- W empik go
Tajne spec. znaczenia - ebook
Tajne spec. znaczenia - ebook
Było - nie minęło. Niewyjaśnione historie z przeszłości uwierają kolejne pokolenia.
Historia Polski Ludowej skrywa wiele tajemnic oraz większych i mniejszych przekłamań. Efekty brawurowych śledztw Krzysztofa Kaźmierczaka przypominają, że nigdy nie jest za późno, by upomnieć się o prawdę. Działania służb UB i SB na terenie Wielkopolski skrzywdziły wiele prywatnych osób, a także wpływały na funkcjonowanie licznych organów życia publicznego. Ich ujawnienie rzuca nowe światło również na współczesną działalność rozlicznych instytucji i postaci.
Rzetelna dokumentacja i przystępny styl - w sam raz dla miłośników reportaży Cezarego Łazarewicza.
Krzysztof M. Kaźmierczak (ur. 1967) - polski dziennikarz śledczy, poeta i autor książek. W czasach PRL-u działacz opozycji, a także inicjator i uczestnik kontrkulturowych ruchów artystycznych. Jego śledztwa dziennikarskie dotyczyły . spraw Jarosława Ziętary i Aleksandra Studniarskiego, a także innych politycznych zbrodni. Działa głównie na terenie Poznania i Wielkopolski. W 2022 r. odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-271-7418-1 |
Rozmiar pliku: | 434 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Tajne specjalnego znaczenia” to najwyższa w PRL klauzula tajności dokumentów. Taki status miało wiele akt, do których dotarłem, pracując nad tą książką.
Wystarczy spędzić zaledwie kilka godzin na lekturze dokumentów archiwalnych, by uświadomić sobie, że nasza wiedza o czasach PRL jest wciąż niepełna. To przekonanie nie opuszcza mnie do dzisiaj, mimo że poznaję akta archiwalne już od lat. Chociaż wolność i niepodległość Polski miała bardzo wielu bohaterów, to powszechnie znani są tylko nieliczni z nich. Podobnie jest z antybohaterami tamtych czasów – wciąż niewiele wiemy o ludziach, którzy stali po stronie systemu niszczącego w PRL dążenia niepodległościowe i demokratyczne. Nadal też wiele zdarzeń z powojennej historii naszego kraju pozostaje nieznanych. Książka ta jest skromnym przyczynkiem do tego, by nasza niewiedza o tamtych czasach była nieco mniejsza.
Publikacja ta powstała jako poszerzenie mojej książki „Ściśle tajne” dołączonej do dziennika „Polska Głos Wielkopolski” w 20. rocznicę wyborów z czerwca 1989 roku. Jest jednak znacznie obszerniejsza, zawiera nieznane dotąd, nigdzie niepublikowane okoliczności zdarzeń i życia bohaterów. Wzbogaciłem ją także o fakty, które nie były jeszcze przedmiotem prac historycznych ani publikacji prasowych. „Tajne spec. znaczenia” zawiera również obszerny zbiór unikatowych dokumentów i fotografii dotąd niepublikowanych.
Zaznaczam, że nie jest to książka historyczna w rozumieniu naukowym. Jestem dziennikarzem i z tego punktu widzenia przedstawiam okoliczności dotyczące wydarzeń historycznych, wykraczając poza schematy badawcze.
Dziękuję wszystkim, których relacje osobiste i wskazówki pomogły mi zweryfikować i zinterpretować dokumenty archiwalne oraz ubarwić przedstawione w nich sucho fakty. Składam podziękowanie tym, których wypowiedzi znajdują się na kartach książki opatrzone nazwiskami oraz równie gorąco dziękuję osobom, które prosiły o pozostawienie swoich personaliów tylko do mojej wiadomości. Szczególnie jestem wdzięczny Piotrowi Taladze, gdyż zainspirował mnie do przedstawienia efektów moich wieloletnich dociekań w formie książki.
Krzysztof M. Kaźmierczak
[email protected] KATASTROFA BOMBOWCA
● Władze ukryły, że na miasto spadł samolot wojskowy
● Rodziny ofiar tragedii zastraszano i oszukiwano
10 czerwca 1952 roku na Poznań spadł bombowiec. Zginęło i zostało rannych ponad 20 osób. Do dzisiaj nie było w Polsce tragiczniejszej w skutkach katastrofy wojskowej z udziałem osób cywilnych, ale nie podają tego encyklopedie i kroniki. Stalinowskie władze ściśle utajniły tragedię. Tajemnica przetrwała dłużej niż PRL .
O tej katastrofie nie było dotąd ani słowa w encyklopediach, kronikach ani w przewodnikach po Poznaniu. Próżno było szukać o niej czegokolwiek w Internecie. Na nic zdało się rozpytywanie wśród fanów wojskowości i miłośników historii lotnictwa. Jedyny dokument z 1952 roku będący dowodem tragedii pozostał w aktach Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej (PZPR), których ocalała ze zniszczeń część znajduje się w Archiwum Państwowym.
Tragedia o poranku
„W dniu 10 czerwca o godz. 8.30 spadł wojskowy samolot przy ul. Marchlewskiego (obecnie Królowej Jadwigi — przyp. autora), a róg Drogi Dębińskiej” — czytamy w poufnym „Biuletynie nr 41” Komitetu Miejskiego PZPR z 13 czerwca 1952 roku.
Potężny bombowiec radzieckiej produkcji, Pe-2FT o numerze 14353, wykonywał nad miastem rutynowy lot ćwiczebny. Silnik maszyny przestał działać, gdy zmierzała od strony Starołęki w kierunku lotniska na Ławicy. Samolot zahaczył kołami podwozia o budynek mieszczącej się przy skrzyżowaniu Robotniczej Spółdzielni Pracy, zerwał jego dach i uderzył w skarpę przed ulicą. Siła odrzutu wyrzuciła Pe-2FT w górę. Przelatując nad skrzyżowaniem, maszyna zahaczyła o trakcję tramwajową i gwałtownie spadła na ziemię, rozłamując się na kilka części. Eksplodowało paliwo i amunicja. W kilka sekund teren w promieniu kilkudziesięciu metrów zamienił się w morze płomieni.
Media nie poinformowały o katastrofie. Ani nazajutrz, ani później. Trudno się temu dziwić. W 1952 roku stalinizm był w pełnym rozkwicie. Polskie więzienia były pełne wrogów państwa, wydawano wyroki śmierci z powodów politycznych (zaledwie kilka tygodni wcześniej skazano na śmierć przez powieszenie generała Armii Krajowej Emila Fieldorfa), a sklepy gwałtownie pustoszały. Miesiąc przed katastrofą władze wprowadziły kartki na mydło, proszek do prania i cukier, a nawet słodycze dla dzieci. Cztery tygodnie po tragedii zaczęła obowiązywać, legalizująca w Polsce komunizm, konstytucja, którą osobiście opiniował Józef Stalin. Stałe audycje rozpoczęło nadawać z Monachium polskojęzyczne Radio Wolna Europa. Ale i w nim nie powiedziano słowa o tragedii w centrum Poznania.
Sprawa była otoczona tajemnicą przez dziesiątki lat. Od początku zadbano, by nie było po niej śladu. „Na miejscu wypadku zauważono studenta szkoły inżynierskiej ob. Stasiaka, który usiłował powyższy wypadek sfotografować, co udaremniła jemu Milicja Obywatelska” — czytamy w dokumencie PZPR.
Czas zatarł ślad
Bombowiec należał do jednostki zwiadowczej, która miała radzieckiego dowódcę. Powstałym w 1951 roku 21. Pułkiem Lotnictwa Zwiadowczego kierował major Andriej Dubowoj. Do roku 1954 pułk stacjonował na poznańskiej Ławicy. Potem przeniesiono go do Sochaczewa, a w 1969 — do Powidza. Na przestrzeni lat jednostka przeszła kilka reorganizacji zmieniających jej charakter z rozpoznawczej na myśliwsko-bombową. 21. Pułk zlikwidowano w 1986 roku, obecnie żadna istniejąca wojskowa formacja lotnicza nie kontynuuje jego tradycji.
Jedyny oficjalny ślad katastrofy znalazł się w specjalistycznej publikacji wojskowej omawiającej wszystkie powojenne wypadki z udziałem żołnierzy-lotników. Kilka suchych zdań zawiera głównie informacje o załodze feralnego Pe-2FT i miejscu jego rozbicia się (miał to być teren obecnej siedziby Akademii Wychowania Fizycznego). Dane o ofiarach są inne niż w dokumencie PZPR. W wydawnictwie wojskowym mowa jest o trzech zabitych wojskowych, pięciu ofiarach cywilnych i dziesięciu rannych. Tymczasem w dokumencie PZPR napisano o śmierci dwóch wojskowych i pięciu cywili oraz piętnastu rannych.
Z partyjnej notki wiadomo, że żywe ofiary tragedii przewieziono do Szpitala Ubezpieczalni Społecznej przy ul. Garbary oraz szpitala przy ul. Szkolnej. Obecnie nie można już ustalić, kogo hospitalizowano. Pierwszy ze szpitali został zlikwidowany jeszcze w 1952 roku (na jego miejscu powstał Wojewódzki Ośrodek Onkologii), a w archiwum drugiego — jak zapewnił jego rzecznik Stanisław Rusek — nie ma już dokumentacji z lat 50.
Nieujawnione ofiary
Pilot bombowca chorąży Zdzisław Lara miał 20 lat. Pochodził z niewielkiej wioski Ciężkowice pod Radomskiem (obecnie woj. łódzkie). Zaledwie pół roku wcześniej ukończył Oficerską Szkołę Lotniczą w Dęblinie. Tak samo jak jego nawigator, 18-letni chorąży Stanisław Kuć. O trzecim członku załogi, kapralu Józefie Bednarku, który był na pokładzie Pe-2FT strzelcem i radiotelegrafistą, nie wiadomo nawet, ile miał lat w chwili śmierci.
Z biuletynu z 1952 roku wynika, że większość wśród cywilnych ofiar katastrofy stanowili pracownicy Poznańskiego Przedsiębiorstwa Robót Telekomunikacyjnych (PPRT) i Miejskiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego (MPK). Dlaczego akurat oni? Od wiosny 1952 roku budowano linię tramwajową w kierunku Rataj (wówczas dopiero planowano tam budowę osiedli mieszkaniowych), a przy okazji rozbudowywano sieć telefoniczną.
Dzięki pomocy firmy Poztel, kontynuatorki założonego w 1950 roku PPRT, udaje się dotrzeć do pracownika, który wiedział o katastrofie. I on jednak znał dotąd tylko niektóre jej okoliczności.
— Usłyszeliśmy, że był wypadek przy moście, gdzie pracowała nasza firma. Chcieliśmy dotrzeć na jego miejsce. Niestety, wszystko było otoczone przez milicję. Kordon był już przy ul. Półwiejskiej — wspomina 77-letni dziś Tadeusz Koszlajda. — Potem dowiedzieliśmy się, że zginął Józef Gruszczyński. Mówiono, że odniósł tak poważne obrażenia, że nie można go było zidentyfikować.
Poznaniak pamięta, że dostęp do miejsca tragedii był niemożliwy jeszcze przez kilka dni. Kiedy w końcu zlikwidowano blokadę milicyjną, nie było śladu po samolocie. Została tylko wypalona ziemia. O tym, jak wielką tajemnicą otoczono katastrofę, najlepiej świadczy fakt, że pan Koszlajda dopiero niedawno dowiedział się, że śmierć ponieśli także dwaj inni pracownicy PPRT.
Próba lądowania?
Publikacja prasowa w 55. rocznicę katastrofy spotyka się z ogromnym odzewem. Świadkowie, ich krewni oraz bliscy ofiar pomagają ustalić okoliczności tragedii. Szybko okazuje się, że informacje z dokumentu PZPR z 1952 roku i notki w publikacji wojskowej zawierają wiele nieścisłości. Najważniejsza z nich dotyczy miejsca, w którym rozbił się Pe-2FT. Liczne relacje świadków wskazują, że bombowiec spadł nie tam, gdzie stoi gmach AWF, lecz po drugiej stronie skrzyżowania, bliżej ul. Strzeleckiej.
Samolot widzieli uczniowie nad swoją szkołą przy ul. Różanej na Wildzie. Leciał w stronę Warty. Pilot chyba szukał miejsca do awaryjnego lądowania. Potwierdza to Ryszard Szefler, który miał wtedy 12 lat i grał w piłkę na Łęgach Dębińskich.
— Samolot nadleciał od strony miasta. Miałem wrażenie, że chce lądować, ale pilot zauważył, że na boisku są dzieciaki, więc zmienił kierunek lotu. W okolicy kościoła Bożego Ciała był wtedy niezabudowany teren. Może tam postanowili wylądować — zastanawia się Szefler.
Twierdzi, że bombowiec lekko dymił. Lecąc, zahaczył o dach budynku. Relacje świadków są rozbieżne. Jedni mówią, że zawadził o barak, inni, że o komin willi.
— Potem uderzył w skarpę przyczółka mostowego. Siła uderzenia wyrzuciła go do góry. Następnie runął w dół, rozbijając się kompletnie. Widziałem uszkodzenie tego dachu i wyrwę w skarpie — wspomina Maciej Jeske, który mieszkał kilka ulic od miejsca tragedii.
Bombowiec ściął wierzchołki kasztanów (drzewa zapaliły się) i wbił się w zagłębienie terenu po poniemieckich umocnieniach. W miejscu, gdzie obecnie stoi duży blok, u zbiegu ulic Strzeleckiej i Krakowskiej. Tuż przed eksplozją pasł się tam koń.
Bez zadośćuczynienia
Świadkowie słyszeli dwie silne i wiele małych eksplozji. Według relacji Karola Woltmanna, wtedy 16-letniego ucznia, oderwany silnik spadł w pobliżu ogrodzenia kościoła Bożego Ciała przy ul. Krakowskiej (wówczas ul. Kościuszki).
— Wybiegł z niego proboszcz. Drogę zagrodziły mu płomienie — wspomina Marian Zięta. Z relacji innego świadka wynika, że zapaliła się sutanna duchownego i przechodnie pomogli ją zgasić.
Krystyna Wrzeszczyńska była na miejscu tragedii przed przyjazdem milicji.
— Do dzisiaj pamiętam martwego lotnika. Miał podniesioną w górę rękę. Jego ciało płonęło. To był przerażający widok — wspomina.
Gdyby samolot rozbił się w czasach obecnych, na miejscu tragedii od dawna stałby pomnik. Nie tylko uczczono by ofiary, ale i zadbano o ich rodziny. Dostałyby odszkodowania, a dzieci tragicznie zmarłych mogłyby liczyć na pomoc władz. Tego wszystkiego zabrakło w 1952 roku, chociaż rodziny zabitych były często w bardzo trudnej sytuacji materialnej.
— Moja matka została sama z czwórką dzieci. Pamiętam, że nieraz brakowało nam chleba — wspomina Emilia Kaźmierczak, córka Feliksa Brody.
Bliscy tragicznie zmarłych nie dostali odszkodowań, chociaż niektórzy z nich starali się o to nawet przed sądem. Na miarę swoich możliwości pomocy udzielało natomiast PPRT, w którym pracowali trzej tragicznie zmarli. Zapewniono tam pracę wdowie po Józefie Gruszczyńskim oraz najstarszemu synowi Feliksa Brody.
Nie mieli szans
Okazuje się, że są osoby, które znają zakulisowe okoliczności utajnionej katastrofy. To emerytowani lotnicy, którzy milczeli na ten temat dziesiątki lat. Ich relacje pozwalają sądzić, że sfałszowano przyczyny upadku bombowca...
Józef Soberski był pilotem wojskowym. W latach 50. służył w 21. Pułku Lotnictwa Zwiadowczego, do którego należał feralny Pe-2FT.
— Nazywaliśmy je „Peszkami”. Byłem wtedy na lotnisku na Ławicy. Najpierw załoga powiadomiła, że są problemy z prawym silnikiem. Niedługo potem, że lewy też odmówił posłuszeństwa. Łączność zerwała się. Wkrótce dostaliśmy sygnał z miasta, gdzie spadł samolot. Natychmiast tam pojechaliśmy.
„Peszki” słynęły z tego, że nikomu nie udało się uratować, wyskakując podczas awarii. Koledzy lotników nie spodziewali się, by któryś z nich przeżył. Nawigator chorąży Stanisław Kuć jednak żył.
— Miał półotwarty spadochron i ludzie sądzili, że wyskoczył. Tymczasem w chwili uderzenia samolotu o ziemię wyrzuciło go z kabiny. Zawieźliśmy go do szpitala, ale nic nie dało się zrobić. Umarł po kilku godzinach...
— Spadochrony w tych samolotach miało się dla lepszego samopoczucia, a nie do ratowania się. Jak coś się działo, to jedynym wyjściem było awaryjnie lądować — mówi pan Jerzy, który także latał na Pe-2FT, a w czasie katastrofy stacjonował w Malborku.
Ciche ofiary
Większość poszkodowanych w katastrofie to pracownicy PPRT i MPK, ale wśród ofiar byli też przechodnie.
— Brat mojej babci Władysław Bibrowicz zginął, gdy szedł do swojego warsztatu ślusarskiego przy Drodze Dębińskiej. Zwłoki były tak bardzo spalone, że rodzina rozpoznała ciało po wzroście i podkoszulku — wspomina Barbara Michałowska.
Ile osób zginęło? Dokumentacja PZPR i wojska mówi o trzech wojskowych i pięciu cywilach. Pan Soberski słyszał jednak, że oprócz załogi zginęło pięciu mężczyzn i kobieta. Bez wątpienia w dokumentacji PZPR i wojska pominięto przynajmniej jedną ofiarę śmiertelną.
— Mój dziadek Ignacy Roliński (rocznik 1882) wyszedł sam po zakupy (zwykle zabierał mnie ze sobą) i przy kościele Bożego Ciała został polany palącą się ropą z samolotu. Po czterech dniach zmarł — relacjonuje Stefan Roliński.
— UB groziła mojej babci, że jeśli będą rozpowszechniać informacje o tragicznej śmierci Ignacego, to czeka ich więzienie — dodaje Piotr Barełkowski, prawnuk zmarłego.
Strach pomagał w ukrywaniu prawdy. Wielu świadków tragedii podkreśla, że nie mówiło się o niej na ulicy i w pracy. Dzielono się relacjami co najwyżej w kręgach rodzinnych. Wieczysław Pieczuro pamięta, że oficjalnie zalecano, by nie opowiadać o katastrofie.
— Przestrzegał nas przed tym instruktor ze „Służby Polsce”, młodzieżowej organizacji paramilitarnej . Mówił, że mogą być kłopoty, to milczeliśmy — wspomina poznaniak.
Fałszywa przyczyna
Wiele wskazuje, że sfałszowano przyczyny wypadku. We wspomnianej wcześniej wojskowej publikacji podano, że prawdopodobnie zawinił pilot, który wykonał zakręt na „za małej wysokości”. Przeczą temu wspomnienia świadków, którzy opisują problemy z silnikami oraz przytoczona wcześniej relacja pilota 21. PLZ.
Dlaczego zafałszowano opis katastrofy, zrzucając winę na pilota? Wspominający lata 50. nie mają wątpliwości.
— Związek Radziecki był naszym przyjacielem, a radziecki sprzęt niezawodny. Tak głosiła propaganda. Nie można było wytknąć, że samolot z ZSRR miał awarię — mówi Piotr Nowak.
— Te „Peszki” to wtedy były już złomy — przyznaje pan Jerzy. — Pochodziły z wojennej produkcji. Były „pocerowane”, miały ślady po kulach. Awarie silników były na porządku dziennym.
Ukryta szachownica
Do lat 90. tuż przy moście nad Wartą stał od lat 70. na cokole odrzutowy LiM. Niektórzy mówili, że w tym miejscu doszło kiedyś do katastrofy samolotu, który próbował rzekomo lądować na rzece. Postawiony przez lotników odrzutowiec podobno miał upamiętniać ich tragicznie zmarłych kolegów. Czy faktycznie był on swoistym pomnikiem? Jeśli tak, to równie utajnionym jak sama katastrofa. Na LiM nie było żadnej informacji o wydarzeniu z 1952 roku. Stał też dosyć daleko od miejsca upadku Pe-2FT. Postawiono go w latach 60. na Dzień Dziecka, podczas zagospodarowania terenu przy moście.
Józef Soberski i pan Jerzy wykluczają, by odrzutowiec był pomnikiem tragedii. Ale do lat 80. istniała pewna pamiątka katastrofy, wskazująca na miejsce pierwszego uderzenia spadającego samolotu w ziemię.
— Podczas spaceru nad Wartą w latach 50. ojciec pokazał mi biało-czerwoną szachownicę na środku płytki chodnikowej, mówiąc, że w tym miejscu spadł samolot. Była wielkości pudełka zapałek. W latach 70. odnalazłem to miejsce. Płytka zlokalizowana była na wysokości dzisiejszego wjazdu na stację benzynową — wspomina Paweł Jastrząb.
Obecnie zamiast płyt chodnikowych jest kostka brukowa, a szachownicy nie ma. Nie wiadomo, kto ją umieścił oraz kiedy ją usunięto.
Samolot strzelał przed upadkiem?
Lipiec 2007 roku. Kolejni świadkowie przedstawiają zaskakujące okoliczności katastrofy. Czy wiedząc, że zginą, lotnicy chcieli zmniejszyć rozmiary tragedii?
Andrzej Kaczmarkiewicz miał w dniu tragedii 14 lat. Kończył się rok szkolny, „wypadła” mu poranna lekcja, więc wraz z kolegami poszedł obserwować robotników pracujących na skrzyżowaniu.
— Nagle usłyszeliśmy strzały i dostrzegliśmy skaczących, chowających się pracowników. Dopiero wtedy zauważyliśmy spadający samolot. Jego silniki nie działały, więc nie było słychać jak leci — wspomina Kaczmarkiewicz.
Jego zdaniem samolot strzelał w powietrze z kabiny tylnego Strzelca. W relacji poznaniaka dzięki temu ostrzeżeniu niektórym robotnikom udało się schronić, zanim bombowiec spadł na skrzyżowanie.
Strzałów nie słyszał Zygfryd Polowy pracujący kilkaset metrów od miejsca tragedii w Zakładzie Eksploatacji Kruszywa.
— Po wybuchu pobiegliśmy natychmiast w kierunku słupa ognia i dymu. Było nas kilkunastu, a ja byłem najmłodszy. Pomagaliśmy rannym, odprowadzając ich do pobliskiego szpitala. Widziałem lotników, którzy znaleźli swojego rannego kolegę. Zatrzymali samochód, by go zawieźć do szpitala. Kiedy kierowca nie chciał zabrać rannego, dali mu po pysku — pamięta Polowy.
Poszukiwana przez milicję
Wreszcie wiadomo, kim była kobieta, o której wspominał poufny dokument PZPR.
— Podczas jazdy pociągiem rozmowa z pasażerami zeszła na temat katastrofy. W ten sposób dowiedziałem się, kto może znać kobietę, która zginęła w 1952 roku — mówi Marian Majsnerski. Wskazany przez niego trop okazuje się trafny.
Ofiarą była Jadwiga Lehr, 52-letnia wdowa. 10 czerwca 1952 roku miała spotkać się ze swoją siostrą mieszkającą na poznańskim Żegrzu. Wyszła rano z domu na Wildzie. Przystanek autobusu na Żegrze był przy ul. Wierzbowej. Najkrótsza droga prowadziła przez skrzyżowanie ul. Królowej Jadwigi i Drogi Dębińskiej...
— Rodzina nie wiedziała, co z nią się stało. Zgłoszono jej zaginięcie milicji. Po kilku dniach przyszło wezwanie do identyfikacji zwłok. Były one całkowicie spalone, nie do poznania. Jadwigę rozpoznano po resztkach ubrania. Wtedy dopiero dowiedzieliśmy się, że zginęła w katastrofie. Mówiono, że poraził ją prąd z linii elektrycznej, która zerwała się od upadku samolotu —wspomina Barbara Langner, krewna ofiary tragedii.
Niewykluczone, że oprócz pani Lehr zginęła jeszcze inna kobieta. Wskazuje na to relacja Czesława Przybysławskiego, byłego pracownika „Mostostalu”, który 10 czerwca pracował przy budowie mostu. Zapamiętał dokładnie jedną z ofiar.
— Kobieta miała koło czterdziestu lat. Leżała martwa w pobliżu obecnego salonu samochodowego przy ul. Garbary. Uderzyła ją blacha oderwana z samolotu. Zginęła na miejscu. Obok jej ciała był rozsypany proszek do prania i rozlane mleko — relacjonuje świadek.
Fotograf na Kochanowskiego
Liczba ofiar wciąż pozostaje pod znakiem zapytania. Za to wiadomo, co spotkało studenta, którego zatrzymano po upadku bombowca, rzekomo za jego fotografowanie. Dzięki pomocy Jerzego Sobkowskiego z archiwum Politechniki Poznańskiej udało się odszukać bohatera partyjnego raportu.
— Miałem aparat, ale nie zrobiłem żadnego zdjęcia. Od razu mnie zatrzymano. Próbowałem tłumaczyć, ale nie chcieli słuchać. Zawieziono mnie do siedziby Urzędu Bezpieczeństwa na Kochanowskiego. Wypuszczono dopiero po długim przesłuchaniu. Traktowali mnie, jakbym nie wiadomo co zrobił — wspomina Jerzy Stasiak. — Aparatu nigdy mi nie oddano. Ale i tak byłem szczęśliwy, że to się dla mnie tak dobrze skończyło. To były takie czasy, że ludzie trafiali do więzień za mniej poważne sprawy.
Fragment bombowca
Sierpień 2007 roku. Okazuje się, że mimo starań władz, by po katastrofie nie było śladu, takie jednak zostały. Niektórzy poznaniacy zabrali z miejsca upadku Pe-2FT jego szczątki. Zabierano na pamiątkę głównie kawałki metalowego poszycia samolotu. Leżały one na znacznym obszarze wokół miejsca katastrofy. Chłopcy — co zrozumiałe — szukali przedmiotów o charakterze militarnym. Niektórzy, dzieląc się z nami wspomnieniami o katastrofie, żalili się, że nie mogli zbierać amunicji do działek i karabinów maszynowych.
— Leżało tego dużo. Niestety, pociski były bardzo gorące. Aż parzyły. Nie dało się ich trzymać w ręce ani w kieszeni — pamięta pan Adam, który mieszkał wtedy na Garbarach.
Jeden ze świadków zachował pamiątkę po katastrofie, fragment kadłuba bombowca. Jest mniejszy od dłoni, postrzępiony od eksplozji, pokryty zieloną farbą, którą malowano wojskowe samoloty.
— Wyryłem na nim wtedy datę, żeby nie zapomnieć, kiedy to się stało — mówi Andrzej Kaczmarkiewicz.
Poznaniak miał jeszcze fragment tworzywa, z którego była wykonana kabina bombowca, ale gdzieś się zapodział na przestrzeni lat. Taki był los większości znalezisk.
— Ja z przyjacielem wziąłem fragment przyrządu celowniczego. Wyglądał bardzo okazale. Kolega trzymał go na strychu. Był tam jeszcze wiele lat po katastrofie, ale w końcu się zawieruszył — wspomina Roman Porzegowski. Mężczyzna pamięta, że o tym, co widział na miejscu tragedii, rozmawiał wówczas z dziennikarką „Głosu Wielkopolskiego” Zofią Andrzejewską (nieżyjącą już dzisiaj). Była bardzo zainteresowana sprawą, szczegółowo spisywała relacje. Niestety, z jej starań o opisanie tragedii nic nie wyszło. Cenzura blokowała wtedy wszelkie publikacje o wydarzeniach mogących przedstawić władze w złym świetle.
Imiennik pilota
Najbardziej niezwykła pamiątka tragedii nie ma wymiaru materialnego. W Poznaniu mieszka człowiek, który jest żywym upamiętnieniem jednej z ofiar.
— Pilot samolotu był bratem mojego ojca. Ja urodziłem się trzynaście dni po katastrofie i na pamiątkę otrzymałem właśnie jego imię. Trochę dziwnie czuję się, co roku stając w Gidlach nad grobem Zdzisława Lary — mówi imiennik pilota bombowca.
Jego ojciec był także zawodowym wojskowym. Mimo to nie wpuszczono go do jednostki, w której służył tragicznie zmarły pilot, i nic nie powiedziano o przyczynach upadku samolotu.
— Kiedy po pogrzebie ojciec wrócił do swojej jednostki do Jaworzna, przyszli do niego funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa. „Poradzili” mu, żeby dla dobra swojego i rodziny nie próbował rozpytywać o katastrofę — opowiada Zdzisław Lara.
W wielkiej tajemnicy od jednego z kolegów brata wojskowy dowiedział się jednak, że chorąży Lara nie był winny spowodowania katastrofy. Bombowce były bowiem mocno wyeksploatowane i latały przeciążone, co wpływało na częste awarie silników. Miały zamocowane dodatkowe opancerzenie spodu kadłuba zwiększające jego wagę. Co więcej, w okresie przed tragedią testowano na Pe-2FT zwiększanie udźwigu bomb ponad normę konstrukcyjną. Możliwe, że także z tego powodu otoczono katastrofę tajemnicą, która trwała aż 55 lat...
Gzy istnieje jeszcze szansa na pełne wyjaśnienie okoliczności tragedii? W październiku 2007 roku próbę podejmuje pion śledczy Instytutu Pamięci Narodowej — wszczyna postępowanie dotyczące zafałszowania przyczyn katastrofy bombowca. To jedna z pierwszych w Polsce spraw o zbrodnię komunistyczną przeciwko dokumentom. W marcu 2007 roku poszerzono katalog zbrodni komunistycznych o fałszowanie dokumentacji przez funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa na szkodę osób trzecich. Karalność tego rodzaju zbrodni komunistycznych ustanie dopiero w 2020 roku.
Śledztwo otwiera drogi do ukrywanych dotąd w wojskowych archiwach dokumentów. Docieram do nich w marcu 2008 roku. O tym, jak ściśle utajniono poznańską katastrofę, najlepiej świadczy fakt, że zdjęcia i raporty wojskowe związane z upadkiem Pe-2FT przechowywane w Centralnym Archiwum Wojskowym oraz Archiwum Sił Powietrznych były dotąd opatrzone klauzulami tajności. Ich zawartość potwierdza tezę, że doszło do sfałszowania przyczyn upadku „Peszki”.
Trzydniowa komisja
Szczegółowe, kompetentne wyjaśnienie powodów wypadku lotniczego zajmuje zwykle kilka miesięcy. Tymczasem badanie okoliczności upadku bombowca na Poznań zajęło zaledwie... trzy dni. Komisja Dowództwa Wojsk Lotniczych (DWL) powołana do wyjaśnienia katastrofy zakończyła działalność już 13 czerwca 1952 roku.
Grupa badająca wypadek działała pod przewodnictwem ówczesnego szefa DWL generała Iwana Turkiela. Kierował on polskim lotnictwem w latach 1950-1956, był Rosjaninem polskiego pochodzenia (nie mówił po polsku). Wśród pięciu członków komisji był tylko jeden Polak (najniższy rangą). Czy taki skład komisji mógł zagwarantować obiektywne wyjaśnienie tego, jaki był stan techniczny samolotu pochodzącego z „darów” od Związku Radzieckiego? Komisja stwierdziła wprawdzie, że prawy silnik samolotu podczas lotu nagle przestał działać (nastąpiło rozszczelnienie tulei cylindrów), ale mimo to winą za katastrofę obciążono pilota, chorążego Larę. Lotnik miał zawinić „panicznym nastrojem” i nieprawidłowym podejściem do awaryjnego lądowania.
Nie brano pod uwagę innych wypadków Pe-2FT i nie porównywano ich okoliczności. Tymczasem było kilka katastrof tego rodzaju samolotów wykorzystywanych przez polskie lotnictwo, w których stwierdzano awarię silnika lub nie ustalono przyczyny tragedii. Zaledwie rok wcześniej (16 stycznia 1951 roku) zginęła cała załoga „Peszki” z Eskadry Lotnictwa Zwiadowczego w Poznaniu. Samolot pilotowany przez 27-letniego porucznika Mariana Terpliwego wykonywał wówczas taki sam lot treningowy, jaki rok później skończył się tragicznie dla chorążego Lary i jego kolegów. Doszło do awarii silnika, w wyniku której maszyna wpadła w korkociąg. Odpowiedzialnością za tragedię obarczono pilota, chociaż Terpliwy należał do najlepszych lotników w swojej jednostce.
O tym, że działano pośpiesznie i kierowano się względami politycznymi, świadczy fakt, że nie badano, kiedy podczas lotu doszło do awarii i jaki był stan drugiego silnika. Czy działał do końca, czy także odmówił posłuszeństwa? Naoczni świadkowie twierdzą, że samolot przed upadkiem leciał bezgłośnie, z wyłączonymi silnikami.
Dokumentacja pracy komisji nosi także inne cechy działań pobieżnych. Zapisano w niej, że załoga samolotu zginęła na miejscu, chociaż nawigator zmarł dopiero w szpitalu. Podano także, że śmierć poniosło pięciu cywili, chociaż ofiar cywilnych było przynajmniej o jedną więcej.
Nagana za ukrytą wadę
Rozkaz Dowództwa Wojsk Lotniczych nr 0157 z 14 czerwca 1952 roku także mówi o winie pilota, ale zawiera informacje, które rzucają inne światło na sprawę jego rzekomej odpowiedzialności. Generał Turkiel polecił zbadanie silników wszystkich Pe-2FT („sprawdzić hermetyczność górnego uszczelnienia tulei cylindrów”). Prawdopodobnie wykryto powtarzającą się wadę techniczną. Ze sprawozdania z lipca 1952 roku wynika bowiem, że w efekcie kontroli zdemontowano sześć silników, cztery naprawiono bez demontażu z maszyn oraz wymieniono siedem bloków silnikowych.
Lotnicy mieli świadomość fatalnego stanu pochodzących z czasów wojny samolotów. Potwierdzają to dokumenty. „Dało się zauważyć przygnębienie strzelców-radiotelegrafistów w związku z katastrofą, lecz stan ten uległ radykalnej zmianie w wyniku przeprowadzonych rozmów przez aparat partyjno-polityczny” — napisał w meldunku do przełożonych szef 21. PLZ major Dubowoj. Ukarano go naganą za katastrofę na poznańskich Garbarach, chociaż nie miał on wpływu na wadę silników „Peszek”.
Informacje zawarte w dokumentacji wskazują na to, że upadek bombowca interesował najwyższe szczeble władzy wojskowej. Odpisy raportów trafiły m.in. do ministra obrony narodowej, szefa Głównego Zarządu Politycznego Wojska Polskiego, Naczelnej Prokuratury Wojskowej oraz Informacji Wojskowej .
PZPR zwalcza bojaźń
Najpełniej sytuację w jednostce i działania dowództwa oddaje „Sprawozdanie z pracy polityczno-partyjnej za okres 1-30.06.1952”. Wynika z niego, że po katastrofie „w pierwszych dniach odbijała się wśród niektórych pilotów bojaźń latania, a nawet nieufność do sprzętu”.
Lotnicy mówili między sobą, że awarie Pe-2FT są częste i występują nie tylko w ich jednostce. Doszło także do incydentu, który jeszcze bardziej podważył zaufanie do stanu technicznego bombowców. Jego sprawcami byli piloci z radzieckiego samolotu, który niedługo po katastrofie wylądował na Ławicy. „Załoga rozmawiając z naszymi pilotami mówiła, że dziwno im, że tu latają na samolotach, które w Związku Radzieckim zostały już dawno wycofane” — napisał kapitan Spychalski, zastępca dowódcy jednostki do spraw politycznych. Zapewnił jednak DWL, że udało się zlikwidować złe nastroje poprzez... wzmożone działania aktywu partyjnego. Na wszelki wypadek aparat polityczny „dał zadania indywidualne aktywistom partyjnym, by natychmiast likwidować nastroje bojaźni, gdyby dało się je zauważyć wśród personelu latającego”.
Jak na rasowego politruka przystało, oficer w swoim raporcie zwrócił uwagę na... klasowe pochodzenie ofiar i ich zaangażowanie polityczne. Cały akapit poświęcił na rozwodzenie się nad tym, że matka kaprala Bednarka „drobnorolna chłopka” z gospodarstwem o powierzchni 1 hektara rzekomo nie kryła zadowolenia, kiedy dowiedziała się, że zwłoki jej syna zostaną przewiezione do jej rodzinnej miejscowości.
Sprawozdanie pokazuje, że obawiano się ujawnienia przyczyn katastrofy. „Miejsce zostało natychmiast zabezpieczone przez wystawienie posterunków. Tego samego dnia zostały zebrane wszystkie części samolotu. Z powodu tego, że wypadek miał miejsce w mieście, nabrał rozgłosu w Poznaniu. Rozmowy na ten temat można było słyszeć wszędzie. Następnego dnia, gdy zostały zdjęte posterunki na miejsce przychodziło bardzo dużo ludzi. Wśród ludności cywilnej nie dało się jednak słyszeć wypowiedzi określających przyczynę wypadku” — czytamy w relacji oficera politycznego.
Na utrzymanie okoliczności tragedii w tajemnicy zwrócono również uwagę w „Sprawozdaniu z wyszkolenia bojowego nr 8 za miesiąc czerwiec 1952 roku”. Dowódca jednostki major Dubowoj napisał w nim: „Omówiono z całym personelem zachowanie tajemnicy w związku z wypadkiem”. Działania, w których brały udział Informacja Wojskowa oraz Urząd Bezpieczeństwa (inwigilację prowadzono nawet na pogrzebach ofiar), odniosły skutek. Okoliczności tragedii udało się utrzymać w tajemnicy o wiele dłużej niż istniał PRL.
Złamane skrzydła
10 czerwca 2008 roku słońce świeciło tak samo mocno, jak wtedy, gdy Pe-2FT spadł na Poznań. W 56. rocznicę zatajonej przez władze komunistyczne katastrofy lotniczej odsłonięto na jej miejscu ufundowaną przez władze miasta tablicę okolicznościową. Wykonał ją poznański rzeźbiarz Roman Kosmala. Osobiście poruszony losem ofiar artysta wykroczył poza artystyczny schemat upamiętniania wydarzeń historycznych. Jego kompozycja nawiązująca do złamanych skrzydeł i rozbitego samolotu z daleka przyciąga uwagę przechodniów i skłania do refleksji.
— Ofiary tej tragedii zasługują na naszą pamięć — powiedział, odsłaniając tablicę wiceprezydent Poznania Tomasz Kayser. W imieniu uczestniczących w uroczystości rodzin zabitych głos zabrał imiennik pilota bombowca. — Przed bliskimi tragicznie zmarłych ukrywano prawdę o tym wydarzeniu. Przez 56 lat żyliśmy w traumie — mówił wzruszony Zdzisław Lara. Nie tylko w jego oczach pojawiły się łzy. W uroczystości brało udział wielu poznaniaków, w tym świadkowie katastrofy, którzy pomagali w ustalaniu jej okoliczności. Jednym z nich był Andrzej Kaczmarkiewicz. Znaleziony przez niego fragment rozbitego bombowca Pe-2FT jest częścią monumentu upamiętniającego ofiary tragedii.ZŁAMANE POWOŁANIE
● Bezpieka umiejętnie wciągała duchownych w swoje gry
● Ofiara intrygi poznała prawdę dopiero ćwierć wieku później
Jan pakował się mechanicznie. Myślami był gdzie indziej. Cały czas odtwarzał w pamięci ostatnie wydarzenia. Dramatyczną rozmowę z przełożonym, oczekiwanie na zmianę decyzji, odrzucenie jego odwołania. Wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Przecież postawiony mu zarzut był nieprawdziwy. Z każdą chwilą narastało w nim przekonanie, że musiało chodzić o coś innego. Inaczej nie usunięto by go ze zgromadzenia. Widać uznano, że nie miał powołania. Gdyby je miał, nic nie powinno przeszkodzić w jego spełnieniu.
Pozostał mu do spakowania brewiarz. Tak bardzo będzie mu brak codziennej wspólnej modlitwy. Nie wyobrażał sobie życia bez Boga i Kościoła. Czuł się wciąż jego częścią. Mimo odrzucenia, mimo ogarniającego go ogromnego żalu i smutku...
* * *
14 stycznia 1980 roku. W okresowym raporcie o sytuacji w województwie szef poznańskiej SB pułkownik Bernard Kamiński pisze do I sekretarza KW PZPR w Poznaniu Jana Zasady: „W dniu 8 stycznia ujawniono w Kiekrzu koło Poznania w pobliżu poczty dwie identyczne ulotki (...) Podjęliśmy działania zmierzające do ustalenia kolportera”. Przytacza treść sygnowanych przez Konfederację Polski Niepodległej (KPN) ulotek. Jej autorzy nawołują do „działań na rzecz przywrócenia narodowi demokratycznego państwa” i zapewnienia „prawa do swobodnego zrzeszania się, wolności religijnej, słowa, druku i zgromadzeń”.
Wzrasta aktywność organizacji opozycyjnych, władza czuje, że coś wisi w powietrzu. Przybywa symptomów śmierci gierkowskiej propagandy sukcesu i nadchodzącego wybuchu niezadowolenia. Zostało pół roku do pierwszych strajków prowadzących do powstania „Solidarności”. Polacy siedzą w niedogrzanych mieszkaniach („na 54 składy rozprowadzające opał w województwie 28 posiadało zerowe stany węgla”), sklepy zaczynają świecić pustkami, krążą plotki o podwyżkach cen żywności. Żaden przejaw oporu czy niezadowolenia nie umyka uwadze bezpieki. Kiedy 20 stycznia w Kiekrzu pojawiają się kolejne ulotki, osobę, która je rozwiesiła na drzewach, tropią już dwa wydziały SB (Służba Bezpieczeństwa, od 1956 w miejsce UB). Zanim 28 stycznia pułkownik Kamiński wyśle do I sekretarza kolejny raport, funkcjonariusze będą już znali nazwisko „sprawcy kolportażu”.
Polowanie na kolportera
Dwie ulotki w 1982 roku lub latach późniejszych zostałyby zlekceważone. Po karnawale „Solidarności” ulotki znajdywano codziennie na ulicach miast. Ale na początku 1980 roku takie zdarzenia należały do wyjątkowych. Nic dziwnego, że naczelnik Wydziału III major Jerzy Siejek decyzję o wszczęciu sprawy operacyjnego rozpracowania dotyczącej ulotek podjął jeszcze w dniu ich znalezienia. Nadano jej kryptonim „Wczasowicz”.
Prawdopodobnie (nie ma takiego polecenia, zachowane dokumenty są niekompletne) zlecono w trybie natychmiastowym tajną kontrolę korespondencji mieszkańców Kiekrza, bo już dwa dni później Wydział „W” przejął list, który naprowadził SB na ślad. Nieczytelnie podpisana osoba pisała do jednego z kleryków seminarium Zgromadzenia Księży Misjonarzy w Krakowie. Z treści wynikało, że autorem był ktoś zamieszany w rozwieszenie ulotek, zamieszkujący w nowicjacie Towarzystwa Chrystusowego mieszczącym się w Kiekrzu. „W świetle powyższego podjęto współdziałania operacyjne z tutejszym Wydziałem IV i Wydziałem III w Krakowie w celu uzyskania wyjść na sprawcę kolportażu” — napisał 18 stycznia w meldunku operacyjnym podwładny majora Siejka Witold Biały. Kiedy dwa dni później odkryto następne ulotki KPN, funkcjonariusze byli przekonani, że rozwiesiła je ta sama osoba.
Szybko ustalono, że adresat listu Sylwester J. był już wcześniej podejrzewany przez SB z Radomia o działania antypaństwowe. Przypuszczano, że jest odpowiedzialny za rozrzucenie ulotek na cmentarzu w dniu Wszystkich Świętych (prowadzono przeciwko niemu sprawę o kryptonimie „Znicz”). Radomski Wydział IV przekazał też do Poznania informację, że Sylwester i jego 26-letni brat Jan, który jest nowicjuszem u chrystusowców, byli na początku roku w rodzinnej wiosce. Poszlak było już wiele. SB wkrótce znalazła kolejne. Opierając się na próbkach pisma zdobytych z nowicjatu (można domyśleć się, że przez agentów) eksperci z Wydziału Kryminalistyki Komendy Wojewódzkiej MO potwierdzili, że autorem listu jest Jan. Funkcjonariusze z poznańskiego Wydziału IV operacyjnie (zapewne tą samą drogą) ustalili, że zachęcał on dwóch kolegów-nowicjuszy do kolportowania ulotek.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.