- nowość
- promocja
Tajna Warszawa Historie zbrodni, kradzieży i oszustw w międzywojennej stolicy opisane w tygodniku „Tajny Detektyw” - ebook
Tajna Warszawa Historie zbrodni, kradzieży i oszustw w międzywojennej stolicy opisane w tygodniku „Tajny Detektyw” - ebook
Bogata, świecąca neonami dansingów, chlubiąca się luksusowymi hotelami i gronem wybitnych twórców kultury Warszawa dwudziestolecia międzywojennego ma swój brzydszy, dziś zapomniany, a może jeszcze ciekawszy rewers – sutereny bezrobotnej biedoty, meliny pełne drobnych przestępców i wielkich cwaniaków.
Jacek Dehnel spaceruje po dawnej Warszawie śladami zbrodniarzy, zapuszczając się w zaułki, które były świadkami mrocznych, krwawych, a czasami też absurdalnie komicznych wydarzeń. Zafascynowany kryminalną kroniką lat 30. – śmiałym w formie, sensacyjnym w treści tygodnikiem „Tajny Detektyw” – z właściwymi sobie erudycją i poczuciem humoru pisarz opowiada o tajemnicach, które przepadły pod gruzami stolicy, zrównanej z ziemią w czasie drugiej wojny światowej.
Wertując prasę z epoki, śledzi codzienne życie mieszkańców w eleganckich salonach i kawiarniach, ale i w slumsach i podrzędnych knajpach; dociera do nieistniejących już dziś budynków i ulic albo pokazuje nam zupełnie inne oblicze Nowego Światu, Marszałkowskiej czy Nowolipek. Na stronach tej pasjonującej książki spotkacie morderców, morfinistów, prostytutki, oficerów, paserów, złodziei dzieł sztuki, poetów, szpiegów, fordanserki, wróżbitów, a nawet najsłynniejszego polskiego kata.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-838-0103-2 |
Rozmiar pliku: | 14 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Po raz pierwszy zainteresowałem się Ilustrowanym Tygodnikiem Kryminalno-Sądowym „Tajny Detektyw” ponad dekadę temu, za sprawą kolekcjonowania starej fotografii. Otóż w grudniu 2009 roku kupiłem album zdjęć policyjnych: wspaniały, unikatowy zbiór podobizn międzywojennych przestępców, mający tę wszakże wadę, że mało kogo z nich dało się zidentyfikować. Dowiedziałem się jednak, że istnieje pismo, które pozwoli mi może odnaleźć historie tych ludzi. I tak w styczniu roku 2010 kupiłem swój pierwszy numer „Tajnego Detektywa”, a pół roku później zacząłem pisać blog poświęcony temu tabloidowi.
Z czasem nie tylko dokupiłem drugi taki album, ale też zebrałem niemal wszystkie numery pisma. Wprawdzie niespecjalnie przydały mi się w identyfikacjach, ale okazały się osobną wielką przygodą czytelniczą, estetyczną, poznawczą, wreszcie – pisarską.
Po blogu przyszła bowiem kolej – w roku 2015 – na Projekt Tajny Detektyw. Obejmował on płytę „Tajny!” (gdzie grał zespół Tajny, a Mewa Chabiera śpiewała teksty specjalnie na tę okazję napisane przez poetkę Barbarę Klicką i przeze mnie na podstawie mniej lub bardziej krwawych historii z czasopisma) i książkę „Nowy Tajny Detektyw” (wyd. Fundacja NCK i Fundacja Picture DOC). Był to wybór tekstów z tygodnika (dokonany wspólnie z Barbarą Klicką), opatrzony moim obszernym omówieniem. Antologia, opublikowana w formie gazety o bogatej szacie graficznej, opartej na oryginalnych kolażach z czasopisma, została niestety z powodów finansowych mocno okrojona.
„Tajna Warszawa” to kolejna odsłona mojej fascynacji tym pismem.
Pierwszy numer „Tajnego Detektywa” ukazał się 24 stycznia 1931 roku, ostatni – na początku roku 1935; jego wydawcą był największy przedwojenny koncern prasowy, krakowski Ilustrowany Kuryer Codzienny. Szef „Ikaca” Marian Dąbrowski pomysł na jego stworzenie wziął z Francji, gdzie od roku 1928 Gallimard wydawał bardzo popularnego „Détective’a”. Dąbrowski był też oficjalnie redaktorem naczelnym pisma, a Jan Stankiewicz, jego prawa ręka – redaktorem odpowiedzialnym.
„Tajny Detektyw”, świadectwo na wskroś nowego myślenia o prasie, był jednym z pierwszych tabloidów na polskim rynku. Równocześnie jednak nie sposób myśleć o nim jak o tabloidach dzisiejszych, nie był bowiem wcale adresowany do mas – ale raczej do drobnomieszczaństwa i ówczesnej klasy średniej (choć niewykluczone, że głównie do jej niższych rejonów). Artykuły, nawet jeśli epatowały przemocą i seksem, pisane były językiem literackim, z pewnymi ambicjami reporterskimi oraz licznymi odniesieniami do kultury wysokiej, co wyróżniało je na tle prasy brukowej.
Grafikiem pisma został Janusz Maria Brzeski (1907-1957), ściągnięty przez Mariana Dąbrowskiego prosto z Paryża, gdzie rozpoczął już obiecującą karierę. Tygodnik zwracał uwagę nowoczesną, ekspresyjną typografią i wspaniałymi, pełnymi inwencji fotomontażami, wykorzystującymi zarówno operacyjne zdjęcia policji, jak i filmowe fotosy.
Janusz Maria Brzeski, autor szaty graficznej „Tajnego Detektywa”, 1934.
Sensacyjna treść i śmiała szata graficzna sprawiły, że po trzech latach pismo osiągnęło zawrotny nakład stu tysięcy egzemplarzy, ale w parze z popularnością szła gwałtowna krytyka – i ze strony pism katolickich (formułował ją między innymi ksiądz Stefan Wyszyński), i prasy socjalistycznej. Ostatecznie pismo zamknięto, a jego miejsce zajął „As”: salonowe, grzeczne i kulturalne pismo dla pań z towarzystwa lub do towarzystwa aspirujących. W ten oto sposób po ledwie czterech latach zakończyła żywot najciekawsza bodaj kronika kryminalna dwudziestolecia, niezrównane źródło do badania historii przestępczych epoki, a przy tym periodyk stojący, dzięki Brzeskiemu, na wysokim poziomie estetycznym.
W roku 2021 Małgorzata Bujara, redaktorka naczelna warszawskiej „Wyborczej”, zapytała mnie, czy nie chciałbym publikować na łamach gazety tekstów o stołecznej przestępczości w okresie międzywojennym. Pierwszy odcinek cyklu „Kryminalne tajemnice Warszawy” ukazał się z początkiem listopada, a kolejne trafiały na łamy co dwa tygodnie – i tak do końca roku 2022, w sumie trzydzieści jeden tekstów.
Nie był to koniec planowany zawczasu, wiele zatem interesujących spraw opisywanych na stronach „Tajnego Detektywa” nie zdążyło się pojawić w tym cyklu, ale po roku wrócił on na łamy „Vogue Polska”. Na razie oddaję w państwa ręce w formie książkowej to, co ukazało się w „Gazecie Stołecznej” – tyle że w międzyczasie niektóre fragmenty zostały uzupełnione lub rozwinięte dzięki szerszej kwerendzie. Przywróciłem część tytułów zmienionych przez redakcję.
* * *
Jaka jest Warszawa opisywana w „Tajnym Detektywie”?
Jakkolwiek siedziba „Ikaca” mieściła się w Krakowie, Warszawa z wielu względów była dla całego kraju fascynująca: najbogatsza, najbardziej zepsuta, kosmopolityczna. Toczyło się tam wiele causes célèbres, ulicami chodzili Polacy, Żydzi, Niemcy, Rosjanie (biali i czerwoni), Gruzini, Amerykanie (czasem farbowani), a nawet najprawdziwszy czarny jazzman; gwiazdy filmowe mijały religijnych chałaciarzy, biedne chustkowe prostytutki – szpiegów obcych mocarstw, morfiniści – trybunów ludowych, a biedni robotnicy – posępnych satanistów. Wielkie bogactwo Paryża Północy sąsiadowało z najgorszą nędzą Sachalinu Zachodu, twarda prawda życia – z niestworzonymi historiami z dreszczykiem.
Początek lat 30. to czasy Wielkiego Kryzysu, który przeorał całą Polskę; wszędzie stawała się widoczna nowa grupa społeczna „byłych ludzi”: zdeklasowanych, zubożałych, pozbawionych zarobku i perspektyw. Dla wielu z nich wejście na drogę przestępczą stanowiło ostatnią nadzieję na poprawienie swojego losu. A wielkie miasto obiecywało anonimowość i kusiło desperatów rozmaitymi – choć często iluzorycznymi – możliwościami.
Tłum na rogu Wolskiej i Płockiej, 1930.
Jest to też, co oczywiste, Warszawa niezburzona – przed wrześniem 1939, przed zniszczeniami dokonanymi podczas obu powstań, wreszcie przed planowymi wyburzeniami po kapitulacji miasta. Bogaci mieszkają w modernistycznych kamienicach i eklektycznych pałacach czy willach otoczonych ogrodami, biedni gnieżdżą się w zatłoczonych, ciemnych, wilgotnych izbach czynszówek albo w barakach i przytuliskach. Wiele z budynków, w których bohaterowie tej książki mieszkają, bawią się, popełniają wielkie zbrodnie i drobne przestępstwa – od dawna nie istnieje; nie istnieje też część fasad, które mijali co dnia, świątyń, w których się modlili, dworców, na które przyjeżdżali, a nawet ulic, którymi chadzali. W tym sensie jest to opis innego świata, z którego do naszych czasów zachowały się – zarówno w sensie struktury miejskiej, jak i społecznej – tylko fragmenty. Na dobre i na złe.
Nie jest to, w żadnym razie, pełny obraz ówczesnej stolicy – i nie powinien być tak traktowany; to ujęcie jej bardzo szczególnego aspektu, co pozwala jednak trafić w rejony rzadziej odwiedzane, trudniej dostępne.
Czy zatem Warszawa była taka? Nie.
Ale Warszawa była również taka.
JACEK DEHNELTu zaginął Łabędź: wylot Mokotowskiej na plac Trzech Krzyży, w głębi kościół św. Aleksandra.
„BLADY JÓZEK” I NOGI ŁABĘDZIA
„Tajny Detektyw” 35/1932 z 28 VIII 1932
Styczniowa noc – a sto lat temu noce styczniowe były przenikliwie mroźne – wisiała nad Warszawą. Znikli już carscy stójkowi, w mieście rządzili Niemcy, a wszyscy byli wymęczeni czwartym rokiem wojny światowej, o której nikt jeszcze nie wiedział, że jest dopiero pierwszą z dwóch. Nikt również nie wiedział, że grypa, której pierwszy przypadek odnotowano w dalekim Kansas, jako słynna hiszpanka pochłonie więcej ludzkich istnień niż wszystkie okopy i bombardowania tej wojny.
Na razie jednak w Warszawie jest względnie spokojnie. I spokojnie jest w ogrodzie Szpitala Wolskiego (nie tego, który dziś tak nazywamy, ale nieistniejącego już budynku, który wzniesiono jako dom sierot na mocy testamentu Stanisława Staszica; na jego miejscu dziś wznosi się kompleks Spark). Nocny stróż pewnie woli się ogrzewać, zamiast wystawać na zimnie. W pewnym momencie jednak słyszy głośne łupnięcie – biegnie w stronę, skąd dobiegło, i znajduje dużą paczkę, przerzuconą przez ogrodzenie od strony pobliskiego bazaru, słynnego Kercelaka. Dozorca może się rozgląda, unosząc wysoko latarnię, może drapie po głowie – w każdym razie niesie pakunek do środka, do szpitalnej kancelarii. Tam, po odwinięciu papieru, okazuje się, że zawiera odrąbaną ludzką nogę. Konkretnie udo.
Ale był to dopiero początek. Drugie udo odkryto w Ogrodzie Saskim, a dokładniej w podwórzu Pałacu Błękitnego, gdzie ogrodnik hrabiów Zamoyskich odwinął papier z paczki przerzuconej przez ogrodzenie. Natomiast w dole ustępowym domu Nr. 10 przy ul. Brzozowej, na zamarzniętej powierzchni kału, jedna z lokatorek dojrzała bose stopy, obcięte po kolana. Zawołała stróża, ten wezwał milicję i wydobyto okrwawione nogi w taki sam papier pakowy zawinięte – donosił „Kurjer Polski”, który ze starannie utrzymanych paznogci wróżył, że to nogi kobiece. Ale kiedy z ustępu jednego z domów na Lesznie wydobyto tułów, wiadomo już było, że nie chodzi o denatkę. Głowy i rąk wprawdzie nie znaleziono, ale policja i tak wiedziała, z kogo zrobiono tę makabryczną układankę.
Wszystko zaczęło się w trzypiętrowej, dość eleganckiej kamienicy przy Chłodnej 24 (dziś nieistniejącej; stała blisko skrzyżowania z Żelazną, gdzie w czasie kolejnej wojny wzniesiono kładkę łączącą dwie części getta). Mieszkał tam Jakób Łabędź, agent handlu węglem. Łabędź pochodził z zamożnej i szanowanej żydowskiej rodziny, jego brat Szlama, czyli Salomon, był właścicielem kamienicy i prezesem Towarzystwa przeciw Nędzy Wyjątkowej „Bajs-Lechem” (Dom Chleba), żydowskiej organizacji dobroczynnej, rozdającej żywność głodującym ubogim. Jakóbowi powodziło się nieco gorzej – nie w sensie majątkowym może, bo radził sobie znakomicie, a w dodatku w 1915 roku wyjechał do Rosji i dorobił się fortuny na dostawach wojskowych. Ale osobiście i owszem: żona porzuciła go dla innego, a po rozwodzie rozpoczął „życie kawalerskie”, stając się stałym gościem w sferach warszawskich birbantów. Po dwóch latach pobytu w Rosji wrócił do okupowanej przez Niemców Warszawy i znów zarabiał bardzo dużo jako dostawca węgla na wielką skalę. Wprowadził się do kawalerskiego – czy raczej rozwodniczego – mieszkanka przy Chłodnej, a całe wieczory i noce trawił w gronie „złotej młodzieży” (choć sam liczył już lat czterdzieści siedem) na zabawie w lokalach i domach gry, bo hazard okazał się jego wielką namiętnością. Mówiono, że pod gorsem koszuli nosi na piersiach woreczek pełen pieniędzy.
W pewien styczniowy dzień stróż kamienicy przy Chłodnej 24 zauważył, że od sześciu dni nie widział lokatora, a jego mieszkanie pozostaje zamknięte. Pobiegł cztery domy dalej, na Chłodną 16, gdzie mieszkał Salomon Łabędź – brat zaginionego wprawdzie stwierdził, że zamki były nienaruszone, ale sprawa wydała mu się wielce niewyraźną i na wszelki wypadek wezwał milicję miejską, która zauważyła, że wewnątrz panuje porządek, a na stole stoi przygotowana zawczasu i nietknięta kolacja. Zawiadomiono więc wszystkie komisariaty miejskie i prezydenta policji niemieckiej.
Im bardziej się w tę historię zagłębiamy, tym bardziej widać, że jest historią o stróżach i dozorcach, których praca w ówczesnej Warszawie polegała najwyraźniej nie tylko na zamiataniu podwórza i odstraszaniu włamywaczy, ale także na dokonywaniu makabrycznych odkryć. 20 stycznia, cztery dni po komisyjnym otwarciu drzwi do mieszkania Łabędzia, taki właśnie przykry wypadek przytrafił się stróżowi wychodzącej na arkady mostu Poniatowskiego kamienicy przy alei Trzeciego Maja 14 (jako jedyna z całej pierzei przetrwała wojnę i przylega dziś do paskudnego molocha Nordic Park). Zszedł do piwnicy, żeby odszukać jakieś narzędzia potrzebne przy remoncie domu, i natknął się tam na paczkę wrzuconą przez jedno z tych niskich piwnicznych okienek, którymi przed zimą zsypywano węgiel. Paczka ta zawierała bieliznę, garnitur i obuwie męskie – pisał „Tajny Detektyw”. – Wydostawszy się na światło dzienne, dozorca ze zgrozą zobaczył, że wszystkie rzeczy przesiąknięte były skrzepłą krwią. Zaniósł je czym prędzej na komisariat, gdzie ustalono, że są to ubrania zaginionego. Znaleziono w nich klucze do jego mieszkania, a także kluczyk do skrytki w banku Landaua przy Senatorskiej. Nie natrafiono natomiast ani na pieniądze, ani na dokumenty.
Kamienica przy Chłodnej 24 stała blisko skrzyżowania z Żelazną, gdzie w czasie kolejnej wojny wzniesiono drewnianą kładkę łączącą dwie części getta. Razem z okolicą przetrwała powstanie w getcie, ale została wypalona podczas powstania warszawskiego i wyburzona po wojnie.
Gdy w różnych miejscach zaczęto odkrywać części ciała nieszczęsnego hazardzisty, milicja rozpoczęła energiczne śledztwo, a z Berlina przysłano doświadczonych kryminologów.
Wiadomo było, że w dniu zaginięcia, 11 stycznia, Jakób Łabędź wyszedł rano na stację węglową, niosąc przy sobie czternaście tysięcy marek i dwa tysiące rubli, ale na obiad już nie wrócił. Okazało się, że wieczorem spotkał się pod domem z niejakim „Bladym Józkiem”. Inaczej niż w piosence Wiesława Dymnego „Pięć i pół bladego Józka” ten był tylko jeden, za to występuje w artykułach prasowych pod trzema różnymi nazwiskami: jako Cykor, Sikor i Zukier. Był to młodzieniec o złych instynktach, absolwent prawa i student medycyny, hulaka bawiący się zawsze na rachunek innych, ponieważ nigdy pieniędzy nie miał, a zawsze brnął w długach, w dodatku przyłapany kiedyś na kradzieży kieszonkowej. Łabędź z „Bladym Józkiem” spędzili cały wieczór w cukierni Bristolu, gdzie schodzili się wówczas gracze hazardowi i szulerzy, a stamtąd razem ruszyli na Mokotowską 73 – oficjalnie był to lokal Towarzystwa Filatelistów, a w rzeczywistości dom gry, spelunka, w której szpicle niemieccy wyciągali informacje od graczy. Tej nocy Łabędziowi szła karta i cieszył się wysokimi wygranymi. Gracze czynili mu ironiczne uwagi, że wygrywa w karty, a przegrywa w miłości, na co odpowiedział: Ale dziś dopisuje mi szczęście również w miłości. Młoda niewiasta oczekuje mnie właśnie niecierpliwie i dlatego muszę się pospieszyć z wyjściem.
Niewiasta, oczekująca w dorożce na rogu Książęcej, zobaczyła szczęściarza z kieszeniami pełnymi banknotów i – jak usłyszał kolejny już nocny stróż w tej opowieści – rzuciła mu: „Panie Jakóbie, pan jest bardzo niepunktualny”. Była to dwudziestosześcioletnia Ludwika Marczakówna, z zawodu krawcowa, kelnerka w kawiarni przy Złotej 22 (dziś wznosi się tam Pałac Kultury), kobietka ładna, wielce obrotna i ciesząca się powodzeniem u panów – w tym u „Bladego Józka”, który wyszedł z domu gry w ślad za kolegą.
I tyle.
Kamienica przy alei Trzeciego Maja 14, w której piwnicy znaleziono ubrania Łabędzia.
Zwłoki Łabędzia poskładano, acz nie w całości. Józek zniknął, kiedy ktoś w knajpie, komentując jego nowe bogactwo, zażartował, że pewnie ograbił kolegę, z którym wyszedł z domu gry. Do Marczakówny władze nawet dotarły i ją zaaresztowały, ponieważ nie miała alibi na feralną noc z 11 na 12 stycznia, ale zawierucha wojenna sprawiła, że sprawie nie nadano biegu, kelnerkę zwolniono, akta przepadły. I już tylko warszawscy dozorcy powtarzali sobie historie o znajdowanych tu i ówdzie nogach.
Ale na tym nie koniec.
U góry po lewej Jakób Łabędź; niżej latarenka przy wejściu do kamienicy, w której mieszkał; okienka piwnicy, gdzie znaleziono jego ubranie; po prawej arkady mostu Poniatowskiego.
Dziesięć lat później, w roku 1928, na posterunek policji w Pułtusku zgłosił się chorąży Stanisław Świrski i oświadczył, że jego żona Ludwika w noc poślubną zdradziła mu, że kiedyś pomogła sprzątnąć pewnego kupca, bo znudziło się jej z nim romansować. Z ksiąg parafialnych wiadomo, że ślub brali w czerwcu 1919 roku, więc chorąży nie spieszył się z doniesieniem, ale teraz rozstawał się z Ludwiką i postanowił w dogodnej chwili zrzucić ciężar z serca. Że jednak domagał się, żeby uznano to za wiadomość anonimową, donosu nie przyjęto, a sprawie nie nadano biegu. Miesiąc później to samo zeznanie złożył w Warszawie, tym razem już z podpisem. Przetrzepano archiwa, przypomniano sobie nazwisko Łabędzia, ale akt nie odnaleziono i ujęta Marczakówna została ponownie zwolniona.
Wreszcie kolejne cztery lata później, w 1932 roku, do Warszawy dotarła wiadomość z Francji, a właściwie z Gujany Francuskiej. „Blady Józek”, którego w Paryżu skazano na ciężkie więzienie za napad rabunkowy i zesłano do słynnej kolonii karnej na Diabelskiej Wyspie, rozchorował się ciężko (co nie dziwi, zważywszy na to, że umieralność w kolonii dobijała do siedemdziesięciu pięciu procent) i przed śmiercią złożył zeznania przed naczelnikiem więzienia. Otóż wspólnie z pewną kobietą – sugerowano, że wiadomo, kim była – zwabił Łabędzia nad Wisłę, pod arkady mostu Poniatowskiego, i tam go zamordowali. Józek, jako student medycyny, zajął się fachowym rozczłonkowaniem zwłok. Nie wyjaśnił, ani czy podrzucał je tu i ówdzie sam, czy z koleżanką, ani gdzie ukrył ręce i głowę ofiary.
O sprawie rozpisywało się mnóstwo gazet, które potem nagle przycichły – brak informacji, czy Marczakównę postawiono przed sądem i skazano. Widać wieści z dalekiej Gujany nie okazały się tak oczywiste, jak roili sobie redaktorzy brukowców.Rajd samochodowy kobiet na trasie Warszawa – Gdynia – Warszawa, 1937.
BIUST SPORTSMENKI I BRUDNE KONOWAŁY
„Tajny Detektyw” 10, 23 i 24/1933 z 5 III oraz 4 i 11 VI 1933
Pacjentka po operacji leży w sali w prywatnej lecznicy; osłabiona kilkudniowymi torsjami nie jest już w stanie mówić, więc odwiedzającemu ją mężowi pisze kartki, w tym tę: Tutaj brudne konowały, toteż dlatego, że chcę żyć, wyrwij mnie stąd. Mówię Ci, że będziesz mnie miał na sumieniu, jeżeli mnie stąd nie zabierzesz. Weź mnie na razie na jeden dzień do domu, błagam bo inaczej się powieszę na pierwszej klamce.
Dwaj lekarze, wezwani przez kolegów na konsylium, orzekają „stan groźny, lecz nie beznadziejny”, ale proponują przewiezienie pacjentki do – dziś upamiętnionego tylko nazwą skweru nieopodal kościoła kalwińskiego – Szpitala Ewangelickiego. Tam chora, mimo podtrzymywania akcji serca przez zastrzyki roztworu fizjologicznego soli, kamfory i kofeiny, umiera 9 czerwca 1931 roku, piątego dnia po zabiegu, który miał być zupełnie niegroźny.
Mokotowska to dziś jedna z tych warszawskich ulic, gdzie zachowało się stosunkowo dużo przedwojennej zabudowy – ale nawet na tle sąsiadek ogromna kamienica pod podwójnym numerem 51-53 robi duże wrażenie. Marian Lalewicz lubił projektować z rozmachem – za czasów carskich budował w Petersburgu i Moskwie, po czym wrócił do niepodległej Polski i, jako szanowany dziekan Wydziału Architektury Politechniki Warszawskiej, wznosił kolejne banki, gmachy państwowe i takie właśnie wielkie domy. Dziedziniec otwarty na ulicę, okolony przez dwa skrzydła, domknięty w głębi środkowym, z ciągnącymi się przez trzy kondygnacje gigantycznymi półkolumnami.
Doktorostwo Rostkowscy przyjmowali w kamienicy przy Mokotowskiej 51-53.
Dom ukończono w roku 1928 i kiedy rzecz się dzieje, jest zupełnie nowy. Tutaj właśnie w zwykłym mieszkaniu ma gabinet para lekarzy wenerologów, doktorostwo Zofia i Feliks Rostkowscy. Inżynierowa Aleksandra Ufnowska trafiła tam ponoć w innej sprawie, ale przy okazji zapytała doktora o trapiący ją problem: była zawołaną sportsmenką i automobilistką, ale po urodzeniu i karmieniu dziecka zauważyła znaczne powiększenie biustu, który przeszkadzał jej w uprawianiu sportu i prowadzeniu samochodu.
Były to czasy, kiedy młodym kobietom nie tylko wolno było, ale wręcz wypadało grać w tenisa, pływać, strzelać z łuku czy ścigać się automobilami – pokolenie nowoczesnych młodziaków miało się jak najlepiej; koszmar pierwszej wojny, niezliczone ciężkie rany od kul, poparzeń czy walących się pod bombami budynków doprowadziły do błyskawicznego rozwoju chirurgii plastycznej. Europejska medycyna na potęgę rekonstruowała żołnierzom i cywilom odstrzelone szczęki i urwane nosy, a tym samym kładła podwaliny pod rozwój nowej gałęzi chirurgii, służącej wyłącznie upiększaniu i poprawie samopoczucia. Nic więc dziwnego, że Ufnowska, słysząc od doktora, że rozrost biustu jest trwały i nie cofnie się samoistnie, zapytała go o zabieg.
Rostkowski odpowiedział, że to bagatelka, wykonywana w znieczuleniu miejscowym, a pacjentki wręcz „śmieją się w czasie operacji” – wszystko potrwa godzinę, najwyżej dwie, po czym pacjentka będzie mogła spokojnie wrócić do domu o własnych siłach. W dodatku operować będzie znany doktor – Hellin, a Rostkowski będzie mu tylko asystował. Koszt – tysiąc dwieście złotych (tyle, co miesięczna pensja wysokiego funkcjonariusza – generała czy dyrektora departamentu; pół roku dobrej pensji robotnika wykwalifikowanego w Warszawie; niemal roczna pensja łódzkiej prządki).
Inżynierowa Ufnowska z córeczką, jedno z ostatnich zdjęć przed śmiercią.
Ufnowska zapaliła się do propozycji – mąż wprawdzie jej to odradzał i proponował, żeby w ostateczności poczekać, zebrać pieniądze i wyjechać do Paryża, gdzie taka operacja kosztowałaby pięć razy tyle. Ale ona nie chciała czekać i nie chcąc robić nadmiernych kosztów, podjęła z PKO własne pieniądze i zgłosiła się do doktora-Rostkowskiego. Inżynier, dowiedziawszy się o ustaleniu już konkretnego dnia zabiegu, udał się do Warszawy – jak podawał „Express Poranny” – lecz pociąg, którym jechał, uległ katastrofie i przybył do Warszawy z kilkugodzinnem opóźnieniem. Tymczasem tragedii już nadano bieg.
Dionizy Hellin był nie byle kim: lekarz po sześćdziesiątce, doświadczony otolaryngolog, prowadzący niegdyś klinikę w Berlinie, a także autor – stosowanego po dziś dzień na całym świecie – wzoru na liczbę naturalnych ciąż mnogich. Był również jednym z pionierów chirurgii plastycznej. Asystowali mu oboje Rostkowscy oraz doktor Tadeusz Kaszubski, który miał być tylko obserwatorem.
Istota operacji – opisuje szczegółowo „Tajny Detektyw” – polegała na półksiężycowem podcięciu skóry w fałdzie między sutką a klatką piersiową i na długiem kolistem wycięciu skóry powyżej, gdzie przeniesiona została brodawka nieodłączona od podściółki. Jednocześnie wyjęto z każdej sutki około jednego kilograma tkanki tłuszczowej. Biust znieczulono miejscowo zastrzykami z morfiny i nowokainy, po czym zaczęto zabieg. Trwał nie godzinę czy dwie, ale siedem. Doktor Kaszubski zaproponował, żeby przerwać po zoperowaniu pierwszej piersi, ale Hellin postanowił kontynuować. Było to tak wyczerpujące – nie tylko dla pacjentki, która kilkakrotnie dostała torsji, ale też dla lekarzy – że doktor Rostkowska zasłabła, a Hellin nie był w stanie wykonać kolejnego zastrzyku i do pracy musiał się włączyć doktor Kaszubski.
Nazajutrz po operacji odwiedził chorą mąż jej, inż. Wacław Ufnowski. Stan żony przeraził męża. Nieszczęsna pacjentka była blada jak kreda i znajdowała się w ciągłych torsjach. Na widok męża ledwo dosłyszalnym głosem wyszeptała: – Nie wiedziałam, że to będzie takie straszne, nigdybym się nie zgodziła... W kolejnych dniach nie była już w stanie mówić.
Po lewej prokurator Sieroszewski, obok szyldy gabinetów dr. Hellina i Rostkowskich oraz fasada Szpitala Ewangelickiego, gdzie zmarła Ufnowska.
Po śmierci żony Ufnowski bezzwłocznie zawiadomił prokuraturę, która powołała najpierw biegłych z Wydziału Lekarskiego Uniwersytetu Warszawskiego, a ci stwierdzili, że śmierć nastąpiła wskutek ostrej niedomogi mięśnia sercowego spowodowanej znieczuleniem, a także z powodu rozwijającego się zapalenia płuc. Zresztą również sekcja zwłok – jak podawał „Express Poranny” – wykazała, że nieboszczka posiadała defekty organiczne serca, których uprzednie badania za jej życia nie mogły wykryć. Lekarze działali więc właściwie. Ale już druga opinia, wydana przez biegłych z Uniwersytetu Jagiellońskiego, była miażdżąca: operacja tego rodzaju żadną miarą nie powinna była trwać tak długo, a zabieg operacyjny powinien być stanowczo odłożony po zoperowaniu pierwszego sutka. Dodano też, że gabinet nie odpowiadał wymaganiom nowoczesnej chirurgji, przyczyną śmierci nie mogły być zapalenie płuc ani „nadwrażliwość” na nowokainę, ale raczej zakażenie rany. W sytuacji takiej różnicy zdań zapytano jeszcze lekarzy z Uniwersytetu Poznańskiego, którzy zasadniczo poparli kolegów z Krakowa, uznając, że operujący nie mieli wystarczających kwalifikacji do wykonywania tak skomplikowanego zabiegu, a o śmierci przesądził szok spowodowany tak długą operacją, być może zakażenie, a także zatrucie nowokainą użytą w wielkiej ilości. Piersi dla uśmierzenia bólu ostrzykiwano również po operacji, co – zdaniem poznańskich naukowców – nawet gdyby pacjentka przeżyła, uniemożliwiałoby jej trwale karmienie dziecka i stanowiło błąd lekarski.
To chyba zasięganie kolejnych opinii sprawiło, że proces Hellina i Rostkowskiego rozpoczął się dopiero blisko dwa lata po śmierci pacjentki, w maju 1933 roku. Sprawa wzbudziła ogromne zainteresowanie publiki i warszawskiego środowiska medycznego, a na biegłych powołano liczne lekarskie sławy. Jeden z ekspertów, doktor Jan Glatzel, skorzystał nawet z tej okazji, by wygłosić filipikę przeciw kobietom dzisiejszych czasów, trzymającym się mody smukłych linij: Popyt na operacje zmniejszenia biustu jest konsekwencją jakiejś psychozy dążenia do posiadania dziewiczego biustu, który jest, wogóle, rzeczą niesłuchanie rzadką. – Niewiasty, których biust jest zresztą zupełnie nieznaczny i nierażący, uważają się za upośledzone, skoro biust nie posiada form idealnych.
Najpierw jednak wypowiedzieli się oskarżeni. Doktor Hellin, który zeznania zaczął od wzięcia całej odpowiedzialności na siebie, mówił ze spokojem, wskazywał na swoje wieloletnie doświadczenie, twierdził, że nie było podstaw do wcześniejszego przerwania operacji. Z kolei doktor Rostkowski się plątał i był tak zdenerwowany, że zagroził fotoreporterowi spoliczkowaniem, jeśli ten spróbuje zrobić mu zdjęcie. Obaj zeznali, że gabinet należycie wydezynfekowano i sprzątnięto (umyto olejne ściany i wywiórkowano posadzkę), narzędzia wysterylizowano, operację przygotowano sumiennie. Pacjentka cierpiała jednak na choroby, o których lekarze nie wiedzieli, a nadto miała osłabione nieco serce na skutek nadużywania sportu.
Inżynier Ufnowski mówił natomiast, że gabinet był brudny, narzędzia stare, niewyczyszczone, a żona miała się skarżyć, że doktor Hellin ma brudne paznokcie. Nie potrafił jednak wyjaśnić, czemu zgodził się, żeby żonę operowano w takich warunkach.
Oskarżenie twierdziło, że – choć lekarz dokonujący sekcji zwłok wykluczył zakażenie jako przyczynę śmierci – doktor Kaszubski, jako widz, asystował w niesterylizowanym fartuchu, a po zasłabnięciu Rostkowskiej przez pewien czas podawał narzędzia gołymi rękami, choć ostatecznie ustalono, że używał do tego wysterylizowanych szczypiec.
Dr Jan Glatzel wygłasza swoją opinię na sali sądowej.
Do skazania to jednak nie wystarczyło. Sąd uznał, że zbyt duże były rozbieżności zdań pomiędzy powołanymi na biegłych pięcioma profesorami medycyny, zarówno co do przyczyny śmierci, jak i odpowiedniości bądź nieodpowiedniości gabinetu do przeprowadzenia takiej operacji – i obu oskarżonych uniewinnił.
Doktorostwo Rostkowscy przeżyli wojnę i przyjmowali w tej samej kamienicy przy Mokotowskiej jeszcze w latach 50. Hellin zmarł dwa lata po procesie, Kaszubski zginął w powstaniu warszawskim, raniony odłamkiem w szpitalu polowym przy Marszałkowskiej. Inżynier Ufnowski przez lata patentował kolejne wynalazki i jeszcze w 1947 „Gazeta Ludowa” chwaliła jego urządzenie do odzyskiwania dwusiarczku węgla przy wytwarzaniu wiskozowego włókna szklanego. Cały świat eleganckich sportsmenek międzywojnia, inżynierowych jeżdżących automobilami po drogach II RP przeżył Aleksandrę Ufnowską ledwie o kilka lat.
„W trosce o linję. Grupa nowojorskich tancerek po ciężkich ćwiczeniach, mających na celu zachowanie »formy«” („Dziennik Białostocki”, 1933).Nowy Świat, lata 30.
GRUZIŃSKI POETA I STRZAŁY NA NOWYM ŚWIECIE
„Tajny Detektyw” 14/1932 z 3 IV 1932
Jest 25 marca 1925 roku, godzina trzecia, popołudnie wiosenne, ale jeszcze zimne i pochmurne. Do cukierni Komorowskiego przy Nowym Świecie 26 wchodzi niepozorny mężczyzna, siada przy stoliku. Trudno powiedzieć, czy tak to sobie zaplanował, czy to kwestia przypadku, ale chwilę później w tym samym lokalu zjawia się człowiek, którego szczerze nienawidzi: młodszy od niego, bo trzydziestoletni, i niewątpliwie przystojniejszy, o urodzie rzadkiej w tej części świata. Na domiar złego jest poetą. Czy poeta zauważył siedzącego przy stoliku gościa? Tego nie wiemy – w każdym razie uregulował rachunek, skierował się ku wyjściu i, zanim dotarł do drzwi, padł od czterech celnych strzałów. Wiemy, że w ręku trzymał kwiaty.
Kamienica przy Nowym Świecie 26, przez którą dziś przechodzi się z ulicy na teren popularnych pawilonów, nigdy nie imponowała rozmiarami – ale przez jakieś dwadzieścia lat była wyższa niż obecnie. Za czasów carskich skromna fasada dwupiętrowego budynku zdominowana była przez wielkie napisy reklamowe na tynku i na szyldach (zgodnie z wymogami prawa w wersji rosyjskiej i w wersji polskiej), w międzywojniu podwyższono ją o kolejne dwie kondygnacje. Widać ją dobrze na zdjęciu z Referatu Gabarytów i przyznać trzeba, że ówczesna reklamoza, równie szalona, co dzisiejsza, w ogóle jej nie oszczędzała. Na piętrze, gdzie okna połączono w wielkie witryny, zakład Helena sprzedawał gorsety i pasy uszczuplające, na parterze niejaki Wedernikow (który reklamował się w faszystowskich pisemkach, że prowadzi firmę chrześcijańską) handlował kołdrami i pościelą, obok solidny neon głosił ogólnikowo „MUZYKA”, co wzmacniały jeszcze widniejące na drugim piętrze napis „EUFONIA” i ogromny klucz wiolinowy. Właśnie tam, gdzie w latach 30. mieścił się skład gramofonów i instrumentów, wcześniej Aleksander Komorowski prowadził cukiernię. Tę, w której zginął gruziński poeta Sergo Kuruliszwili.
Komorowski prowadził cukiernię na parterze kamienicy przy Nowym Świecie 26.
Kuruliszwili urodził się w rodzinnej posiadłości pod Saczhere, z Gruzji przyjechał do Polski w roku 1918 i bardzo szybko się tu odnalazł, nauczył języka, poślubił Polkę. Młody, rzutki – nieprzypadkowo chyba przyjął pseudonim „Tajfun” – pracował jako dziennikarz, działał jako prezes Rady Naczelnej Klubu Gruzińsko-Polskiego, wydawał jednodniówki, agitował za sprawą gruzińską, publikował wiersze i nowele.
Życzliwy mu krytyk Zdzisław Dębicki pisał w przedmowie do jednej z książek: Syn Wschodu i południa, poeta gorącej krwi i letniego marzenia, bawiąc wśród nas, ożywiony do Polski uczuciem szczerej przyjaźni, nauczył się mówić i pisać po polsku. W języku dla siebie obcym oddaje swoje myśli. Chciał nam otworzyć duszę swoją i zaprowadzić nas do kwitnącego jej ogrodu. Nie dziwi, że na patrona Kuruliszwili obrał akurat Dębickiego, byłego młodopolskiego poetę – bo jego wiersze i nowele były, co tu kryć, dość straszne, w stylistyce wówczas jeszcze popularnej, ale bardzo przebrzmiałej. Było w nich dużo róż (tomik poezyj nosił nawet tytuł „Róże pijane”) i dużo krwi. Jak symfonia wieczorna zmęczonego słońca buja się i wije na falach lekkich wietrzyka – dusza moja stęskniona błądzi wysoko nad obłokami. Siła tajemna jak mrok, wpływa w duszę moją, skrywając czarnym całunem świetność moich dążeń. I w żyłach mych stygnie krew; stygnie pragnienie schwycić blask gwiazd dalekich. Jeździł tam na podniebnych rydwanach, słuchał w ciszy nocnej głosu arfy i łowił trzepocące upalne promienie, wiódł ludzkość do słońca. Takie to, mniej więcej, było pisanie. W wierszach jeszcze straszniejsze, bo z rymami dokładnymi.
Nie jest to jednak powód, by do poety strzelać.
Na cztery lata przed śmiercią Kuruliszwili, który obracał się w kręgu gruzińskich emigrantów, ale również zawierał znajomości z rodzinami polskimi, pojawił się w domu pana Stefana Lebruna. Lebrun, urzędnik prywatny, zasymilowany Żyd, nazywał się wcześniej Likiernik; nazwisko zmienił ponoć, żeby wspomóc żonę, Halinę Sas-Wóycicką, ambitną malarkę, bo tak nazywała się słynna osiemnastowieczna portrecistka, co miało podnieść cenę obrazów. Spotkanie z Lebrunami zaważyło na całym życiu poety. Piękny Gruzin był bowiem typem malowniczym, zgodził się pozować pani domu do portretu – i, jak to często bywa w kiepskich romansach, a rzadziej w rzeczywistości – pozowanie bardzo szybko, bo w ledwie trzy tygodnie, przerodziło się w romans (choć, jak podkreślała później prasa, pani Lebrunowa nie była pięknością, a ślubna żona Kuruliszwilego przewyższała ją urodą, zgrabną figurą, postawą i szykiem).
Problem podstawowy polegał na tym, że i Halina, i Sergo, jakkolwiek ogromnie zakochani, pozostawali w związkach małżeńskich. Wszystko jednak elegancko uzgodniono: Stefan Lebrun gotów był zrezygnować ze swych praw, nawet wziąć na siebie winę i – co było wówczas konieczne do uzyskania rozwodu – zmienić wyznanie, byle tylko nie stawać na drodze kochającym się ludziom. Kuruliszwili po jakimś czasie wyprowadził się z Haliną do jej matki, która zaczęła wydawać tygodnik sporo piszący o sprawach gruzińskich („Kurier Stołeczny”, który potem zmienił nazwę na „Głos Wschodu”). Pojawiło się również dziecko. Ale nie rozwód.
Wreszcie po czterech latach nerwówki Lebrun uznał, że poeta tylko się bawi jego żoną i nie ma wobec niej „poważnych zamiarów” – i wtedy pociągnął za spust. Jak twierdził, ostateczną decyzję podjął w jednej chwili w czasie przypadkowego spotkania, kiedy Kuruliszwili zjadł, zapłacił i wychodził, nie spojrzawszy nawet na niego. Kelnerowi powiedział: Zabrał mi żonę, zbałamucił mi córkę, zmarnował mi życie, szwagier zastrzelił się tym samym rewolwerem, więc zabiłem go. Tuż po zabójstwie Lebrun trafił na obserwację do Tworek, gdzie lekarze uznali go za typ psychopaty, odpowiedzialnego jednak za swoje czyny. Dlatego – z pewnym opóźnieniem, bo w styczniu 1927 roku – stanął przed sądem.
Ale proces pokazał bardziej złożone oblicze sprawy.
W sprawie zeznawało ponad pół setki świadków. Przede wszystkim – żona i teściowa Lebruna, które zgodnie płakały, kiedy tylko musiały wspomnieć ofiarę, i równie zgodnie potępiały zabójcę. Już wcześniej prasa publikowała list Haliny, która wyjaśniała, że nie miała z mężem córki, więc nie było kogo bałamucić, a jej brat, cenzor listów rosyjskich jeńców w Dęblinie, nie zabił się na wiadomość o hańbie siostry, przeciwnie: serdecznie przyjaźnił się z gruzińskim poetą. A został zastrzelony najpewniej przez radzieckich agentów, którzy upozorowali samobójstwo (na sali sądowej zabójca stwierdził, że rewolwer został mu ofiarowany przez szwagra ze słowami: „To ci się może przydać w obronie Haliny”, natomiast według Lebrunowej mąż po prostu zabrał broń leżącą przy zwłokach jej brata i nie zamierzał jej oddać). Z krótkiego wywiadu wynika, że kwiaty, które ściskał w ręku konający Kuruliszwili, były przeznaczone właśnie dla niej, bo nieustannie przynosił kwiaty ukochanej i jej matce.
Przed sądem Halina zeznaje, że wychodziła za mężczyznę znacznie od siebie starszego i uważała to małżeństwo za formę opieki. Tymczasem Stefan był życiowym pechowcem, który żył z jej pracy, bo sam nie mógł znaleźć posady; zarzucał jej również, że nie umie wyzyskać znajomości z przychylnymi jej mężczyznami. Przy obcych zachowywał się serdecznie, w domu miał robić dzikie awantury i ciskać talerzami. Jej matka zeznaje, że Halina już dwa tygodnie po ślubie chciała się rozstać z mężem, który potrafił ją wywlec z łóżka do kuchni i tam katować, krzycząc: „Ja cię zabiję, twoje życie jest w mojem ręku!”. Wyprzedawał rodzinne srebra kościuszkowskie (Wóycickie miały być potomkiniami Tadeusza Kościuszki, co było chyba pewną genealogiczną przesadą), zastawił cenny złoty zegarek teściowej, a potem zwrócił jakiś bezwartościowy szmelc. Postępy sprawy rozwodowej wcale zaś go nie cieszyły, przeciwnie – widząc dokumenty świadczące o przyspieszeniu rzeczy całej, zaczął krzyczeć: „Ja tego gałgana zabiję!”.
Brat ofiary zeznał, że w diasporze gruzińskiej panowało takie oburzenie na romans Serga, że dawny gruziński minister, mieszkający również w Warszawie, pewnego dnia podjechał karetą na Bagatelę, gdzie mieszkali zakochani, i po prostu porwał poetę, którego odwiózł przemocą do prawowitej żony. Ten jednak po paru dniach wrócił do ukochanej. Z kolei żona Kuruliszwilego podała, że odwiedziła Lebruna, żeby omówić z nim sprawę, a ten przytrzasnął jej rękę drzwiami. W ogóle z kolejnych zeznań – nawet ludzi przyjaznych oskarżonemu – wyłaniał się obraz zabójcy jako człowieka gwałtownego, wybuchowego, konfliktowego, który dzielił problemy psychiczne z obłąkanym ojcem i bratem i miał za sobą długą historię przemocowych zachowań.
Stefan Likiernik na zdjęciu i na portrecie pędzla żony.
Świadkowie obrony podnosili, że Lebrun obłędnie kochał Halinę, że robił wszystko, by wspierać jej talent, że mieszkanie obwieszone było jego portretami malowanymi przez rozkochaną żonę. Służąca – może zła za to, że Lebrunowa ją odprawiła – zeznaje: Nieraz nie mogłam znieść jak po wyjściu pana tamten pan ściskał panią w fotelu, a ona we wstążeczki się stroiła. Nieraz pan wyszedł do pracy o czystej herbatce, a pani przynosiła tamtemu do łóżka różne dobre jedzenie i razem jedli, pili...
W mowach końcowych prokurator nazwał zabójcę niebezpiecznym psychopatą, natomiast pełnomocnik brata ofiary do „psychopaty” dodał jeszcze „egoistę” i „pasożyta powodowanego zawiścią”. Adwokat zaś domagał się zmiany kwalifikacji czynu na zbrodnię w afekcie, spowodowaną ciężką zniewagą osobistą, bowiem przyjście na świat dziecka, na które mąż nie wyrażał zgody, jest chyba dostatecznie ciężką zniewagą.
Ostatecznie sąd okazał się łaskawy: zabójcę posłano do ciężkiego więzienia na ledwie cztery lata, biorąc pod uwagę działanie pod wpływem silnego wzburzenia. Sąd apelacyjny w maju 1929 roku obniżył jeszcze wyrok na dwa lata twierdzy, a prezydent w drodze łaski darował mu resztę kary. Lebrun-Likiernik wyszedł z więzienia, będąc człowiekiem złamanym, bardziej ponurym i nieszczęśliwym niż zazwyczaj. Szczęście jego życia było raz na zawsze zniszczone – donosił „Tajny Detektyw”. – Musiał jednak zachować uczucie dla byłej swej żony, starał się bowiem ją odnaleźć. Plotki głosiły, że Halina wyjechała do Rosji, a nawet poszła do klasztoru. Nie byłoby dziwne, gdyby sama je rozpuszczała, byle tylko uniknąć spotkania z mężem.
12 marca 1932 roku Stefan – po wyjściu z więzienia mieszkający w Katowicach – wybrał się z wizytą do krewnego ze strony matki, znanego ekonomisty, profesora Henryka Tennenbauma. To właśnie w jego mieszkaniu przy Kredytowej 8 rozegrał się ostatni akt tego dramatu: po krótkiej rozmowie o rzeczach obojętnych pożegnał się i wyszedł do przedpokoju. Po chwili huknął strzał. W kieszeni samobójcy znaleziono krótki list pożegnalny: Nie życzę sobie pogrzebu. Zwłoki moje proszę oddać do prosektorjum na użytek medyków.Bal Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, 1936.
TANGO W PIWNICY KAUKASKIEJ
„Tajny Detektyw” 21/1933 z 21 V 1933
Jest druga w nocy, 27 marca 1933 roku, ścisłe centrum Warszawy; tu właśnie o tej porze bawi się bogate towarzystwo. W podziemiach Filharmonii, gdzie mieści się lokal o nazwie Caveau Caucasien, trochę już się przerzedziło; orkiestra gra tango, jeden z panów prosi do tańca młodą kobietę siedzącą przy stoliku; na to podchodzi do nich oficer, wywiązuje się sprzeczka, po czym wojskowy wyciąga rewolwer i strzela z bliska, kładąc rozmówcę trupem.
Dla nas może być to oczywista zbrodnia. Ale wówczas dla oceny sprawy kapitalne znaczenie miało to, co dokładnie panowie sobie powiedzieli, jak powiedzieli, kto kogo uderzył i czy w ogóle uderzył, a także czyj honor bardziej ucierpiał. I to właśnie badał sąd wojskowy w procesie majora Jerzego Stawińskiego.
Dziś wiele osób sądzi, że w międzywojennej Polsce pojedynki były albo legalne, albo półlegalne, bo zakazywały ich tylko obowiązujące jeszcze kodeksy państw zaborczych. Tymczasem pojedynków w Polsce zakazano już w XVI wieku, rozbiory ani odzyskanie niepodległości nic w tej kwestii nie zmieniły. Jednak infantylny, chłopacki zwyczaj „po lekcjach za szkołą na górce” trwał w najlepsze, do czego przyczyniła się nie tylko militarna atmosfera lat 20. i 30., ale również matołkowaty i pompatyczny kodeks Boziewicza, celnie obśmiany w felietonie Antoniego Słonimskiego.
Gmach filharmonii.
Tak czy owak, pojedynki traktowano poważnie, a szczególnie nadymali się oficerowie (choć prawo wojskowe wprost im pojedynków zakazywało); do tego było przyjęte, że oficer w mundurze w przypadku ciężkiej obrazy ma prawo w odpowiedzi użyć broni. Utrwaliła to jeszcze sprawa z 1922 roku: pewien kapitan, popiwszy z kolegami z wojska, w tym z własnym szwagrem, pokłócił się o stawianie czwartej butelki wódki; szwagier go spoliczkował, a on szwagra na miejscu zastrzelił. I sąd go uniewinnił, była to bowiem „obrona konieczna”. Układ ten stawiał oficerów wobec cywilów na pozycjach ubermenszów, co nie powinno dziwić w zmilitaryzowanym państwie – acz nawet im nie wszystko uchodziło płazem.
Caveau Caucasien zaczerpnęła nazwę od znanego nocnego lokalu emigrantów rosyjskich przy rue Pigalle, u stóp Montmartre’u. Malarze-uchodźcy z upadłego imperium wymalowali ściany w sceny ze staroruskich bajek, rozrywki dostarczały cygańskie romanse i tańce kaukaskie. Na fali porewolucyjnej mody na Rosję nieźle się to sprzedawało.
Nie wiem, czy warszawską Piwnicę Kaukaską również założyli biali Rosjanie, wiadomo jednak, że powstała w roku 1930 pomiędzy głównym wejściem a składem rowerów (osobliwe wtedy działały firmy w gmachu Filharmonii), choć trudno dziś rozstrzygnąć, czy na parterze mieściła się Winiarnia Ziemiańska, a Caveau Caucasien – w piwnicy, czy też był to jeden lokal. Reklamy wabiły znakomitymi kolacjami klubowymi, rewią, koktajlbarem oraz dansingiem familijnym, cokolwiek miało to oznaczać. W pięknie dekorowanych pokojach wschodnich, przy dźwiękach gitar hawajskich i pieśniach Chóru Siemionowa przeżyjesz czarowne chwile – zachęcano, więc pod względem artystycznym było tam dość eklektycznie.
Feralnej nocy w lokalu bawiła się grupka delegatów na III Ogólnopolski Zjazd Związku Rolników z Wyższym Wykształceniem: przyszli koło północy i po godzinie, rozpiwszy trzy butelki wina, rozeszli się, zostawiając tylko dwóch kolegów w towarzystwie fordanserki. Jednym z nich był czterdziestosześcioletni inżynier Adam Jankowski: ziemianin, syn wybitnego profesora Szkoły Głównej Gospodarstwa Wiejskiego i właściciela firmy Ogrodnik Polski. Mniej więcej w tym samym czasie w lokalu pojawił się stały bywalec major Jerzy Stawiński z żoną Adelą i panną Heleną Jakubowską, przyjaciółką. Zajęli miejsca przy sąsiednim stoliku. Kiedy orkiestra zaczęła grać tango, Stawińscy ruszyli do tańca, zostawiając samotną pannę Jakubowską. W „Tajnym Detektywie” opisano ją jako młodą, elegancką osobę o dużych, figlarnych oczach.
Reklama Piwnicy Kaukaskiej w „Kurjerze Porannym”.
I faktycznie musiała robić wrażenie na mężczyznach, bo pewien dyrektor ze Lwowa zaraz przesyła jej bukiet kwiatów, a inżynier Jankowski, rolnik z wyższym wykształceniem, ośmiela się podejść i zaprosić ją do tańca. Panna odmawia wprawdzie, ale całe jej zachowanie daje wiele do myślenia. Zdaje się być mocno znudzona w swojem osamotnieniu przy stoliku. Skrzypek, który wiele dostrzega, zbliża się, gra jej do słuchu tango „Nie warto”, a ona automatycznie podchwytuje refren i nuci go w stronę przygodnego adoratora – inż. Jankowskiego.
Tango Warsa jest świeżutkie, pochodzi z nowego filmu „Romeo i Julcia”, a tekściarz Konrad Tom napisał je dla swojej żony Zuli Pogorzelskiej, która jako praczka Frania Krochmalska śpiewa nad prasowaniem: „Nie warto / Jątrzyć ranę otwartą / I tak płakać nie warto, / I przejmować się tak...”. Z punktu widzenia udzielania pierwszej pomocy jest to rada celna, ale dość złowróżbna, zważywszy na rozwój wydarzeń. Panna Jakubowska nuci zatem za Pogorzelską.
– Szkoda, aby tak piękna pani miała zasłonięte oczy – mówi inżynier, na co ona z uśmiechem zdejmuje kapelusz z woalką, odsłaniając wyżej wspomniane figlarne spojrzenie. – A jednak ta pani chce ze mną zatańczyć?
Jankowski znów wstaje i podchodzi, ale w tym momencie major porzuca żonę na parkiecie i przyskakuje do stolika.
I tu, zasadniczo, zeznania zaczynają się różnić.
Według oficera Jankowski był namolny i nie chciał odejść mimo ponawianej odmowy, więc major krzyknął do kelnerów, żeby go wyprowadzili, po czym go odepchnął. Ten odszedł do stolika, po jakimś czasie wrócił i dał mu w twarz, rzucając na blat jakiś zagięty kartonik. Wtedy major wyciągnął rewolwer, który trzymał w mufce panny Jakubowskiej, i strzelił. Podobnie brzmiały zeznania Jakubowskiej: inżynier był namolny, oparł się niegrzecznie o róg stolika, a kiedy Stawiński oświadczył, że nie chce z nim zawierać znajomości, odparł coś, czego nie usłyszała, i został odepchnięty. Kiedy wrócił, błyskawicznie spoliczkował oficera. Wszystko to wyjątkowo zgodnie potwierdziła w zeznaniach majorowa.
Ale większość pozostałych świadków – goście, członkowie orkiestry, kierownik sali, fordanserka Ludomira Tabaczanka i fordanser August Browne – maluje przed sądem zupełnie inny obraz.
Po pierwsze, kiedy oficer zawołał kelnerów, żeby wyprowadzili inżyniera, ten powiedział:
– Nie jestem paczką, sam odejść potrafię – po czym się odwrócił, a Stawiński przyskoczył do niego i nie tyle go odepchnął, ile uderzył w twarz, i to od tyłu (ten ważny szczegół potwierdzała w śledztwie nawet majorowa, jednak na sali sądowej zmieniła zeznania).
Wejście do Winiarni Ziemiańskiej, w której podziemiach mieściła się Piwnica Kaukaska. Fordanser August Browne.
Wtedy inżynier spokojnie wrócił do stolika po bilet wizytowy, żeby „zażądać satysfakcji”; kiedy jednak położył wizytówkę na blacie, oficer lekceważąco zrzucił ją na podłogę i rzucił:
– Jeszcze pan tu...?
A zatem spoliczkował go publicznie i odmówił mu pojedynku jak osobie pozbawionej zdolności honorowej. Dopiero wtedy Jankowski odpowiedział policzkiem. Wszyscy świadkowie stwierdzili, że Jankowski tylko musnął palcami nad twarzą Stawińskiego, był to raczej swego rodzaju „demonstracyjny policzek”. A tymczasem major Stawiński – donosi korespondent „Tajnego Detektywa” – z całym naciskiem opowiada przed sądem, wobec szczelnie wypełnionej sali, o tem, że się aż zachwiał na krześle od otrzymanego policzka, że go aż zęby rozbolały i... wypadły plomby.
Tak czy owak, w tej chwili panie pospiesznie przenoszą się do loży, razem z mufką, w której ukryty jest rewolwer. Jakubowska krzyczy:
– Ależ Jerzyczku, ten pan mnie przecież nie obraził ani mi nie ubliżył!
Szamotanina, Stawiński wyrywa kobietom rewolwer, repetuje; inżynier Jankowski tylko się kłania i na widok broni mówi:
– Jestem też oficerem, tylko że pan w mundurze, a ja w rezerwie...
I wtedy pada strzał z odległości mniejszej niż pół metra: kula wchodzi w lewy policzek, przy skrzydełku nosa, i wychodzi z tyłu głowy. Śmierć na miejscu.
Szczególne zainteresowanie publiki wywołał fakt, że jednym ze świadków był Nigeryjczyk (błędnie określany jako Senegalczyk), fordanser August Browne. Podkreślano, że zeznawał po polsku, i odnotowano śmiech na sali, kiedy sędzia zadał standardowe pytanie, czy świadek nie jest spokrewniony z oskarżonym (Browne pojawiał się już zresztą na łamach „Tajnego Detektywa”, a w czasie wojny współpracował z Armią Krajową i był jedynym czarnym powstańcem warszawskim, ale to inna opowieść).
Ważniejsze jest jednak to, co mówił. I Browne, i pozostali świadkowie pracujący w lokalu rzucili światło na stosunki rodzinne majora i po części wyjaśnili jego wybuchowość. Tam, gdzie inne tytuły były bardziej powściągliwe, „Tajny Detektyw” napisał wprost, że panna Jakubowska była blisko związana ze Stawińskim i tolerowana przez jego żonę. W Caveau Caucasien bywali razem, mąż zawsze tańczył z panną Heleną, a żona – ze wspomnianym czarnym fordanserem. To, że tej nocy Stawińscy poszli w tango razem, było wyjątkiem – i to wyjątkiem tragicznym w skutkach.
Przez trzy dni procesu sąd ustalał, czy mężczyźni się policzkowali, czy może lekko muskali palcami, czy bilet był zagięty, czy nie, czy został strącony na podłogę, czy pozostał na blacie, i tak dalej. Wreszcie uznał, że zeznania świadków z otoczenia majora były subjektywnie prawdziwe, zaś objektywnie nieprawdziwe, to znaczy mogły zostać zasugerowane przez obronę, nie odpowiadały jednak rzeczywistości; Stawiński zaś nie bronił honoru munduru ani nie działał w obronie koniecznej, przeciwnie: sam godności tego munduru swem postępowaniem nie uszanował, narażając go na takie poniżenie.
Major, któremu za zabójstwo pod wpływem silnego wzburzenia groziło do dziesięciu lat więzienia, został – ze względu na zasługi bojowe – skazany na zaledwie dwa lata, ale i to zrobiło na nim tak piorunujące wrażenie, że stracił przytomność.
Od tego wyroku zaapelowały obie strony: obrona domagała się uniewinnienia, prokurator – wydalenia z wojska i podwyższenia kary. Najwyższy Sąd Wojskowy karę utrzymał, ale podjął decyzję o wydaleniu majora z korpusu oficerskiego. Wśród obecnych na sali sądowej oficerów wyrok wywarł wielkie wrażenie – donosiła gazeta „Siedem Groszy”, choć nie wspominała, by jeszcze któryś z nich zemdlał.