywów, rzucił się na scenę z zamiarem oswobodzenia bohaterki od śmiertelnego niebezpieczeństwa, ale zimna krew i zaradność gospodarza baru zapobiegła katastrofie. Po chwili wszystko wróciło do normy i Diana ponownie pojawiła się na scenie, lecz tym razem bez swojego strasznego kawalera. Widzowie dosłownie zarzucili ją kwiatami i owacjom nie było końca.
Nie licząc już na nic ciekawszego, ruszyliśmy w stronę wyjścia. Gdy przechodziłem obok sceny, popatrzyłem na Dianę, pragnąc przyjrzeć się jej lepiej. Nasz wzrok skrzyżował się i poczułem na sobie siłę tego spojrzenia. Zatrzymałem się i stojąc, wpatrywałem się w oczy, twarz i figurę kobiety. Im dłużej na nią patrzyłem, tym bardziej natarczywie stawał mi przed oczami obraz dziewczyny, którą znałem kiedyś w Rosji. Sceny z niedawnej przeszłości nagle zmartwychwstały w mojej pamięci.
Byłem studentem kazańskiego uniwersytetu, a ona gimnazjalistką. Miała na imię Mania. Spotykaliśmy się często u krewnych. Wzajemna sympatia przerodziła się w miłość, pierwsze uczucie młodości. Nie trwało to długo. Wojna i rewolucja rozdzieliły nas i straciliśmy się nawzajem z oczu, jak mi się wydawało, na zawsze.
Podobieństwo tej dziewczyny do gimnastyczki Mani było do tego stopnia porażające, że postanowiłem wyjaśnić tę kwestię za wszelką cenę. Zauważywszy mój zamiar, Diana błyskawicznie schowała się za kulisami i więcej się nie pokazała.
– Gdzie Diana? – rzuciłem w kierunku gospodarza baru.
– Nie wiem! – odburknął. – A w ogóle to nie pana sprawa!
Otrzymawszy taką odprawę, postanowiłem zmienić taktykę. Przekupiłem chińskiego żołnierza, Li-Suna, który zgodził się przekazać artystce moją wizytówkę. Na odwrocie napisałem ołówkiem: „Jeśli Diana pamięta Kazań i chce spotkać swojego przyjaciela, to nie odmówi i przyjdzie jutro do parku na 10 rano”.
Oczekując na to spotkanie, nigdzie nie mogłem znaleźć sobie miejsca. Było mi dziwnie nieswojo. Prawie nie miałem wątpliwości, że Diana i moja dziewczyna Mania P. to jedna i ta sama osoba. Czułem to w swoim sercu.
Następnego dnia o 9.30 byłem już w parku i paradowałem główną aleją w cieniu palm kokosowych i sagowców. Po pół godzinie zobaczyłem Dianę idącą alejką. Na mój widok zatrzymała się i zaczęła nerwowo wachlować się japońskim wachlarzem. Po pierwszym spojrzeniu miałem już pewność, że się nie mylę. To była Mania. Ona również od razu mnie poznała. Zorientowała się jeszcze w barze, ale z powodu pewnych okoliczności musiała to ukryć.
Spotkaliśmy się jak starzy przyjaciele. Siedząc na ławeczce pod koroną gigantycznego banianu 5, przekazywaliśmy sobie nawzajem wszystko to, co leżało nam na sercu i duszy. Czas mijał szybko i nawet nie zauważyliśmy, kiedy nastał wieczór. Musieliśmy się rozstać. Diana spieszyła się do baru, żeby przygotować się do kolejnego przedstawienia.
Spotkanie potwierdziło prawdziwość utartego powiedzenia, że „stara miłość nie rdzewieje”. Niestety na naszej drodze pojawiły się poważne przeszkody. Według słów Diany była związana umową z dyrekcją baru. Co nie mniej ważne, gospodarz, nieobojętny na wdzięki swojej artystki, miał zamiar się z nią ożenić. Stało się jasne, że nie obędzie się bez walki, której wynik w całości zależał od wytrzymałości, zimnej krwi i biegu wydarzeń. Znając usposobienie i obyczaje ludów tych półdzikich, egzotycznych krajów, byłem gotowy na wszystko.
Pertraktacje z dyrekcją nic nie dały. Gospodarz cynicznie oświadczył, że Diany nikomu nie odstąpi i poradził mi nie mieszać się do tej sprawy. Napomknął też, że nie zawaha się użyć broni. To w zupełności wystarczyło, bym wypowiedział mu wojnę.
Wiedząc, że najmniejsza nieostrożność z mojej strony mogła zniweczyć cały wysiłek, starałem się przede wszystkim pozyskać sojuszników w osobach chińskich pracowników baru. Jeden z nich zgodził się mi pomóc w zamian za łapówkę, a także z osobistej nienawiści do gospodarza, pana Choze – człowieka okrutnego i samolubnego. Miejscowa policja odniosła się do mojej prośby o współpracę zupełnie obojętnie, co zmusiło mnie do samodzielnego działania, bez nadziei na jakiekolwiek wsparcie.
Sprawa dodatkowo się skomplikowała. Mianowicie Diana zniknęła i od nikogo nie mogłem uzyskać informacji, gdzie się obecnie znajduje. Wspomniany żołnierz Li-Sun oświadczył, że Dianę wywieziono na pobliską wyspę Bintan, leżącą w cieśninie Malakka, na południe od Singapuru.
Nawiązanie bezpośredniej łączności z moją narzeczoną było absolutną koniecznością. Do tego celu najbardziej nadawał się Li-Sun. Na moją propozycję zawiezienia listu Dianie wpierw kategorycznie odmówił, wymawiając się złożonością i niebezpieczeństwem przedsięwzięcia, ale złoto i tym razem spełniło swoją rolę – ostatecznie zobowiązał się nie tylko dostarczyć list, lecz także przywieźć mi odpowiedź. Otrzymawszy ode mnie zadatek i pismo, wyprawił się na łódce na wspomnianą wyspę.
Według założeń Li-Sun powinien był wrócić za dwa–trzy dni, ale minął już tydzień, a o nim ani widu, ani słychu. Uznałem go za zmarłego, a całą sprawę za przegraną, ale dziesiątego dnia zjawił się z wiadomością od Diany. Przekazał mi pudełko po cygarach, na dnie którego ręką Mani było napisane: „Południowo-zachodnia część wyspy Bintan. Jestem w niewoli. Czekam na uwolnienie. 2 listopada, o 3–4 w nocy w zatoce przy kamieniu. Przypłyń łódką. Twoja Mania”.
Okazało się, że Li-Sun, przypłynąwszy na wyspę, dowiedział się o miejscu przebywania Diany. W przebraniu biednego starca wszedł na dziedziniec domu, gdzie ją trzymano, i w sprzyjającym momencie przekazał jej wiadomość ode mnie. Po dwóch dniach znów stawił się w tym samym miejscu i otrzymał od Diany pudełko po cygarach. Bez najmniejszego wahania Li-Sun zaryzykował głową. Wypełnił swoje zobowiązanie więcej niż rzetelnie, za co po zakończeniu całego zadania wynagrodziłem go po królewsku. Gdyby nie on, nie zdołałbym uwolnić swojej narzeczonej!
Był 22 października. Do dyspozycji miałem tylko tydzień, w trakcie którego musiałem przygotować wszystko, co było konieczne do odbicia branki.
Zupełnie zapomniałem ci powiedzieć, że przez cały ten czas ustawicznie nastawano na moje życie i wysyłano zabójców, którzy próbowali mnie zgładzić za pomocą zatrutego sztyletu. Wiedząc o tym, zachowywałem czujność i w dzień, i w nocy. Dzięki temu wszystkie zamachy były skazane na niepowodzenie. Pewnego razu do pokoju hotelowego, w którym mieszkałem, wpuszczono nawet żywą kobrę i tylko przypadkowi zawdzięczam, że nie zostałem ukąszony. Śledzili mnie, nie odstępując ani na krok, dlatego zamiast łodzią postanowiłem popłynąć szybkim kutrem, którym zarządzał mój przyjaciel, rosyjski kapitan.
Oprócz mnie i Li-Suna na pokładzie kutra znaleźli się jeszcze dwaj miłośnicy przygód – młody angielski oficer i rosyjski emigrant. Byliśmy uzbrojeni w karabiny i rewolwery. Żadne niebezpieczeństwa nie były nam straszne. Zgromadziliśmy odpowiednią ilość amunicji, zapasów, wody i benzyny, zabraliśmy elektryczny reflektor i inne nieodzowne przedmioty, po czym – w jasną gwiaździstą noc 30 października – wypłynęliśmy z Singapuru, biorąc kurs na południowy wschód w kierunku wyspy Bintan, której górzysty zarys majaczył na błękitnym horyzoncie.
Pogoda nam sprzyjała. Morze było spokojne i łagodna fala płynąca z naprzeciwka kołysała z lekka naszym kutrem, opryskując nas słonymi bryzgami. Do północnych brzegów wyspy było około siedemdziesięciu pięciu kilometrów, a do tej zatoki, w której mieliśmy zakotwiczyć, nawet sto.
Rozwinąwszy średnią prędkość, dobiliśmy do brzegu wyspy pod wieczór następnego dnia. Weszliśmy w gęste zarośla lasów namorzynowych i rzuciliśmy kotwicę. Do uzgodnionego terminu pozostawały jeszcze dwie doby. Wykorzystaliśmy ten czas na spenetrowanie najbliższej okolicy. Następnie spuściliśmy z kutra Li-Suna i przeprawiliśmy się do zatoki, którą Diana wskazała nam w wiadomości.
Było to bezludne miejsce, mocno zarośnięte. Trudno było się tam przedrzeć przez dżunglę pełną małp, których krzyki przerywały ciszę tropikalnego lasu. W podanym terminie przyczailiśmy się w głuchą noc na brzegu i czekaliśmy na uzgodniony znak, naśladujący płacz czapli siwej. Nie musieliśmy długo czekać. Po chwili w nocnej ciszy zabrzmiał umówiony sygnał i w jasnym świetle reflektora na ciemnym tle zarośli zarysowały się dwie sylwetki. To była Diana w towarzystwie wiernego Li-Suna.
Diana była ubrana w strój Japonki, co ułatwiło jej ucieczkę z niewoli. Ponieważ w tym miejscu kuter nie mógł dobić do brzegu z powodu mielizny, musieliśmy się rozebrać i dopłynąć do niego wpław. Z powodu obfitości krokodyli dla bezpieczeństwa otoczyliśmy Dianę i pod naszą eskortą bezpiecznie dotarła na pokład.
Pół godziny później mknęliśmy z pełną prędkością w stronę Singapuru, trzymając kurs na północ. Nie zdążyliśmy jednak odpłynąć nawet dwudziestu kilometrów od wyspy, kiedy w naszą stronę skierowały się dwie dżonki 6, najwidoczniej oczekujące tu na nas całą noc. Zamiary naszych przeciwników były oczywiste: płynęli ku nam pełną mocą, licząc, że staranują i zatopią kuter. Należało za wszelką cenę uniknąć zderzenia poprzez umiejętne manewry. Nasz kapitan był doświadczony, lecz sternicy na dżonkach okazali się nie mniej obeznani ze swoim fachem. Kolizja wydawała się nieunikniona. Odległość między nami szybko się zmniejszała się. Aby ocalić życie, trzeba było zdobyć się na heroiczny czyn.
W rękach ściskaliśmy karabiny i byliśmy gotowi walczyć do upadłego. Dżonki się zbliżały. Przyszedł czas na działanie. Nasze karabiny wypaliły prawie jednocześnie i zaczęliśmy zasypywać statki dobrze wycelowanym gradem pocisków. Jedna z dżonek, straciwszy sternika, gwałtownie skręciła i pod naporem zalewających ją fal przewróciła się na bok – jej maszty z żaglami zanurzyły się w wodzie. Nasz kapitan tylko na to czekał – błyskawicznie wyprowadził nasz kuter z pułapki zastawionej przez napastników. Rozwinąwszy maksymalną prędkość, pruliśmy fale z zadartym w górę dziobem. Niebezpieczeństwo szybko minęło i dżonki zostały z tyłu.
Jeszcze tej samej nocy przybyliśmy do Singapuru i nawet nie zatrzymując się w hotelu, wsiedliśmy na prom odpływający do Szanghaju. W podziękowaniu za bezinteresowną służbę i oddanie podarowałem Li-Sunowi jeden z drobnych diamentów, który sprzedał za trzysta funtów. Dalej nie wydarzyło się już nic ciekawego. W Szanghaju ja i Diana pobraliśmy się i przeżyliśmy tam pół roku.
Obecnie moja żona jest w Japonii. Wynająłem tam dla niej daczę w kurorcie blisko Nagasaki, a sam przyjechałem do Mandżurii w celu zaznajomienia się z życiem rosyjskich emigrantów. Niedługo osiedlimy się tutaj, gdzieś na łonie przyrody, do momentu aż nadarzy się pierwsza sposobność, by udać się do Rosji, kiedy tam będzie już obalona radziecka władza i zostanie odbudowany normalny porządek państwowy.
Teraz z radością chodzę z tobą po tajdze i słucham cudownej muzyki pierwotnego lasu. Przypomina mi to szum naszych lasów iglastych i moje młodzieńcze wędrówki w pogoni za zającami. Za miesiąc jadę do Japonii po żonę. Myślę, że jej się tu spodoba, ponieważ jest taką samą miłośniczką przyrody jak ja. Zapomniałem dodać, że Li-Sun wrócił do mnie i teraz pracuje u mnie w charakterze ochroniarza, będąc jednocześnie moim najwierniejszym przyjacielem. Obecnie jest z moją żoną w Japonii i niańczy mojego syna, który ma już dwa lata. Jak widzisz, spłaciłem swój dług wobec ciebie i odkryłem przed tobą koleje swojego życia. A teraz pora spać. Już późno. Spokojnej nocy.
Z tymi słowami mój rozmówca przewrócił się na drugi bok, nosem do ściany, przykrył się cały wraz z głową płaszczem z owczej skóry i zasnął.
W pomieszczeniu było ciemno, ale przez rozmaite szczeliny i pęknięcia w ścianach przebłyskiwało światło księżyca, rzucając blask na porozrzucane po podłodze kawałki lodu i śnieg, który wpadł przez okienne ramy.
Z głębi tajgi niosły się tajemnicze dźwięki, szmery i szelest suchych liści. Założywszy czapkę, buty i wziąwszy w rękę broń, wyszedłem z fanzy i zacząłem się przysłuchiwać nocnym odgłosom. W górze szumiały ciemne wierzchołki gigantycznych cedrów, a z oddali dobiegało jednostajne wycie czerwonego wilka 7. Cudownie ciężka noc powoli przepływała na drzemiącą ziemią.PRZYPISY
1 Fanza – chińska drewniana chata.
2 Jack London i James Oliver Curwood – amerykańscy pisarze, znani z opowieści o życiu i przygodach traperów, kłusowników i poszukiwaczy złota na tle dzikiej północnej przyrody USA i Kanady.
3 Transwal – właśc. Republika Południowoafrykańska; historyczne państwo burskie istniejące (z przerwami) w latach 1852–1902 na terenie obecnej Republiki Południowej Afryki.
4 Trust – przedsiębiorstwo monopolistyczne powstałe w efekcie połączenia firm z tej samej branży.
5 Popularna nazwa figowca bengalskiego (_Ficus benghalensis_ L.).
6 Dżonka – niewielki drewniany statek z wielokątnymi plecionymi żaglami używany na Dalekim Wschodzie, zwłaszcza na wybrzeżach wschodniej Azji (Chiny, Japonia, Malezja).
7 Chodzi o cyjona rudego.
więcej..