Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Tajny agent - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajny agent - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 431 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD AU­TO­RA

Ge­ne­za Taj­ne­go agen­ta: te­mat, uję­cie, za­mysł ar­ty­stycz­ny i wszyst­ko inne, co skło­nić może pi­sa­rza do chwy­ce­nia za pió­ro, da się – jak są­dzę – wy­wieść z okre­su umy­sło­wej i uczu­cio­wej re­ak­cji.

Fak­tem jest, że za­czą­łem tę książ­kę pod wpły­wem im­pul­su i pi­sa­łem ją jed­nym cią­giem. Kie­dy z bie­giem cza­su zo­sta­ła opra­wio­na i od­da­na pod osąd pu­blicz­no­ści, ode­zwa­ły się gło­sy ga­nią­ce mnie za to, że ją w ogó­le na­pi­sa­łem. Nie­któ­re ad­mo­ni­cje były su­ro­we, w in­nych po­brzmie­wa­ła nuta żalu. Nie mam przed sobą ich tek­stów, ale pa­mię­tam do­sko­na­le ogól­ną myśl, któ­ra była bar­dzo pro­sta. Pa­mię­tam też, jak mnie zdzi­wi­ła. Dziś wszyst­ko to wy­da­je się bar­dzo od­le­głe! A prze­cież nie dzia­ło się tak daw­no temu. Na­rzu­ca mi się wnio­sek, że w roku 1907 za­cho­wa­łem był jesz­cze wie­le ze swej pier­wot­nej na­iw­no­ści. Te­raz są­dzę, że na­wet czło­wiek pro­sto­dusz­ny mógł prze­wi­dzieć, iż brzy­do­ta śro­do­wi­ska i nę­dza mo­ral­na fa­bu­ły sta­ną się po­wo­dem pew­nych uwag kry­tycz­nych.

Są to oczy­wi­ście za­rzu­ty po­waż­ne. Nie były zresz­tą po­wszech­ne. W isto­cie rze­czy wy­da­je się zgo­ła nie­wdzięcz­no­ścią pa­mię­tać tak nie­licz­ne przy­ga­ny po­śród tylu in­te­li­gent­nych i peł­nych zro­zu­mie­nia ocen do­dat­nich – i ufam, że czy­tel­ni­cy ni­niej­szej przed­mo­wy nie zło­żą tego po­chop­nie na karb zra­nio­nej próż­no­ści ani nie­wdzięcz­ne­go z na­tu­ry uspo­so­bie­nia. My­ślę, że ktoś życz­li­wy może ła­two przy­pi­sać mój wy­bór wro­dzo­nej skrom­no­ści. Jed­nak­że to nie skrom­ność każe mi wy­brać przy­ga­nę do zi­lu­stro­wa­nia mo­ich wy­wo­dów. Nie, to nie skrom­ność. Nie mam wca­le pew­no­ści, że je­stem skrom­ny – ale ci, któ­rzy prze­czy­ta­li, co do tej pory na­pi­sa­łem, za­wie­rzą mi, że mam dość przy­zwo­ito­ści, tak­tu, sa­vo­ir fa­ire, czy cze­go tam jesz­cze, aby nie kom­po­no­wać z cu­dzych słów pe­anu na wła­sną cześć. Nie! Praw­dzi­wa przy­czy­na mo­je­go wy­bo­ru leży w zu­peł­nie in­nym ry­sie cha­rak­te­ru. Za­wsze mia­łem skłon­ność do uspra­wie­dli­wia­nia swo­ich czy­nów. Nie do bro­nie­nia. Do uspra­wie­dli­wia­nia. Nie do upie­ra­nia się, że mia­łem ra­cję, ale do wy­ja­śnia­nia, że u pod­ło­ża mo­ich im­pul­sów nie było prze­wrot­nej in­ten­cji, ukry­tej wzgar­dy dla wro­dzo­nej de­li­kat­no­ści ludz­kich uczuć.

Tego ro­dza­ju sła­bość jest groź­na tyl­ko o tyle, że na­ra­ża na nie­bez­pie­czeń­stwo zo­sta­nia nu­dzia­rzem – bo świat in­te­re­su­je się na ogół nie po­bud­ka­mi wszel­kich jaw­nych czy­nów, lecz ich kon­se­kwen­cja­mi. Czło­wiek może się uśmie­chać, ile ze­chce, ale zwie­rzę­ciem do­cie­kli­wym nie jest. Lubi to, co oczy­wi­ste. Wzdra­ga się przed wy­ja­śnie­nia­mi. Ja jed­nak cią­gnąć będę da­lej swo­je. Oczy­wi­ście, mo­głem nie na­pi­sać tej książ­ki. Nic mnie nie zmu­sza­ło do pod­ję­cia tego te­ma­tu, a uży­wam tu sło­wa te­mat za­rów­no w sen­sie sa­mej fa­bu­ły, jak i w szer­szym sen­sie pew­ne­go szcze­gól­ne­go zja­wi­ska w ży­ciu ludz­ko­ści. To w peł­ni przy­zna­ję. Ale ani na chwi­lę nie po­sta­ła mi w gło­wie myśl, aby roz­wo­dzić się nad po­spo­li­tą brzy­do­tą po to, by za­szo­ko­wać lub na­wet tyl­ko zdzi­wić mo­ich czy­tel­ni­ków zmia­ną po­sta­wy. Twier­dząc tak, li­czę na to, że mi lu­dzie uwie­rzą nie tyl­ko ze wzglę­du na ca­łość mo­je­go cha­rak­te­ru, ale rów­nież z tej wi­docz­nej dla każ­de­go przy­czy­ny, że ogól­ne uję­cie opo­wie­ści, obu­rze­nie, ja­kie bu­dzi, oraz li­tość i po­gar­da, jaką jest na­sy­co­na, świad­czą o moim dy­stan­sie wo­bec brzy­do­ty i bru­du tkwią­cych po pro­stu w ze­wnętrz­nych oko­licz­no­ściach, w któ­rych opo­wieść jest osa­dzo­na.

Za­czą­łem Taj­ne­go agen­ta bez­po­śred­nio po dwu­let­nim okre­sie, w któ­rym by­łem cał­ko­wi­cie po­chło­nię­ty pi­sa­niem No­stro­ma, owej eg­zo­tycz­nej po­wie­ści z jej od­le­głą, po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­ską at­mos­fe­rą, i głę­bo­ko oso­bi­ste­go Zwier­cia­dła mo­rza. Pierw­szy – to in­ten­syw­ny wy­si­łek twór­czy nad ob­ra­zem, któ­ry – jak są­dzę – po­zo­sta­nie za­wsze moim naj­więk­szym płót­nem; dru­gie – to szcze­ra pró­ba od­sło­nię­cia na chwi­lę głęb­szych, in­tym­nych prze­żyć zwią­za­nych z mo­rzem i wpły­wów, któ­re kształ­to­wa­ły mnie przez bli­sko po­ło­wę ży­cia. Był to też okres, kie­dy mo­je­mu po­czu­ciu praw­dy tkwią­cej w spra­wach i rze­czach to­wa­rzy­szy­ło ogrom­ne na­pię­cie wy­obraź­ni i uczuć, któ­re, choć rze­tel­ne i wier­ne fak­tom, po­zo­sta­wi­ło mi jed­nak (po wy­ko­na­niu za­da­nia) wra­że­nie, że zo­sta­łem sam, bez celu, wśród do­znań bę­dą­cych tyl­ko ple­wa­mi bez ziar­na, za­gu­bio­ny w świe­cie in­nych, niż­szych war­to­ści.

Nie wiem, czy rze­czy­wi­ście czu­łem po­trze­bę od­mia­ny, od­mia­ny wy­obraź­ni, wi­zji i po­sta­wy du­cho­wej. Są­dzę ra­czej, że od­mia­na za­sad­ni­cze­go na­stro­ju już nie­po­strze­że­nie była się we mnie do­ko­na­ła. Nie pa­mię­tam, aby coś kon­kret­ne­go się wów­czas zda­rzy­ło. Po ukoń­cze­niu Zwier­cia­dła mo­rza, w peł­nej świa­do­mo­ści, że w każ­dym wier­szu tej książ­ki by­łem uczci­wy wo­bec sie­bie i czy­tel­ni­ków, bez przy­kro­ści po­zwo­li­łem so­bie na pau­zę. Wte­dy to, pod­czas gdy sta­łem jesz­cze nie­ja­ko w miej­scu i z pew­no­ścią nie mia­łem naj­mniej­sze­go za­mia­ru szu­kać cze­goś brzyd­kie­go, te­mat Taj­ne­go agen­ta – mam tu na my­śli fa­bu­łę – zja­wił mi się w po­sta­ci kil­ku słów wy­po­wie­dzia­nych przez zna­jo­me­go w przy­pad­ko­wej roz­mo­wie o anar­chi­stach czy ra­czej o ich dzia­łal­no­ści. Jak do tej roz­mo­wy do­szło, tego już dziś nie pa­mię­tam.

Pa­mię­tam jed­nak swo­je uwa­gi o zbrod­ni­czej da­rem­no­ści tego wszyst­kie­go – dok­try­ny, ak­cji, men­tal­no­ści, i o nik­czem­no­ści owej na wpół wa­riac­kiej pozy bez­wstyd­ne­go oszu­sta, któ­ry wy­zy­sku­je do­tkli­wą nę­dzę i na­mięt­ną i ła­two­wier­ność ro­dza­ju ludz­kie­go, za­wsze tak tra­gicz­nie sko­re­go do sa­mo­za­gła­dy. To wła­śnie spra­wi­ło, że fi­lo­zo­ficz­ne rosz­cze­nia anar­chi­zmu były dla mnie nie­wy­ba­czal­ne. Nie­ba­wem, prze­cho­dząc do kon­kret­nych przy­kła­dów, przy­po­mnie­li­śmy so­bie sta­rą już hi­sto­rię za­ma­chu na ob­ser­wa­to­rium w Gre­en­wich – krwa­wą bzdu­rę tak idio­tycz­ną, że nie spo­sób było zgłę­biać jej ge­ne­zę ja­kim­kol­wiek ro­zum­nym czy na­wet nie­ro­zum­nym pro­ce­sem my­ślo­wym. Bo per­wer­syj­ny bez­ro­zum ma swo­je lo­gicz­ne pro­ce­sy. Ale tego za­ma­chu nie moż­na było ogar­nąć umy­słem w ża­den spo­sób, w koń­cu więc mia­ło się przed sobą tyl­ko fakt, że czło­wiek zo­stał ro­ze­rwa­ny na ka­wał­ki w imię cze­goś, co nie mia­ło ani cie­nia po­do­bień­stwa do ja­kiej­kol­wiek idei, anar­chi­stycz­nej czy in­nej. Je­że­li zaś cho­dzi o mury Ob­ser­wa­to­rium, to nie po­wsta­ło w nich na­wet naj­mniej­sze pęk­nię­cie.

Po­wie­dzia­łem to wszyst­ko mo­je­mu zna­jo­me­mu, któ­ry mil­czał przez chwi­lę, a po­tem za­uwa­żył od nie­chce­nia z cha­rak­te­ry­stycz­ną dla nie­go, wszech­wie­dzą­cą miną: „Ach, ten czło­wiek był pół­i­dio­tą. Jego sio­stra póź­niej po­peł­ni­ła sa­mo­bój­stwo.” Były to je­dy­ne sło­wa, ja­kie pa­dły na ten te­mat mię­dzy nami, gdyż nie­zmier­ne zdzi­wie­nie tą nie­ocze­ki­wa­ną in­for­ma­cją spra­wi­ło, że na chwi­lę onie­mia­łem, a on za­czął od razu mó­wić o czym in­nym. Póź­niej nig­dy nie przy­szło mi na myśl spy­tać go, skąd się tego do­wie­dział. Je­stem pe­wien, że jego ko­nek­sje z pod­zie­miem były zni­ko­me – do­brze, je­śli raz w ży­ciu oglą­dał anar­chi­stę, i to od tyłu. Był to jed­nak­że czło­wiek, któ­ry lu­bił roz­ma­wiać z roz­ma­ity­mi ludź­mi i mógł uzy­skać te roz­ja­śnia­ją­ce fak­ty od ja­kie­goś za­mia­ta­cza ulic, eme­ry­to­wa­ne­go po­li­cjan­ta, przy­pad­ko­we­go zna­jo­me­go z klu­bu albo na­wet, być może, mi­ni­stra spo­tka­ne­go na ja­kimś pu­blicz­nym czy pry­wat­nym przy­ję­ciu.

Roz­ja­śnia­ją­ce dzia­ła­nie tych fak­tów było nie­wąt­pli­we. Po­czu­łem się tak, jak­bym wy­szedł z lasu na rów­ni­nę – nie­wie­le wi­dać, ale świa­tła mnó­stwo. Tak, wi­dać było nie­wie­le i, szcze­rze mó­wiąc, przez dłuż­szy czas na­wet nie pró­bo­wa­łem ni­cze­go do­strzec. Po­zo­sta­ło tyl­ko to wra­że­nie roz­ja­śnie­nia, któ­re za­do­wa­la­ło, ale tyl­ko bier­nie. W ja­kiś ty­dzień póź­niej na­tkną­łem się na książ­kę, któ­ra, o ile wiem, nig­dy nie zdo­by­ła roz­gło­su – dość po­wierz­chow­ne wspo­mnie­nia pew­ne­go ko­mi­sa­rza po­li­cji, nie­wąt­pli­wie zdol­ne­go, a przy tym bar­dzo re­li­gij­ne­go czło­wie­ka, któ­ry ob­jął swo­je sta­no­wi­sko w cza­sach za­ma­chów bom­bo­wych w Lon­dy­nie, jesz­cze w la­tach osiem­dzie­sią­tych. Książ­ka była dość in­te­re­su­ją­ca, bar­dzo dys­kret­na oczy­wi­ście, i dziś już nie pa­mię­tam do­kład­nie jej tre­ści. Nie za­wie­ra­ła żad­nych re­we­la­cji, śli­zga­ła się zgrab­nie po po­wierzch­ni wy­da­rzeń, i na tym ko­niec. Nie będę na­wet pró­bo­wał tłu­ma­czyć, dla­cze­go przy­kuł moją uwa­gę nie­wiel­ki ustęp li­czą­cy może sie­dem wier­szy, gdzie au­tor (na­zy­wał się bo­daj­że An­der­son) od­two­rzył krót­ką roz­mo­wę, któ­rą od­był z mi­ni­strem spraw we­wnętrz­nych w ku­lu­arach Izby Gmin po ja­kimś nie­ocze­ki­wa­nym za­ma­chu anar­chi­stów. Zda­je mi się, że urząd ten pia­sto­wał wte­dy sir Wil­liam Har­co­urt. Był ogrom­nie zi­ry­to­wa­ny, a ko­mi­sarz tłu­ma­czył się gę­sto. Spo­śród trzech za­mie­nio­nych zdań tym, któ­re ude­rzy­ło mnie naj­bar­dziej, był gniew­ny do­ci­nek sir Wil­lia­ma: „Wszyst­ko to bar­dzo pięk­nie. Ale wa­sze po­ję­cie o taj­no­ści, tam w po­li­cji, po­le­ga, zda­je się, na ukry­wa­niu praw­dy przed mi­ni­strem spraw we­wnętrz­nych.” Po­wie­dze­nie dość cha­rak­te­ry­stycz­ne dla tem­pe­ra­men­tu sir Wil­lia­ma Har­co­ur­ta, ale samo w so­bie nie­wie­le mó­wią­ce. Wi­docz­nie jed­nak była w ca­łym tym in­cy­den­cie ja­kaś szcze­gól­na at­mos­fe­ra, bo po­czu­łem na­głą pod­nie­tę. A po­tem na­stą­pi­ło w moim umy­śle coś, co zro­zu­miał­by naj­le­piej che­mik jako ana­lo­gię do wla­nia ma­leń­kiej kro­pel­ki od­po­wied­nie­go pły­nu przy­śpie­sza­ją­ce­go pro­ces kry­sta­li­za­cji w pro­bów­ce za­wie­ra­ją­cej ja­kiś bez­barw­ny roz­twór.

Była to dla mnie z po­cząt­ku zmia­na we­wnętrz­na, po­bu­dze­nie uśpio­nej wy­obraź­ni, w któ­rej nie­zna­jo­me kształ­ty, ostre w za­ry­sie, ale nie­do­sko­na­le po­strze­ga­ne, po­ja­wia­ły się i do­ma­ga­ły uwa­gi, niby krysz­ta­ły, swo­imi dzi­wacz­ny­mi i nie­ocze­ki­wa­ny­mi for­ma­mi. Zja­wi­sko to skło­ni­ło mnie do roz­my­ślań -– na­wet o prze­szło­ści: o Ame­ry­ce Po­łu­dnio­wej, kon­ty­nen­cie ja­skra­we­go słoń­ca i bru­tal­nych re­wo­lu­cji, o mo­rzu, bez­mier­nym ob­sza­rze sło­nych wód, zwier­cia­dle gnie­wu i uśmie­chów nie­bios, od­bi­ja­ją­cym świa­tłość świa­ta. Po­tem zja­wi­ła się wi­zja ol­brzy­mie­go mia­sta, mia­sta-po­two­ra, lud­niej­sze­go od nie­któ­rych kon­ty­nen­tów, i w swo­jej wy­two­rzo­nej przez czło­wie­ka po­tę­dze jak­by obo­jęt­ne­go na gniew i uśmie­chy nie­bios – mia­sta po­że­ra­cza świa­tło­ści świa­ta. Było tam do­syć miej­sca na każ­dą opo­wieść, do­syć głę­bi na każ­dą na­mięt­ność, do­syć zróż­ni­co­wa­nia na każ­dą sce­ne­rię, do­syć mro­ku na po­grze­ba­nie pię­ciu mi­lio­nów ist­nień.

Mia­sto sta­ło się nie­od­par­cie tłem dla ko­lej­ne­go okre­su głę­bo­kich, prób­nych roz­my­ślań. Nie­skoń­czo­ne per­spek­ty­wy otwie­ra­ły się przede mną w róż­nych kie­run­kach. Lat by trze­ba, żeby zna­leźć wła­ści­wą dro­gę! I zda­wa­ło mi się, że trwa to lata całe!… Z wol­na świ­ta­ją­ce prze­świad­cze­nie o wiel­kim ma­cie­rzyń­skim uczu­ciu pani Ver­loc roz­ro­sło się w pło­mień po­mię­dzy mną a owym tłem, za­bar­wia­ją­cy je swo­im uta­jo­nym ża­rem i otrzy­mu­ją­cy w za­mian coś z jego po­sęp­ne­go ko­lo­ry­tu. Na ko­niec hi­sto­ria Win­nie Ver­loc sta­nę­ła przede mną w ca­ło­ści, od dni jej dzie­ciń­stwa aż po kres, jesz­cze bez pro­por­cji, jesz­cze ze wszyst­kim nie­ja­ko na pierw­szym pla­nie, ale już go­to­wa do tego, że­bym się nią za­jął. Trwa­ło to mniej wię­cej trzy dni.

T a książ­ka jest więc tam­tą hi­sto­rią, spro­wa­dzo­ną do od­po­wied­nich roz­mia­rów, a cały jej tok wy­zna­cza i sku­pia wo­kół sie­bie nie­do­rzecz­nie okrut­na eks­plo­zja w Gre­en­wich Park. Mia­łem tu za­da­nie, nie po­wiem że nie­wdzięcz­ne, ale bar­dzo trud­ne i ab­sor­bu­ją­ce. Trze­ba je było jed­nak wy­ko­nać. Była to ko­niecz­ność. Po­sta­cie ota­cza­ją­ce pa­nią Ver­loc i bez­po­śred­nio lub po­śred­nio zwią­za­ne z jej tra­gicz­nym prze­ko­na­niem, że „ży­cia le­piej za­nad­to nie zgłę­biać”, są wy­ni­kiem tej wła­śnie ko­niecz­no­ści. Oso­bi­ście nig­dy nie mia­łem wąt­pli­wo­ści, że hi­sto­ria pani Ver­loc jest re­al­na, ale trze­ba ją było wy­do­być z mro­ku owe­go ol­brzy­mie­go mia­sta, trze­ba ją było uwia­ry­god­nić. My­ślę tu nie tyle o jej du­szy, co o jej oto­cze­niu, nie tyle o jej psy­chi­ce, co o jej ludz­kiej po­sta­ci. Co do oto­cze­nia, su­ge­stii mi nie bra­ko­wa­ło. Mu­sia­łem to­czyć cięż­kie zma­ga­nia, aby od­su­wać od sie­bie wspo­mnie­nia o mo­ich sa­mot­nych noc­nych wę­drów­kach po Lon­dy­nie w pierw­szym okre­sie po­by­tu w tym mie­ście. Lę­ka­łem się bo­wiem, że we­drą się i za­le­ją wszyst­kie kar­ty opo­wie­ści, ro­dzą­ce się jed­na po dru­giej w naj­po­waż­niej­szym sta­nie du­cha i my­śli, w ja­kim zda­rzy­ło mi się kie­dy­kol­wiek pi­sać. Pod tym wzglę­dem na­praw­dę uwa­żam Taj­ne­go agen­ta za dzie­ło ab­so­lut­nie rze­tel­ne. Na­wet za­mysł czy­sto ar­ty­stycz­ny, po­le­ga­ją­cy na za­sto­so­wa­niu iro­nii do tego ro­dza­ju te­ma­tu, po­wzię­ty był świa­do­mie w głę­bo­kim prze­ko­na­niu, że tyl­ko uję­cie iro­nicz­ne po­zwo­li mi wy­po­wie­dzieć to wszyst­ko, co kła­dły mi w usta po­gar­da i li­tość. Jest jed­ną z drob­nych sa­tys­fak­cji mego pi­sar­skie­go ży­wo­ta, że po­wziąw­szy ta­kie po­sta­no­wie­nie zdo­ła­łem – jak mi się zda­je – zre­ali­zo­wać je aż do koń­ca. Je­śli zaś cho­dzi o po­sta­cie, któ­re ab­so­lut­na ko­niecz­ność spra­wy – spra­wy pani Ver­loc – wy­do­by­wa z lon­dyń­skie­go tła na pierw­szy plan, to i po nich tak­że do­cze­ka­łem się owych drob­nych sa­tys­fak­cji, któ­re tak wie­le zna­czą wo­bec mnó­stwa do­kucz­li­wych wąt­pli­wo­ści upo­rczy­wie to­wa­rzy­szą­cych każ­dej pró­bie twór­czej pra­cy. Po­chle­bi­ło mi na przy­kład, gdy na­wet o panu Vla­di­mi­rze (któ­ry aż pro­sił się o ka­ry­ka­tu­rę) pe­wien do­świad­czo­ny świa­to­wiec po­wie­dział, że „ten Con­rad mu­siał się ob­ra­cać w ta­kich ko­łach albo też ma wy­jąt­ko­wą in­tu­icję”, po­nie­waż pan Vla­di­mir jest „nie tyl­ko praw­do­po­dob­ny w szcze­gó­łach, ale cał­ko­wi­cie utra­fio­ny w swo­jej isto­cie”. Na­stęp­nie ktoś przy­by­ły z Ame­ry­ki po­in­for­mo­wał mnie, że zda­niem wszel­kie­go ro­dza­ju uchodź­ców-re­wo­lu­cjo­ni­stów w No­wym Jor­ku książ­kę na­pi­sał czło­wiek, któ­ry ich do­brze zna. Uzna­łem to za wiel­ki kom­ple­ment, zwa­żyw­szy, że – mó­wiąc cał­kiem szcze­rze – mia­łem z ludź­mi tego po­kro­ju jesz­cze mniej do czy­nie­nia niż ów wszech­wie­dzą­cy zna­jo­my, któ­ry pierw­szy pod­su­nął mi po­mysł po­wie­ści. Nie mam wszak­że wąt­pli­wo­ści, że w cza­sie pi­sa­nia książ­ki by­wa­ły mo­men­ty, kie­dy by­łem krań­co­wym re­wo­lu­cjo­ni­stą, nie po­wiem że bar­dziej od nich żar­li­wym, ale na pew­no ma­ją­cym ja­śniej­szą świa­do­mość celu niż któ­ry­kol­wiek z nich w ca­łym swo­im ży­ciu. Nie mó­wię tego, żeby się chwa­lić. Po pro­stu ro­bi­łem, co do mnie na­le­ża­ło. Pi­sząc wszyst­kie swo­je książ­ki, za­wsze ro­bi­łem, co do mnie na­le­ża­ło. Ro­bi­łem to z cał­ko­wi­tym sa­mo­za­par­ciem. I to stwier­dze­nie też nie jest prze­chwał­ką. Nie mo­głem in­a­czej. Pi­sa­nie na niby za­nad­to by mnie nu­dzi­ło.

Po­my­sły do pew­nych po­sta­ci opo­wie­ści, za­rów­no tych pra­wo­myśl­nych, jak tych po­stę­pu­ją­cych wbrew pra­wu za­czerp­ną­łem z róż­nych źró­deł, któ­re tu i ów­dzie, być może, ja­kiś czy­tel­nik roz­po­znał. Są one dość ła­two do­stęp­ne. Ale nie za­le­ży mi tu na wy­ka­za­niu au­ten­tycz­no­ści któ­re­go­kol­wiek z tych lu­dzi i na­wet je­śli cho­dzi o mój ogól­ny po­gląd na re­ak­cje mo­ral­ne za­cho­dzą­ce mię­dzy prze­stęp­cą a po­li­cją, po­wiem tyl­ko, że uwa­żam go za co naj­mniej moż­li­wy.

Dwa­na­ście lat, któ­re upły­nę­ły od chwi­li opu­bli­ko­wa­nia książ­ki, nie zmie­ni­ły mo­jej po­sta­wy. Nie ża­łu­ję, że ją na­pi­sa­łem. Ostat­nio oko­licz­no­ści nie ma­ją­ce nic wspól­ne­go z ogól­ną tre­ścią ni­niej­szej przed­mo­wy zmu­si­ły mnie do odar­cia tej opo­wie­ści z li­te­rac­kiej sza­ty po­gar­dy i obu­rze­nia, w któ­rą przed laty z ta­kim wy­sił­kiem sta­ra­łem się ją przy­odziać. Zmu­szo­ny zo­sta­łem spoj­rzeć nie­ja­ko na jej nagi ko­ściec. Przy­zna­ję, że szkie­let to od­ra­ża­ją­cy. Ale w dal­szym cią­gu twier­dzę, że opo­wia­da­jąc hi­sto­rię Win­nie Ver­loc aż do jej anar­chi­stycz­ne­go koń­ca w zu­peł­nym osa­mot­nie­niu, sza­leń­stwie i roz­pa­czy i opo­wia­da­jąc ją tak, jak ją tu opo­wie­dzia­łem, nie mia­łem za­mia­ru lek­ko­myśl­nie ob­ra­żać ludz­kich uczuć.

J. C.I

Pan Ver­loc, wy­cho­dząc rano z domu, zo­sta­wił sklep teo­re­tycz­nie pod opie­ką szwa­gra. Mógł tak zro­bić, gdyż ruch w skle­pie był za­wsze mały, a przed po­łu­dniem nie było go pra­wie wca­le. Pan Ver­loc nie­wie­le zresz­tą dbał o swój ofi­cjal­ny warsz­tat pra­cy. A po­nad­to szwa­grem opie­ko­wa­ła się żona pana Ver­lo­ca.

Sklep był mały, po­dob­nie jak dom. Był to je­den z tych za­smo­lo­nych ce­gla­nych do­mów, któ­rych ist­nia­ło w Lon­dy­nie mnó­stwo, nim za­świ­ta­ła mia­stu era prze­bu­do­wy. Sklep przy­po­mi­nał kwa­dra­to­we pu­dło z fron­to­wym oknem oszklo­nym ma­ły­mi szyb­ka­mi. W dzień drzwi po­zo­sta­wa­ły otwar­te; wie­czo­rem były dys­kret­nie, lecz po­dej­rza­nie uchy­lo­ne.

Wi­try­na za­wie­ra­ła fo­to­gra­fie mniej lub bar­dziej ro­ze­bra­nych ba­let­nic, nie­okre­ślo­ne pa­czusz­ki w opa­ko­wa­niach, wy­glą­da­ją­ce na pa­ten­to­wa­ne leki, za­kle­jo­ne ko­per­ty z żół­te­go pa­pie­ru, bar­dzo wiot­kie, na któ­rych gru­by­mi, czar­ny­mi cy­fra­mi wy­pi­sa­na była cena: dwa i pół szy­lin­ga, kil­ka eg­zem­pla­rzy sta­rych fran­cu­skich pism hu­mo­ry­stycz­nych, roz­wie­szo­nych w po­przek okna na sznur­ku, jak­by do wy­schnię­cia, brud­na­wa mi­ska z nie­bie­skiej por­ce­la­ny, czar­na drew­nia­na ka­set­ka, fla­szecz­ki tu­szu i gu­mo­we pie­cząt­ki, kil­ka ksią­żek, któ­rych ty­tu­ły po­zwa­la­ły się do­my­ślać nie­przy­zwo­itej tre­ści, parę sta­rych nu­me­rów mało zna­nych cza­so­pism o mar­nym dru­ku i ty­tu­łach ta­kich, jak Po-

chod­nia, Gong – ty­tu­łach pod­że­ga­ją­cych. A dwa pło­my­ki ga­zo­we za szy­ba­mi były za­wsze przy­krę­co­ne, czy to przez oszczęd­ność, czy przez wzgląd na klien­tów.

Klien­ci owi byli to albo bar­dzo mło­dzi męż­czyź­ni, któ­rzy snu­li się ja­kiś czas pod oknem wy­sta­wo­wym, a po­tem szyb­ko wśli­zgi­wa­li się do wnę­trza, albo też lu­dzie w doj­rzal­szym wie­ku, ale wy­glą­da­ją­cy prze­waż­nie tak, jak­by nie dys­po­no­wa­li pie­niędz­mi. Nie­któ­rzy z tego ostat­nie­go ga­tun­ku mie­li koł­nie­rze płasz­czy po­sta­wio­ne wy­so­ko, aż po wąsy, i śla­dy bło­ta na no­gaw­kach dol­nych czę­ści gar­de­ro­by, któ­re spra­wia­ły wra­że­nie moc­no zno­szo­nych i nie­zbyt cen­nych. A i nogi, któ­re w nich tkwi­ły, tak­że z re­gu­ły nie przed­sta­wia­ły się zbyt świet­nie. Męż­czyź­ni ci, z rę­ka­mi za­nu­rzo­ny­mi głę­bo­ko w bocz­ne kie­sze­nie płasz­czy, wsu­wa­li się do skle­pu bocz­kiem, jed­nym ra­mie­niem do przo­du, jak­by się bali uru­cho­mić dzwo­nek.

Dzwo­nek za­wie­szo­ny był u drzwi na za­gię­tym sta­lo­wym pa­sku tak, że trud­no go było obejść. Był bez­na­dziej­nie po­pę­ka­ny, ale wie­czo­ra­mi przy naj­lżej­szym trą­ce­niu grze­cho­tał za klien­tem z bez­czel­ną za­cie­kło­ścią.

Grze­cho­tał – a na ten sy­gnał pan Ver­loc wy­cho­dził spiesz­nie z ba­wial­ni na za­ple­czu przez za­ku­rzo­ne szkla­ne drzwi za ladą z ma­lo­wa­ne­go drew­na. Oczy miał z na­tu­ry za­spa­ne; wy­glą­dał tak, jak­by przez cały dzień wa­lał się w peł­nym ubra­niu na nie za­sła­nym łóż­ku. Kto inny uwa­żał­by taki wy­gląd za wy­raź­nie upo­śle­dza­ją­cy. W trans­ak­cjach han­dlo­wych typu de­ta­licz­ne­go wie­le za­le­ży od uj­mu­ją­cej i mi­łej po­wierz­chow­no­ści sprze­daw­cy. Pan Ver­loc jed­nak znał swój in­te­res i spo­ko­ju jego nie za­kłó­ca­ły żad­ne es­te­tycz­ne wąt­pli­wo­ści na te­mat wła­sne­go wy­glą­du. Ze spo­koj­nym wzro­kiem i sta­now­czym tu­pe­tem, za któ­rym zda­wa­ła się kryć ja­kaś ohyd­na groź­ba, sta­wał za ladą i za­bie­rał się do sprze­da­ży przed­mio­tu w spo­sób oczy­wi­sty i skan­da­licz­ny nie­war­te­go sumy, któ­ra z oka­zji tej trans­ak­cji prze­cho­dzi­ła z rąk do rąk: na przy­kład tek­tu­ro­we­go pu­de­łecz­ka, wy­glą­da­ją­ce­go na to, że nie ma nic w środ­ku, albo jed­nej z owych sta­ran­nie za­kle­jo­nych, cien­kich żół­tych ko­pert, albo przy­bru­dzo­ne­go tomu w pa­pie­ro­wej okład­ce z obie­cu­ją­cym ty­tu­łem. Od cza­su do cza­su zda­rza­ło się sprze­dać ama­to­ro­wi któ­rąś ze zbla­kłych, po­żół­kłych ba­let­ni­czek, jak gdy­by była żywa i mło­da.

Cza­sem to pani Ver­loc po­ja­wia­ła się na zew pęk­nię­te­go dzwon­ka. Win­nie Ver­loc była ko­bie­tą o peł­nym, opię­tym cia­snym sta­ni­kiem biu­ście i sze­ro­kich bio­drach. Wło­sy mia­ła bar­dzo sta­ran­nie ucze­sa­ne. Ze spo­koj­nym, jak u męża, wzro­kiem za­cho­wy­wa­ła za szań­cem lady nie­zmą­co­ną obo­jęt­ność. Mło­do­cia­ny klient pe­szył się wte­dy na­gle wi­dząc, że ma do czy­nie­nia z ko­bie­tą, i z wście­kło­ścią w ser­cu pro­sił o bu­te­lecz­kę tu­szu war­to­ści de­ta­licz­nej sze­ściu pen­sów (cena w skle­pie Ver­lo­ca – pół­to­ra szy­lin­ga), któ­rą za­raz po wyj­ściu ukrad­kiem wy­rzu­cał do rynsz­to­ka.

Go­ście wie­czor­ni – owi męż­czyź­ni z po­sta­wio­ny­mi koł­nie­rza­mi i mięk­ki­mi ka­pe­lu­sza­mi na­su­nię­ty­mi na oczy – ki­wa­li fa­mi­liar­nie gło­wa­mi pani Ver­loc i mam­ro­cąc po­wi­ta­nie pod­no­si­li kla­pę w koń­cu lady, aby do­stać się do ba­wial­ni, skąd prze­cho­dzi­ło się do ko­ry­ta­rza i stro­mych scho­dów. Drzwi skle­pu były je­dy­nym wej­ściem do domu, w któ­rym pan Ver­loc pro­wa­dził swój han­del po­dej­rza­ny­mi to­wa­ra­mi, spra­wo­wał funk­cje opie­ku­na ładu spo­łecz­ne­go i upra­wiał cno­ty do­mo­we. Te ostat­nie były zna­ko­mi­te. Był na wskroś do­ma­to­rem. Nie miał po­trzeb du­cho­wych, umy­sło­wych ani fi­zycz­nych, któ­re by go skła­nia­ły do czę­ste­go wy­cho­dze­nia na mia­sto. W domu znaj­do­wał wy­go­dę dla cia­ła i spo­kój su­mie­nia oraz żo­ni­ną pie­czo­ło­wi­tość pani Ver­łoc i peł­ne sza­cun­ku wzglę­dy jej mat­ki.

Mat­ka Win­nie była tęgą ko­bie­tą o ast­ma­tycz­nym od­de­chu i du­żej śnia­dej twa­rzy. Pod bia­łym cze­pecz­kiem no­si­ła czar­ną pe­ru­kę. Spuch­nię­te nogi zmu­sza­ły ją do bez­czyn­no­ści. Uwa­ża­ła się za po­cho­dzą­cą z fran­cu­skiej ro­dzi­ny, co może i było praw­dą, i po wie­lo­let­nim mał­żeń­stwie z wła­ści­cie­lem pod­lej­sze­go ga­tun­ku re­stau­ra­cji z wy­szyn­kiem za­pew­ni­ła so­bie na wdo­wie lata utrzy­ma­nie od­naj­mu­jąc sa­mot­nym pa­nom ume­blo­wa­ne po­ko­je w po­bli­żu Vau­xhall Brid­ge Road, przy pla­cy­ku on­giś nie po­zba­wio­nym pew­ne­go splen­do­ru i nadal wcho­dzą­cym w skład dziel­ni­cy Bel­gra­via. Ten fakt to­po­gra­ficz­ny sta­no­wił nie­ja­ki atut w ogło­sze­niach o jej po­ko­jach do wy­na­ję­cia, ale lo­ka­to­rzy za­cnej wdo­wy nie za­li­cza­li się, ści­śle mó­wiąc, do naj­wy­twor­niej­szych. Tak czy in­a­czej, jej cór­ka Win­nie po­ma­ga­ła ich ob­słu­gi­wać. Śla­dy fran­cu­skie­go po­cho­dze­nia, któ­rym prze­chwa­la­ła się wdo­wa, wi­docz­ne były rów­nież u Win­nie. Wi­docz­ne były w nie­zmier­nie sta­ran­nym i ar­ty­stycz­nym ucze­sa­niu jej lśnią­cych, ciem­nych wło­sów. Win­nie po­sia­da­ła i inne wdzię­ki: mło­dość, peł­ne, krą­głe kształ­ty, ład­ną cerę i wresz­cie ową pro­wo­ku­ją­cą, nie­prze­nik­nio­ną re­zer­wę, nie po­su­wa­ją­cą się nig­dy aż tak da­le­ko, by unie­moż­li­wiać roz­mo­wę, któ­rą lo­ka­tor wiódł z oży­wie­niem, a ona że spo­koj­ną uprzej­mo­ścią. Pan Ver­loć naj­wi­docz­niej mu­siał być wraż­li­wy na te uro­ki. Był lo­ka­to­rem do­ryw­czym. Po­ja­wiał się i zni­kał bez wy­raź­ne­go po­wo­du. Naj­czę­ściej przy­by­wał do Lon­dy­nu z kon­ty­nen­tu (jak in­flu­en­ca), z tym że jego przy­by­cia nie za­po­wia­da­ła pra­sa. Każ­da jego byt­ność za­zna­cza­ła się w spo­sób bar­dzo do­bit­ny. Śnia­da­nie ja­dał w łóż­ku i co­dzien­nie wy­le­gi­wał się w nim z miną ci­che­go ukon­ten­to­wa­nia aż do po­łu­dnia – a cza­sa­mi na­wet dłu­żej. Ale kie­dy wy­cho­dził, naj­wi­docz­niej było mu bar­dzo trud­no po­wró­cić do swo­je­go tym­cza­so­we­go domu przy pla­cy­ku na Bel­gra­vii. Opusz­czał go póź­no, wra­cał wcze­śnie – to jest o trze­ciej lub czwar­tej rano, a zbu­dziw­szy się o dzie­sią­tej, zwra­cał się do Win­nie, wno­szą­cej tacę ze śnia­da­niem, z żar­to­bli­wą, znu­żo­ną uprzej­mo­ścią, schryp­nię­tym, osła­błym gło­sem czło­wie­ka, któ­ry nie­daw­no prze­ma­wiał grom­ko przez wie­le go­dzin bez prze­rwy. Wy­łu­pia­sty­mi ocza­mi o cięż­kich po­wie­kach to­czył mi­ło­śnie i tę­sk­nie; koł­drę miał pod­cią­gnię­tą pod szy­ję, a ciem­ny, mięk­ki wąs okry­wał gru­be war­gi, go­to­we do słod­kich prze­ko­ma­rzań.

Zda­niem mat­ki Win­nie pan Ver­loc był bar­dzo mi­łym dżen­tel­me­nem. Ze swych ży­cio­wych do­świad­czeń ze­bra­nych po róż­nych „lo­ka­lach” za­cna ko­bie­ta wy­nio­sła na sta­re lata ide­ał dżen­tel­me­na, jaki re­pre­zen­to­wa­li klien­ci sal pierw­szej kla­sy w ba­rach. Pan Ver­loc zbli­żał się do tego ide­ału, a na­wet zgo­ła go uosa­biał.

– Oczy­wi­ście przej­mie­my two­je me­ble, mamo – oświad­czy­ła Win­nie.

Dom z po­ko­ja­mi do wy­na­ję­cia trze­ba było zwi­nąć. Dal­sze pro­wa­dze­nie go wy­da­wa­ło się nie­sto­sow­ne. Dla pana Ver­lo­ca przed­sta­wia­ło­by to za wiel­ki kło­pot; nie da­ło­by się po­go­dzić z jego in­nym za­ję­ciem. Ja­kie to było za­ję­cie, nie mó­wił; ale po za­rę­czy­nach z Win­nie za­da­wał so­bie trud wsta­wa­nia przed po­łu­dniem, scho­dził do su­te­re­ny i świad­czył grzecz­no­ści mat­ce Win­nie w po­ko­ju ja­dal­nym, gdzie wio­dła swój nie­ru­cho­my ży­wot. Gła­skał kota, po­pra­wiał po­grze­ba­czem ogień na ko­min­ku i tu zja­dał po­łu­dnio­wy po­si­łek. Z wi­docz­ną nie­chę­cią opusz­czał dusz­ną nie­co przy­tul­ność tego po­ko­ju, ale mimo to wra­cał do­pie­ro póź­nym wie­czo­rem. Nig­dy nie pro­po­no­wał Win­nie pój­ścia do te­atru, jak­by wy­pa­da­ło tak mi­łe­mu panu. Wie­czo­ry miał za­ję­te. Kie­dyś po­wie­dział Win­nie, że jego pra­ca jest w pew­nym sen­sie po­li­tycz­na. Ostrzegł ją, że bę­dzie mu­sia­ła być bar­dzo uprzej­ma dla jego po­li­tycz­nych przy­ja­ciół. Na co ona ze zwy­kłym so­bie, pro­stym, nie­prze­nik­nio­nym spoj­rze­niem od­par­ła, że oczy­wi­ście bę­dzie dla nich uprzej­ma.

Co jesz­cze po­wie­dział jej o swo­im za­ję­ciu, tego mat­ka Win­nie nie zdo­ła­ła się do­wie­dzieć. Po ślu­bie Ver-lo­co­wie prze­ję­li ją wraz z me­bla­mi. Nędz­ny wy­gląd skle­pu za­sko­czył ją. Prze­pro­wadz­ka z pla­cu na Bel­gra­vii na wą­ską ulicz­kę w Soho źle wpły­nę­ła na jej nogi, któ­re na­pu­chły do ol­brzy­mich roz­mia­rów. Z dru­giej stro­ny jed­nak uwol­ni­ła się cał­ko­wi­cie od trosk ma­te­rial­nych. Cięż­ka­wa do­bro­dusz­ność zię­cia da­wa­ła jej po­czu­cie ab­so­lut­ne­go bez­pie­czeń­stwa. Przy­szłość cór­ki była w oczy­wi­sty spo­sób za­pew­nio­na i na­wet o syna, Ste­vie'ego, nie po­trze­bo­wa­ła się nie­po­ko­ić. Nie po­tra­fi­ła do­tąd ukryć przed samą sobą, że ten bied­ny Ste­vie jest strasz­ną kulą u nogi. Zwa­żyw­szy jed­nak przy­wią­za­nie Win­nie do wą­tłe­go bra­ta, jak rów­nież życz­li­wość i wspa­nia­ło­myśl­ność pana Ver­lo­ca, uzna­ła, że los bied­ne­go chłop­ca na tym okrut­nym świe­cie jest nie­źle za­bez­pie­czo­ny. W głę­bi ser­ca była może i rada, że Ver­lo­co­wie nie mają dzie­ci. Sko­ro oko­licz­ność ta zda­wa­ła się cał­kiem obo­jęt­na panu Ver­lo­co­wi, a Win­nie znaj­do­wa­ła w bra­cie obiekt ma­cie­rzyń­skiej nie­ja­ko mi­ło­ści, może tak było le­piej dla bied­ne­go Ste­vie'ego.

Bo z tym chłop­cem trud­no so­bie było po­ra­dzić. Był de­li­kat­ny i mimo wą­tło­ści na­wet ład­ny, je­śli nie li­czyć ga­po­wa­te­go opusz­cze­nia dol­nej war­gi. W ra­mach na­sze­go zna­ko­mi­te­go sys­te­mu obo­wiąz­ko­we­go szkol­nic­twa na­uczył się czy­tać i pi­sać po­mi­mo nie­ko­rzyst­ne­go wy­glą­du owej dol­nej war­gi. Jed­nak­że jako chło­piec na po­sył­ki nie osią­gnął wiel­kie­go suk­ce­su. Za­po­mi­nał, z czym go po­sła­no; z dro­gi obo­wiąz­ku spro­wa­dza­ły go ła­two po­wa­by za­błą­ka­nych ko­tów i psów, za któ­ry­mi wcho­dził w wą­skie za­uł­ki i ob­skur­ne po­dwór­ca, ulicz­ne ko­me­die, któ­re kon­tem­plo­wał z otwar­ty­mi usta­mi z uszczerb­kiem dla in­te­re­sów pra­co­daw­cy, lub dra­ma­ty po­wa­lo­nych koni, któ­re swo­ją ża­ło­sną gwał­tow­no­ścią po­bu­dza­ły go cza­sem do wy­da­wa­nia prze­ni­kli­we­go krzy­ku po­śród tłu­mu ga­piów nie lu­bią­cych, by dźwię­ki roz­pa­czy za­kłó­ca­ły im spo­koj­ne roz­ko­szo­wa­nie się tym lu­do­wym wi­do­wi­skiem. Kie­dy wy­pro­wa­dzał go z tłu­mu na­masz­czo­ny i opie­kuń­czy po­li­cjant, oka­zy­wa­ło się czę­sto, że bied­ny Ste­vie za­po­mniał swe­go ad­re­su – przy­najm­niej chwi­lo­wo. Szorst­ko za­da­ne py­ta­nie spra­wia­ło, że ją­kał się, jak­by się miał udu­sić. Za­sko­czo­ny czymś nie­zro­zu­mia­łym, ze­zo­wał strasz­li­wie. Nie do­sta­wał jed­nak nig­dy żad­nych ata­ków (co było po­cie­sza­ją­ce), a w la­tach dzie­ciń­stwa mógł za­wsze, w ob­li­czu na­tu­ral­nych wy­bu­chów znie­cier­pli­wie­nia ze stro­ny ojca schro­nić się za ku­sy­mi spód­nicz­ka­mi swo­jej sio­stry, Win­nie. Z dru­giej stro­ny moż­na go było po­dej­rze­wać o to, że kry­je w so­bie za­so­by skłon­no­ści do lek­ko­myśl­nych psot. Kie­dy skoń­czył czter­na­ście lat, przy­ja­ciel jego zmar­łe­go ojca, agent za­gra­nicz­nej fir­my wy­twór­ców kon­den­so­wa­ne­go mle­ka, za­trud­nił go jako goń­ca biu­ro­we­go, po czym pew­ne­go mgli­ste­go po­po­łu­dnia, w nie­obec­no­ści sze­fa, przy­dy­ba­no go na pusz­cza­niu fa­jer­wer­ków na klat­ce scho­do­wej. Wy­strze­lił szyb­ko, raz za ra­zem, se­rię groź­nych rac, gniew­nych słońc, gło­śno wy­bu­cha­ją­cych szmer­me­li – ł spra­wa mo­gła się skoń­czyć bar­dzo po­waż­nie. W ca­łym bu­dyn­ku po­wsta­ła okrop­na pa­ni­ka. Po za­dy­mio­nych ko­ry­ta­rzach pę­dzi­ły ta­bu­ny krztu­szą­cych się urzęd­ni­ków o roz­sza­la­łych oczach, ze scho­dów sta­cza­li się – osob­no – pod­sta­rza­li biz­nes­me­ni i ich cy­lin­dry. Ste­vie nie zda­wał się czer­pać żad­nej oso­bi­stej sa­tys­fak­cji z tego, co zro­bił. Trud­no było wy­kryć po­bud­ki, któ­re skło­ni­ły go do tak ory­gi­nal­ne­go wy­bry­ku. Do­pie­ro póź­niej Win­nie wy­do­by­ła z nie­go mgli­stą i cha­otycz­ną spo­wiedź. Dwóch in­nych goń­ców z te­goż bu­dyn­ku za­gra­ło ja­ko­by na jego uczu­ciach, opo­wia­da­jąc mu o róż­nych krzyw­dach i uci­skach tak dłu­go, aż współ­czu­cie wpra­wi­ło go w ten szał. Ale przy­ja­ciel ojca wy­da­lił go oczy­wi­ście na­tych­miast, jako za­gra­ża­ją­ce­go ru­iną jego przed­się­bior­stwu. Po tym al­tru­istycz­nym wy­czy­nie Ste­vie'emu ka­za­no zmy­wać na­czy­nia w kuch­ni w su­te­re­nie i czy­ścić buty pa­nom wy­naj­mu­ją­cym po­ko­je w domu na Bel­gra­vii. W ta­kiej pra­cy nie było oczy­wi­ście żad­nej przy­szło­ści. Pa­no­wie od cza­su do cza­su da­wa­li mu szy­lin­ga na­piw­ku. Naj­hoj­niej­szym z lo­ka­to­rów oka­zał się pan Ver­loc. Wszyst­ko to ra­zem jed­nak nie da­wa­ło wie­le ani w sen­sie za­rob­ków, ani w sen­sie wi­do­ków na przy­szłość, to­też kie­dy Win­nie ogło­si­ła swo­je za­rę­czy­ny z pa­nem Ver­lo­kiem, jej mat­ka mimo woli, wzdy­cha­jąc i spo­zie­ra­jąc w kie­run­ku po­my­wal­ni na­czyń, za­da­wa­ła: so­bie py­ta­nie, co też się te­raz sta­nie z bied­nym Ste­phe­nem.

Oka­za­ło się jed­nak, że pan Ver­loc go­tów jest przy­jąć go ra­zem z mat­ką żony i z me­bla­mi, któ­re sta­no­wi­ły cały wi­do­my ma­ją­tek ro­dzi­ny. Pan Ver­loc przy­gar­nął wszyst­ko, jak szło, do swo­jej sze­ro­kiej, do­bro­tli­wej pier­si. Me­ble roz­sta­wio­no jak naj­efek­tow­niej po ca­łym domu, ale mat­ka pani Ver­loc mu­sia­ła się ogra­ni­czyć do dwóch po­koi od po­dwór­ka na pierw­szym pię­trze. W jed­nym z nich sy­piał nie­szczę­sny Ste­vie. Drob­ną dol­ną szczę­kę za­czy­na­ły mu już wte­dy po­ra­stać cien­kie, pu­szy­ste wło­ski, za­ma­zu­jąc niby zło­ci­stą mgieł­ką jej ostry za­rys. Po­ma­gał sio­strze w obo­wiąz­kach do­mo­wych ze śle­pą mi­ło­ścią i ule­gło­ścią. Pan Ver­loc uwa­żał, że ja­kieś za­ję­cie wyj­dzie mu na do­bre. Wol­ny czas spę­dzał ry­su­jąc cyr­klem i ołów­kiem kół­ka na ka­wał­ku pa­pie­ru. Przy­kła­dał się do tej roz­ryw­ki ogrom­nie pil­nie, z roz­po­star­ty­mi łok­cia­mi, ni­sko po­chy­lo­ny nad ku­chen­nym sto­łem. Przez otwar­te drzwi ba­wial­ni za skle­pem jego sio­stra Win­nie spo­glą­da­ła na nie­go co ja­kiś czas z ma­cie­rzyń­ską czuj­no­ścią.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: