- nowość
- promocja
Tajna misja Rudolfa Hessa - ebook
Tajna misja Rudolfa Hessa - ebook
10 maja 1941 o 17:45 niemieckiego czasu letniego Rudolf Hess wystartował samotnie samolotem Messerschmitt 110 z Augsburga i poleciał do Wielkiej Brytanii. Odległość do celu wynosiła około 1300 km w linii prostej. Leciał nisko, by nie zostać namierzonym przez radary. Zabrał ze sobą gotówkę, wizytówki doktora Albrechta Haushofera i profesora Karla Haushofera, aparat fotograficzny Leica, małą latarkę elektryczną, żyletkę, strzykawkę wysterylizowaną alkoholem oraz lekarstwa. Do dziś powody, które skłoniły Rudolfa Hessa do wyprawy do Wielkiej Brytanii okryte są tajemnicą.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17700-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Copyright © for this edition by Dressler Dublin sp. z o.o., Ożarów Mazowiecki 2025
Wydawnictwo Bellona
ul. Hankiewicza 2, 02-103 Warszawa
tel. +48 22 457 04 02
www.bellona.pl
www.facebook.com/Wydawnictwo.Bellona
Księgarnie internetowe: www.swiatksiazki.pl www.ksiazki.pl
Dystrybucja
Dressler Dublin sp. z o.o.
ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki
tel. (+ 48 22) 733 50 31/32
e-mail: dystrybucja@dressler.com.pl
www.dressler.com.pl
978-83-11-17700-0
Wersję elektroniczną przygotowano w systemie _Zecer_TAJEMNICZY SAMOLOT
Punktualnie o godzinie 22.04 nadbrzeżny posterunek przeciwlotniczy w pobliżu Northumberland otrzymał dziwny sygnał. Sygnał ten oznaczał, że gdzieś w promieniu dwudziestu mil ukazał się obcy samolot. Wprawdzie w owe wiosenne dni 1941 roku pojawienie się niemieckich samolotów nad Wyspami Brytyjskimi nie było czymś niezwykłym, w tym jednak wypadku sprawa wyglądała dość tajemniczo, i to z dwóch powodów. Przede wszystkim meldunek donosił o ukazaniu się jednego, dosłownie jednego samolotu. Przyzwyczajono się raczej do silnych liczebnie zgrupowań i „pojedyncza sztuka” była w tej regule wyjątkiem zmuszającym do zastanowienia się. Po drugie, według meldunku miał to być Messerschmitt Me-110, a zdrowy rozsądek przekonywał, że w tej sytuacji nie ma on żadnej szansy powrotu do swojej bazy. Ograniczony zapas paliwa, jaki zabierały ze sobą tego typu samoloty, uniemożliwiał im tak daleki lot i powrót do bazy.
Zagadka samotnego lotnika mogła być interpretowana różnie. Mógł on na przykład zabłądzić. Samolot mógł być uszkodzony przez artylerię przeciwlotniczą lub w bitwie powietrznej i mógł poszukiwać przygodnego lotniska. Kto wie, czy nie wybierze właśnie jednego z rozległych pól golfowych. Tego, co miało nastąpić, nikt jednak nie potrafił przewidzieć.
Obsługi posterunków przeciwlotniczych poczuły się raźniej i pewniej. Ten bój z całą pewnością będzie można wpisać do rubryki zwycięstw. Rzecz w tym, żeby takiej, jednej na tysiąc, okazji nie przepuścić i żeby zwycięstwo nie stało się łupem „konkurencyjnych” posterunków. I to również pobudzało do czujności.
Fred Bellins siedział ze słuchawkami na uszach i pogwizdywał cicho przez zęby. Upłynęło już parę minut od chwili otrzymania pierwszego sygnału a dalsze wiadomości nie nadchodziły. Wing commander¹, książę Hamilton, zajrzał przez szybę do operacyjnego i znikł w korytarzu. Na lotnisku zarządzono alarm. W nastroju niepewnego oczekiwania wyczuwało się narastająco napięcie. Gdzieś w górze jęczał samotny silnik przesłuchiwany przez dziesiątki par uszu, śledzony dziesiątkami par oczu. Ziemia i powietrze sprzęgły się w jeden organizm gotowy do działania.
Bellins zmarszczył czoło i mocniej przycisnął słuchawki do uszu.
– Kurs… 16 stopni…
Fred cienką kreską oznaczył kurs na mapie i obok napisał dokładną godzinę otrzymania meldunku. Przez chwilę w słuchawkach panowała cisza. Bellini usiłował z mapy odczytać cel lotu dziwnego lotnika.
– Kurs… 87 stopni… – zadźwięczał w słuchawkach głos innego obserwatora. Podoficer połączył nową kreskę z poprzednią. Minęło znowu parę minut.
– Kurs 270 stopni…
Tym razem Bellins skrzywił się i ze zdziwieniem oglądał wyrysowany przez siebie szkic. „To chyba niemożliwe – pomyślał – albo tamci się mylą, albo ten pilot zupełnie zwariował”. Kręta linia kursu jego samolotu wydawała się dziwna i niezrozumiała.
– Kurs 42 stopni… – zadźwięczał w słuchawkach nowy meldunek.
Fred już nie wątpił. Lotnik najprawdopodobniej zbłądził i teraz gorączkowo poszukuje miejsca, w którym mógłby wylądować.
W tym przeświadczeniu utrzymały go następne meldunki. Teraz bowiem kursy tajemniczego samolotu zmieniały się w jeszcze krótszych odstępach czasu. Bellins zameldował o wszystkim dowódcy lotniska. Wing commander, książę Hamilton, otrzymał polecenie natychmiastowego wysłania samolotu rozpoznawczego.
Kiedy pilot Boulton pakował się do kabiny aparatu, nie był jeszcze zupełnie pewien treści swojego zadania i nie bardzo rozumiał, czego od niego żądano.
Tropić samolot, który i tak jest ścigany przez wszystkie stacje obserwacyjne, nie miałoby sensu, tym bardziej że zabroniono mu wyraźnie jakichkolwiek prób zaatakowania intruza.
Jego rola musiała się więc ograniczyć do obserwacji i obrony. Nic więcej. Boulton był zdania, że w tym wypadku to samo zadanie z równym, a może nawet z lepszym powodzeniem mogłyby wykonać posterunki obserwacyjne i artyleria przeciwlotnicza, ale dyskusja na ten temat z dowódcą oczywiście nie miała najmniejszego sensu.
Samolot wystartował gładko, zatoczył krąg nad lotniskiem i wziął kurs na Dungavel. Jeden z ostatnich meldunków głosił, że samolot o godzinie 22.56 znajdował się na wysokości 3000 stóp na północny wschód od Andrassan.
Ów wieczór 10 maja 1941 roku należał w Szkocji do wyjątkowo pogodnych dni wiosennych. W południe słońce przygrzewało już dość mocno i wieczorny orzeźwiający powiew idący od morza mógł być uważany nawet za przyjemny. Boulton obserwował przyrządy pokładowe, rzucając od czasu do czasu okiem na horyzont. W dole małe szkockie miasteczka z lękiem wsłuchiwały się w warkot silnika. O godzinie 23.03 samolot Boultona znalazł się na południe od Glasgow. Dokładnie w tej minucie w jego słuchawkach odezwał się głos Freda.
– Halo, Boulton, halo, czy stoczyłeś walkę? _Over._
Boulton przeraził się. Tam na posterunku zupełnie chyba zwariowali. Jeśli on z czymkolwiek teraz bił się, to chyba z własnymi myślami, które nie dawały mu spokoju od chwili startu.
– Halo… Fred… – odpowiedział z gniewem w głosie – z kim miałem walczyć? _Over._
Tym razem pilot usłyszał komunikat, od którego mu się zrobiło niedobrze.
– Boulton… – mówił Fred podniesionym głosem – w odległości osiemnastu kilometrów na południe od Dunaovel, w miejscowości Eaglesham, spadł samolot… Lotnik wyskoczył ze spadochronem. Przeprowadź rozpoznanie.
Boulton zrobił zwrot i wziął kurs na Eaglesham. Już po kilku minutach dostrzegł płonący na ziemi stos. Pilot zniżył lot, dostrzegł grupkę ludzi wokół płonącego samolotu. W pół godziny później zameldował o wszystkim w dowództwie lotniska.
Sprawa dla każdego była najzupełniej jasna: oto po prostu niemiecki lotnik, najwidoczniej zbłądziwszy, goniąc resztkami benzyny zmuszony był ratować się skokiem ze spadochronem. Telefon z Eaglesham potwierdził to przypuszczenie dodając, że pilot wylądował szczęśliwie i za chwilę, jako jeniec, zostanie odtransportowany do dowództwa bazy. Oczekiwano go z niecierpliwością. Niecierpliwość ta łatwo przerodziłaby się w zdumienie, gdyby ktokolwiek z obecnych mógł domyślić się, kim jest jeniec i jaką sensację wywoła jego zjawienie się w tym czasie na ziemi angielskiej.
David McLean prawie zupełnie nie znał się na samolotach, ale ten dźwięk silnika, który dochodził do jego uszu od kilkunastu minut, od razu wydał mu się obcy. Było już ciemno i stary na próżno śledził niebo usiłując na jego tle odszukać niepokojące go zjawisko. Zniechęcony bezowocnym poszukiwaniem, machnął ręką i zawrócił do obory. W tej samej jednak chwili warkot silnika nagle ścichł, a prawie jednocześnie powietrze przeciął przeraźliwy gwizd i tuż obok zabudowań wytrysnął w górę słup ognia. Zanim McLean zdołał ochłonąć z wrażenia, jego uwagę przykuło nowe zjawisko. Oto z góry spływała powoli wydęta kopuła spadochronu wraz z uczepionym do niej na linach człowiekiem…
McLeanowi można byłoby wiele zarzucić, ale nigdy braku gościnności. W parę minut później wprowadził nieznajomego do swego domu. Teraz dopiero w jasno oświetlonej izbie mógł lepiej przyjrzeć się swemu „gościowi z nieba”. Średniego wzrostu, o głęboko osadzonych oczach pod gęstymi brwiami i nasuniętym czole, przybyły sprawiał wrażenie człowieka mocno podnieconego i zaniepokojonego.
– Jestem niemieckim lotnikiem – powiedział po dłuższej chwili milczenia – przybywam z niezwykle ważnymi wiadomościami, chcę rozmawiać z waszymi najważniejszymi osobistościami…
McLean poczuł się jeszcze bardziej zakłopotany. W tej chwili nie miał najmniejszego pojęcia, w jaki sposób mógłby zadośćuczynić prośbie czy też żądaniu swego gościa. Z kłopotliwej sytuacji wybawiła go żona, proponując przybyłemu szklankę herbaty. McLean zyskał trochę czasu, by móc się zastanowić.
Gość jednak podziękował ruchem ręki.
– Jest już dość późno, o tej porze nie zwykłem pijać herbaty.
Za oknem dał się słyszeć warkot nadjeżdżającego samochodu. McLean odetchnął. Nieopisana kakofonia najrozmaitszych dźwięków i astmatyczna czkawka zacinającego się ze starości silnika przemawiały za tym, że mógł to być jedynie samochód Clarka z Home Guard².
W istocie, w chwilę później Clark stanął w drzwiach domu McLeana.
– Jak się masz, Davy – pozdrowił gospodarza. – O, widzę, masz gościa. Właśnie przyjechaliśmy po niego.
„Gość” z rosnącą nieufnością spoglądał na wiszący u pasa Clarka olbrzymi, wspaniały pistolet, mający wszelkie cechy troskliwie pielęgnowanej pamiątki rodzinnej przekazywanej z pokolenia na pokolenie.
– No, zabieraj się, pojedziesz z nami… – Clark zwrócił się do lotnika tonem nieznoszącym sprzeciwu i dla okazania swej władzy musnął znacząco dłonią po pistolecie, po czym spojrzał na swych towarzyszy, którzy z nietajoną ciekawością wpatrywali się w nieznajomego. Ten jednak absolutnie nie zamierzał stawiać oporu.
Skłonił się McLeanowi i jego małżonce, po czym wyszedł do samochodu.
Zatrzymali się przed barakami Home Guard w Busby. Clark „subtelnym” stuknięciem w plecy rozbudził wartownika i polecił zarządzić alarm. Ponieważ chciał lotnikowi niemieckiemu zaprezentować swój oddział z jak najlepszej strony, zaczekał chwilę przed wejściem do baraku. Kiedy wewnątrz ucichły odgłosy przeciągania się i leniwych ziewnięć, pchnął jeńca na schodki. Oddział Home Guard niezupełnie jeszcze zdążył oprzytomnieć po pierwszym, najlepszym śnie. Kiedy Clark wmaszerował z Niemcem, Dick Robin obciągał na sobie koszulę, a Tom Jane drapał się w najlepsze w lewą łopatkę. Zakała oddziału Jim Cornes jak zwykle nie mógł znaleźć swych rannych pantofli i stał w szeregu boso. Reszta, mimo różnorodnych piżam, prezentowała się prawie dobrze i Clark z zadowoleniem znowu musnął dłonią po rodzinnej pamiątce. Był tym bardziej zadowolony, że malowniczy widok wyraźnie jeńca zaskoczył. Clark popchnął jeńca do przodu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki