Tajne operacje Oddziału II - ebook
Tajne operacje Oddziału II - ebook
Związek Radziecki przegrał wojnę w 1964 roku. Zwycięscy alianci po krótkim okresie świętowania zdali sobie sprawę, że zapanowanie nad tymi ogromnymi ogromnymi przestrzeniami będzie niezwykle trudne.
Powstałą w wyniku podziału ZSRR mozaikę państewek i autonomii, która ciągnie się od Ukrainy przez Syberię aż po brzegi Pacyfiku, coraz trudniej jest kontrolować. Wojska Zachodu z trudem gaszą kolejne napięcia i wprowadzają wierne sobie władze, siły zbrojne i policyjne.
Zamęt sieją ambitni watażkowie, dostrzegający w chaosie swoje szanse, oraz pogrobowcy starego systemu, którzy nie pogodzili się z klęską. Ale najgroźniejszy przeciwnik właśnie pokonał Amerykanów w Korei.
Czerwone Chiny ruszają na zachód.
Poznajcie losy żołnierzy Kedywu, wywiadu wojskowego („Dwójki”), pilotów, czołgistów i piechociarzy, którzy kolejny raz muszą bronić tego, co z tak wielkim wysiłkiem udało się osiągnąć.
W cyklu CZERWONA OFENSYWA ukazały się:
1. Czerwona ofensywa
2. Kontrrewolucja
3. Plan Andersa
4. Ci szaleni Polacy
5. Ogień sprawiedliwości
6. Tajne operacje oddziału II
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65904-33-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Ogień sprawiedliwości” rozpalił się wiosną 1964 roku po całym terytorium ZSRS. Wojna wydana Sowietom, choć krwawa, trwała krótko. Jak mówiły raporty czerwonych zdrajców, armie sowieckie nie były niepokonane i silne.
Kolos na glinianych nogach, z pozoru potężny ZSRS, w miarę postępów sprzymierzonych sił zbrojnych Polski i USA zaczął chwiać się, aż wreszcie runął.
Ogromne państwo rozpadało się i dzieliło: na mniejsze kraje, które jeden po drugim wymawiały posłuszeństwo rządowi w Moskwie. Samo miasto straciło status stolicy imperium. Powstały kontrolowane przez aliantów władze, w skład których weszli dawni biali emigranci i sowieccy uciekinierzy. Mozaika państewek i autonomii rozciągała się od Ukrainy poprzez Syberię aż do brzegów Pacyfiku.
Wszystko to mogło przypominać dawne czasy, zanim narodziło się zjednoczone państwo rosyjskie, zagrażające Rzeczypospolitej. Wielkie terytoria utonęły w zamęcie starć i konfliktów. Nastał czas chaosu, porównywalny z wielką wojną domową rewolucji bolszewickiej. Nowe byty polityczne kształtowały się z trudem, w ogniu sporów, walk i zdrad.
Stabilizację niosły jedynie wojska alianckie, gaszące z wysiłkiem kolejne napięcia i ustanawiające wierne sobie władze, siły zbrojne i policyjne. Jednocześnie Polacy i Amerykanie nie mogli się śpieszyć z utrwalaniem samodzielnych organizmów państwowych, by te nie rozpoczęły procesu unifikacji.
W zamęcie swój udział miały sprawne, silne oddziały pogrobowców dawnego systemu. Nowi władcy nowych republik musieli zwalczać czerwoną partyzantkę.
Historia i życie nie znoszą jednak próżni. W okresie nieporządku pojawił się nowy gracz, który rozpoczął marsz po zdobycze. Czerwone Chiny, jedno z dwóch państw chińskich, które miało szansę wyrosnąć na mocarstwo o wiele potężniejsze niż ich nieistniejący już protektor. ■Prolog
Terytorium alianckie, Syberia | Jesień 1964
Jesień, która tak prędko objęła te okolice we władanie, oblewając bezkresne lasy cudownymi kolorami, szykowała się do odejścia. Było coraz zimniej, dzień robił się krótszy. Żal było ciepła, promieni słońca.
Nie chodziło o widoki, choć te w odległym zakątku nieco pomagały, koiły nerwy. Im, nowym, jak siebie nazywali zesłańcy. Latem po prostu łatwiej było egzystować, żyć w krainie, gdzie właśnie natura ma ostatnie słowo i przegania nieprzystosowanych, słabych ludzi. A tych bez uporu, wystarczającej siły, w ogóle tu nie było. Tylko najtwardsi albo ci, którym nie wolno było wrócić.
Kilka miasteczek było jak zaledwie punkciki w bezkresnym, pustym kraju, gdzie dwa miesiące lata służą tylko temu, by naszykować się na resztę roku: srogą, okrutną zimę, najważniejszy sprawdzian dla setek przybyszów.
Byli zmęczeni. Bardziej może przygnębieni myślami o tym, co ich czeka, jak długo będą tu tkwili i właściwie po co? Wszyscy, bez względu na narodowość, tęsknili. Jeśli nie do rodzin, to do domu, do kraju, do śladu cywilizacji, do nawet głupawej rozrywki, do widoku normalnej dziewczyny, sportowego auta czy zwykłego trotuaru. Bez kniei tak wielkich, że pochłaniały zagubionych nieszczęśników. Chcieli być dalej od zasadzek, patroli, punktów kontrolnych i coraz dziwniejszych opowieści, przychodzących wraz z konwojami zaopatrzenia, ale i od cywilów, którzy zasiedlali miasta na pograniczu, a teraz uciekali.
Przybysze, skądkolwiek tu dotarli, byli sami, zapomniani, dokładnie pośrodku niczego.
Starszy sierżant Bogdan Achmatian szedł po deskach ułożonych w chodniki. Ten przezorny zabieg miał przygotować bazę na pierwsze deszcze i wielkie grzęzawisko, które spowodują.
Podoficer od niedawna nosił mundur i dystynkcje, nagrodę za przenikliwość i opanowanie. Trafił tu z końcem zimy, po krótkim, choć doniosłym epizodzie frontowym w zachodniej Rosji, kiedy jego pododdział wraz z Drugą Dywizją Pancerną gromił ostatnie punkty oporu dogorywających bolszewików. Tatarskie plutony doceniono jako najlepsze w działaniach zwiadów przy dywizjach. Jak kiedyś, jak przed wiekami. Wtedy i teraz, dla Rzeczypospolitej.
Na swoje dwadzieścia jeden lat Achmatian przeżył sporo, i to wszystko odcisnęło piętno na jego kiedyś gładkiej, lekko owalnej twarzy. Wyglądał na dziesięć lat starszego. Ogorzały, z bruzdami na policzkach, jak u ojca i dziadka, ze zbyt długimi włosami. Nieco się garbił, stawiał małe kroki. Czuł się zmęczony.
Szedł, jak wielu innych, na jedyną tutejszą rozrywkę, na posiłek. Amerykańskim zwyczajem stołówkę ulokowano niemal w centrum, w długim namiocie, który potem zmieniono w barak obstawiony workami z piachem.
Drzwi jeszcze nie otworzono, więc przed wejściem utworzył się kręty ogonek. Aby skrócić oczekiwanie, ludzie plotkowali, czasem żartowali.
Bogdan pozdrowił kumpli z innych pododdziałów, zamienił z nimi parę słów, ale nie chciał wdawać się w konwersacje. Oni zresztą też nie. Wyglądali podobnie, jak wyrwani ze snu, apatyczni, nerwowo machający menażkami w nadziei, że kucharze postarali się, by poprawić nastroje.
Tylko jedna grupa spośród dwóch tysięcy, które zmuszone były żyć w tej głuszy, odstawała od reszty. Mundury nosili podobne: zielone kurtki bez pasów, jak u Polaków i jankesów, podobnie sfatygowane, rozciągnięte. Im jeszcze było ciepło, więc okrycia mieli rozpięte, popisując się wytrzymałością. Z oczu bił ciągle optymizm.
– Bibis – powiedział ledwo słyszalnym szeptem Bogdan i musiał przygryźć wargę, żeby się nie roześmiać. W przeciwieństwie do Amerykanów, którzy dopiero uczyli się tutejszej mentalności – co przychodziło im z trudem i niedowierzaniem – rozumiał tę grupę i ich optymizm, podejście tak różne od amerykańskiego. Ale i tak bardzo go to bawiło. Dla wielkiej masy „zachodnich”, jak ich tu zwali, przebywanie w dalekich ostępach wschodniej Syberii stanowiło karę. Wojna trwała, odnoszono kolejne zwycięstwa, stary porządek odchodził w niepamięć, więc czemu, do diaska, wylądowali w głębokiej tajdze?
Za to „BB’s” czuli, że wygrali los na loterii, jak tysiące, miliony ich rodaków. Dostali wikt, normalny, porządny i treściwy, żołd nieco lepszy niż u poprzednich panów. Po jakimś czasie uwierzyli, że nie wisi nad nimi miecz wszechwładnej partii i bezpieki. I jeśli byli w poprzednim życiu szarakami, potulnymi potakiwaczami, teraz mieli szansę coś zbudować. „BB’s” podobno nie lubili swojego przezwiska, jednak przylgnęło. Przynajmniej w potocznej mowie, nie w oficjalnych dokumentach i rozkazach.
Zaczęli Polacy. Nazwali nowych, wciąż niepewnych sojuszników „byłymi bolszewikami”. Określenie rozeszło się piorunem. Amerykanie, których kilka dywizji i masa lotnictwa brały udział w ujarzmianiu Sowietów i wyrywaniu im zachodnich krańców imperium, mieli problem z wymową, więc używali tylko pierwszych liter. Chwytliwy skrót, rozpowszechniony przez jankesów z mocą najlepszej reklamy, przyjął się lepiej niż polskie określenie.
Tak oto nowi sojusznicy, zwani „BB’s”, wiercili się o każdej porze posiłku, czekając na jedzenie, dla nich istny luksus. Wielu służyło w sowieckiej armii. Nawet jeśli nie, to w cywilu też nie opływali w zbytki. Nie w tym kraju.
Sowiecki moloch zaczął sypać się znacznie szybciej, niż mógł przewidzieć to Bogdan Achmatian czy ktokolwiek inny w jego wieku lub randze. Może tam wyżej wiedzieli lepiej i zaczęli to wszystko, mając asa w rękawie. On, ba, cały tatarski pułk był przekonany, że wojna ugrzęźnie, że wyrywanie tego, co należało do Rzeczypospolitej, zajmie lata.
Ale czerwony kolos sypał się siłą inercji. Kotłowanina na granicy przyniosła ofiary, tytaniczne zmagania godne wielkich fresków, które z zapartym tchem oglądają zwiedzający muzea. Jednak im dalej we wrogi teren, tym bardziej stawało się jasne, że fale wojska bez odpowiedniego dowodzenia, z odciętą ponoć głową, o słabym morale, zmniejszanym jeszcze siłą i prędkością alianckiego ataku, nie powstrzymają zagłady. Trwały walki na Białorusi, na Ukrainie, toczono krwawy bój o Leningrad, zachodnią Rosję. Naraz wszystko się zmieniało i to chyba szybko stawało się jasne dla milionów ludzi sowieckich.
Nowi władcy zajęli już Sankt Petersburg, obsadzili Kreml. W republikach związkowych podnosiły się bunty i czekano... tak, czekano wyzwolenia. Wszystko zaczęło się walić. Bo po cóż ludzie mieli ginąć za coś, czego nienawidzili, choć i nie znali innego świata. Odrzucali to, co im z takim wysiłkiem wpajano. Opór, miejscami z początku silny, jakoś dziwnie wygasał. Bronili się najtwardsi, którzy mogli jeszcze smagać propagandą. Potem budziły się nie do końca stłamszone odczucia narodowe i system pękał. Brak było poparcia u dołów, u ludzi, którzy pamiętali rok czterdziesty pierwszy.
Zamieszanie potęgowało się, idąc niczym fala po uderzeniu. Powstawały nowe państwa i republiki, choć nikt ich nie uznawał. Jedni gensekowie uciekali, a na ich miejsce pojawiali się inni strażnicy państwowych tradycji. Do tego zbrojne podziemie, bandy rabunkowe, walki klanów i potoki uchodźców, przerażonych ludzi, którzy chcieli na zachód, już w nic nie wierząc.
Porażający sukces przeistaczał się w chaos, wielką gorejącą wojnę, w której każdy walczył z każdym. Dowództwa nie przejmowały się tym stanem albo zwyczajnie nie mogły temu zaradzić. Wszystko toczyło się błyskawicznie. Cierpieli głównie dawni poddani, nienoszący broni, i coraz głośniej mówiło się o roku 1917 i chaosie wielkiej wojny domowej.
Fala emancypacji kolejnych kraików szła przez całe gnijące imperium. Ogarnęła Syberię, gdzie co poniektórzy generałowie stroili się w szaty wielkich demokratów, nim jak sądzili, przyjdzie po nich zachodnia armia. Inni uważali, że winni są wierność nieistniejącemu państwu, i stawiali opór. Trudno było to okiełznać, jednak Amerykanie byli zachwyceni, podobnie polski sztab generalny. Nie musiano trudzić się z inwazją, a po prostu wybierano sobie poddanego. Zresztą nic nie było pewne, żaden rząd, żadna granica. Ludzie nie byli nauczeni, jak obchodzić się z nową państwowością. Bo generalnie taki był plan: dzielić wszystko jak kiedyś, zanim spajać to węzłem strachu począł chyba jeszcze Iwan Groźny.
Ani Amerykanie, ani Anglicy, ani zwłaszcza Polacy nie mieli sił, żeby ogarnąć tak ogromne terytoria. Przychylność miejscowych trzeba było kupić. Wykorzystać ich i przekonać, że mogą żyć lepiej, jeśli tylko upilnują swoich nowych granic, spokoju i bezpieczeństwa. Amerykanie, Polacy, cała reszta mogła doradzać – oficjalnie. Bo tak naprawdę była to nowa forma okupacji. Bez restrykcji, surowych nakazów, niczym w koloniach.
Miejscowych, którzy pożegnali się ze starym reżimem, ale może jeszcze nie do końca byli przekonani do nowych porządków, spajał z sojusznikami lęk przed wspólnym wrogiem. Z pozoru słabym, acz licznym, który zgodnie z wiekową mądrością potrafił rozeznać się w sytuacji i zadbać o interesy. I jeśli nawet mądre głowy w swych analizach nie wierzyły w szeroki konflikt, uznając, że wróg jest słaby, to prości ludzie wiedzieli swoje.
Mieszane oddziały aliantów, zgrupowane w Allied North Far East Command, obsadziły bazy na głównych szlakach kolejowych, drogach, w pobliżu miast, w stacjach radiolokacyjnych przy kilku lotniskach. Te ostatnie były najpoważniejszą metodą projekcji siły. Lotnictwo wsparte siłami specjalnymi miało trzymać w ryzach nowe, ciągle niestabilne państwa. Alianci wspierali, szkolili, opiekowali się specjalistami, zwłaszcza od agronomii, którzy edukowali krajan w ekonomicznej gospodarce rolnej. Jednak najpoważniejszym zadaniem stało się rozpoznanie i zabezpieczenie posowieckich arsenałów. Tu, na tym odludnym skrawku ziemi, było ich mnóstwo. Plany otrzymano z góry. Pękający system wyglądał na łatwy do rozpoznania. Oficjalnie.
Bogdan i jego pluton rozpoznawczy, prócz patrolowania szosy, szkolenia kompanii Rosjan i tubylców, nieraz dozorowali wywożenie co niebezpieczniejszych „urządzeń”. Tych bliżej granicy, tak, żeby tamci nie położyli ręki na arsenałach. Byli pokiereszowani, ale wszyscy wiedzieli, że to tam, na południu kryją się ci, którzy umknęli przemianom. Pogrobowcy systemu, niezdolni poddać się lub zmienić. Bano się ich! Bano najbardziej, zwłaszcza że już krążyły opowieści o budzącym się olbrzymie, co dość ma bezczynności. Kulawy, niezdrów, nadwyrężony walką, i tak był groźny. Zdołał oderwać już spory kęs terytorium.
Wielka polityka docierała na sam dół. Rzeczy z pozoru bez związku łączyły się tutaj, w tym zimnym zakątku rozległej, płaskiej fortalicji niczym z jakiegoś westernu. Bogdan czasem, na służbie, kiedy nudziło mu się na którejś z wież, wyobrażał sobie, że zaraz zza linii drzew wyjdą Indianie i zaczną z wyciem strzelać w fort. Tam wielcy układali mapę świata, a tutaj całe to budowanie nowych społeczeństw sprowadzało się do pieczonych ziemniaków i ciepłego kotleta. Do tego, żeby „BB’s” byli najedzeni, zadowoleni i dostawali żołd na czas.
Teraz w kolejce do stołówki wszyscy mieszali się, rozmawiali. Nagle coś się zmieniło. Hałas narastał wolno, by zaraz wybuchnąć hukiem syren. Rzadko je słyszeli, może raz czy dwa, w wypadku jakiegoś pożaru lasu lub prób. Na fortalicję nikt przecież nie nastawał. Tereny były raczej przyjazne, a podejście do bazy dobrze chronione. Droga była jedna, tajga i punkty obserwacji uniemożliwiały podejście z ciężkim sprzętem.
Łoskot przeciągał się, słabł na moment i znowu uderzał. Tłum zafalował, kolejka rozsypała się w rój zaniepokojonych ludzi. Patrzyli po sobie albo w górę, zdezorientowani.
– Uwaga! Uwaga! – rozległo się z głośników, jak zawsze w trzech językach. – To nie ćwiczenia.
Bogdana przeszył dreszcz, niepokój wdarł się w umysł, owładnął ciałem. Coś nadchodziło.
– ...pięć posterunków oraz dwa lotniska... – głos cichł, jąkał się – znalazły się pod... ostrzałem lub były bombardowane...
Po tłumie przeszedł jęk, wybuchły krzyki niedowierzania. Już nikt nie myślał o ciepłym obiedzie. Spokój, nuda przemieniały się w trwogę.
– Wracać do oddziałów! – ktoś ryknął przytomnie, chyba któryś oficer. Inni podchwycili momentalnie, jak nakazywał obowiązek. Trzeba było czekać na jakieś wyjaśnienie i przygotować się... na cokolwiek. Bogdan wyrwał biegiem, robiąc długie susy, zachodząc w głowę, co właściwie się wyrabia.
Inni też popędzili, i nawet wydawało się, że szok mija, ustępuje niejakiej ekscytacji.
Sierżant zbliżył się do zielonych baraków i zwolnił. „Ale jak?” – przyszło spostrzeżenie. „Jesteśmy za daleko. Tu nie mogą... Na północ?” – rozmyślał, jak mu się wydawało, przytomnie. Do granicy było stąd ze czterysta kilometrów.
Już się nie śpieszył. Stracił zapał, pewny, że to zbiorowa panika, podsycana głupią plotką. Ludzie robili się nerwowi, podatni na bajki, strachy.
Miał już otworzyć drzwi do baraku, kiedy od południa, daleko za horyzontem, coś syknęło. Niby nic, ale on poznał ten dźwięk, słyszał go kiedyś na froncie. Kiedy czekali na wsparcie własnego lotnictwa albo Sowieci brali ich na cel.
Cisza, i zaraz przeciągły szum. Sierżant wyszedł za róg, wytężył wzrok. Długo nie widział niczego. Dopiero w ostatniej chwili zauważył małe świecące punkciki, które pędziły po niebie.
Włączył się instynkt.
Bogdan poleciał na brunatną ziemię, nakrywając dłońmi głowę. Przygotował się i czekał. Ryk prawie rozdarł bębenki, zrobiło się gorąco i ziemia wrzasnęła. Jazgot wybuchów zlał się w jeden grzmot. Potem nadciągnęła chmura kurzu, piachu, fragmentów wszystkiego, co stanęło na drodze eksplozji.
Wojna, którą toczyli, tylko przycichła. Teraz wróciła. ■