- promocja
- W empik go
Taka jestem i już! Edycja z autografem - ebook
Taka jestem i już! Edycja z autografem - ebook
Wspomnienia i felietony Magdaleny Zawadzkiej, jednej z najlepszych polskich aktorek, napisane lekko i z humorem. Pod tą lekkością kryje się jednak wiele głębokich przemyśleń.
W wydanej wcześniej w 1999 roku książce Kij w mrowisko wspomnienia obejmowały tylko czas dzieciństwa, dojrzewania i młodości autorki. Tym razem Magdalena Zawadzka opowiada też o swych latach dojrzałych i o dorastaniu do dojrzałości (która przychodzi niepostrzeżenie), o traumatycznym czasie żałoby po śmierci męża Gustawa Holoubka (Świat bez Gustawa), o świecie bez rodziców (Mama autorki zmarła w 2014 roku). Pięknie też rozwija opowieść o Jaśku – swoim dorosłym już dziś synu – opatrując ją wieloma rodzinnymi anegdotami.
Osobną część książki stanowią Podróże, które są wielką pasją aktorki. A świat widziany jej oczami – fascynujący. Część trzecia to Felietony pisane w latach dziewięćdziesiątych (ale jest też współczesna niespodzianka!), jednak wciąż przejmująco aktualne. Jak bardzo nic się w Polsce nie zmienia (a jeśli tak – to na gorsze), świadczy nowy, napisany specjalnie do książki felieton z sierpnia 2014 roku, który dowcipnie i dosadnie pokazuje, co się dzieje z kulturą języka, kulturą polityczną i kulturą osobistą. Cięte diagnozy rzeczywistości zapadają w pamięć i pokazują mało znane oblicze aktorki, która mówi we wstępie: „Taka jestem i już to wprawdzie tytuł mojej książki, ale ja naprawdę taka jestem, a przynajmniej tak mi się wydaje. We wszystkim, co pisałam zarówno we wspomnieniach, jak i w felietonach, które wzajemnie się uzupełniają, starałam się być sobą, być szczera. Inaczej pisanie nie miałoby dla mnie żadnego sensu”.
Tę szczerą, wielobarwną opowieść ilustruje unikatowy materiał zdjęciowy z bogatego archiwum Autorki.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64700-78-1 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miałam siedemnaście lat i planowałam pierwsze w życiu studenckie wakacje. Zapowiadały się fantastycznie. Najpierw przeprowadzka, razem z rodzicami, do upragnionego, nowego mieszkania w Warszawie, potem wyjazd nad morze na naprawdę zasłużony odpoczynek, a pod koniec wakacji zdjęcia plenerowe w Sandomierzu. Ten film był prawdziwym szokiem i dla mnie, i dla całej rodziny. Nawet w najśmielszych marzeniach nie wyobrażałam sobie siebie jako aktorki filmowej. Oczywiście kochałam kino i starałam się oglądać wszystkie co ciekawsze filmy. Umalowana i wystrojona w kostium i szpilki mamy przemycałam się nawet na filmy dozwolone od lat osiemnastu. Przeżycia związane ze zmyleniem czujności biletera mogły na całe życie nabawić mnie nerwicy, ale jakoś zawsze mi się udawało. Bezpieczny mrok kinowej sali sprawiał, że zapominałam o bożym świecie i z pełną wiarą chłonęłam wszystko, co dzieje się na ekranie. Znałam życiorysy gwiazd, podziwiałam ich urodę i byłam nieprzytomnie zakochana w Gérardzie Philipie. Faktu, że już nie żyje, nie przyjmowałam do wiadomości. Jednak nigdy nie przyszło mi do głowy, że ja, całkiem prywatna dziewczyna, mogę dołączyć do grona ekranowych, celuloidowych zjaw.
Gdy doszło do podpisania umowy, co zrobiła za mnie mama, bo byłam niepełnoletnia, nadal nie wierzyłam, że to się naprawdę stało. Ponadto zaczęłam się bać tego nieznanego mi świata. Rodzice nasłuchali się hiobowych wieści o rozwiązłym trybie życia, jaki prowadzi się w ekipach filmowych, i że takie jak ja młode panienki są łakomym kąskiem dla znudzonych i zwyrodniałych filmowców. Blady strach padł na całą rodzinę, która nigdy nie miała kontaktu ze światem filmu. Jedyną artystką była moja ciocia Stani Zawadzka – wielka śpiewaczka, występująca na światowych scenach na czele z La Scalą i późniejsza profesor warszawskiego Konserwatorium Muzycznego. Ale świat opery to zupełnie co innego niż świat filmu. Musiałam więc przyrzec, że z nikim nie będę się zadawać. Pewnym pocieszeniem była znakomita obsada głównych ról – Aleksandra Śląska, Gustaw Holoubek i Andrzej Łapicki. Moja rola była związana z postacią, którą grał Andrzej.
Tak wyglądałam jako studentka szkoły teatralnej.
Przyjechałam na zdjęcia. Ubrano mnie w szpilki i śliczną, wydekoltowaną sukienkę, uczesano i umalowano jak prawdziwą aktorkę. Rozpoczęła się praca. Obserwując ludzi z ekipy, dziwiłam się, że nie pasują do opisu, jakim straszono mnie i rodziców. Byli mili, kulturalni i tak zapracowani od wczesnego ranka, że nie bardzo mogliby mieć siły i ochotę na rzekome całonocne ekscesy. Reżyser Jan Rybkowski i operator Mieczysław Jahoda, widząc, jak bardzo przeżywam swój debiut, otoczyli mnie serdeczną opieką. Andrzej Łapicki, również niesłychanie kulturalny i miły, zapewniał mnie po każdym nakręconym ujęciu, że nie mam powodu do niepokoju, bo wszystko jest w porządku. Ja jednak nie traciłam czujności i jak w kryminale w napięciu czekałam na rozwój wypadków. Aż któregoś wieczoru stało się to, czego obawiali się moi rodzice. Andrzej Łapicki i Gustaw Holoubek zaproponowali mi pójście na kawę!!! Ooo, co to, to nie, nie należę do łatwych dziewczyn, niech sobie nie myślą! Odmówiłam szybko, szybciej niż wypadało, stanowczo przekonana o słuszności mej decyzji. Odwróciłam się na pięcie i na oczach zdumionych panów weszłam w zamknięte oszklone drzwi. Moje wybicie głową szyby Gustaw już zawsze pamiętał. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że ten pan będzie kiedyś moim mężem...
Pierwszego października, w czasie inauguracji roku akademickiego, dostałam indeks i zostałam oficjalnie „pasowana” na studentkę PWST. Na pierwszy rok przyjęto ponad dwadzieścia osób, więc było oczywiste, że część musi odpaść. To przyglądanie się sobie nawzajem i zastanawianie, kto jest gorszy na tyle, że może być po pierwszym roku relegowany, było przykre i denerwujące. Ponieważ tylko od nas zależały rezultaty, należało po prostu pracować, a pracy było sporo.
Zajęcia na uczelni trwały od rana do wieczora i dzieliły się na teoretyczne i praktyczne. W ramach teorii były wykłady z historii teatru i literatury, historii sztuki i muzyki oraz filozofii i języka obcego. Wymagało to nieustannego szperania w zbiorach bibliotecznych i czytania mnóstwa książek z tych dziedzin. Zajęcia praktyczne miały nauczyć nas podstaw zawodu. Ponieważ instrumentem, dzięki któremu i na którym się gra, jest w zawodzie aktorskim własne ciało i psychika, należało pod opieką mistrzów doprowadzić ten instrument do stanu najwyższej sprawności. Służyć temu miały: impostacja głosu, dykcja, rytmika, balet, ruch sceniczny, szermierka, sport. Najważniejsze jednak były zajęcia, na których pracowaliśmy nad poezją, prozą, pantomimą, piosenką i nad elementarnymi zadaniami aktorskimi. Później doszły jeszcze wykłady z charakteryzacji. Nareszcie studiowałam to, co mnie naprawdę interesowało.
Bardzo ważna była też atmosfera na uczelni. O nudzie czy marnowaniu czasu nie było mowy. Wszyscy studenci byli twórczo pobudzeni, chętni do pracy, życzliwi dla siebie W każdej auli coś się działo. Zaglądaliśmy na zajęcia starszych roczników, pełni podziwu, szacunku i zazdrości, że oni właśnie osiągają stopień wyższego wtajemniczenia, podczas gdy my stoimy dopiero w przedsionku tajemnicy. Szkoła tętniła życiem, a zgnuśniali i obojętni studenci stanowili raczej rzadkość i właściwie sami się wykruszali.
Pierwszy rok studiów stwarzał okazję do zastanowienia się, czy dalsza nauka ma sens. Decydowało o tym nie tylko własne przekonanie studenta, ale przede wszystkim ocena grona profesorskiego. Na drugi rok, po odsiewie, przeszło tylko kilkanaście osób i w tej liczbie dobrnęliśmy do dyplomu. Cztery lata wspólnej nauki i pracy bardzo nas zbliżyły. Znaliśmy się jak łyse konie, tym bardziej że nawiązywały się przyjaźnie i miłości. Mimo że te ostatnie wygasały i rodziły się nowe, nie zostawały po nich przykre niedomówienia czy animozje. Przebywaliśmy od rana do wieczora razem, w pewien sposób skazani na siebie, więc nikt nie miał ochoty na niesnaski. Były wspólne zabawy, wypady do kina i do teatru, wyjazdy na wakacje i na spartakiady uczelni artystycznych. Na jednej z nich, w Krakowie, zajęłam drugie miejsce w biegu na sto metrów! Wszystko to sprawiało, że stanowiliśmy samowystarczalną rodzinę studencką, której niepotrzebny był nikt z zewnątrz. Wydawało nam się nawet, że ci z zewnątrz nie są w stanie pojąć naszej męki twórczej. Ciągła zależność od siebie, jaką stwarza praca zespołowa, zmuszała nas do akceptowania siebie takimi, jakimi byliśmy, bo wymagało tego wspólne dobro.
Wszystko to brzmi jak idylla i dla wielu, którzy studiowali w murach PWST, nią pozostanie. Ja natomiast należę do wyjątków, dla których okres studiów nie jest najpiękniejszym i beztroskim wspomnieniem młodości. Pech chciał, że główny opiekun roku mnie nie akceptował. Byłam w stanie zrozumieć, że można mieć sympatie i antypatie, ale pogarda i nienawiść, jaką demonstrował w stosunku do mnie, wykraczała poza normalne relacje profesor–studentka. Nigdy nie poznałam źródeł tej niechęci, ale wynikająca z niej niesprawiedliwość, którą kierował się w ocenie mojej osoby, podkopała ufność i szacunek, z jakimi wstąpiłam w progi uczelni. W wieku siedemnastu lat zwątpiłam w siebie, a strach przed wyrzuceniem ze szkoły nie dawał mi spać po nocach. Zajęcia z profesorem, którego nazwisko celowo pomijam, stały się koszmarem. „Przełamywanie mnie” metodami, przed którymi bronił się cały organizm, przypisywanie mi emploi pierwszej naiwnej i nic poza tym, ciągłe wytykanie braków, na czele z brakiem talentu, sprawiło, że na jego wykładach siedziałam jak sparaliżowana i nie mogłam wydukać słowa. Dziś wiem, że gdyby mógł decydować o moim losie, nie tylko nie ukończyłabym PWST, ale na pewno skończyłabym w jakimś zamkniętym szpitalu psychiatrycznym.
Na szczęście uczyli mnie także inni profesorowie, dzięki którym dobrnęłam do czwartego roku studiów. Ten czwarty rok był bardzo ważny, bo poświęcony pracy nad rolami w dyplomowych spektaklach. Pani profesor Janina Romanówna obsadziła mnie w roli Subretki w Spazmach modnych Wojciecha Bogusławskiego. Na scenie reprezentowała wielki kunszt aktorski i klasę, ale my w szkole teatralnej poznaliśmy jej równie wielki kunszt pedagogiczny. Gdy mimo tłumaczeń tępota nie pozwalała nam pojąć wymagań dotyczących zagrania jakiejś sceny czy powiedzenia wiersza, pani profesor, w ostateczności, pokazywała, jak powinien wyglądać końcowy rezultat, a robiła to genialnie. Przestrzegała przed naśladowaniem, ale w ten sposób udowadniała, jak proste jest to, o co nas prosi. Znała się na klasyce jak nikt, pracowała więc z nami głównie nad tego typu repertuarem, słusznie uważając, że jeżeli poradzimy sobie z trudnościami, jakie niosą ze sobą sztuki klasyczne, wszystko inne będzie potem łatwe. Z żelazną konsekwencją egzekwowała poprawną dykcję, gest i ruch i nic nie uszło jej czujnej uwagi. Gdy chciałam, mimo szerokiej krynoliny, zmieścić się w drzwiach, pani profesor po okrzyku „Magda, kochanku, co ty robisz!” pokazała mi, jak zgrabnie i bez wysiłku można sobie z tym poradzić.
Dzięki Janinie Romanównie nigdy potem nie miałam problemu z noszeniem kostiumów w repertuarze klasycznym. Była dowcipną, pełną wdzięku przedwojenną damą w kapeluszu, pachnącą świetnymi perfumami. Stała się moim niedoścignionym ideałem i jestem szczęśliwa i dumna, że darzyła mnie sympatią.
Profesorem, który również pracował z nami w czasie studiów i egzaminu dyplomowego, był Roman Zawistowski. Kochaliśmy go za to, że robił wszystko, by nie wpędzać w kompleksy już i tak znerwicowanej młodzieży. Zawsze był z nas zadowolony, a gdy prosił o drobne poprawki mające ulepszyć gotowe już dzieło, okazywało się, że są one nie takie drobne, tylko zasadnicze. Jednak tego rodzaju taktyka czyniła cuda. Nikt nie był speszony, każdy czuł się dowartościowany. Praca z nim nad rolą Cecylii w dyplomowym Bracie marnotrawnym Oscara Wilde’a była przyjemnością i relaksem.
Profesor Sempoliński, elegancki, przemiły pan, prowadził wykłady z piosenki. Uświadamiał nam, jakie możliwości kryją się w pozornie skromnym tekście i jak często znalezienie formalnego pomysłu rozwiązuje problemy interpretacyjne. Poza piosenkami współczesnymi wielką wagę przykładał do piosenek dawnych findesieclowych i międzywojennych, ponieważ obowiązywały w nich, jak w każdej klasyce, określone normy zachowania na scenie. Kapelusz, wachlarz, parasolka, rękawiczki, lorgnon, tren u sukni, boa – wszystko to miało pomagać, a nie przeszkadzać w tworzeniu z piosenki etiudy aktorskiej. I tego właśnie uczył nas przez dwa lata mistrz Ludwik Sempoliński.
Na trzecim roku studiów pojawił się profesor Aleksander Bardini, który miał przygotować z nami muzyczny spektakl dyplomowy. Oceniając na próbach naszą pracę, bywał złośliwy w ten szczególny sposób, wyraziście uświadamiając nam błędy, a nie załamując i nie upokarzając. Taka dowcipna i sprawiedliwa opinia sprawiała, że chciało się natychmiast poprawić niedociągnięcia i w nagrodę uzyskać równie dowcipną aprobatę profesora. Jego przenikliwa inteligencja odkrywała realne możliwości każdego z nas, w związku z tym nie wymagał rzeczy niemożliwych. Praca z tak mądrym, fachowym, pełnym humoru profesorem, jakim był Aleksander Bardini, dawała ogromne poczucie bezpieczeństwa i gwarantowała bardzo dobre rezultaty.
W szkole, mimo pozorów artystycznego nieładu, panował rygor. Regulamin uczelni wymagał uczestniczenia we wszystkich zajęciach. Wykluczone były zwolnienia do filmu czy do telewizji w czasie trwania roku akademickiego. Władze uczelni ściśle tego przestrzegały i wręcz nie lubiły, gdy podopieczni wymykali się spod kontroli i próbowali sił na własną rękę. Groziło to ponoć zmanierowaniem, a już na pewno komisją dyscyplinarną. Nie chcąc popaść w konflikty, musiałam zrezygnować z wielu propozycji filmowych, jakie spadły na mnie po premierze Spotkania w „Bajce”. Przyjmowałam więc tylko te, które mogłam realizować podczas wakacji.
Tak się szczęśliwie złożyło, że wszystkie studenckie wakacje spędziłam na planie filmowym. Miałam w ten sposób szansę sprawdzenia i wykorzystania w praktyce tego, czego uczono mnie w szkole, nie mówiąc już o tym, że dwadzieścia lat ma się tylko raz w życiu i propozycje grania ról tak młodych dziewcząt mogły się nie powtórzyć. Filmy, które wtedy nakręciłam, a było ich osiem, to: Rozwodów nie będzie, Zakochani są między nami, Niedziela sprawiedliwości, Późne popołudnie, Pieczone gołąbki, Mocne uderzenie, Wojna domowa, Sublokator.
Film Późne popołudnie, który kręciłam po ukończeniu drugiego roku studiów, całkowicie zmienił moje życie prywatne. W czasie zdjęć poznałam operatora filmowego Wiesława Rutowicza, a gdy zdjęcia dobiegły końca, wyszłam za niego za mąż. Dzięki Wieśkowi i filmom, które nakręciłam, poznałam mnóstwo ludzi ze środowiska filmowego oraz blaski i cienie tej pracy. Najważniejsze jednak, że przestałam być kimś całkowicie anonimowym. Mimo to bałam się ziszczenia obietnicy, którą straszył mnie opiekun mojego roku: „Już ja się postaram, żeby pani Zawadzka nie została zaangażowana w Warszawie”.
Kadr z filmu Zakochani są między nami.
Na ostatnim, dyplomowym już roku dopadły mnie emocje związane z przyszłością. Nasze spektakle oglądali reżyserzy i dyrektorzy teatrów i od nich zależał mój angaż. Przed każdym przedstawieniem przez dziurkę w kurtynie śledziłam, kto siedzi na widowni. Kiedyś wypatrzyłam pana Edwarda Dziewońskiego, popularnie zwanego Dudkiem. Siedział w pierwszym rzędzie i patrzył na nasze występy z radosnym rozrzewnieniem. Nigdy natomiast nie widziałam na szkolnej widowni dyrektora, który zadzwonił do mnie i umówił się na rozmowę. Byłam jedyną osobą, która, mimo że zbliżał się koniec sezonu, nie miała jeszcze angażu, więc na spotkanie szłam z bijącym sercem. Andrzej Szczepkowski, bo on był tym tajemniczym nieznajomym, przyjął mnie w swoim gabinecie w Teatrze Dramatycznym. Bez żadnych wstępów skierował na mnie stojącą na biurku lampę, żeby, jak to wyjaśnił, lepiej mi się przyjrzeć, i szczerze ubawiony moim strachem i powagą zadał mi tylko jedno pytanie: „Czy chce pani pracować w Teatrze Dramatycznym?”. Zatkało mnie. Był to jeden z najlepszych warszawskich teatrów, w dodatku mój ulubiony. Zgodziłam się natychmiast. Podsunął umowę do podpisania i w sekundę było już po wszystkim. Nie mogłam się nadziwić, że poszło to tak szybko, że bez szczególnych pytań i wyjaśnień została załatwiona moja, bądź co bądź, życiowa sprawa. Dopiero po latach powiedział mi, że znał mnie doskonale z opowiadań pani profesor Janiny Romanówny i że ta rekomendacja była dla niego wystarczająca. O tym, że znał mnie również z filmów, dowiedziałam się niedawno od jego córki Joasi Szczepkowskiej.
Kadr z kultowego serialu Wojna domowa.
Miałam wielkie szczęście, że ktoś taki jak Andrzej Szczepkowski czuwał nad moimi pierwszymi krokami w zawodzie. Poza propozycją pracy zaoferował coś równie ważnego: styl bycia i kierowania zespołem ludzi. W umiejętny i dyskretny sposób zapobiegał konfliktom, nie obiecywał tego, czego nie mógłby zrealizować, nie mówił na wyrost, a jeśli już, to bardzo dowcipnie. Dzięki poczuciu humoru i dobrze pojętej koleżeńskości stworzył w teatrze atmosferę sprzyjającą pracy i kontaktom towarzyskim. Niesłychana prawość i odwaga sprawiły, że był wielokrotnie wybierany na przywódcę naszego środowiska. Natomiast łatwość, z jaką rezygnował z zaszczytów, gdy w grę wchodziło sprzeniewierzenie czy haniebny kompromis, świadczyły tylko o tym, że należał do ginącego już gatunku prawdziwych mężczyzn. Takim człowiekiem był mój pierwszy w życiu dyrektor teatru, a później serdeczny przyjaciel, na którego pomoc zawsze mogłam liczyć.
Miałam również szczęście do reżyserów, z którymi pracowałam w Dramatycznym. Tym pierwszym był Ludwik René. Dwie role: żony głównego bohatera z Meteora Dürrenmatta (mój debiut) i Zofii z Mądremu biada Gribojedowa, które zagrałam pod jego kierunkiem w moim pierwszym sezonie teatralnym, były początkiem naszej wieloletniej współpracy. Pan Ludwik René, wybitny reżyser, mądry i uroczy człowiek, wiedział, jak wiele trudności musiałam pokonać, żeby odnaleźć się na scenie tak dużego teatru, jak Dramatyczny. Środki wyrazu – głos, dykcja, gest, ruch – używane na malutkiej scenie szkoły teatralnej tu okazały się niewystarczające. Musiałam uczyć się wszystkiego od początku i pan Ludwik bardzo mi w tym pomagał. Jemu również zawdzięczam różnorodność ról, w jakich mnie obsadzał w następnych latach. Chociażby taki przykład: obok Pięknej Heleny z Odprawy posłów greckich Kochanowskiego była Iwona z Iwony, księżniczki Burgunda Gombrowicza. Naprawdę mogę mówić o szczęściu, które towarzyszyło mi zarówno w życiu, jak i w pracy. Ten 1967 rok należał zresztą do wyjątkowych. Teatr Telewizji zaoferował mi dwie role: Arycji w Fedrze Racine’a i Kamilli w Nie igra się z miłością Musseta.
W filmie Niedziela sprawiedliwości.
Ulubione zdjęcie Dudka Dziewońskiego.
Edward Dziewoński kompletował obsadę do trzeciego programu kabaretu Dudek i zaproponował mi współpracę. Znalazłam się w sytuacji, którą najlepiej określają słowa przedwojennej piosenki: „I chciałabym, i boję się”. Dudek był znakomitym aktorsko-literackim kabaretem, a jego zespół składał się z samych gwiazd: Ireny Kwiatkowskiej, Edwarda Dziewońskiego, Jana Kobuszewskiego, Wiesława Gołasa, Wiesława Michnikowskiego. Adrianna Godlewska, Bogumił Kobiela i ja mieliśmy być gośćmi kabaretu. Zmierzenie się z nim, przy moim kompletnym braku doświadczenia w pracy na estradzie, mogło zakończyć się klęską. Ponadto nie bardzo wiedziałam, jak pogodzić próby w teatrze, w telewizji, wieczorne spektakle z próbami kabaretowymi. Okazało się, że nie jest to żadnym problemem, ponieważ zespół Dudka próbuje po spektaklach, w nocy! Mimo tych wszystkich wątpliwości i niedogodności uległam pokusie i od razu poczułam się bardziej szczęśliwa niż przerażona.
Z Dudkiem w Australii – w dwudziestym roku wspólnej pracy. Od lewej: Tadeusz Suchocki, Wiesław Michnikowski, ja, Jan Kobuszewski i Edward Dziewoński.
Doskonale pamiętam gorączkową atmosferę pierwszej próby. Przyszli na nią wszyscy, którzy mieli pracować nad przygotowaniem premiery. Byłam tą „nową”, podczas gdy cały zespół znał się od lat. Wszystkich ciekawiły teksty, muzyka, scenografia i przede wszystkim pomysł na całość, która miała nazywać się Playboyland.
Ogólne zamieszanie sprzyjało bezbolesnemu oswajaniu się z nowym otoczeniem. Ku mojemu zaskoczeniu Dudek i Wojtek Młynarski wybrali dla mnie aż dwa teksty piosenek, oba bardzo dobre, dające dwie diametralnie różne możliwości interpretacyjne. Otrzymując te teksty, wiedziałam, że wygrywam los na loterii. Praca nocami nie należała do najłatwiejszych, ale obie piosenki – Pachnie ziemia Agnieszki Osieckiej, zwana roboczo piosenką niemiecką, i Spotkałam na molo Chińczyka z repertuaru Zuli Pogorzelskiej – były warte tego wysiłku. Premierowa, wybredna publiczność nagrodziła je wielkimi brawami, co bardzo dodało mi ducha na przyszłość.
Jako playboyowy króliczek.
Debiut w Dudku i związane z tym doświadczenia poszerzyły moje możliwości aktorskie. Estrada nauczyła mnie odwagi, szybkiego refleksu, koncentracji i liczenia tylko na własne siły w bezpośrednim kontakcie z publicznością, a najlepszymi nauczycielami okazali się koledzy, z którymi z przerwami „zasiedziałam się” w Dudku ponad dwadzieścia pięć lat.
I tyle czasu musiało upłynąć, by mogli zdradzić mi swoją „słodką tajemnicę”. Otóż: w programie Playboyland Maruszka i Eryk Lipińscy zaprojektowali mi piękne kostiumy. Jednym z nich był strój playboyowego króliczka, w którym razem z Adrianną prowadziłyśmy taneczno-śpiewaną konferansjerkę. Aby szybko wskoczyć w siatkowe rajstopy i gorset, musiałam rozbierać się do naga. Garderobę damską od męskiej oddzielała zasłonka. Zawsze sprawdzałam, czy nikt nie widzi mnie przez szparę. Ponieważ żadnego z panów nie było w polu widzenia, przystępowałam do błyskawicznej przebiórki. Do głowy mi nie przyszło, że pomysłowi koledzy stoją już na krzesłach gotowi do podglądania mnie znad zasłonki. Dobrze, że wtedy o tym nie wiedziałam, a teraz dorzucam to do wieńca wspomnień o zabarwieniu lekko erotycznym.
Pisząc o licznych zobowiązaniach, których podjęłam się w 1967 roku, i o zajęciach, które trwały do późnej nocy, z premedytacją nie wspominam o wczesnych rankach, które mogłabym mieć wolne, gdyby nie...
Historyczne zdjęcie, którym Wala Hoffmanowa „molestowała” Jerzego Hoffmana, by zaproponował mi rolę Baśki w Panu Wołodyjowskim. A na głowie znów kokardka!
Pewnego dnia, niby przypadkiem, odwiedziła mnie żona reżysera Jerzego Hoffmana – Wala. Zainteresowała się, też niby przypadkiem, moim zdjęciem stojącym na kominku i zapragnęła je mieć na zawsze. W krótkim czasie po tej wizycie dostałam zaproszenie na próbne zdjęcia do roli Baśki w filmie Pan Wołodyjowski. Mimo że na łamach prasy toczyła się istna batalia o obsadę głównych ról, jakoś nigdy nie pomyślałam o tym, że mogłabym być brana pod uwagę. Dopiero to zaproszenie uświadomiło mi wielką szansę. Zabawne, że przed wyjazdem na zdjęcia do Łodzi nawet nie zajrzałam do Trylogii. Przypomniałam sobie tylko obraz Baśki, który stworzyłam w swej wyobraźni podczas pierwszej lektury tej książki.
Z Wiesławem Gołasem w drodze na występy.
Dziwny nastrój panował w pociągu wiozącym kandydatki do ról Basi i Krzysi. Patrzyłyśmy na siebie, porównując swoje szanse, a niewiadoma wisiała w powietrzu. Pamiętam, że ogarnął mnie nienaturalny wręcz spokój. Będąc już na planie zdjęciowym, miałam uczucie, jakbym stała z boku i przyglądała się sobie. Ten dziwny stan ducha towarzyszy mi do dziś w chwilach, gdy dzieje się coś tak naprawdę ważnego, że nie ma już miejsca na nerwy. Od tych jedynych próbnych zdjęć zależało przecież tak wiele!
Upłynęło trochę czasu i gdy już zupełnie zwątpiłam w szansę zagrania, zadzwonił Jerzy Hoffman z prośbą o spotkanie. Podczas rozmowy w Spatifie oficjalnie zaproponował mi rolę Baśki. Nie pamiętam, jak zareagowałam. Jurek twierdzi, że tylko zatrzepotałam rzęsami. Być może, ale w żaden sposób nie byłabym w stanie wyrazić swojego szczęścia i odczuwanej wtedy radości.
Rozpoczęły się ekscytujące jak zawsze przygotowania do filmu, spotkania z ekipą, z filmowymi partnerami, rozmowy z dziennikarzami, miary kostiumów i próby charakteryzacji. Natomiast wolne, wczesne ranki poświęciłam zajęciom sportowym. Dla potrzeb roli musiałam nauczyć się fechtunku i jazdy konnej. Skąd znajdowałam tyle zapału i wytrwałości, żeby temu wszystkiemu podołać, do dziś nie wiem. Nie zrażało mnie ani zmęczenie, ani obolałe mięśnie, ani siniaki na całym ciele. Chciałam jeździć konno tak wspaniale i odważnie jak Daniel Olbrychski. Brak uczucia lęku wmówiłam nie tylko sobie, lecz również koniom, na których jeździłam. Uwierzyły w moją pewność siebie i nie zrzucały mnie zbyt często na ziemię. Zależało mi na tym, żeby w czasie realizacji filmu jak najmniej korzystać z pomocy dublera. Nie byłam w tych ambicjach odosobniona. Taki sam zapał do pracy mieli moi koledzy, na czele z Tadeuszem Łomnickim, który do roli Pana Wołodyjowskiego przygotowywał się w sposób perfekcyjny.
W kioskach i na jarmarkach sprzedawano lusterka z moim zdjęciem!
Już wtedy, na treningach, zaczęliśmy bacznie się sobie przyglądać. Dopiero niedawno poznaliśmy się, a przecież mieliśmy grać bliskich sobie ludzi. Wypadałoby chociaż trochę polubić się przed rozpoczęciem zdjęć. Sporo gadaliśmy o tym, jak wyobrażamy sobie ważne dla nas sceny, i w ogóle o wszystkim. Byliśmy trochę nieufni wobec siebie, ale gdy rozpoczęły się zdjęcia w atelier w Łodzi, pierwsze lody były już przełamane. Tadeusz obserwował wszystko, co działo się na planie, i często dawał znakomite wskazówki grającym z nim koleżankom i kolegom. Jurek Hoffman pilnie słuchał wszystkich propozycji, ale wybierał tylko te, które pasowały do jego wizji całości. Doskonale wiedział, czego chce, i umiał to wyegzekwować. Najbardziej był zabawny i wzruszający, gdy z zapałem tłumaczył, o co w danej scenie chodzi, i grał za wszystkich. Był Baśką, Zagłobą, Azją i koniem. Pamiętam, że nad sceną oświadczyn Basi panu Michałowi Jurek pracował z nami wiele godzin, nim nakręciliśmy ostateczną jej wersję. Od glicerynowych i własnych łez oczy spuchły mi tak, że prawie nie było ich widać. Dobrze, że następnego dnia nie miałam zdjęć. Jurek był zawsze bardzo szczery. Gdy mu się coś nie podobało, nie silił się na udawanie, tylko mówił prawdę prosto w oczy. Właśnie wtedy, podczas zdjęć w atelier, powiedział mi, że gdyby nie Wala, która co dzień podtykała mu pod nos moje zdjęcie i przekonywała, że tylko ja powinnam grać Basię, nie zaproponowałby mi tej roli. Wydawałam mu się zbyt zimna i zbyt współczesna. Dopiero na próbnych zdjęciach zobaczył we mnie Baśkę taką, jaką sobie wyobrażał.
Zimą pojechaliśmy kręcić plenery w Bieszczadach. Ach, cóż to była za cudowna zima! Śnieg, mróz i niebo bez jednej chmurki. Pogoda jak na zamówienie. Krystaliczne powietrze i rozległa przestrzeń nietknięta ludzką stopą. Jazda konna w takim terenie była niebezpieczna, bo nie wiadomo, co kryje się pod śniegiem. Mimo to każdą wolną chwilę poświęcałam treningom. Musiałam przyzwyczaić się do nowego konia – araba, który w filmie miał grać konia Basi Wołodyjowskiej. Czekały mnie trudne plenerowe sceny: porwanie Basi przez Azję, jej ucieczka i powrót do Chreptiowa. W scenach przedzierania się przez las, ucieczki przed wilkami, czołgania w śniegu nieźle podmarzłam w cienkim kostiumie filmowym. Jednak było to nic wobec kąpieli w przeręblu. Już sam widok rzeki skutej lodem, na którym rozlokowała się ekipa ze sprzętem, był niesamowity. Załamanie się lodu pod koniem i kąpiel w lodowej dziurze, pod którą nurt rwał jak oszalały, nie należały do przyjemności. Bałam się, że wciągnie mnie pod lód. Część pracy wykonał za mnie dubler, ale w końcu ja też musiałam podtopić się w lodowatej wodzie. Na nic zdały się gumowe spodnie. Przemarzłam do szpiku kości. W starej nysie służącej za garderobę okryto mnie kocami i staropolskim obyczajem wlano w gardło kielich gorzały. Aż dziw, że się nie rozchorowałam. Nawet nie kichnęłam. Widocznie wysoki poziom adrenaliny, jaki miałam podczas zdjęć, i czyste powietrze gwarantowały zdrowie.
Podczas zimowych dokrętek w łódzkim atelier powietrze było nieco gorsze. Śnieg imitowały tony naftaliny rozsypane w dekoracji. Nie można było oddychać. Należało możliwie szybko grać i uciekać. Gdy ogłoszono przerwę obiadową, Tadeusz powiedział, że czuje się jak mól i prosi o barchanowe ciepłe majtki na obiad.
Na letnie plenery pojechaliśmy na przeciwległy kraniec Polski, pod Koszalin. Naszą bazą był ośrodek wypoczynkowy przy stadninie koni w Białym Borze. Rzadko zdarza się, żeby przy okazji pracy mieć tak wspaniałe wakacje. Pogoda była piękna, wszystko przebiegało według planu. Odpadły męczące dojazdy zaraz po zdjęciach na spektakle do Warszawy, co było udziałem każdego z nas w czasie pracy w Łodzi. Tu był spokój. Pracowało się, dopóki pozwalała na to ekspozycja, zresztą nie wszyscy byliśmy co dzień potrzebni, więc mieliśmy dużo wolnego czasu. Piękne jezioro, lasy i tereny do konnej jazdy sprzyjały wypoczynkowi. Łowiliśmy raki, bawiliśmy się przy ognisku, słuchaliśmy muzyki. Odwiedzało nas mnóstwo znajomych, więc okazje do bankietów i kolacyjek były częste. Bardzo polubiliśmy się z Tadeuszem Łomnickim i chętnie spędzaliśmy ze sobą wolne chwile. Często zabierał mnie samochodem na plażę do Mielna albo jeździliśmy na konne przejażdżki po rozległych, podobnych do stepów terenach Białego Boru.
Pewnego razu powiedział mi, że od lat marzy o zagraniu Makbeta, a mnie widzi w roli Lady Makbet. Zaszokował mnie ten pomysł, prawie wyśmiałam go, a jednak do realizacji Makbeta w reżyserii Andrzeja Wajdy doszło. Tadeusz patrzył na mnie niekonwencjonalnie i widocznie dojrzał we mnie spore pokłady demonizmu, skoro zaproponował mi następną Szekspirowską diablicę, Kasię w Poskromieniu złośnicy. Ten telewizyjny spektakl wyreżyserował Zygmunt Hübner, a Tadeusz zagrał Petruchia i był jak zwykle wspaniały. Obie role były królewskimi prezentami podarowanymi mi przez Tadeusza, a wybitni reżyserzy stworzyli dwa świetne telewizyjne spektakle. Natomiast rola Basi przyniosła mi ogromną popularność i wiele nagród. Wśród nich były „Złota Maska” w plebiscycie „Expressu Wieczornego” na najpopularniejszą aktorkę w Polsce oraz „Złote Grona”, główna nagroda festiwalu filmowego w Łagowie.
Po życiowym zawirowaniu, jakim była praca nad filmem Pan Wołodyjowski i telewizyjnym serialem Przygody Pana Michała, Teatr Dramatyczny wydał mi się cichą przystanią. Z radością wróciłam do swojej garderoby, koleżanek i kolegów, do uregulowanego trybu pracy. W teatrze tymczasem nic się nie zmieniło. Czas jakby stanął w miejscu. Inspicjent Rysiek nadal wzywał na próbę, podczas gdy nikomu nie chciało się wyjść z bufetu. Garderobiana, pani Marcia, jak zwykle była zaaferowana przygotowywaniem kostiumów. Halinka Friedmannowa – suflerka i moja przyjaciółka, dobry duszek teatru – siedziała jak zawsze na swoim miejscu za kulisami, chętna do pomocy przy uczeniu się na pamięć, umiejętnie podpowiadająca, a przede wszystkim dodająca ducha i wiary, że wszystko pójdzie dobrze. A Janeczka Kęstowiczowa, sekretarka dyrektora, jak zazwyczaj czuwała nad wszystkim. Z kalejdoskopowego życia ekipy filmowej, nigdzie niezagrzewającej miejsca na dłuższy czas, musiałam przestawić się na inny rytm – rytm wyznaczony porannymi próbami i wieczornymi spektaklami. Zostałam obsadzona w głównej kobiecej roli w sztuce Calderona Życie jest snem.
„Informator Kulturalny”, 1969.
Główną rolę męską miał grać od niedawna zaangażowany do Dramatycznego Gustaw Holoubek. Jeżeli kiedykolwiek wątpiłam w to, że przeznaczenie wytycza drogi naszego życia, to teraz miałam okazję przekonać się o tym na własnej skórze. Nie chciałam grać w tej sztuce. Miałam zupełnie inne plany. Dostałam ciekawą filmową propozycję, której realizacja kolidowała z próbami i terminem teatralnej premiery. Poszłam więc do ówczesnego dyrektora, Jana Bratkowskiego, z prośbą o zwolnienie mnie do filmu. Dyrektor nie zgodził się, słusznie uważając, że młoda aktorka nie może rezygnować z szansy grania z tak wybitnym aktorem jak Gustaw Holoubek. Przyznałam mu rację i odmówiłam filmowi.
To my na naszym „cichym ślubie”.
Jeszcze jako nastolatka poznałam Gustawa w Sandomierzu, potem spotykaliśmy się towarzysko i w telewizji. Zagraliśmy razem w Teatrze TV w sztuce Oscara Wilde’a Brat marnotrawny, ale wtedy nie zwróciliśmy na siebie uwagi. Widocznie los czeka na szczególny moment w ludzkim życiu, żeby zgotować niespodziankę. W naszym przypadku tą niespodzianką było wzajemne „zobaczenie się” jakby po raz pierwszy w życiu. Znałam go ze sceny, z poważnych, dramatycznych ról, i do głowy mi nie przyszło, że prywatnie jest tak bezpośrednim i czarującym człowiekiem. Ogromna inteligencja i mądrość w połączeniu z poczuciem humoru i chłopięcą naiwnością wzruszały mnie, a sposób patrzenia i to, co mówił, robiły na mnie ogromne wrażenie. Do tej pory nie zetknęłam się z mężczyzną, który potrafiłby tak prosto i pięknie mówić. Ani przez chwilę nie czułam dzielącej nas różnicy wieku. Nadawaliśmy i odbieraliśmy na tych samych falach. Wydawało się, że czytamy sobie w myślach. Byłam zupełnie pokonana uczciwością i otwartością uczuć, jaką przejawiał w stosunku do mnie. Jeszcze nim zaczęliśmy się spotykać na dobre, chciał mnie po próbie odprowadzić do domu. Spytał więc grzecznie: „W którą stronę pani idzie?”. Odpowiedziałam przekornie i mniej grzecznie: „W przeciwną niż pan”. Jak zasadniczo się wtedy pomyliłam!
Po uregulowaniu spraw związanych z naszymi rozwodami 3 września 1973 roku wzięliśmy „cichy” ślub w Zakopanem i ani przez chwilę nie szłam w stronę przeciwną niż TEN PAN.
Pisząc w 1999 roku Kij w mrowisko, rozdział Młodość zwieńczyłam ślubem z Gustawem i nawet przez myśl mi nie przeszło, że po kilku latach napiszę jeszcze jedną książkę – Gustaw i ja – w której opiszę nasze wspólne życie. Zamknęłam je w klamrze od wiosny 1969, kiedy poznałam Gucia, do wiosny 2008 roku, gdy go straciłam na zawsze. Pisząc wspomnienia, nie chcę się powtarzać, robię więc skok z Młodości wprost w Dojrzałość, w etap życia, który, gdy się jest młodym, jest prawie niemożliwy do wyobrażenia.
Uwaga! Skaczę!