Tak to ten - ebook
Tak to ten - ebook
Książka jednego z najwybitniejszych pisarzy średniego pokolenia, Jerzego Sosnowskiego. Tak, to ten to współczesna powieść, której kanwą jest na poły fantastyczna przygoda przydarzająca się dziennikarzowi prowadzącemu nocną audycję w stacji komercyjnej radia w Kołobrzegu. W tle wojna i jej tajemnice, na pierwszym planie sensacyjna intryga. Konstrukcja powieści przypomina strukturę nocnego programu radiowego, gdzie istnieje bardzo bliski kontakt ze słuchaczami. „Nocne pogaduchy” prowadzi znany warszawski radiowiec, który uciekł na prowincję, z powodu miłosnego zawodu. Codziennie, po północy obejmuje „rząd dusz” nad słuchaczami, którzy powierzają mu swoje osobiste historie, komentują powieść radiową o wojennych losach Kołobrzegu, który został doszczętnie zniszczony w niejasnych do dziś okolicznościach, albo szukają sposobów na przetrwanie nocy. Równolegle rozwija się bardzo tajemnicza historia, która wcina się w rzeczywistość nocnych programów i w życie głównego bohatera. Dialog z innego wymiaru, który wdziera się niespodziewanie w eter nocnej audycji, przywołuje czas wojny i historię Domu Higieny Rasowej, gdzie hodowano dzieci o parapsychicznych zdolnościach. To wskazówka do rozwiązania tajemnicy zburzonego miasta i śmierci jego ówczesnych mieszkańców. Wojenna tajemnica ma również swoje kontynuacje w czasach współczesnych. Losy dawnych zbrodniarzy splatają się z losami ludzi, którzy zasiedlili opuszczone miasto i dopisali ciąg dalszy jego dziejów. Tak, to ten jest powieścią o poszukiwaniach własnego miejsca i sensu życia. O miłości, śmierci i prawach historii, które tworzą nieprzewidywalny labirynt ludzkich losów. Fantastyczna, sensacyjna i pełna tajemnic książka, która toczy się szalonym rytmem i zmierza do zaskakującego finału. Powieść napisana z rozmachem, godnym Bułhakowa, przypominająca niepowtarzalna atmosferę Mistrza i Małgorzaty.
Jerzy Sosnowski – pisarz i dziennikarz radiowy. Z wykształcenia polonista, był pracownikiem naukowym Uniwersytetu Warszawskiego, nauczycielem w szkole średniej, publicystą „Gazety Wyborczej”, krytykiem literackim i dziennikarzem telewizyjnym. Jest autorem . Apokryfu Agłai, Wielościanu, tomu opowiadań Linia nocna, Prądu zatokowego oraz autobiografii duchowej pt. Ach.
Laureat Nagrody Fundacji im. Kościelskich (2001). W 2006 roku otrzymał “Złoty Grot” - nagrodę Stowarzyszenia Sztuka-Edukacja-Promocja “dla twórcy, którego działalność i dokonania inspirują do aktywności młodych humanistów”. Jego książki były tłumaczone na języki: serbski, rosyjski, węgierski.
Kategoria: | Inne |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05201-3 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słuchacie Radiooberży, sto i cztery dziesiąte ef em. Zbliża się godzina dwudziesta czwarta zero zero, ja się już żegnam, zapraszając na wiadomości regionalne, po których przy mikrofonie zasiądzie Grzesiek Jodłowski. Do usłyszenia, pozdrawia was Jacek Myszor, i też wcale nie idę spać, dlatego nie mówię dobranoc.
W pierwszych miesiącach istnienia audycji starałem się zajeżdżać pod rozgłośnię na pół godziny przed rozpoczęciem dyżuru, na wszelki wypadek. Przy szlabanie pokazywałem przepustkę ochroniarzowi, parkowałem nexię w zaroślach na skraju parkingu i ruszałem ścieżką między drzewami, a potem, zamiast wejść do budynku, skręcałem w lewo, za niewielką wydmę, i tam wypalałem papierosa, oparty o ogrodzenie, za którym: wilgotna ciemność, pas poszarzałego piasku, a gdzieś dalej – niewiele dalej – smoliste odmęty, chlupoczące łakomie, nie oddzielone kreską horyzontu od mroku nad moją głową. Węszyłem, nasłuchiwałem: witałem się z kolejną nocą, którą miałem tu spędzić. Potem ten czas kurczył się stopniowo, w miarę jak docierało do mnie, że Jackowi nie spieszy się do domu. Bywało, że zostawał do wpół do pierwszej, zagadywał mnie, kiedy leciały piosenki, i nawet trochę przeszkadzał, bo przecież wolałem być sam: pilot snów w kapsule wyodrębnionej z nadmorskiej czerni mżącym światłem wskaźników i kontrolek, ekranu komputera, żółtej lampy biurowej na wysięgniku, która pochyla się nade mną jak ciekawska żyrafa. W każdym razie mogłem być spokojny, że gdybym złapał gumę albo utknął na Grzybowskiej przy zamkniętym przejeździe kolejowym, co zresztą mało prawdopodobne, Jacek zastąpiłby mnie bez szemrania przez kwadrans czy dwa. Inna sprawa, czy gotów byłby dopasować się do konwencji „Nocnych pogaduch”: nie czuł moich słuchaczy, a oni znosili go niezbyt dobrze, sądząc po telefonach, jakie niekiedy odbierałem.
Więc od dawna pospiesznie przeskakuję ze sfery dnia w sferę nocy, jak człowiek, który odwraca się na ulicy, dotknięty przez kogoś końcami palców, czubkiem miecza czy zgoła ostrzem kosy. Za dwadzieścia dwunasta głaszczę na pożegnanie kotkę, wypadam z domu, uruchamiam silnik, pędzę Mazowiecką do rozjazdu ze sklepem spożywczym, dalej łagodnie w prawo, szpaler drzew, sus przez tory kolejowe (bez oglądania się, kuszenie losu), skręt w prawo, hurgot szutrowej nawierzchni – i już jestem po tej stronie, już parkuję w krzewach, zamykających widok na bagniste nieużytki, ukryte teraz w ciemnościach, a w radiu słyszę, że zaczyna się serwis. Doba całkiem mi się przestawiła, zimą zdarza się, że nie widzę słońca przez wiele dni. Nie narzekam, bo ta audycja to przecież był mój pomysł i musiałem nieźle się napocić, żeby przekonać Wiktora. Zacząłem na próbę, po kilku miesiącach okazało się, że naprawdę mówią o nas na mieście, a o wpół do pierwszej zyskaliśmy nawet jeszcze jeden czas reklamowy. To zdecydowało. Akurat miałem kryzys, ale wtedy już nie mogłem się wycofać, a potem przywykłem.
Minąłem szlaban, zatrzymałem nexię na pokrzywionych betonowych płytach i ruszyłem w stronę budynku oświetlonego od strony wybrzeża samotną, przyczepioną do ściany latarnią. Radiooberża stoi na samych wydmach, okna studia wychodzą na plażę. Przedtem był tutaj Wojskowy Punkt Obserwacji Wzrokowo-Technicznej. Wiktor z satysfakcją mówił: „Przejęliśmy Wojskowy Punkt Obserwacji Wzrokowo-Technicznej”, „Rozpoczynamy adaptację Wojskowego Punktu Obserwacji Wzrokowo-Technicznej”, „Będzie dobry klimat w Wojskowym Punkcie Obserwacji Wzrokowo-Technicznej”, i tak do znudzenia. Aż pewnego dnia stara nazwa nagle została zapomniana, wytarła się z godziny na godzinę. W Kołobrzegu dziwne rzeczy dzieją się z pamięcią, która pracuje opornie, rzeszotowieje jak stare kości, przechowuje jakieś grudki i gubi całe przebiegi zdarzeń. Ludzie zjechali tu z rozmaitych stron i bardzo powoli oczyszczają się z poczucia tymczasowości. Wydarzenia giną w nieokreślonym wczoraj, którym nie ma co się zajmować przed jutrem, skoro nikt nie wie, jakie będzie to jutro i gdzie nas zastanie – chyba żeby to, co już się stało, przepowiadać w kółko i w kółko, niespokojnie sprawdzać, czy wczorajsza kształtna narracja nie rozsypała się tymczasem w chaotyczny zbiór faktów, które lepi się jeszcze zmyśleniem, a w końcu porzuca. Smagani północnym wiatrem, skrapiani deszczami, które nigdzie indziej nie padają – w nieodległym Koszalinie świeci wtedy słońce – przeczuwamy niejasno, że prawdziwe życie toczy się gdzieś daleko. Tam, skąd przybyliśmy, skąd przyjechali nasi rodzice lub dziadkowie albo i my sami. Tam, dokąd nie wrócimy.
Przy drzwiach wystukałem kod i wszedłem do środka. Na konsoli migotała lampka – łączy z Koszalinem, Jacek przybił mi piątkę i sięgnął po płaszcz. Kwiecień w Kołobrzegu jest jeszcze chłodny.
– Ależ dali ten odcinek, kurwa, ciekaw jestem, czy ktoś to przesłuchał w całości – rzucił na powitanie.
Wzruszyłem ramionami.
– Powieść o Kołobrzegu, dostajemy za darmo, w żadnej innej komercyjnej tego nie ma. Słuchacze są dumni.
– No to zobaczysz dzisiaj. Nie wierzę, żebyś nie miał telefonów. Jak zaczął umierać ze swoją bohaterką, to myślałem, że zmięknę. Niejeden senior zszedł na serce, zobaczysz. Poza tym widziałeś kiedy, żeby w marcu drzewa ociekały u nas sokiem? Taka to kołobrzeska powieść, o.
W serwisie przeszli już do prognozy pogody, więc usiadłem za konsolą, wkładając słuchawki krzywo, na jedno ucho, w razie gdyby Jacek miał się jeszcze do mnie odezwać. Pierwsze wejście było zawsze takie samo, znałem je na pamięć i mogłem wyrecytować z marszu, bez jakiegoś tam skupiania się i celebry. Klimat robił się później, po kilkudziesięciu minutach. Po pierwszym papierosie.
– Lecisz? – spytałem zachęcająco.
Jacek rozglądał się bezradnie po studiu.
– Urodziny kumpla w „Poison”. Tylko okulary ktoś mi zajechał.
– Wzrok ci się popsuł?
– Co się wygłupiasz, słoneczne. – Ale w tej chwili na słowa: „To były zachodniopomorskie wiadomości regionalne”, zamilkliśmy obaj. Przesunąłem hebelek i starając się nie patrzeć, jak kolega na palcach skrada się do leżących na parapecie podłużnych czerwonych szkieł (każde wielkości dłoni) w cytrynowożółtej oprawce, zamruczałem do mikrofonu:
– Siedem minut po północny, zaczynamy „Nocne pogaduchy” w Radiooberży, sto i cztery dziesiąte ef em. Nasz telefon dziewięćdziesiąt jeden trzydzieści jeden trzydzieści jeden, jeśli ktoś z daleka, to dziewięćdziesiąt cztery na początku. Mówi Grzegorz Jodłowski i jak zwykle zapraszam do rozmowy, będziemy słuchać muzyki i snuć pogaduchy, i tak prawie do świtu. Bo przecież bywa czasem, że nie chce się spać, i wtedy dobrze znaleźć się razem. Zatem: Co słychać? Czy jest coś, o czym chcielibyście opowiedzieć słuchaczom? Może przydarzyło się wam coś niezwykłego? Radosnego? Smutnego? Spotykamy się jak co noc w naszej Radiooberży. Chwilę pobędziemy razem, a potem udamy się w dalszą podróż naszego życia. Pewnie zabierze nas sprzed radioodbiorników dyliżans snu. Ale nim nadjedzie – porozmawiajmy. Nasz telefon dziewięćdziesiąt jeden trzydzieści jeden trzydzieści jeden. Czekam.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------