- W empik go
Tajny fundusz. Tom 2 - ebook
Tajny fundusz. Tom 2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 244 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Do stolicy nadchodziły z każdym dniem coraz smutniejsze wiadomości. Wskutek jakichś nader ważnych, jak mówiono, zeznań w sądzie, mnożyły się na prowincji aresztowania w sposób zatrważający. Codziennie prawie tylnemi ulicami miasta przywożono więźniów pod eskortą konnicy. Za więźniami przyjeżdżały liczne rodziny do miasta, aby w jaki sposób ratować biedne ofiary. Poznawano je na ulicach po czarnych ubiorach, po bladych twarzach i oczach zapłakanych Stawano, mówiono, wypytywano się, a gmin miejski stawał także, wypytywał i mówił między sobą, o czem dawniej nigdy nie mówił!…. A zawsze znalazł się któś, który objaśniał nieświadomych rzeczy…
Osobliwie zajmowano się wielce pewną dziwną wieścią. Od kilku tygodni miała policja polować za jakimś bardzo ważnym emigrantem. Opowiadano o nim rzeczy najnieprawdopodobniejsze, a jednak nie było nikogo, ktoby tym rzeczom otwarcie wiary odmówił.
Jedni widzieli w tym „wielkim nieznajomym” tylko człowieka nader sprytnego i śmiałego. Inni jednak tłómaczyli odwagę i szczęście jego jakąś dziwną, tajemniczą opieką. Opowiadali, że ów niebezpieczny człowiek był już kilka razy w ręku policji, ale za okazaniem jakiegoś dokumentu puszczono go natychmiast na wolność, przepraszając z jak największem uszanowaniem.
Jaki zaś miał być ten dokument, o tem różnie mówiono. Jedni utrzymywali, że to miał być list żelazny podpisany przez Ludwika Filipa króla francuskiego, który chcąc się przekonać o stanie kraju, wysłał w tym celu pełnomocnego ajenta za porozumieniem się z księciem Metternichem. Szczególny ten misjonarz nietykalny miał na celu zbadać, o ile tajne spiski polskie wiążą się ze spiskami francuzkiemi, które nowo obranego króla już się pozbyć chciały.
Byli tacy, którzy znowu utrzymywali, żo to był poufny wysłannik cesarza Mikołaja. A nawet w kołach niższej ówczesnej biurokracji wierzono temu z rezygnacją, godną lepszej sprawy. Uległość bowiem dla sąsiedniego mocarstwa była tak wielką, że nadawano mu zupełne prawo gospodarowania po krajach Austrji Dokument cesarza Mikołaja wystarczał według wyobrażenia urzędników, aby posiadającemu go wolno było wszystko w kraju robić, choćby nawet na niekorzyść państwa. Poza tą niewytłómaczoną uległością kryła się niemoc i dziwnie tępe pojęcie ówczesnej biurokracji, która tego pojąć nie mogła, aby dwaj sąsiedzi mogli mieć sprzeczne z sobą interesa państwowe.
Jedna tylko rzecz uderzała w tem naj mocniej. Najlepiej o tym niebezpiecznym człowieku był poinformowany – jenerał. On wiedział jego kryjówki, on pierwszy donosił o tem do Wiednia, a gdy policja za wskazanym przez niego śladem poszła, to zawsze coś odkryła, co doniesienia jego potwierdzało. Były to wprawdzie rzeczy mało znaczące, ale był zawsze dowód, że jenerał miał słuszność.
Z tego powodu było nawet wiele aresztowań. Z jakiejś karczmy przywieziono całą żydowską familję wraz z betami jako corpus delicta bo w tych betach spał ten człowiek niebezpieczny, jak tego dowodził schowany do poduszki urywek zagadkowego listu. Uwięziono także dzierżawcę, który go u siebie czajem z rumem częstował, jak o tem donosił arendarz z karczmy, który mieniał mu niżej kursu złotą francuzką monetę. Arendarz byłby o tem może nie powiedział, ale zdradził go belfer, z którym nie chciał się podzielić zyskiem, pochodzącym z korzystnej zamiany. Wzięto także proboszcza, z którym ten tajemniczy zbrodniarz dwie fajki ty tuoiu wypalił i szklankę kawy wypił, a natomiast w brewjarzu zostawił mu w upominku proklamację czyli list otwarty Józefa Zaliwskiego, głównego przewódcy partyzantów, osadzonych w więzieniu…
Wreszcie nie stało już rady na sprytnego zwierza. Cała ta sprawa zaczęła wchodzić w sferę legendy. Pojawiły się nawet jakieś wierszyki, opiewające ludowym językiem przygody nieznajomego.
Trzeba było już raz temu złemu zaradzić. Mianowicie tryumf jenerała, który widocznie policję już oskrzydlił, nie dawał spać spokojnie ówczesnym ojcom kraju. Postanowiono więc gruntownie i z całą energją wziąć się do dzieła.
W tym celu na cały dzień od godziny dziewiątej rano zamknięto plac ś. Ducha żelaznym łańcuchem. Iaka operacja odbywała się zazwyczaj, jeśli w tak zwanej sali gubernjalnej, schodzili się radcy na sesję, aby coś dla dobra kraju uradzić.
I uradzono.
Do wszystkich starostw i miast obwodowych miano rozesłać okólnik, w którym znajdowały się te surowe wyrazy: że każdy starosta, w którego obwodzie będzie sic krył emisarjusz lub jaki inny niebezpieczny człowiek, a wyśledzonym nie zostanie, straci trzecią część rocznej pensji. To samo stosuje się i do komisarzy obwodowych, w których rewirze podobne iudywiduum zamieszka.
I rzeczywiście był to środek śmiały, heroiczny, ale najskuteczniejszy.
Najboleśniej dotknął ten okólnik starostę obwodu, w którym właśnie ostatni zaginął ślad tego niebezpiecznego człowieka. Aptekarz miejski, były felczer wojskowy, opowiadał przyjacielowi swemu piwowarowi, że jakiś obcy człowiek kupował u niego „wronie oko,” które do gatunku trucizn należy. Aptekarz sprzedał wprawdzie żądany medykament, bo obcy dobrze i złotem francuzkiem zapłacił, ale z motywów patrjotycznych musi to wyznać publicznie, bo obcemu prawdopodobnie chodzi o wytrucie wszystkich mieszkańców niepolskiego pochodzenia… Fatalna więc nux wmica była ostatnim śladem, który się kończył w mieście ob-wodowem o trzy niespełna domy od samego urzędu, w którym mieszkał starosta.
Było więc niebezpieczeństwo niemałe. Najprzód „wronie oko” patrzyło na wszystkich z tą samą nieodpartą, tajemniczą potęgą, z jaką ongi patrzyło oko z nieba na nieszczęśliwego syna Adama i Ewy, który pierwszy wykroczył przeciw paragrafom kodeksu karnego. Powtóre, a co jeszcze gorszem było od tego oka, zagrożono utratą trzeciej części pensji!
Kiedy starosta o pensji przeczytał, kazał natychmiast zawołać najulubieńszego swego komisarza, który w tym dniu przypadkiem jakoś nie wyjechał nigdzie za djetami.
Przywołany, był to na pozór człowiek niepokaźny. Mały, przysadkowaty, bez najmniejszego wcięcia w biodrach, wyglądał jak kawałek nieociosanego drzewa, na którem zawieszony był długi surdut granatowy z zieloną podszewką i aksamitnym od brudu świecącym kołnierzem. Twarz miał okrągłą jak księżyc, miejscami trę darni pokrytą, wśród których najjaśniej świecił nos dobrze rozrośnięty. Oczka małe, nieustannie biegające, zdradzały spryt niepospolity i wyglądały jakby zawsze na czatach były…
Ulubieniec starosty był to typ urzędnika z owych błogich, niezapomnianych czasów, któro we wspomnieniach biurokratycznych zapisane są jako alte, gule Zeiten!
W owych to złotych czasach nie potrzebował urzędnik tej nauki, jakiej dzisiaj od niego żądają. Głównym warunkiem było saubere Handschrift, a na wszystko inne były tak zwane similia, czyli wzory, według których ze zmianą imion i nazwisk pisano potrzebne referaty.
Komisarz, którego w ciężkim smutku starosta do siebie powołał, nie miał żadnej nauki, ani żadnych studjów szkolnych nie odbywał. Antagonista jego, komisarz drugiej klasy, opowiadał o nim, że chłopcem przyszedł z ojcem swoim, bry-karzem do Galicji. Brykarz wiózł do Lwowa cukier i kawę, a że w kraju były złe drogi, na których co kilkanaście kroków potrzeba było brykę hamować, wziął więc z sobą jednego z jedenastu synów, który szedł za bryką, i na komendę ojca kręcił korbą to w prawo to w lewo, w miarę tego, czy bryka jechała z góry czy pod górę. Ponieważ hamulca z powrotem tak często nie trzeba było, bo bryka jechała próżno, zostawił ojciec swego syna na nauce u strażnika drogowego, swego przyjaciela, u którego tenże uczył się przez kilka lat szeroką łopatą wyrównywać nasypane na drogę kamienie. Tu poznał go pisarz drogowy, a że chłopiec umiał pisać i czytać, użył go w kancelarji swojej do przepisywania rachunków. Tym sposobem wszedł zwolna przybysz w służbę rządową, i idąc od szczebelka do szczebelka, po trzydziestoletniej pisaninie został zaszczycony urzędem komisarza obwodowego, który według ogólnie danej instrukcji miał odtąd rządzić krajem w dosyć obszernym swoim zakresie, trzymać go na równi z postępującą w Europie cywilizacją, i być dla niego reprezentantem światła i rozumu najwyższych sfer rządowych.
I nowo mianowany komisarz umiał zadość uczynić tym wszystkim wymaganiom.
Machina rządu ówczesnego podobną była kubek w kubek do owej tradycyjnej bryki antenatów szanownego komisarza, z tą tylko różnicą, że tę tylko z góry hamować trzeba było, tamte zaś zawsze hamowano. Czy z góry, czy na gładkiej drodze kręcono ustawicznie korbą, która hamulec tem więcej do kół przyciskała…
Syn brykarza szlązkiego był się już za młodu tego szlachetnego rzemiosła wyuczył. Kręcenie korbą i przyciąganie hamulca szło mu teraz jak z płatka. Hamował więc gdzie tylko było co do hamowania, a starosta obwodowy widział w nim jednego wiernego sługę, który był w stanie o każdej porze wstrzymać rozhukany żywioł narodowy w królestwie Galicji i Lodomerji. Dla tych jego zdolności nieocenionych pominął nawet w projekcie do awansu drugiego komisarza, który był Bzkoły gimnazjalne ukończył i w sprawach publicznych poważył się czasem mieć inne zdanie od zdania starosty… Ztąd prawdopodobnie powstał ów antagonizm między dwoma komisarzami…
Tak wysoką opieką zaszczycony komisarz, starał się teraz, odpowiednio wysokiemu swemu urzędowi, we wszystkiem naśladować starostę. Założył na szyję takie same olbrzymie kołnierzyki jak starosta, które mu nie pozwalały ani karku ugiąć ani głowy obrócić, U tego samego żydka, z tej samej materji kazał sobie długi surdut uszyć, który był nadwornym liwerantem ces. kr. radcy. Również jak on starał się być opryskliwym igburowatym, co, mówiąc nawiasem, najmniej pracy go – kosztowało. W stosunkach z publicznością starał się ją wszelkiemi siłami przekonać, że nie urzędnik dla publiczności ale publiczność dla urzędnika jest stworzoną, w których to pojęciach zgadzał się zupełnie z panem starostą. I w innych jeszcze rzeczach także się z nim zgadzał, ale to nie należy już do tego rozdziału. – Lieber Pandraczek – rzekł raz na wstępie do niego starosta, trzymając w ręku ów fatalny okólnik prezydenta, grożący odjęciem trzeciej części pensji – Heber Pandraczek, es isł mcht mehr zum Aushalten! Chciałbym albo umrzeć, albo przynajmniej przemienić się w intendenta prowjantów dla wojska!
– A skądże znowu taka rozpacz, Herr Gvbernialrath?– zapytał zdziwiony komisarz. -
– Rozpacz, nie rozpacz, tnein Heber Pandraczek, ale widzisz jest to proste wyrachowanie. Intendent od powiatu ma mniejszą pensję odemnie, a wydaje dziesięć razy więcej. Gdyby nawet zagrożono mu odjęciem trzeciej części pensji, to według jego arytmetyki zostanie mu dziewięć dziesiątych!….
Pandraczek wysunął z rękawa krótkie palce swoje i posunął niemi kilka razy sentencjonalnie po kameryzowanym nosie. Uśmiechnął się, połknął sporo śliny, która na widok takiego rachunku gwałtem do ust mu się cisnęła i odparł:
– Der Hebe Herrgott kat verschiedene
Kostganger! Jedni jedzą objad z butelką wina, inni gryzą kawałek chleba i jeszcze palce pb nim oblizują. Cóż robić! Świat jest to publiczny gościniec. Jedni jadą w karecie na resorach, i jadą najlepszą i najrówniejszą stroną drogi. Inni pchają sami wóz wyładowany ciężarem i muszą jeszcze, ustępując się karecie, jechać po świeżo nasypanych kamieniach! I żaden dróżnik temu nie poradzi!
– Masz wielki rozum, Heber Pandra-czek, – ozwał się po chwili starosta, kiwając się z powagą na krześle, – ale będę cię miał za ostatniego głupca, jeśli nie wytropisz tego niebezpiecznego emigranta, który w tutejszej aptece kupował wronie oko!…. Masz tu i czytaj, a przeczytaj kilka razy!
Pandraczek wziął fatalny okólnik do ręki i zaczął czytać. Przyszedłszy do zagrożenia odjęciem trzeciej części pensji, pobladł na twarzy, zmarszczył brwi i zdawało się, że miał na ustach coś arcynie-lojalnego. Ujrzawszy jednak na ścianie kancelarji ponurą twarz nieboszczyka monarchy, któremu lojalność przysięgał, cofnął słowo nielojalne.
– Dziwna rzecz, – ozwał się po chwili, oglądając się starannie poza siebie, – myślałem, przecież, mówiąc między nami, że prezydent ma więcej rozumu!…. Jak można urzędnikowi odbierać trzecią część pensji?
– Dla ciebie, Heber Pandraczek, to jeszcze pół biedy! Cóż znaczy u ciebie trzecia część pensji? Mizernych dwieście sześćdziesiąt florenów, podczas gdy za same djety liczysz sobie przeszło tysiąc!….
Komisarz spojrzał na starostę zpod oka. Nie był pewny, do czego te słowa jego zmierzają. Starosta jednak nie miał żadnej myśli ubocznej.,Widział on wypełnienie całego roku djetami tak naturalne, że ani nawet do głowy mu nie przyszło, aby jakikolwiek wyrzut czynić swemu ulubieńcowi. I on tak samo czynił, jak był komisarzem. Teraz mogł tylko najwięcej żałować tych błogich czasów, bo stanowisko jego dzisiejsze nie pozwalało na tak częste przejażdżki po obwodzie. To też uspokoił się co do tego punktu
Pandraczek i wrócił do zagrożonej trzeciej części pensji.
– Nie spodziewałem się… takiego nierozumu po prezydencie, – odparł z pewną irytacją, – bo coż to znaczy odbierać za karę trzecią część pensji urzędnikowi? To tak samo, jak gdyby dróżnikowi za złe sprawowanie się odebrano za karę trzecią część drogi! Jakże on może dowieść ochoty do służby drogowej, jeżeli mu drogę odbierają? A czem jest droga dla dróżnika, tem jest pensja dla urzędnika! Odebrać mu ją, to znaczy odebrać choremu powietrze i kazać mu być zdrowym! – Koniec końców, słowa twoje, Heber Komrnissar, okólnika prezydenta nie zmienią. Idź do domu, każ zaprzęgać i jedź w imię Boga! Ale mówię ci, nie wracaj z próżnemi rękami!….
Komisarzowi zabłysnęły oczy z radości. Niewiedzieć, czy ta radość odnosiła się do uczucia patrjotyzmu państwowego, czy do liczby djet, które poczynały się naturalnie od dnia dzisiejszego, jako od dnia rozkazu.
– Przysięgam, Herr Rath, – zawołał podniesionym głosem, – że nie wrócę z próżnemi rękami, albo wrócę z tym niebezpiecznym emigrantem, albo… albo… komisarzem nie wrócę!
– Nie wrócisz! – powtórzyło w tej chwili jakieś dziwne echo od portretu nieboszczyka monarchy.
Starosta i komisarz obejrzeli się z trwogą naokoło. W kancelarji nie było nikogo. Spojrzeli po wszystkich sklepieniach (urząd obwodowy mieścił się w dawnym klasztorze), i sklepienia były puste i milczące… Tylko surowa twarz nieboszczyka monarchy zdawała się wychodzić z płótna i patrzała na nich dziwnem, przeszywa-jącem okiem…
Komisarz chciał czemprędzej przerwać to niemiłe przywidzenie i pożegnał starostę.
XVI.
Komisarz Pandraczek był tak wybornym typem ówczesnych komisarzy obwodowych, że niepodobna nam tak prędko z nim się rozstać. Był on jednym z tych ludzi, którzy wtedy w literalnem znaczeniu tego słowa rządzili krajem. Podzielony na kilkanaście paszalików, wyglądał kraj jak wielka majętność, podzielona na kilkanaście folwarków, w których gospodarowali ekonomowie, każdy według własnego rozumienia i interesu, bez względu na ogólne potrzeby całej majętności. Była wprawdzie między osobnymi paszalikami jedna myśl spójna i przewodnia, ale ta myśl odnosiła się 'wyłącznie do czynności policyjnych, wybierania podatków i stawiania rekruta. O korzyściach całego kraju nikt wtedy nie myślał, a że tak było w istocie, dosyć jest przeczytać dzieje sejmów postulatowych kraju!
A dziwnie wyglądają te dzieje. Ludzie obciążeni przekazem przeszłości, poczuwający się najwięcej do obowiązków narodowych, z niezwietrzałą jeszcze tradycją po ojcach i dziadach swoich, byli wówczas tak skromni i potulni w postulatach swoich, jak gdyby zapomnieli o Zamoyskim, który w zamku swoim trzymał jeńca z dynastji europejskiej; o Jagielle, który deptał po karkach krzyżackich; o Chodkiewiczu, Sobieskim i tym podobnych gwiazdach historji… A nawet te skromne i potulne żądania jedynego organu krajowego nie były nigdy uwzględnione. Władza krajowa umiała zawsze w Wiedniu takie o kraju dać wyobrażenie, że postulaty te odkładano na bok, a sejmowi dawano na drugi rok odpowiedź, że rząd najwyższy raczył przedłożone żądania wziąć do łaskawej wiadomości. Natem kończyło się wszystko. Dalszej drogi według statutu już nie było, a deputaci nie odważyli się nigdy wyraźniejszą postawą dać nacisku najsłuszniejszym żądaniom swoim.
W tych błogich czasach miał urzędnik szerokie pole dla siebie. Nikt go nie kontrolował, prasy publicznej nie było. Zmuszając kraj jakoteż całe państwo do milczenia rządami policyjnemi, sprowadzono we wszystkich kierunkach najsmutniejszą stagnację i przygotowywano powoli dla monarchji te wszystkie nieszczęśliwe katastrofy, które zaczęły się od roku 1848, a doszły w naszych czasach aż do smutnej klęski pod Sadową!…
Rządy powierzono krótkowidzącej biurokracji, która przyszłości państwa nie mierzyła na wieki, ale miała tylko wzgląd na swoje stanowisko jako na dożywocie. Żaden dygnitarz nie myślał dalej, jak o tem tylko, aby spokojnie do końca życia spożywać wygodny kawałek chleba. Środki policyjne wystarczały mu do tego, a co po nim nastąpić miało, to go wcale nie obchodziło. Prawdziwych patrjotów, którzyby na potomne wieki gospodarstwo państwa rozłożyli i dla tych wieków siali, nie miała monarchja.
Jeżeli w monarchji taki stan rzeczy panował, sto razy gorzej było w Galicji. Nikomu z dygnitarzy ani na myśl nie przyszło, że ta część ziemi polskiej może mieć kiedyś jakąś przyszłość, i że w interesie korony było tę nadchodzącą przyszłość dla swej własnej korzyści należycie spożytkować. Nie myślano o tem, że przy historycznym rozwoju mogą się interesa sąsiadów pokrzyżować, a wtedy potrzeba będzie szukać dróg nowych, nowych sprzymierzeńców, i innych sił, niż te, jakie dać mogły spisane traktaty!
W zarządzie kraju odgrywał wtedy niepoślednią rolę komisarz obwodowy. Starosta siedział spokojnie w obwodowem mieście i zbierał tylko do swych rąk czynności rozsyłanych po obwodzie komisarzy. Komisarze ci mieli wprawdzie pewne instrukcje, ale instrukcje te były szerokie i zostawiały wiele próżnego miejsca, które komisarz wypełniał według najlepszego swego rozumienia. Na to zaś rozumienie wpływało bardzo wiele rzeczy. Spaczone wyobrażenia o warunkach państwa, dziwne zapatrywanie się na stosunek kraju do monarchji, brak wszelkiej głębszej nauki, a nawet i uderzająca często nieudolność umysłowa zastąpiona dobrym węchem policyjnym i brutalnym rygorem, charakteryzowały dziwnie te ostatnie ogniwa machiny rządowej, które już wprost za interesa publiczności zaczepiały.
Zdaje się, że niefortunna ta kreacja ówczesnego rządu nawet przybywających z zagranicy mocno uderzała, gdyż okazał się w tych czasach w Paryżu osobny obrazek, naszkicowany z niemałym zasobem psychologji i antropologji, pod tytułem: „Komisarz obwodowy.”
Objeżdżający właśnie komisarz obwodowy miał przedewszystkiem działać w myśl tak zwanej józefińskiej idei, i społeczeństwo kraju podzielić na nieprzyjazne sobie obozy. Z jednej strony miał tak zwanego dziedzica utrzymywać w dobrej wierze jego prerogatyw i interesów osobistych wobec gromady, a z drugiej strony miał rozdmuchiwać zarzewie niezgody domowej, biorąc gromadę w opiekę rządu i niejako potakiwać nieznacznie jej urojonym mrzonkom socjalistycznym. A najlepszą zaletą takiego komisarza było utrzymanie pewnego ekwilibrjutn, które pozornie obu stronom obiecywało pożądane korzyści.
Jakkolwiek komisarz Pandraczek nie miał potrzebnej do swego stanowiska nauki, umiał jednak ten brak sowicie sprytem nagrodzić. Pojmował on doskonale, czego od niego wymagano. Czy jednak nie wierzył w swoje zdolności, czy chciał sam sobie ulżyć, dosyć, że do założonych celów swoich inną od kolegów postępował drogą. Być może, że ta droga była lepszą, a nawet korzystniejszą dla niego.
Według tradycyjnych typów miał komisarz obwodowy mieć jak Janus dwie twarze. Jedna miała wyrażać pokój dla szlachcica, druga wojnę dla gromady. Umiejętnym ruchem tej głowy janusowej miał tego dokazać, że szlachcic tylko jedne, a gromada tylko drugą widziała.
Dla Pandraczka było to może zadanie zatrudne. Pomógł więc sobie w sposób nader prosty. Oto urzędową swoją postać komisarską rozciął na dwie osobne części. Jedne, lepszą, sam reprezentował, drugą dał innemu człowiekowi, którego zawsze na wszystkie przejażdżki brał ze sobą.
Był nim tak zwany „landsdragon,” którego siny, jeneralski mundur nadzwyczajnie chłopom imponował. Wprawdzie „landsdragon” ten był teraz pieszym człowiekiem, bo za jakieś nieokreślone bliżej przestępstwo odebrano mu konia i wózek, zostawiono mu jednak pół pensji i mundur dawnej służby.
Johan, jak go zwykle nazywano, był wysłużonym sierżantem, mówił z czeska po polsku, mieszając w to trochę niemiecczyzny, co w karczmie między chłopami tyle znaczyło, ile w dzisiejszym salonie polskim znaczy mieszanie frazesów francuzkich do mowy ojczystej. Była to zawsze pewna dystynkcja, obliczona jednak tylko na ciemne, opodal stojące masy.
Komisarz Pandraczek lubił dobry objadek, lubił winko i karty. Karty miały jednak u niego inne znaczenie niżeli u zwykłych graczy. Komisarz na to grał w karty, aby wygrać. A wygrywał zawsze stosownie do spornej sprawy, dla której do dworu przyjechał. Gdy sprawa była ważniejsza, komisarz wygrywał więcej, a sprawa nadspodziewanie załatwiała się ku wielkiemu zadowolnieniu szlachcica. Czasami przeciągała się sprawa długo, nie była jasną i dojrzałą do ostatecznego wyroku, wtedy i gra przeciągała się dłużej, zawsze jednak z nader jasnym dla komisarza rezultatem.
Przyznać należy, że Pandraczek nie był człowiekiem wprost przekupnym za gotowe pieniądze. Był w tem rozum praktyczny i dosyć jasne wyrachowanie. Natu-ralja zaś, jak owies, mąka, kartofle a czasem i konik młody, nie miały u niego cechy przekupstwa. Brał je otwarcie, a nawet kazał fornalkom dworskim w dzień jasny do miasta obwodowego odwozić. Przy takich słabostkach swoich nie zrywał nigdy z dworami otwarcie. Był z niemi w jak najlepszej przyjaźni, jadł dobre objadki, pił węgrzyna a nawet czasem narzekał na starostę, który w takim razie był u niego synonimem rządu. Wyżej nigdy się nie ośmielił, wyjąwszy w kółku bardzo zaufanem.
Gdy się jednak do dworu wybierał, siadał Johan na kozieł. Komisarz wchodził do dworu, Johan w sinym jeneralskim mundurze szedł do karczmy między chłopów. Chłopi z otwartemi rękami przyjmowali między siebie sinego opiekuna, z wiarą fanatyczną, że przez usta landsdragona mówi sam starosta, tak samo jak przez usta starosty mówi cesarz, bo jeden i drugi mówił to, co się im podobało.
Johan znał doskonale w takim razie swoją rolę. Chwalił się poufną przyjaźnią starosty i w różnych aforystycznych zdaniach dawał im elementarną naukę o własności lasów, łąk pańskich, młynów, o pańszczyznie, szarwarku i o mostach wspólną pracą na rzekach erygowanych i t… d.
Jeżeli była na miejscu jaka sprawa sporna dziedzica z gromadą, Johan wyjaśniał jej tę sprawę w sposób, jak ją sani starosta pojmuje, opowiadając przytem o wielu nadużyciach ze strony dworów..
Po tej jeneralnej prelekcji wracał do dworu i tam w kuchni lub w kredensie bawił się rozmową z czeladzią i wypytywał ją o niektóre, niejasne mu szczegóły lokalne. Pod wieczór przyjmował z wielką rezygnacją rolę kamerdynera komisarza, zdejmując mu ciasne buty i opowiadając przytem o zaszłościach dnia ubiegłego. Ktoby ich wtedy obu podsłuchał, wziąłby ich za poufnych przyjaciół.
Tym sposobem uzupełniał się komisarz, a było mu z tem bardzo dobrze.
– Johan! – zawołał wychodząc od starosty,– każ zaprzęgać, pojedziemy!
– Zum Grafen?– zapytał landsdragon, a siwe oczy jego zaświeciły się jak próchno sród nocy.
– Nie! Nicht zum Gra feni – odparł krótko Pandraczek.
Johan posmutniał czegoś. Wprawdzie krótka, nieokreślona odpowiedź komisarza kazała mu się domyślać, że tu idzie o wyprawę na jakiegoś emigranta. Ale wypraw takich było już setkami, najeździł się z komisarzem po dziurach i błotach, a nigdy prawie nic nie ułowiono. Z kwaśną więc miną poszedł do wozowni i pomógł furmanowi wyciągnąć ładowną brykę komisarza obwodowego.
Za godzinę było już wszystko do podróży gotowe.
A dziwny był to ekwipaż. Trzy konie zaprzężono do bryki, dwa inne, pod tytułem źrebiąt, puszczono luzem. Nigdy inaczej nie wybierał się komisarz w drogę. Owies dworski służył bowiem wybornie jego koniom.
Gdy już spory kawałek za miasto wyjechali, zapytał komisarz zadąsanego Johana:
– Dlaczego myślałeś, że pojedziemy do grafa?…. Wszak niedawno tam byliśmy!
– Myślałem bardzo słusznie, – odpowiedział poufnie Johan, – bo widziałem w mieście lokaja, który brał wino…
– Brał wino? Sapermenł!…. A na cóż im dzisiaj wina? Nic nie słyszałem!
– U cukiernika kazano zrobić dwa torty z koroną, grafowską… – prawił dalej Johan.
– Dwa torty? Was ist denn das? Czy wesele jakie, czy zaręczyny panny Weroniki?
– Krawiec Zyśko robił nową Hberję z koronami na guzikach dla trzech lokai…
– Aha! Już się domyślam! Zum Teu-fell Ani słowa mi nie powiedzieli!
Natem skończyła się rozmowa. Komisarz zamyślił się głęboko. Czoło jego pofałdowało się. Wnet jednak rozjaśnił twarz, jakby jakąś nader szczęśliwą myśl pochwycił.
I rzeczywiście myśl ta była dosyć szczęśliwa. Miał szukać niebezpiecznego człowieka, emigranta lub coś podobnego. Rozumie się, że każdy emigrant musi być głodnym i że pilnie patrzy, gdzie się z komina kurzy. Jakkolwiek graf, o którym Johan wspomniał, nigdy emigrantów u siebie nie trzymał, mogło się jednak wy darzyć, że głodny patrjota, zwąchawszy wino i torty, zajechał do grafa…
Tak sobie myślał w tej chwili komisarz. I myśl ta, natchniona winem i tortami, mogła być wcale niezła. Połknął więc ślinkę, która do ust mu się cisnęła i zawołał:
– Johan, każ nawrócić! Zurn Graf eni Johan uśmiechnął się, jak człowiek, który już dawno był pewny tego, co nastąpiło.
XVII.
Po dwugodzinnera, jednostajnem dudnieniu bryki, po dwugodzinnych niejednostajnych marzeniach komisarza i lands-dragona, wychyliły się z pięknego krajobrazu poczerniałe i połamane dachy biednego, małego miasteczka. Widok ten dziwnie kontrastował z olbrzymim obrazem natury.
Najprzód wychyliła się karczma długa a wązka, ze wszystkich stron popodpierana. Kilka łat z gontami, które niedawno dumny jej szczyt stanowiły, leżały teraz na ziemi, jak smutny przykład każdej ziemskiej wielkości, która o swoich własnych siłach na górze utrzymać się nie może… Przed karczmą kołysał się me-Jancholijnie żóraw i za każdym silniejszym podmuchem wiatru okazywał niekłamaną ochotę połączyć się ze szczytem dachu, który tuż koło niego leżał śród błota. Przez pół wieku trzymał on głowę wysoko, a dzisiaj sprzykrzyło mu się to górowanie nad innemi. Inne nastały czasy!
Za karczmą stał domek dziwnej struktury. Właściciel jego upostacił nim własne dzieje swoje. Dawniej mieszkał w tym niższym, na pół rozebranym. Jaśniejsza gwiazda zaświeciła nad nim. Wyszedł ze starego domku i na górze zaczął budować nowy, okazalszy. Fundamenta dał dobre i kosztowne, do połowy okien doprowadził dobrym, naprzód przygotowanym materjałem, a coraz wyżej łatał coraz gorzej, nakrywszy w końcu to wszystko ubogą strzechą słomianą. To też opinja publiczna bardzo słusznie, choć tylko ręką miejscowego ulicznika, napisała na tym domu czarnym węglem: „wyrwał się jak Filip z konopi!” A snać dla narodowego równouprawnienia napisała inna ręka na drugiej stronie czerwoną cegłą: Kołyś ne pyroh ne pyrożysia!…,. I