- promocja
Tajlandia. Królestwo Buddy i street foodu - ebook
Tajlandia. Królestwo Buddy i street foodu - ebook
- Po co Tajom domki dla duchów?
- Ile razy wita się w Tajlandii Nowy Rok?
- Czym różni się wet market od night marketu?
Tajlandia to egzotyczna kraina kontrastów i tajemnic.
To miasta: jak Bangkok, dynamiczne i kolorowe, łączące w sobie kompletny chaos i idealną harmonię; jak Chiang Mai, królowa północy z 300 świątyniami; jak postkolonialne Phuket Town.
To krajobrazy: rajskie wyspy z koralowcami wokół, idealne do snorkelingu w towarzystwie morskich stworzeń; nieprzeniknione dżungle z palmami dla poszukiwaczy mocnych wrażeń; zachwycające parki narodowe dla miłośników natury; soczyście zielone pola ryżowe i rozległe plantacje herbaty.
To street food, kwintesencja Tajlandii. Jedna ze składowych tożsamości tego kraju, nadająca mu charakter i unikalność. To setki kolorowych stoisk rozstawionych na placu pośrodku miasta. To festiwal zapachów, smaków i tekstur.
To tygiel kulturowy: unikatowa mieszanka animizmu, tradycji buddyjskich i lokalnych praktyk.
Night market. Powoli się ściemnia, w tle migocze coraz więcej świateł, a w blasku żarówek widać dym i parę unoszące się nad straganami, kotłujące nad garami i wokami rozgrzanymi do czerwoności na otwartym ogniu żeliwnych palników. Przyglądam się młodej kobiecie w kolorowej chuście na głowie przyrządzającej pad thaia, którego nazwa mówi sama za siebie – pad jak smażony i thai jak tajski. Wlewa na oko robioną na bieżąco mieszankę sosu sojowego, sosu rybnego, pasty z tamaryndowca oraz oleju i posypuje całość kilkoma szczodrymi garściami cukru. Mimo drobnej postury energicznie potrząsa wokiem w powietrzu, uniósłszy go nad palnik, by dokładnie wymieszać sosy, ścięte jajko, garść kiełków fasoli mung, cienki makaron ryżowy z dodatkiem tofu lub kurczaka i zapewnić daniu legendarny wok hay. Dymny posmak i nieco zwęglony aromat uzyskiwany na ekstremalnie dużym ogniu to klucz do sukcesu.
Kamila Markiewicz
Kamila Markiewicz – w sieci znana jako Laprimaveraa. Podróżniczka, miłośniczka Azji i życiowa maksymalistka. Spędza życie w zakątkach Dalekiego Wschodu, odkrywając własne ścieżki z plecakiem na plecach. Fascynuje się tajską kuchnią i kulturą.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788383172477 |
Rozmiar pliku: | 12 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zabieram Was w podróż do kraju oddalonego o niemal 9000 kilometrów od mojej ojczyzny, od Polski. Do miejsca, które stało mi się bardzo bliskie i zostało moim drugim domem, choć w sercu już dawno zdetronizowało wszystkie zakątki, które zobaczyłam wcześniej i później. Wraz z rozpoczęciem lektury tej książki wylatujemy razem samolotem, a przed nami kilkanaście godzin lotu. Nie martwcie się, pokonamy tę trasę w kilka sekund. Dopiero co wsiedliśmy na pokład, zajęliśmy miejsca obok siebie, a zaraz wspólnie postawimy stopę na tajskiej ziemi. Czeka nas piękna przygoda – poznacie moich przyjaciół i sympatycznych nieznajomych, zobaczycie miejsca znane i takie, do których mało kto dociera. Pójdziemy na długie spacery po zapierających dech w piersiach plażach, parkach narodowych i dżunglach, a potem udamy się na wspinaczkę na punkty widokowe. Opowiem Wam o problemach, wyzwaniach i trudach, o niemożliwości wtopienia się w tajskie społeczeństwo, a także o samym kraju, jego sąsiadach i wpływach obcych kultur. O tym, jak pachnie i jak smakuje Tajlandia. Skupimy uwagę na wszystkim, co tajskie – kuchnia, religia, tradycje, świątynie, natura, no i przede wszystkim ludzie to powody, dzięki którym kocham to państwo i – mam nadzieję – Wy także je poznacie, zrozumiecie i polubicie.
Kuchnia, religia, tradycje, świątynie, natura i przede wszystkim ludzie to powody, dzięki którym kocham to państwo.
Staram się zdjąć z nosa różowe okulary, by odłożyć na bok moją sympatię oraz mój podziw dla tutejszej kultury, miast i społeczeństwa, choć wiem, że nie jest to możliwe. Tam, gdzie wpadłam w zachwyt, Wy również poczujecie, jak wybija się on z czytanych słów. Z kolei we wspomnieniach przepełnionych rozczarowaniem Wy też je dostrzeżecie.
Nie jest to z pewnością przewodnik, chociaż mam na swoim koncie i taką publikację w formie cyfrowej. Ani encyklopedia pełna wzmianek o dziejach kraju. To moja subiektywna wycieczka, w której możecie uczestniczyć poprzez lekturę książki i na którą serdecznie Was zapraszam. Uchylę drzwi do odległej, odmiennej od Polski krainy i pokażę ją taką, jaką ja ją znam. Ta opowieść jest jak lustro, w którym odbija się to, jak widzę i odbieram Tajlandię.
Podziękowania
Dziękuję Mateuszowi, mojemu kompanowi w życiu i w podróży – bez Ciebie nie byłoby wielu z tych przygód, szalonych jazd motocyklem pozwalających poczuć wiatr we włosach, wspinaczek na trudne do zdobycia punkty widokowe i wodospady, do których droga prowadzi przez dżunglę. Nie byłoby w moim życiu Tajlandii i nie byłoby tej książki. Dziękuję.
Tajski kalendarz „wyprzedza” powszechnie stosowany gregoriański o 543 lata.
Mamy 2566 rok
Powyższy wstęp i wszystkie zdania aż do ostatniej kropki wydrukowanej w tej książce napisałam w 2566 roku. Wy przeczytacie to w tym samym roku, a być może i w 2567 czy 2568 roku. Wcale nie przenieśliście się w czasie ani ja nie jestem człowiekiem nadającym z przyszłości. Nie poznałam losów świata, nie znam wylosowanych numerów w lotto, nie obserwowałam nadchodzących wydarzeń, choć wydaje się to tak samo interesującą, jak i niemożliwą do zrealizowania wizją. Jestem w Tajlandii i przenoszę Was tam podczas lektury za pomocą swojej opowieści. Od tej chwili czas liczymy więc od dnia śmierci Buddy, a tak naprawdę od zakończenia jego ziemskiej egzystencji i osiągnięcia stanu oświecenia i wejścia w nirwanę (paranirwana). Dla mędrca był to moment fizycznej śmierci i duchowych narodzin. Tajski kalendarz „wyprzedza” powszechnie stosowany gregoriański o 543 lata. W Królestwie używa się obu sposobów obliczania czasu. Tak naprawdę wszystko zależy od konkretnej sytuacji i od kontekstu. Kalendarz gregoriański jest wykorzystywany głównie w mniej formalnych okolicznościach, z kolei kalendarz buddyjski stosuje się między innymi w administracji. Określa on także datę minimalnej trwałości produktów. Wszystko, co znajduje się na półkach sklepowych, jest więc jakby teleportowane z przyszłości. W końcu termin przydatności do spożycia będzie wyznaczony na 2566, 2567 i każdy kolejny rok. Gazety w języku tajskim są datowane według tajskiego sposobu, a te drukowane po angielsku, jak na przykład „Bangkok Post”, trzymają się gregoriańskiej chronologii. Nawet kupowane na dworcach, stacjach kolejowych i przez internet bilety są oznaczone zgodnie z tajskim rokiem. Istotną cechą buddyjskiego kalendarza jest ruchomość wielu świąt, których data jest uzależniona od faz Księżyca. I tak jak większość świata Nowy Rok zawsze obchodzi 1 stycznia, tak Tajski Nowy Rok może wypaść na początku lub nawet pod koniec kwietnia. Istna podróż w czasie – wystarczy przyjechać do Tajlandii, wsiąść do pociągu lub miejskiego autobusu i przenieść się o ponad 500 lat do przodu. A więc witam Was w tajskiej przyszłości!
Jak trafiłam do Tajlandii?
Samolot przebija się przez chmury, wysuwa podwozie i zniża się coraz bardziej, przygotowując się do lądowania. Kilka chwil później kołujemy po pasie, a niecierpliwi podróżni zbyt wcześnie wstają, by wyjąć swój bagaż podręczny i pójść w stronę lotniska. W końcu opuszczam pokład, idę długimi korytarzami. Jestem zmęczona, ale podekscytowanie wygrywa z bólem ciała po długiej podróży. Mieliśmy ponad sześć godzin opóźnienia, do tego kilkunastogodzinny lot i wynosząca sześć godzin różnica stref czasowych. Ale to nic. Właśnie straciło to na znaczeniu. Wylądowałam w Bangkoku. Jestem w Tajlandii.
Gdy pierwszy raz pojawił się pomysł wyjazdu do tego państwa, byłam początkującą podróżniczką. A w zasadzie chciałam nią być. Do tej pory tylko kilka razy leciałam samolotem i zorganizowałam dosłownie trzy weekendowe wycieczki za granicę. Miesięczne odkrywanie dalekiego kraju miało być nagrodą ode mnie dla mnie za ukończenie studiów licencjackich i obronę pracy. Padło na Tajlandię, choć tak naprawdę do dziś nie wiem, dlaczego akurat tam pokierowały mnie myśli. W głowie miałam zakodowany obraz pięknych plaż niemal jak z katalogu umożliwiającego spełnienie wyśnionych marzeń, turkusowej wody, szalonej stolicy tętniącej życiem, a do tego uśmiechniętych i podobno pomocnych miejscowych, dobrej kuchni i niskich cen. To wyobrażenie stworzone w mojej wyobraźni na podstawie zdjęć i opinii z internetu skłoniło mnie do niemal natychmiastowego wyboru. Z każdej strony słyszałam: „Tajlandia!”. Brzmi to jak banał i właściwie nim jest, chociaż trudno oprzeć się wizji dotarcia do raju na drugim końcu świata, i to mieszczącej się w studenckim wtedy budżecie.
Pierwszy pobyt
Faktycznie, rok wcześniej, niż pierwotnie planowałam, kupiłam bilety, spakowałam walizkę i pewnego sierpniowego dnia, w środku pory deszczowej, stanęłam na tajskiej ziemi. Przywitały mnie żar lejący się z nieba i upał, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
Po przylocie przywitały mnie żar lejący się z nieba i upał, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyłam.
Pierwsze lądowanie w Bangkoku było przytłaczające. Samo ogromne lotnisko, na którym każdego podróżnego czeka spacer do kontroli imigracyjnej i paszportowej, było dla mnie czymś nowym. Długa kolejka, wielu pracowników, jeszcze więcej turystów oczekujących na uzyskanie pozwolenia na wejście na teren kraju. Podchodzę do okienka, wręczam urzędnikowi dokument i niebieską kartę wjazdu/wyjazdu, robią mi zdjęcie do systemu. Po krótkiej chwili dostaję z powrotem paszport z wbitym stemplem umożliwiającym mi przebywanie w Tajlandii przez 30 dni. Każdy dodatkowy dzień obecności tutaj oznacza karę finansową i perspektywę otrzymania zakazu wjazdu do tego państwa nawet przez 10 lat (w zależności od długości nielegalnego pobytu). Czytałam o tym w sieci przed podróżą. Nie mam zamiaru „testować” tajskiego systemu i zaplanowałam powrót tuż przed upływem tego terminu. Wtedy nie miałam jeszcze pojęcia, że planowany wyjazd to tak naprawdę tylko dłuższa przerwa, spowodowana w głównej mierze ciągnącą się pandemią, blokadą świata i brakiem możliwości swobodnego podróżowania, a moja love story z Tajlandią dopiero się zaczyna.
Wieczór tuż po przylocie spędziłam w China Town w Bangkoku, w najbardziej gwarnym miejscu tego miasta, gdzie neony, zapach jedzenia i dym z ulicznych stoisk łączą się w jedno i dostarczają niesamowitych emocji. Wyobraźcie sobie to poczucie maleńkości, bycia niewielką kropką w morzu przemierzających okolicę turystów, jednym z tysięcy głosów na tej długiej ulicy, a może i jednym z dziesiątek głodnych brzuchów, które zaraz napełnią się pierożkami, pad thaiem, tajskimi i chińskimi deserami, grillowaną ośmiornicą albo nawet zupą z płetwy rekina. Spacer po chińskiej dzielnicy już po zmroku, w wielkiej fali ludzi przemieszczających się po poboczu drogi obok stojących w korku aut i taksówek, gnających między nimi skuterów oraz tuk-tuków nawołujących do skorzystania z ich usług dał mi uczucie jednoczesnego przytłoczenia i fascynacji, które jest żywe do dziś, wiele lat później.
Tuk-tuki mknące po zakorkowanych ulicach stały się już symbolem Tajlandii. I jednym z pierwszych widoków, jakie zobaczyłam tuż po wylądowaniu w Bangkoku.
Do hotelu na Khao San Road, czyli najbardziej znanej ulicy w Tajlandii (gdzie obecnie na pewno nie zarezerwowałabym noclegu), dostałam się miejskim autobusem. Kolejna przygoda! Czekamy na przystanku, tak naprawdę stojąc przy głównej drodze China Town, i wypatrujemy autokaru. Nie ma tu rozkładu jazdy, godzin odjazdu ani regularności. Jak będzie, to będzie. Jak przyjedzie, to pojedziesz. W końcu jesteśmy w mieście zakorkowanym przez 16 godzin na dobę. Wreszcie nadjeżdża czerwono-beżowy pojazd z otwartymi oknami, które poniekąd mają zastępować klimatyzację. Jeszcze zanim autobus się zatrzyma, ze środka wyskakują pasażerowie i od razu wskakują kolejni. Trwa to kilka sekund i już odjeżdżamy. Zajmuję miejsce siedzące i słyszę stukot monet. Zauważam panią przemieszczającą się między siedzeniami. Trzyma w ręce metalowy podłużny pojemnik, którym porusza, dając znać podróżnym, że czas zapłacić za przejazd. Znalazłam źródło dźwięku. Choć w tym momencie tego nie wiem, będzie mi on towarzyszyć podczas każdej z setek czy tysięcy przejażdżek lokalnym autobusem po stolicy. Kupuję bilet za 8 bahtów (około 1 zł) i zwiedzam dalej Bangkok nocą z głową wystawioną przez okno. Kiedy podziwiam oświetlone ulice, kolejne świątynie, prężnie działające stoiska z jedzeniem i targ kwiatowy, nie zamyka mi się buzia ze zdziwienia i z podekscytowania.
Nawet po latach przemierzania Tajlandii nie mogę oderwać wzroku od eksplozji kolorów i światła na nocnym street foodzie.
Miesięczna podróż, którą zaplanowałam za pierwszym razem, w 2018 roku, niemalże w stu procentach miała charakter turystyczny. Zwiedziłam najpopularniejsze atrakcje w kraju. Chciałam zobaczyć wszystkie wyspy, plaże, miasta i widoki, o których tak często czytałam w internecie i które widziałam w social mediach. Nie ma się jednak czemu dziwić – w końcu piękno plaż i turkus morza na słynnej wyspie Koh Phi Phi Don wzruszyły mnie do łez, gdy tylko wysiadłam z promu i dostrzegłam kolorowe rybki pływające tuż pod powierzchnią wody. Nie miałam pojęcia o sposobach na usprawnienie podróżowania po Tajlandii ani nie znałam wielu wartych odwiedzenia miejsc, znajdujących się poza utartymi szlakami. Ciekawiło mnie to państwo, jego kultura, społeczeństwo i kuchnia. Zafascynowana tym, co było dla mnie nowe i egzotyczne, próbowałam wszystkiego, poznawałam nowe smaki i tekstury, kosztowałam nieznanych mi owoców, warzyw i ziół. Rozmawiałam z ludźmi, miałam nawet swoich ulubionych staruszków przesiadujących przez niemal całe dnie przy jednej z ulic w dzielnicy Dusit w Bangkoku i grających w karty. Tym starszym osobom bardzo spodobały się moje sukienki, które komplementowały codziennie mimo oczywistej bariery językowej. Poznałam sprzedawców w sklepie 7-Eleven oraz panią gotującą jeden z lepszych pad thai na wózeczku, rozkładającą się codziennie na losowo wybranym chodniku. Miałam utarte ścieżki, które szybko zaczęły wydawać się moimi, jakby przypisanymi mi na własność.
Piękno plaż i turkus morza na słynnej wyspie Koh Phi Phi Don wzruszyły mnie do łez.
Miesiąc bardzo szybko zleciał i wróciłam do Polski jeszcze bardziej ciekawa Tajlandii niż przed podróżą. Wyjazd zadziałał na mnie jak przystawka w restauracji – połechtał zmysły, rozbudził głód i narzucił nutę niecierpliwości w sprawie drugiej wyprawy na tajską ziemię. Rok później kalendarz błyskawicznie zapełnił się innymi nowymi kierunkami i zabrakło czasu na powrót. Nie martwiło mnie to jednak wtedy – nikt nawet nie myślał o scenariuszu, który wydarzył się chwilę później i trwał przez ponad dwa lata.
Drugi pobyt
Ogarniająca cały glob pandemia, brak możliwości wjazdu do krajów często obejmujący nie tylko turystów, obostrzenia, wymagania, kwarantanny, testy – to rzeczywistość, która przez długi czas uniemożliwiała mi ponowne wybranie się do Tajlandii. Wiedziałam już, że bardziej od kolejnej krótkiej podróży interesuje mnie przeprowadzka lub co najmniej długoterminowy wyjazd z biletem w jedną stronę. To, co stanowiło przeszkodę, stało się jednocześnie czynnikiem sprzyjającym. Z powodu sytuacji na świecie to państwo wprowadziło mniej rygorystyczne zasady wizowe i stworzyło okazję do legalnego przebywania w Tajlandii dłużej. Do tej pory można tu było rezydować jedynie przez 30 dni. Istniała możliwość płatnego przedłużenia pobytu o 30 dni w biurze imigracyjnym prowincji. Po upływie tego czasu wymagano opuszczenia granic kraju choćby na jeden dzień. Ten proceder jest nazywany visa run i cieszył się (obecnie znów się cieszy) popularnością wśród cyfrowych nomadów, podróżników i wszystkich tych, którzy chcieli pozostać tutaj ponad dwa miesiące. Nie było żadnego innego legalnego rozwiązania oprócz znalezienia zatrudnienia i otrzymania wizy pracowniczej lub uzyskania wizy dla emerytów. Innym wyjściem było dostanie wizy turystycznej w ambasadzie. Pozwalała ona jednak na niewiele dłuższą eksplorację. Pandemia otworzyła te drzwi, choć ze względu na dużą liczbę wymagań, dokumentów i punktów do odhaczenia powiedziałabym raczej, że te drzwi uchyliła.
Pierwszy raz na tajskiej wyspie (Phuket, 2018). To zdjęcie stało się moim znakiem rozpoznawczym w sieci, a moja miłość do Tajlandii zwiększyła się po tysiąckroć.
Decyzja o wyjeździe do Tajlandii bez terminu końcowego zapadła bardzo szybko, w zasadzie bez zastanowienia, jedynie po sprawdzeniu obowiązujących zasad wjazdu. Wizja mieszkania w miejscu, które chociaż nie jest bez wad, wydawało się niemal idealne, przysłoniła trud załatwiania formalności. Nie było ich mało: umówienie wizyty w ambasadzie, aplikowanie o wizę, do której uzyskania potrzebne było zaświadczenie lekarskie o stanie zdrowia, ubezpieczenie zdrowotne na określoną kwotę obejmujące konkretny zakres leczenia, potwierdzenie rezerwacji noclegu zgodnie z wymaganiami dotyczącymi tej wizy, no i w końcu wniosek wizowy, a następnie jeszcze sam formularz wjazdowy do Tajlandii w czasie pandemii z odrębnymi wytycznymi. Poza tym rezerwacja hotelu z rządowej listy akceptowalnych miejsc, wykupienie pakietu zawierającego transport z lotniska, test na koronawirusa w hotelu i kwarantannowa noc w oczekiwaniu na wynik. Nie wspomnę już o konieczności wykonania testu przed lotem oraz kolejnego testu piątego dnia pobytu w kraju. Jeśli w tym momencie wydaję się szaloną osobą, powiem jedno – zdaję sobie z tego sprawę. Pragnienie znalezienia się w Tajlandii było jednak dużo silniejsze niż niechęć do papierologii i wymagań, które, co prawda, na wielu etapach zdawały się absurdalne, ale umożliwiały wjazd do kraju, który jeszcze chwilę wcześniej był zamknięty na cztery spusty i do którego nikogo nie wpuszczano. Po kilkunastu miesiącach braku możliwości przekroczenia tajskiej granicy przyjęłam te zasady z ulgą, bo po prostu pozwalały one zabukować bilet, spakować plecak i ponownie znaleźć się na tym przytłaczającym dla mnie lotnisku w Bangkoku. I tak też się stało.
Kupiłam bilet w jedną stronę. Nie miałam pojęcia, kiedy wrócę, choć tak naprawdę zastanawiałam się, czy w ogóle to nastąpi. Mogę brzmieć szalenie, ale zapewne mieliście w życiu sytuacje, gdy czuliście, że dane miejsce, dana osoba lub rzecz są po prostu stworzone dla Was i wszystko w środku Was krzyczy: „To jest to!”. Z nieokreślonego i nieznanego mi bliżej powodu od mojej pierwszej podróży do Tajlandii mój wewnętrzny głos zachowywał się w ten sposób na myśl o przeprowadzce. Często wyjazd z ojczyzny wiąże się z ryzykiem, z niepewnością, czy się uda, czy się nam spodoba, czy odnajdziemy się w nowej rzeczywistości, czy będziemy chcieli wracać. Ja od samego początku wiedziałam, że to dobra decyzja i że to jest właśnie moje miejsce na ziemi. Zakochałam się od pierwszego wejrzenia, na zabój. Jak w wypadku pierwszej szkolnej miłości łączącej dzieciaków. Może trochę nieracjonalnej, może zbyt pochopnej, ale za to jak intensywnej!
Czas od pierwszej podróży do pojawienia się na horyzoncie perspektywy wyprowadzki spędziłam na czytaniu o tym kraju i poznawaniu go od strony teoretycznej. Kiedy widziałam zdjęcia z różnych miejsc w Tajlandii – i takich, które odwiedziłam, i takich, o których istnieniu nie miałam pojęcia – czułam ten sam przyjemny dreszczyk i to samo zniecierpliwienie. Za każdym razem dostawałam potwierdzenie od samej siebie, swojego ciała i umysłu, że postępuję właściwie.
Po dopełnieniu wszystkich formalności spakowałam plecak i zabrałam całe 7,5 kg mojego „polskiego życia” niemal na drugi koniec świata. Tak naprawdę mogłabym wziąć jedynie sprzęt elektroniczny i kilka ulubionych ubrań – wszystko zmieściłoby się w typowym szkolnym plecaku. Nic więcej nie było mi potrzebne. Odczuwałam permanentny stres, choć tak naprawdę nie wiem, czy towarzyszył mi on przez lęk przed wyjazdem, czy przez niechęć do ewentualnego powrotu do ojczyzny. „Przygoda właśnie się zaczyna” – tę myśl miałam cały czas w głowie. I stała się ona niczym samospełniająca się przepowiednia, wiążąca moje życie i mój los z Tajlandią na dłużej.
Tym razem nie miałam rozpisanego planu ani listy miejsc, które chcę zobaczyć. Nie planowałam wynajmowania mieszkania w jednej lokalizacji, ponieważ czułam, że chcę przemieszczać się po kraju niespiesznym i spokojnym tempem, odwiedzając nie tylko te popularne punkty na mapie, ale także te poza utartymi szlakami, gdzie nie ma wielu przyjezdnych i gdzie można poznać Tajlandię z lokalnej perspektywy, nieprzytłoczonej zachodnim wpływem i ciężarem. Byłam szczęśliwa, bo samo przybycie tu w ówczesnej sytuacji na świecie było wystarczające, a pomysł miał kreować się z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z miesiąca na miesiąc.
Dotarłam do stolicy, ponownie wylądowałam w moim ulubionym mieście, choć tym razem czułam się, jakbym wracała do domu. Emocje, wcześniej przypominające szczenięce zauroczenie, przerodziły się w stabilną miłość. „Jestem jak u siebie” – nie umiałam pozbyć się tego przekonania z głowy, szczególnie gdy jadąc z lotniska do hotelu, mijałam znane mi wieżowce, budynki i miejsca. Nie umiem racjonalnie wyjaśnić powodu tej więzi. Ona po prostu pojawiła się i kiełkowała we mnie wtedy, kiedy nie było mnie w obrębie tajskich granic. Mogłabym zmienić słowa przysięgi małżeńskiej i improwizując, opisać moje bezterminowe przenosiny do nowego kraju mniej więcej tak: „Świadoma korzyści, wad i problemów wynikających z zamieszkania w Tajlandii uroczyście oświadczam, że wybieram ją jako moje miejsce na ziemi...”.
Bliżej nieokreślona intuicja zaprowadziła mnie do tego państwa, które dziś uważam za swój drugi dom. Być może nawet i pierwszy, bo znam tu tak wiele zakamarków, spędzam tutaj tak dużo czasu, poświęcam mu tyle uwagi, że stało mi się ono bliższe, niż jakiekolwiek inne miejsce na świecie. W dziesiątkach miast oraz wiosek i na wyspach mam ulubione restauracje i ulubione stoliki w ich wnętrzach, stoiska ze street foodem, sklepy, w których regularnie kupuję te same produkty. Mam trasy, którymi spaceruję, autobusy, którymi jeżdżę na pamięć, bez map i aplikacji, oraz irytujące mnie przejścia podziemne. Wiem, gdzie kończy się chodnik, jak przebiec na czerwonym, gdzie chodzą Tajowie, a gdzie turyści, i z dużej odległości widzę w tłumie oszusta, który tylko czyha na nieświadomych podróżnych, próbując złapać ich na jeden z popularnych scamów. Wiem, jak się tu żyje i jak płynie czas. I wiem jeszcze jedno – jestem jak u siebie, choć nigdy nie będę w pełni u siebie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------