Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Taki dobry chłopak. Sprawa Kajetana Poznańskiego - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 października 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Taki dobry chłopak. Sprawa Kajetana Poznańskiego - ebook

Trzeciego lutego 2016 roku Kajetan Poznański, dwudziestosiedmioletni gruntownie wykształcony bibliotekarz, syn pani prokurator i architekta, zamordował wybraną losowo kobietę. Traf padł na trzydziestojednoletnią lektorkę języka włoskiego, Kasię. W dniu zabójstwa miała lecieć do swojego ukochanego Emanuela, który szykował się do wyjścia po nią na bolońskie lotnisko. Dodatkową lekcję – jak się okazało z zabójcą – wzięła po to, aby mieć kilka euro więcej na wyjazd do Włoch. Nie poleci tam już nigdy…

Bestialstwo i fakty dotyczące morderstwa wstrząsnęły nie tylko całą Polską, ale i Europą. Autorka przekopała się przez tysiące stron akt sądowych, rozmawiała z biegłymi psychiatrami, prawnikami, osobami z bezpośredniego otoczenia Kajetana. Przeanalizowała całą dokumentację i wszystkie dostępne dane dotyczące sprawy. Czy pozwoli to jednak odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że wykształcony, wrażliwy i sprawiający wrażenie delikatnego człowiek mógł dopuścić się tak niewyobrażalnego okrucieństwa? Czy w każdym – bez wyjątku – drzemie bestia?

Próbę odpowiedzi na te pytania znajdziemy w książce Hanny Dobrowolskiej.

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-431-5
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Sprawa Kaje­tana Poznań­skiego wpi­sała się w mój repor­ter­ski życio­rys jako jeden z moich tema­tów. Takich, w któ­rych bada­niu zaszłam dalej niż kole­dzy. Zaj­mo­wa­łam się tą zbrod­nią od samego początku, wła­ści­wie od momentu ujaw­nie­nia bez­gło­wych zwłok w stu­denc­kim miesz­ka­niu na Żoli­bo­rzu. Ale wtedy jed­nak mówili o niej wszy­scy. Nie było redak­cji, która nie miałby nagłówka o biblio­te­ka­rzu i jego rze­komo kani­ba­li­stycz­nych skłon­no­ściach. W lutym 2016 roku z moim redak­cyj­nym kolegą Bar­tło­mie­jem Fry­mu­sem byli­śmy pew­nie na każ­dym postoju tak­só­wek w War­sza­wie, poszu­ku­jąc kie­rowcy czar­nego kombi, któ­rym Poznań­ski miał prze­wo­zić ciało. Roz­ma­wia­łam z kobietą, która dała mu kre­dyt tuż przed ucieczką z kraju, z sąsia­dami, poli­cjan­tami, pro­ku­ra­to­rami, pró­bu­jąc się cze­goś dowie­dzieć. Nie­małe poru­sze­nie wywo­łał ujaw­niony przeze mnie wio­sną 2016 roku pro­to­kół z wyja­śnień zabójcy. Wtedy wyda­wało mi się, że wiem już wszystko o tej spra­wie. Rze­czy­wi­ście, wie­dzia­łam jak, ale nie rozu­mia­łam dla­czego?.

Czy da się zro­zu­mieć sprawcę zbrodni, która nie mie­ści się w gło­wie? Kim jest czło­wiek, który chcąc się „samo­do­sko­na­lić”, ode­brał komuś życie? I znisz­czył przy tym życie wła­sne, życie swo­ich naj­bliż­szych, a przede wszyst­kim rodziny ofiary. Potwo­rem? Psy­cho­patą? A może sza­leń­cem? Jaką drogę trzeba poko­nać, by z „takiego dobrego chło­paka” stać się tym, któ­rego imie­nia nikt nie chce wypo­wie­dzieć?

Pra­cu­jąc nad repor­ta­żem, podej­mo­wa­łam próby kon­taktu z wie­loma oso­bami zna­ją­cymi Kaje­tana: kole­żan­kami z pracy, współ­lo­ka­to­rami, kole­gami ze stu­diów i szkoły śred­niej, uko­chaną dziew­czyną z ogól­niaka oraz z miło­ścią z cza­sów stu­denc­kich, która wią­zała z nim swoją przy­szłość. Nie chcieli o nim roz­ma­wiać, reago­wali paniką, agre­sją lub mil­cze­niem. Komen­to­wać nie chciał także dyrek­tor reno­mo­wa­nego poznań­skiego liceum, któ­rego Kaje­tan był wielką dumą, będąc przy oka­zji pupi­lem polo­ni­sty.

Matka i ojciec Kaje­tana Poznań­skiego mil­czą. Ani przez adwo­kata, ani tele­fo­nicz­nie, ani nawet listow­nie nie udało mi się ich zachę­cić do zmie­rze­nia się z tą sprawą. Być może pod koniec lek­tury zyskają Pań­stwo wie­dzę dla­czego. Rów­nież sam Kaje­tan nie zde­cy­do­wał się na roz­mowę, cho­ciaż w toku pro­cesu bar­dzo pra­gnął być usły­szany przez media. Dzię­kuję tym, któ­rzy nie ode­brali sobie głosu, choć było ich nie­wielu.

Książka, którą trzy­mają Pań­stwo w dło­niach, jest efek­tem wielu lat mojej pracy nad sprawą Han­ni­bala z Żoli­bo­rza. Powstała na pod­sta­wie ana­lizy pra­wie pięć­dzie­się­ciu tomów akt sądo­wych, zeznań świad­ków, opi­nii sądowo-psy­chia­trycz­nych, oraz nagrań z prze­słu­chań Poznań­skiego w pro­ku­ra­tu­rze i sądzie. Wzbo­ga­ciły ją roz­mowy z przed­sta­wi­cie­lami wymiaru spra­wiedliwości, pro­ku­ra­to­rami, poli­cjan­tami, pro­fi­le­rami i sędziami. Spę­dzi­łam dzie­siątki godzin na ana­li­zie zebra­nego mate­riału ze spe­cja­li­stami z zakresu psy­cho­lo­gii oraz psy­chia­trii sądo­wej. Olbrzy­mie wspar­cie tych eks­per­tów pozwo­liło mi spoj­rzeć ina­czej na wiele kwe­stii.

Ta histo­ria wstrzą­snęła opi­nią publiczną, nie byli­śmy wcze­śniej świad­kami zbrodni z tak skom­pli­ko­wa­nych i prze­ra­ża­ją­cych pobu­dek. Pozor­nie wszy­scy ją znamy, a pozory – jak wiemy – mylą. Niech prze­mó­wią fakty.

Hanna Dobro­wol­skaAKT 1. OSTATNIA LEKCJA

Akt 1
Ostat­nia lek­cja

Środa, trzeci lutego 2016 roku. Imie­niny obcho­dzą Bła­żej, Oskar i Hipo­lit. Takich patro­nów dnia wyróż­nił wydawca małego czar­nego kalen­da­rza, w któ­rym Kasia zapi­sała swoje plany. A tego dnia pla­nów miała dużo.

Dora­biała jako lek­torka, chciała żyć z naucza­nia języka wło­skiego. Poko­chała Ita­lię jesz­cze bar­dziej, gdy na wymia­nie stu­denc­kiej w Bolo­nii poznała nieco star­szego do sie­bie Ema­nu­ela. Kasia była roz­wódką, pierw­sze mał­żeń­stwo roz­pa­dło się po zale­d­wie dwóch latach. Ślu­bu­jąc, byli mło­dzi, szybko jed­nak zro­zu­mieli, że pra­gną róż­nych rze­czy. Roze­szli się z Tom­kiem bez gniewu, tak po pro­stu miało być.

Trze­ciego lutego 2016 roku miała pra­wie trzy­dzie­ści jeden lat, marzyła o sta­bi­li­za­cji, o rodzi­nie. Zwią­zek na odle­głość tysięcy kilo­me­trów tro­chę ją męczył. Liczyła na to, że Włoch w końcu odważy się prze­pro­wa­dzić dla niej do Pol­ski. Sama nie chciała wyjeż­dżać na dłu­żej. Była bli­sko z rodzi­cami, któ­rzy na co dzień miesz­kali w rodzin­nym Rado­miu, roz­krę­cała dzia­łal­ność – dostała angaż w szkole języ­ko­wej. Miała też ostat­nio pro­blemy zdro­wotne, bo wykryto u niej łusz­czy­cowe zapa­le­nie sta­wów i musiała pod­jąć lecze­nie. Chciała być bli­sko domu, ale z uko­cha­nym. „Wszystko się teraz wyja­śni” – powta­rzała przy­ja­cio­łom, któ­rym chęt­nie zwie­rzała się z miło­snych pery­pe­tii.

Ema­nuel cze­kał na Kasię stę­sk­niony we Wło­szech. Nie widzieli się od nowego roku, ale mieli ze sobą spę­dzić cały naj­bliż­szy tydzień. Wylot był wła­śnie trze­ciego lutego o pięt­na­stej pięć­dzie­siąt z lot­ni­ska w Modli­nie. Kasia poli­czyła, że jeśli chce dotrzeć tam auto­bu­sem sprzed Pałacu Kul­tury i Nauki, a póź­niej spo­koj­nie nadać bagaż, musi wyjść z domu w połu­dnie. Na godzinę ósmą umó­wiła się z Jan­kiem na dwie godziny lek­cji języka wło­skiego. Ale gdy w ponie­dzia­łek na tele­fon komór­kowy zadzwo­nił do niej w spra­wie kore­pe­ty­cji Antoni Sło­miń­ski, zgo­dziła się także jego przy­jąć jesz­cze przed urlo­pem. To była ich pierw­sza lek­cja, a Kasi zale­żało na posze­rza­niu grona uczniów. Zastrze­gła, że mogą się spo­tkać najpóź­niej o jede­na­stej, bo ma jesz­cze inne plany. Przy­stał na to i popro­sił o adres, a ona koślawą czcionką napi­sała w kalen­da­rzu „11 Sło­miń­ski”.

Dla­czego wybrał imię Antoni? Z łaciń­skiego ozna­cza ono kogoś wspa­nia­łego, dosko­na­łego, wybit­nego. A on znał łacinę. Lubił się uczyć języ­ków, tak tra­fił na Kasię. Szu­kał kogoś, przed kim nie wyj­dzie na głupka, z kim będzie miał wspólne tematy, komu zaim­po­nuje. Zna­lazł ją na por­talu e-kore­pe­ty­cje. Pisała tam o stu­diach języ­ko­wych oraz z histo­rii sztuki, pasjach i nie dodała zdję­cia. O to mu cho­dziło. Nie chciał widzieć jej twa­rzy, nie chciał jej sobie wyobra­żać, zanim zoba­czy ją naprawdę. Bał się, że mógłby stchó­rzyć, a prze­cież on nie był tchó­rzem.

Urwał się z pracy około dzie­sią­tej. Pra­co­wał w Biblio­tece Publicz­nej na Woli jako ani­ma­tor kul­tury. Sze­fo­wej powie­dział, że wycho­dzi, bo musi coś zała­twić na mie­ście. Nie zada­wała pytań. Jej nowy pra­cow­nik poka­zał się jako sumienny i zaan­ga­żo­wany, cho­ciaż tro­chę „dziwny”. Mógł w godzi­nach pracy swo­bod­nie opu­ścić biblio­tekę, ale musiał się wpi­sać w ewi­den­cji wyjść. Zano­to­wał godzinę dzie­siątą pięt­na­ście i dopi­sał, że wybiera się do kawiarni Star­bucks w oko­li­cach Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego. Wcze­śniej wspo­mi­nał, że chciałby tam pro­mo­wać wyda­rze­nia kul­tu­ralne. Wszystko się zga­dzało.

* * *

Do Kasi poje­chał tram­wa­jem, dzie­liły ich zale­d­wie trzy przy­stanki. Przed jede­na­stą dotarł na ulicę Skier­nie­wicką. Blok numer trzy­na­ście koja­rzył, był tam już wcze­śniej zro­bić roz­po­zna­nie terenu. Wje­chał windą na szó­ste pię­tro. Zapu­kał. Drzwi otwo­rzyła mu wyjąt­kowo drobna, ubrana na czarno blon­dynka. Grzywkę miała przy­ciętą pro­sto, oczy takie roze­śmiane, psotne. Pomy­ślał przez chwilę, że jest ładna, mógłby ją nawet zapro­sić na randkę. Ale nie po to prze­cież przy­szedł. Antoni wydał się Kasi nieco spięty, nie zdjął kurtki po wej­ściu do miesz­ka­nia, miał ze sobą dużą torbę. Gospo­dyni zapro­siła go do swo­jego pokoju. Stały tam dwa krze­sła i biały okrą­gły stół, na któ­rym wcze­śniej roz­ło­żyła mate­riały potrzebne do prze­pro­wa­dze­nia lek­cji. Usie­dli na chwilę. „Napi­jesz się cze­goś?” – zapy­tała, a on popro­sił o her­batę. Kasia poszła do kuchni, włą­czyła czaj­nik i zauwa­żyła, że jej nowy uczeń wyraź­nie się krę­puje. Zdjął płaszcz, ale krę­cił się z nim po kory­ta­rzu, jakby nie wie­dział, czy chce zostać, czy ucie­kać. Zapa­rzyła her­batę, uśmiech­nęła się do niego i zapro­po­no­wała pomoc. W końcu był pierw­szy raz w jej miesz­ka­niu, może nie mógł się odna­leźć. Minęła wyso­kiego bru­neta o ciem­nych oczach i wzięła od niego bos­mankę, wie­sza­jąc na haczyku. Nie zdą­żyła się nawet odwró­cić, gdy dźgnął ją nożem w szyję.

‒ Czego chcesz? – jęk­nęła, opa­da­jąc mu w ramiona.

‒ Ciiii… Zaraz się skoń­czy ‒ szep­nął jej do ucha.

W miesz­ka­niu zapa­dła cisza. Her­bata wysty­gła.AKT 2. PIŁA, MŁOTEK I KARALUCHY

Akt 2
Piła, mło­tek i kara­lu­chy

Miesz­ka­nie na pierw­szym pię­trze w bloku przy Potoc­kiej 60 niczym się nie róż­niło od tego, co zwy­kle ofe­ruje się stu­den­tom w War­sza­wie. Trzy­po­ko­jowy lokal, który wła­ści­ciel odzie­dzi­czył po matce, wyglą­dał dokład­nie tak, jak zosta­wiła go zmarła gospo­dyni. Stare pod­łogi, stare meble, dywany i zasłonki pamię­ta­jące jesz­cze czasy Pol­ski Ludo­wej. Każdy z loka­to­rów miał swój pokój, roz­kła­daną wer­salkę, skrzy­piącą szafę i jakiś regał na książki czy bibe­loty. Nikt inny by tego nie wyna­jął, tylko stu­denci. A tych się zresztą przez to miesz­ka­nie prze­wi­nęło wielu w ostat­nich latach przed poża­rem. Ktoś zajął miej­sce po kole­dze, ktoś dostał cynk od kuzyna i tak dalej. W lutym 2016 roku skład był nastę­pu­jący: stu­dent lin­gwi­styki, stu­dent infor­ma­tyki i biblio­te­karz. Dzie­lili razem prze­strzeń od zale­d­wie kilku mie­sięcy, nie prze­pa­dali za sobą, ich kon­takty ogra­ni­czały się do wymiany komu­ni­ka­tów doty­czą­cych wspól­nego zamiesz­ki­wa­nia. Żad­nych wspól­nych imprez, wie­czor­nych poga­du­szek.

„Nie wiem, w jaki spo­sób Kaje­tan dowie­dział się o naszym miesz­ka­niu, Damian go rekru­to­wał. Wpro­wa­dził się latem 2015 roku. Nie zna­łem go wcze­śniej. Pomię­dzy nami trzema nie ma żad­nych głęb­szych rela­cji, łączy nas to, że wspól­nie wynaj­mu­jemy miesz­ka­nie” – pod­kre­ślał Łukasz. Męż­czy­zna był w sta­nie odtwo­rzyć, w jakich godzi­nach funk­cjo­nują współ­lo­ka­to­rzy. Wie­dział na przy­kład, że Kaje­tan wycho­dzi z domu o siód­mej trzy­dzie­ści, bo mijali się rano, gdy Łukasz jesz­cze zaspany dopiero szedł do łazienki. Poznań­ski był raczej cichy, ale trze­ciego lutego obu­dził swo­ich kole­gów nie­ty­po­wym zacho­wa­niem.

Łukasz sły­szał, że pomię­dzy czwartą a piątą rano Kaje­tan krę­cił się w kuchni, jakby coś kroił albo raczej sie­kał. Ni­gdy wcze­śniej takiego hałasu nie robił. Z kolei ochro­niarz budynku pamię­tał, że widział Poznań­skiego, jak trze­ciego lutego już o godzi­nie pią­tej wyko­ny­wał jakieś ćwi­cze­nia przy włą­czo­nym świe­tle i odsło­nię­tych oknach. _Co za gość_ – pomy­ślał. Więk­szość miesz­kań­ców budynku jesz­cze spała.

Kole­dzy z miesz­ka­nia mówili o nim, uży­wa­jąc okre­śle­nia „dziwny”. Biblio­te­karz pła­cił rachunki, ale żądał od współ­lo­ka­to­rów prze­sy­ła­nia fak­tur i wyli­czał kon­kretne kwoty. Przy­no­sił do miesz­ka­nia nie­ty­powe przed­mioty, na przy­kład zna­le­zione na śmiet­niku płyty meblowe. Jeden z chło­pa­ków odkrył, że Poznań­ski buduje karm­niki dla pta­ków, gdy któ­re­goś dnia z powodu prze­ciągu zamy­kał okno w jego pokoju. Miał też tam piłę, mło­tek i myśliw­ski nóż, który mógł mieć nawet czter­dzie­ści cen­ty­me­trów.

Szybko zaczął narzu­cać im swoje normy. „Pró­bo­wał na mnie wymu­szać spo­sób zamy­ka­nia drzwi do miesz­ka­nia albo zmu­sić do odkła­da­nia butów w kon­kret­nym miej­scu. Nie lubię go, nie jest zbyt roz­mowny. Nic na jego temat nie wiem, nie wiem, czy ma samo­chód, prawo jazdy, jak wygląda jego pry­watne życie” – mówił Łukasz.

„Zasta­na­wia­łem się, czy on w ogóle sypia. Drzwi do mojego pokoju są na wprost jego pokoju, a w drzwiach jest szyba. Kiedy Kaje­tan zapa­łał świa­tło, ja to widzia­łem, bo mam usta­wione łóżko na wprost drzwi. To świa­tło z jego pokoju raziło mnie, jed­nak ja nie zwró­ci­łem mu na to uwagi. Ja zwy­kle cho­dzę spać mię­dzy pół­nocą a pierw­szą i kiedy kładę się spać, widzę, że u Kaje­tana pali się świa­tło. Kiedy raz wsta­łem w nocy do toa­lety, też widzia­łem, że na­dal pali się świa­tło w jego pokoju. Gdy wra­cam z pracy, też się pali” – zwró­cił uwagę Łukasz.

W grud­niu 2015 zasko­czył wszyst­kich. Nagle w okre­sie świą­tecz­nym wyniósł na śmiet­nik swoje łóżko i mate­rac oraz biurko, zaczął sypiać na brą­zo­wym gru­bym kocu. Poznań­ski tłu­ma­czył współ­lo­ka­to­rom, że w miesz­ka­niu były plu­skwy, i zażą­dał dezyn­sek­cji. Nikt wię­cej poza Kaje­ta­nem żad­nych roba­ków nie widział, ale ekipa od usu­wa­nia podob­nych pro­ble­mów odwie­dziła miesz­ka­nie w syl­we­stra. Loka­to­rzy – tak zarzą­dził Kaje­tan – mieli się na ten czas prze­pro­wa­dzić w inne miej­sce. „W stycz­niu naci­skał na mnie, żeby prze­pro­wa­dzić kolejną dezyn­sek­cję, ale ja nie mia­łem się gdzie zatrzy­mać. Zagro­ził mi, że będę spał z tym gazem” – pamię­tał Łukasz. Męż­czyźni czuli się bez­radni wobec fana­be­rii Poznań­skiego. Zga­dzali się na jego pomy­sły, żeby nie wsz­czy­nać awan­tur. Pre­tek­stów jed­nak nie bra­ko­wało.

„Któ­re­goś dnia Damian zapa­lił papie­rosa w swoim pokoju, a Kaje­tan wyczuł to przez kratki wen­ty­la­cyjne. To było rano, byłem wtedy w łazience, ale sły­sza­łem, że na kory­ta­rzu coś się dzieje. Kiedy otwo­rzy­łem drzwi, zoba­czy­łem Damiana, miał potar­gane ubra­nie, a Kaje­tan był już w swoim pokoju. Poszar­pali się. Powia­do­mi­łem o tym wła­ści­ciela i usta­li­li­śmy, że wypo­wie on Kaje­tanowi umowę najmu. Potem Damian mówił, że Poznań­ski go prze­pro­sił i nie chce mu się teraz zaj­mo­wać szu­ka­niem loka­tora, bo ma sesję na uczelni” – wspo­mi­nał Łukasz. On jed­nak czuł, że miesz­ka­nie z Poznań­skim źle się dla kogoś skoń­czy. Już wtedy roz­wa­żał zmianę adresu.

Sytu­acja roze­szła się po kościach. Damian zdał egza­miny i wyje­chał jesz­cze w stycz­niu, by odpo­cząć u rodzi­ców na dru­gim końcu Pol­ski. Wró­cił do sto­licy dopiero trze­ciego lutego. Dziś męż­czy­zna nie chce roz­ma­wiać o byłym współ­lo­ka­to­rze, odmó­wił spo­tka­nia. Jego imię wciąż budzi w nim prze­ra­że­nie. Dopiero nie­dawno dowie­dział się, że tam­ten krótki wyjazd praw­do­po­dob­nie ura­to­wał mu życie.AKT 3. TRUPI DYŻUR

Akt 3
Trupi dyżur

Tak zwany dyżur zda­rze­niowy w pro­ku­ra­tu­rze rejo­no­wej naj­czę­ściej trwa sie­dem dni. Pro­ku­ra­tor pobiera tele­fon służ­bowy w pią­tek po połu­dniu i przez kolejny tydzień musi całą dobę być gotowy jechać „na zda­rze­nie”. Pro­ku­ra­torzy mówią na niego „trupi dyżur”, bo zwy­kle są wzy­wani do zgonu, który może mieć zwią­zek z jakimś prze­stęp­stwem. Jeż­dżą głów­nie do wisiel­ców, topiel­ców, skocz­ków, wypad­ków dro­go­wych, do zwłok w meli­nach i do zabójstw, choć tych nie ma wcale dużo. Trze­ciego lutego 2016 roku taki dyżur w Pro­ku­ra­tu­rze Rejo­no­wej War­szawa-Żoli­borz peł­nił pro­ku­ra­tor Paweł Pie­trzak. To nie był jego przy­dział, zamie­nił się z kole­żanką z działu, która mocno się roz­cho­ro­wała i nie była dys­po­zy­cyjna. Ani dyżuru, ani nawet pierw­szej połowy trze­ciego dnia lutego pro­ku­ra­tor Pie­trzak nie zapa­mię­tał jakoś szcze­gól­nie. Po godzi­nie pięt­na­stej myślami był już w dro­dze do domu, miał ode­brać córkę z przed­szkola, zro­bić jakieś zakupy. Wtedy zadzwo­nił służ­bowy tele­fon.

„Poli­cjant poin­for­mo­wał mnie, że w bloku przy ulicy Potoc­kiej jest pożar, a pod­czas doga­sza­nia straż pożarna ujaw­niła zwłoki kobiety. Na początku mia­łem cząst­kowe infor­ma­cje, nie wie­dzia­łem jesz­cze, co się wyda­rzyło. Gdy jecha­łem na miej­sce, poli­cja znów zadzwo­niła. Dowie­dzia­łem się wtedy, że ta kobieta, którą zna­le­ziono, nie ma głowy i nie wia­domo, gdzie ta głowa jest. Już czu­łem, że to będzie coś poważ­niej­szego, bo samo­bój­stwo i wypa­dek ze zro­zu­mia­łych wzglę­dów wyklu­czy­łem, nie będąc jesz­cze na miej­scu” – powie­dział mi pro­ku­ra­tor Pie­trzak. Po ośmiu latach od zda­rze­nia wciąż dokład­nie pamię­tał szcze­góły tej inter­wen­cji. Przed blo­kiem stał wóz straży pożar­nej, była poli­cja i sporo gapiów. Pro­ku­ra­tor wraz z grupą oglę­dzi­nową wszedł na górę.

„Weszli­śmy do skrom­nie ume­blo­wa­nego pokoju, w któ­rym leżały zwłoki szczu­płej kobiety w pozy­cji embrio­nal­nej. Ciało było nad­pa­lone, owi­nięte w czarny worek i chyba jakąś torbę. Nie mie­li­śmy wtedy poję­cia, kim jest pokrzyw­dzona. O sprawcy też nie mie­li­śmy żad­nego poję­cia. W tym lokalu w momen­cie pożaru nikogo nie było” – usły­sza­łam. Do momentu poja­wie­nia się pro­ku­ra­tora nikt nie doty­kał przed­mio­tów znaj­du­ją­cych się w miesz­ka­niu. Dopiero gdy for­mal­nie roz­po­częły się oglę­dziny pomiesz­czeń, jeden z tech­ni­ków zna­lazł w rogu pokoju dużą torbę, przy­po­mi­na­jącą pokro­wiec na pościel. W środku scho­wany był ciemny ple­cak z oku­la­rami pły­wac­kimi, czep­kiem i ręcz­ni­kiem, były tam spa­ko­wane rów­nież dam­skie kap­cie, zakrwa­wione różowe ręka­wice i coś, czego tech­nicy nie spo­dzie­wali się zna­leźć. „Panie pro­ku­ra­to­rze, jest głowa” – powie­dział tech­nik poli­cyjny. Widzieli już nie­jedne zwłoki, ale ten widok trudno było wyma­zać póź­niej z pamięci. Kobieta wyglą­dała jak lalka, a jasne dłu­gie włosy miała poskle­jane krwią, którą w pro­to­kole opi­sano póź­niej jako „sub­stan­cja koloru bru­nat­nego”. Zro­bili zdję­cia.

* * *

Wezwano bie­głą z zakresu medy­cyny sądo­wej i bie­głego z zakresu pożar­nic­twa, przy­je­chali też funk­cjo­na­riu­sze z Wydziału do spraw Zwal­cza­nia Ter­roru Kry­mi­nal­nego i Zabójstw Komendy Sto­łecz­nej Poli­cji. W trak­cie oglę­dzin do znisz­czo­nych przez straż pożarną drzwi zaczął dobi­jać się jakiś chło­pak. Twier­dził, że wynaj­muje tam pokój, i chciał wie­dzieć, co się stało. Wpadł w histe­rię, gdy usły­szał, że w jego miesz­ka­niu naj­praw­do­po­dob­niej doszło do zabój­stwa i musi chwi­lowo zatrzy­mać się gdzie indziej. Damian prze­ka­zał funk­cjo­na­riu­szom, że pokój, w któ­rym zna­le­ziono zwłoki, zamiesz­kuje Kaje­tan Poznań­ski. Wie­dział, że męż­czy­zna pra­cuje w biblio­tece, a jego mama jest pro­ku­ra­to­rem. Współ­lo­ka­tor twier­dził, że Poznań­ski jest dziwny, kon­flik­towy, paso­wał na mor­dercę. Roz­po­częły się poszu­ki­wa­nia czło­wieka, który wkrótce miał się stać naj­pil­niej ści­ga­nym prze­stępcą w Euro­pie. Ale zanim do tego doszło, trzeba było zebrać jakie­kol­wiek dowody na to, że miał ze zbrod­nią coś wspól­nego. Zwłoki w pokoju to za mało, by przed­sta­wić zarzuty. Oglę­dziny trwały pra­wie dzie­sięć godzin, zabez­pie­czano każdy ślad, który mógłby mieć zna­cze­nie dla sprawy. A śla­dów nie bra­ko­wało.

„Zgon pokrzyw­dzo­nej stwier­dzono kilka minut po godzi­nie pięt­na­stej, ale wie­dzie­li­śmy, że do zabój­stwa doszło kilka godzin wcze­śniej. Wska­zy­wały na to pewne pro­cesy, które zacho­dzą w ciele po śmierci, jak plamy opa­dowe i stę­że­nie pośmiertne, czyli zesztyw­nie­nie. Począt­kowo sądzi­li­śmy, że miesz­ka­nie przy ulicy Potoc­kiej jest miej­scem zbrodni. Nie bar­dzo byli­śmy w sta­nie zro­zu­mieć, po co sprawca odciął głowę. Zro­bił to zresztą bar­dzo pre­cy­zyj­nie, jak rzeź­nik, lekarz albo cho­ciaż stu­dent medy­cyny. Domnie­my­wa­li­śmy, że może chciał zbez­cze­ścić ofiarę, ale z dru­giej strony nie ranił innych czę­ści ciała” ‒ wspo­mina pro­ku­ra­tor Pie­trzak. Poli­cjan­tów zdu­miało rów­nież, że zwłoki spa­ko­wane były w torby, jakby ktoś przy­go­to­wał je do trans­portu. „Wie­dzie­li­śmy, że facet impro­wi­zo­wał. Może spa­ni­ko­wał, może się nie znał, a może się bar­dzo spie­szył. Zna­leź­li­śmy opa­ko­wa­nia pod­pałki do grilla, któ­rej użył do pod­pa­le­nia miesz­ka­nia i ciała. Nie udało mu się jed­nak zatrzeć śla­dów, co praw­do­po­dob­nie było jego celem” – zga­duje śled­czy.

* * *

Kilka godzin póź­niej poli­cjan­tów z innej dziel­nicy wez-wał młody męż­czy­zna. Paweł od ponad roku wynaj­mo­wał pokój u kole­żanki w PRL-owskim wie­żowcu przy Skier­nie­wic­kiej. Gdy wró­cił do miesz­ka­nia, zasko­czyły go otwarte drzwi wej­ściowe. Pamię­tał, że gospo­dyni miała wyje­chać na urlop, ale ni­gdy wcze­śniej nie wycho­dziła w takim roz­tar­gnie­niu. Zdzi­wił się też, że nie zosta­wiła w drzwiach kar­teczki ze spi­sa­nym licz­ni­kiem gazu, któ­rego kon­trola zapo­wia­dana była na popo­łu­dnie.

„Na klatce scho­do­wej były ciemne ślady, wyglą­dały jak błoto, jakby ktoś coś brud­nego cią­gnął. Ślad biegł od drzwi w stronę windy. Myśla­łem, że to Kasia walizkę cią­gnęła” – mówił póź­niej poli­cjan­tom.

Jego nie­po­kój wzrósł, gdy już po prze­kro­cze­niu progu przyj­rzał się pod­ło­dze. Wyglą­dała na nie­sta­ran­nie umytą, lepiła się od ciem­nej mazi. Pokoje nie były splą­dro­wane, ale bra­ko­wało kilku rze­czy. Zgi­nęły mię­dzy innymi jego spor­towa torba i ciemny ple­cak, w któ­rym miał naszy­ko­wane rze­czy na basen. Nie­po­ko­jące były także jakieś szmaty i gąbki pio­rące się w pralce, krew na pod­ło­dze w kuchni i zakrwa­wiony brzesz­czot, który zna­lazł w swoim pokoju. Po Kata­rzy­nie nie było śladu, jej tele­fon leżał na stole, obok mate­ria­łów do naucza­nia języka.

„Stwier­dzi­łem, że coś strasz­nego się wyda­rzyło. Kasi torby, które naszy­ko­wała na wyjazd, leżały cią­gle na szaf­kach w przed­po­koju. W jej pokoju na łóżku leżał otwarty lap­top, w świą­tecz­nym kubku stała zimna her­bata. Ta sytu­acja wyglą­dała jak w złych fil­mach” – opo­wia­dał współ­lo­ka­tor Kata­rzyny.

Naj­pierw zadzwo­nił do sio­stry, która przy­jaź­niła się z jego współ­lo­ka­torką, ale ta spo­koj­nie mu tłu­ma­czyła, że Kasia na pewno jest już w Bolo­nii. Pobiegł do sąsia­dów spy­tać, czy ktoś coś sły­szał, ale nikt nie koja­rzył niczego nie­po­ko­ją­cego. Wtedy wykrę­cił numer do ojca Kata­rzyny, to on popro­sił go o wezwa­nie poli­cji. Paweł cze­kał na funk­cjo­na­riu­szy na zewnątrz, bał się tego, co odkrył. Naj­pierw przy­je­chał patrol z dziel­nicy, póź­niej tech­nicy ze sto­łecz­nego „ter­roru”. Paweł powie­dział mun­du­ro­wym, że tego dnia do Kasi miał na kore­pe­ty­cje przyjść ktoś nowy. Mówiła o tym też kole­żan­kom i rodzi­com, bo się bar­dzo cie­szyła. Nikt jed­nak o tajem­ni­czym uczniu niczego wię­cej nie wie­dział.

Na miej­sce przy­je­chał nawet zastępca komen­danta rejo­no­wego inspek­tor Sła­wo­mir Tro­ja­now­ski, który póź­niej w notatce służ­bo­wej napi­sał, że choć miesz­ka­nie było całe w krwa­wych śla­dach, „obraz kry­mi­na­li­styczny miej­sca zda­rze­nia wska­zuje za brak śla­dów typo­wej walki”. Celem poten­cjal­nego sprawcy – zda­niem inspek­tora – nie był rabu­nek, chyba że sprawca został spło­szony i nie zdą­żył ukraść pozo­sta­wio­nych w miesz­ka­niu pie­nię­dzy, sprzętu elek­tro­nicz­nego.

„Na pewno dostał się do miesz­ka­nia pod legendą lub był umó­wiony z wła­ści­cielką. (…) osoba ta, będąc w miesz­ka­niu, mogła wziąć nawet kąpiel. Świad­czą o tym ślady bosych stóp oraz ślady w kabi­nie prysz­ni­co­wej” – napi­sał zastępca komen­danta. W miesz­ka­niu poli­cja zna­la­zła też męskie skar­pety i ręcz­nik, któ­rym praw­do­po­dob­nie wytarł się sprawca.

Sprawy szybko sko­ja­rzono. Poli­cjanci z Woli przy­je­chali pobrać mate­riał do badań DNA z ciała, które zna­le­ziono na Żoli­bo­rzu. Chciano jak naj­szyb­ciej usta­lić, czy „NN” ‒ z angiel­skiego _no-name_, bez imie­nia ‒ to ta sama osoba, któ­rej znik­nię­cie zgło­sił męż­czy­zna. Wyniki były następ­nego dnia. Potwier­dziło się, że jest to lek­torka języka wło­skiego, Kata­rzyna J.

„Nie mogli­śmy pojąć, dla­czego zabił tę dziew­czynę na Woli i przy­wiózł ją do swo­jego pokoju. Prze­cież to jakby się pod­pi­sać pod zbrod­nią. Zresztą, wznie­ca­jąc nie­udol­nie pożar, tylko przy­śpie­szył zain­te­re­so­wa­nie służb jego osobą. Długo nas to zasta­na­wiało, kim jest ten czło­wiek i po co to zro­bił. Czym ta dziew­czyna mu zawi­niła” – zasta­na­wiał się pro­ku­ra­tor Pie­trzak.

Odpo­wie­dzi na te pyta­nia przy­szły póź­niej.

* * *

Star­szy sier­żant Seba­stian Gra­bow­ski napi­sał trze­ciego lutego notatkę służ­bową. Wyni­kało z niej, że poli­cja, tuż po ujaw­nie­niu bez­gło­wych zwłok w miesz­ka­niu przy Potoc­kiej, pró­bo­wała odtwo­rzyć moż­liwy prze­bieg zda­rze­nia. Funk­cjo­na­riu­sze widzieli, że na budyn­kach są zamon­to­wane kamery moni­to­ringu, które mogły zare­je­stro­wać na przy­kład ucieczkę zabójcy, ale szybko oka­zało się, że do ele­wa­cji bloku przy­twier­dzone są atrapy, które miały dzia­łać odstra­sza­jąco na poten­cjal­nych wła­my­wa­czy czy domo­krąż­ców. Jedy­nym źró­dłem wie­dzy mogli więc być sąsie­dzi. Poli­cja prze­py­tała wszyst­kich miesz­kań­ców bloku w nadziei, że ktoś odno­to­wał zda­rze­nie, któ­rego nie uchwy­ciły wyłą­czone kamery.

Pani Jadwiga twier­dziła, że miesz­ka­jący na pierw­szym pię­trze trzej mło­dzi męż­czyźni to towa­rzy­stwo spo­kojne i bez­pro­ble­mowe. Szcze­gól­nie lubiła Łuka­sza, który cza­sem do niej zagaił, chwa­lił się osią­gnię­ciami w pracy i na uczelni. Inni loka­to­rzy bloku rów­nież nie mieli zastrze­żeń do współ­lo­ka­to­rów, nie sły­szeli także niczego nie­po­ko­ją­cego w dniu pożaru. Ale prze­by­wa­jąca aku­rat u zna­jo­mych przy Potoc­kiej Maria około godziny trzy­na­stej albo czter­na­stej wyglą­dała przez okno i zare­je­stro­wała nie­ty­pową scenkę. Młody, szczu­pły męż­czy­zna w ciem­nej kurtce i czapce zakry­wa­ją­cej pra­wie oczy cią­gnął za sobą duży paku­nek.

„Ten paku­nek nie miał żad­nego kon­kret­nego kształtu, był to czarny worek owi­nięty jasną taśmą. Męż­czy­zna miał go na tor­bie spor­to­wej koloru sza­rego. Uno­sił ten paku­nek, ale nie mógł go prze­nieść dalej, jakby był dla niego za ciężki. Siło­wał się z tym, ale nie wyglą­dał na zde­ner­wo­wa­nego, nie roz­glą­dał się. Przy­glą­da­łam mu się z odle­gło­ści pię­ciu metrów, z miesz­ka­nia usy­tu­owa­nego na par­te­rze. Widzia­łam go pierw­szy raz” – pod­kre­śliła. Zanie­po­ko­iła się dopiero kil­ka­dzie­siąt minut póź­niej, gdy przed blok przy­je­chały, straż pożarna i poli­cja. Dotarło do niej, że sytu­acja, którą widziała, może mieć więk­sze zna­cze­nie.

Alarm w związku z poża­rem w miesz­ka­niu numer dwa­dzie­ścia cztery wsz­częła dozor­czyni budynku. Pani Marzanna szła aku­rat wyrzu­cić śmieci, gdy zoba­czyła gęsty dym. Dobi­jała się do drzwi, chcąc powia­do­mić loka­to­rów, ale nikt nie otwie­rał. Spoj­rzała na wycie­raczkę, która była ubru­dzona krwią. Bor­dowe ślady, jakby malo­wane pędz­lem, były widoczne też na pod­ło­dze klatki scho­do­wej i na ścia­nach. _Ktoś się tu musiał bić!_ – pomy­ślała.

Na miej­sce przy­je­chały cztery zastępy straży pożar­nej. Drzwi do pło­ną­cego miesz­ka­nia były zamknięte, dla­tego straż pożarna dostała się do środka oknem. Jeden z funk­cjo­na­riu­szy wszedł po dra­bi­nie i wybił okno, a potem poda­nym przez kole­gów wężem zaczął gasić pło­mie­nie. Zady­mie­nie było spore, ale walka z ogniem oka­zała się szybka i sku­teczna. Stra­żak spraw­dził całe miesz­ka­nie w poszu­ki­wa­niu osób poszko­do­wa­nych. Widział, że na pod­ło­dze w pomiesz­cze­niu, w któ­rym się paliło, leży czło­wiek i praw­do­po­dob­nie nie żyje. „Mamy poszko­do­waną!” – krzyk­nął. Stra­żacy wywa­żyli podwójne drzwi do miesz­ka­nia. Dopiero wtedy upew­nili się, że ofiara fak­tycz­nie nie żyje, ale nie ma to nic wspól­nego z ogniem.

* * *

Trzeci dzień lutego zapadł w pamięć także nie­któ­rym miesz­kań­com bloku przy Skier­nie­wic­kiej i to na długo przed tym, jak zaro­iło się od poli­cyj­nych tech­ni­ków i przed­sta­wi­cieli pro­ku­ra­tury. Około godziny trzy­na­stej miesz­ka­jąca na trze­cim pię­trze pani Bro­ni­sława zoba­czyła inną sąsiadkę, która stała przed drzwiami do windy i ner­wowo roz­glą­dała się na boki.

„Co się stało, pani Wie­siu? Znowu nie działa?” – dopy­ty­wała seniorka, ale gdy pode­szła bli­żej, zauwa­żyła, że w kabi­nie dźwigu jest duży, dziwny paku­nek. To była pla­sti­kowa torba przy­po­mi­na­jąca te, w które pakuje się pościel. Mimo prze­zro­czy­sto­ści mate­riału trudno było okre­ślić jej zawar­tość. „Może to bomba?” – zapy­tała jedna z eme­ry­tek. W win­dzie nic wię­cej nie było. Kobiety zasta­na­wiały się jesz­cze chwilę, czy powinny wezwać dozorcę, a może nawet poli­cję. Wtedy usły­szały, że ktoś szybko zbiega po scho­dach.

„Torba! Gdzie jest moja torba?!” – wydzie­rał się młody męż­czy­zna o ciem­nej kar­na­cji, któ­rego kobiety okre­ślały póź­niej, rela­cjo­nu­jąc zda­rze­nie poli­cji, jako „Syryj­czyka”. Twier­dziły, że coś beł­ko­tał, może był pijany albo słabo mówił po pol­sku. Wystra­szyły się go, bo był bar­dzo ner­wowy. Ode­tchnęły z ulgą dopiero wtedy, gdy zabrał swoje rze­czy z kabiny windy.AKT 4. DZIESIĘĆ ZŁOTYCH ZA KOMBI

Akt 4
Dzie­sięć zło­tych za kombi

Trzeci lutego, godzina dwu­na­sta dwa­dzie­ścia sie­dem.

‒ Dzień dobry, Super Taxi – mówi znu­dzo­nym gło­sem pani z cen­trali jed­nej z naj­więk­szych kor­po­ra­cji w War­sza­wie.

‒ Dzień dobry. Pro­szę pani, popro­szę o dużą tak­sówkę na ulicę Skier­nie­wicką 13. Gdy­bym mógł pro­sić o pod­jazd tyłem, bagaż­ni­kiem jak naj­bli­żej klatki scho­do­wej, jakby się tak dało pod klatkę, to byłaby bomba – odpo­wiada do słu­chawki pod­eks­cy­to­wany męż­czy­zna.

– Jak naj­bli­żej klatki… Dobrze, ale… ‒ zaczęła kobieta.

‒ To jest klatka druga – ucina jej roz­mówca, nie chce sły­szeć o pro­ble­mach.

‒ A jaki dla pana jest duży samo­chód? Kombi wystar­czy czy więk­szy? – dopy­tuje pani z cen­trali.

‒ Tak. Chciał­bym jedną dużą torbę prze­wieźć. Chciał­bym, żeby było dla niej miej­sce, żeby się z tymi rze­czami nic nie stało – pod­kre­śla, jakby wiózł coś bar­dzo cen­nego.

‒ Dzie­sięć zło­tych dopłaty dla kombi – oświad­cza bez­na­mięt­nie kobieta.

‒ Dobra – zga­dza się klient.

‒ I na jakie nazwi­sko?

‒ Sło­miń­ski.

‒ Na którą godzinę?

‒ Wie pani, tak za dwa­dzie­ścia minut może być… – zasta­na­wia się, jakby nie był pewny, czy zdąży.

‒ Czyli dwu­na­sta pięć­dzie­siąt, tak?

‒ Okej.

‒ Płat­ność kartą czy gotówką?

‒ Oj, będzie gotówka, będzie! – oznaj­mia mocno zado­wo­lony.

‒ Dobrze, dzię­kuję.

Jed­nak o dwu­na­stej pięć­dzie­siąt kie­rowca kombi z Super Taxi nie zastał nikogo przed blo­kiem. Zaczął się dener­wo­wać, bo w przy­padku tak­sów­ka­rza w sto­licy czas to przy­sło­wiowy pie­niądz. Skon­tak­to­wał się z cen­tralą, żeby donieść o braku punk­tu­al­no­ści pasa­żera, a znu­dzona tele­fo­nistka połą­czyła go ze „Sło­miń­skim”.

„Zaraz scho­dzę!” – krzyk­nął do słu­chawki. I fak­tycz­nie kilka minut póź­niej wyszedł z budynku, nio­sąc pla­sti­kową torbę, jak do trans­portu pościeli. Był zasko­czony, że kor­po­ra­cja wysłała po niego kie­rowcę w mer­ce­de­sie viano, takim vanie, któ­rym można by prze­wo­zić wie­lo­po­ko­le­niową rodzinę.

„Pro­szę zacze­kać, muszę iść po jesz­cze jedną torbę na górę. Mia­łem pro­blem ze znie­sie­niem, bo mi się roze­rwała” – tłu­ma­czył prze­woź­ni­kowi. Tak­sów­karz włą­czył licz­nik i cier­pli­wie cze­kał. Po dzie­się­ciu minu­tach Poznań­ski znów wyszedł przed blok. Cią­gnął coś cięż­kiego i machał do tak­sów­ka­rza.

„Może mi pan pomóc? Nie udźwi­gnę” – stę­kał. Kie­rowca zauwa­żył, że torba podróżna ma zerwane jedno ucho. Trudno było ją nieść samo­dziel­nie, dla­tego dźwi­gnęli ją obaj. „Czu­łem, że zawar­tość jest cie­pła, ale nie pyta­łem o nic. W poło­wie drogi do auta ten czło­wiek popro­sił, żeby zro­bić przy­sta­nek i odpo­cząć. Wtedy ktoś z sąsia­dów się nad nami zli­to­wał i powie­dział, jak opu­ścić blo­kadę, żeby wje­chać pod samą klatkę. Udało się tę torbę zapa­ko­wać do auta” – opo­wia­dał tak­sów­karz.

* * *

Sło­miń­ski kazał się wysa­dzić na Bie­la­nach, przy ulicy Nał­kow­skiej. Nagle krzyk­nął: „O, tu popro­szę!” ‒ zapła­cił gotówką i wysiadł. Pan Michał, tak­sów­karz, zapa­mię­tał, że klient, wyj­mu­jąc pakunki z bagaż­nika, był bar­dzo deli­katny. Odjeż­dża­jąc, patrzył w lusterka, zasta­na­wia­jąc się, co ten chło­pak dalej zrobi. A on po pro­stu stał na skrzy­żo­wa­niu i nie wyglą­dał, jakby pla­no­wał się gdzie­kol­wiek ruszyć. Musiał tam stać dobry kwa­drans, potem zamó­wił kolejny kurs.

„Klienci bywają różni. Jed­nym się buzia nie zamyka, inni potra­fią mil­czeć całą drogę i nie powie­dzą nawet »do widze­nia« na koniec. Ale to mi nie prze­szka­dza. Naj­bar­dziej mnie dener­wuje, jak po kur­sie auto jest brudne. Nie lubię wozić małych dzieci, zwie­rząt i pija­ków. Wożę setki osób mie­sięcz­nie, twa­rze się zmie­niają, nazwisk się raczej nie zapa­mię­tuje. Ale zda­rzają się tacy, któ­rych jesz­cze długo po kur­sie trudno wyma­zać z pamięci – mówi mi tak­sów­karz, który w 2016 roku pra­co­wał w sto­licy. ‒ On wła­śnie taki był”.

Trze­ciego lutego o trzy­na­stej czter­dzie­ści sie­dem tak­sów­karz w czar­nym volks­wa­ge­nie gol­fie z logo Bayer Taxi na boku dostał z cen­trali wia­do­mość SMS, że ma poje­chać na róg ulic Nał­kow­skiej i Maku­szyń­skiego. Klient o nazwi­sku „Poznań­ski” już cze­kał, miał ze sobą wiel­kie torby i nie wyglą­dał, jakby miał sobie sam pora­dzić z wło­że­niem ich do bagaż­nika.

„Wysia­dłem, żeby otwo­rzyć bagaż­nik i mu pomóc. Ten męż­czy­zna miał około dwu­dzie­stu kilku lat, był szczu­płej budowy ciała i miał ciemne krót­kie włosy. Żad­nych cha­rak­te­ry­stycz­nych zna­ków, żad­nych oku­la­rów. Nie wie­dzia­łem, czy jest Pola­kiem, bo miał taką śniadą kar­na­cję, ale mówił po pol­sku i wszystko rozu­miał” – wspo­mi­nał tak­sów­karz. Klient popro­sił, by prze­woź­nik pomógł mu z baga­żem. Męż­czy­zna zapa­mię­tał, że dość mała spor­towa torba był bar­dzo ciężka i okle­jona taśmą. „Zła­pa­łem za jeden bok tej torby, a klient za drugi bok. Czu­łem, że coś, co jest w środku, jest cie­płe. Pyta­łem go nawet, co tam w jest, a on powie­dział, że to dzik. Byłem bar­dzo zasko­czony, bo na myśli­wego nie wyglą­dał. Pew­nie poznał po mojej minie, więc za chwilę dodał »żar­to­wa­łem z tym dzi­kiem«. Nie wni­ka­łem w szcze­góły i nie pyta­łem” – dodał. Przy­po­mniał sobie rów­nież, że jego nowy klient zakła­dał skó­rzane ręka­wiczki, gdy pako­wali bagaż do auta. Z drugą torbą śniady chu­dzie­lec pora­dził sobie sam. „To była taka torba prze­zro­czy­sta, spi­nana napą. W środku był jakiś misz­masz, jakby wrzu­cił tam rze­czy zgar­nięte ze stołu. Nie wiem, co tam dokład­nie było” – dodał.

Poznań­ski usiadł po pra­wej stro­nie na tyl­nej kana­pie i ogło­sił, że chciałby doje­chać na Potocką 60. Jechali dosłow­nie kilka minut, bo trasa nie miała nawet dwóch kilo­me­trów. Kurs kosz­to­wał dwa­dzie­ścia jeden zło­tych, bo dychę trzeba było dopła­cić za wybór auta typu kombi. Klient zapła­cił, nie pró­bo­wał się tar­go­wać z kie­rowcą volks­wa­gena. Wyglą­dał na zado­wo­lo­nego do momentu, w któ­rym przy­szło im wycią­gać torby z bagaż­nika. Spor­towa torba nie była już gra­na­towa, zro­biły się na niej czer­wone plamy.

‒ Panie, co tam jest?! ‒ dopy­ty­wał tak­sów­karz.

‒ Mówi­łem już, że dzik – odparł pew­nie mło­dzie­niec, choć mina mu nieco zrze­dła.

Torby wycią­gali w mil­cze­niu. Poznań­ski znów zało­żył ręka­wiczki, tak­sów­karz się zanie­po­koił. Gdy dzi­waczny klient odszedł z pakun­kami, prze­woź­nik zadzwo­nił do cen­trali.

‒ Bożenka, co to był za czło­wiek, któ­rego wio­złem? To jakiś stały klient?

‒ Nie, pierw­szy raz dzwo­nił. Coś się stało? – zain­te­re­so­wała się.

‒ Nic, tak pytam – urwał tak­sów­karz. Koń­czył wła­śnie zmianę, chciał odpo­cząć w domu.

* * *

Trze­ciego lutego, krótko po godzi­nie sie­dem­na­stej w sto­łecz­nych por­ta­lach infor­ma­cyj­nych zawrzało. „Maka­bryczne odkry­cie przy Potoc­kiej!” – gło­siły nagłówki mię­dzy innymi w One­cie, Wir­tu­al­nej Pol­sce czy TVN24. O poża­rze w stu­denc­kim miesz­ka­niu i ujaw­nio­nych tam bez­gło­wych zwło­kach dowie­dział się nie­mal każdy użyt­kow­nik inter­netu. Tak­sów­karz z Bayer Taxi także prze­glą­dał wie­czo­rem por­tale.

„Wszystko zło­żyło mi się w całość. Podej­rze­wa­łem, że klient, któ­rego wio­złem, może mieć z tym zwią­zek. Skon­tak­to­wa­łem się z cen­tralą, a potem, następ­nego dnia, jadąc do pracy, z poli­cją” – wyja­śnił. Na tablicy poglą­do­wej oka­zano mu wize­runki czte­rech męż­czyzn. Nie miał wąt­pli­wo­ści, który to Poznań­ski. Wska­zał pal­cem męż­czyznę, któ­rego zdję­cie poli­cja pobrała ze strony inter­ne­to­wej Biblio­teki Publicz­nej Dziel­nicy Wola.

Następ­nego dnia tak­sów­karz do domu wra­cał na pie­chotę. Jego auto zabez­pie­czyli funk­cjo­na­riu­sze Wydziału Ter­roru Kry­mi­nal­nego i Zabójstw Komendy Sto­łecz­nej Poli­cji. Fakt, że Poznań­ski był trze­ciego lutego jego ostat­nim klien­tem i po nim już nikogo nie woził, umoż­li­wił kry­mi­nal­nym pobra­nie śla­dów do badań porów­naw­czych. Cho­dziło mię­dzy innymi o zapach, odci­ski pal­ców, ale także ślady krwi, która sączyła się ze spor­to­wej torby Poznań­skiego.

Następ­nego dnia poli­cjan­tom udało się dotrzeć do kie­rowcy pierw­szej tak­sówki i stam­tąd także pobrać ślady do badań. Usta­le­nie kie­rowcy mer­ce­desa było trud­niej­sze, bo sprawca nie przed­sta­wił się tam praw­dzi­wym nazwi­skiem. Czemu podał swoje praw­dziwe dane, zama­wia­jąc Bayer Taxi? Praw­do­po­dob­nie emo­cje wzięły górę nad rozu­mem, był prze­cież do tej zbrodni świet­nie przy­go­to­wany.AKT 5. ŚLEDZTWO, JAKIEGO JESZCZE NIE BYŁO

Akt 5
Śledz­two, jakiego jesz­cze nie było

Posta­no­wie­nie o wsz­czę­ciu śledz­twa dato­wane jest na czwarty lutego 2016 roku. Pod­pi­sał je pro­ku­ra­tor Paweł Pie­trzak z Pro­ku­ra­tury Rejo­no­wej War­szawa-Żoli­borz. Śled­czy nie zdą­żył się jed­nak nawet dobrze roz­krę­cić, pla­nu­jąc kolejne czyn­no­ści w spra­wie. Została mu zabrana następ­nego dnia, po prze­słu­cha­niu pierw­szych świad­ków i sek­cji zwłok Kata­rzyny, którą w eks­pre­so­wym tem­pie prze­pro­wa­dzono w zakła­dzie medy­cyny sądo­wej, lub ‒ jak mawiają pro­ku­ra­torzy w War­sza­wie ‒ „na Oczki”, bo zakład znaj­duje się wła­śnie przy ulicy Woj­cie­cha Oczki.

Nad­zór nad postę­po­wa­niem prze­jęła Pro­ku­ra­tura Okrę­gowa w War­sza­wie. Argu­men­tów za pro­wa­dze­niem śledz­twa w jed­no­stce nad­rzęd­nej było wiele. Mówiło się, że sto­łecz­nych śled­czych zmro­ził fakt, że matka podej­rze­wa­nego o doko­na­nie zbrodni jest czyn­nym pro­ku­ra­to­rem, zatrud­nio­nym w Pro­ku­ra­tu­rze Ape­la­cyj­nej w Pozna­niu, ale peł­nią­cym funk­cję wizy­ta­tora w Pro­ku­ra­tu­rze Gene­ral­nej. Krótko mówiąc: wyżej się nie dało. Plot­kom o tym, jak kobieta mogłaby wpły­wać na bieg postę­po­wa­nia w spra­wie swo­jego syna, nie było końca. W pierw­szej chwili, gdy poli­cja zastała ją w miesz­ka­niu matki przy ulicy Bruna w War­sza­wie, kobieta poka­zała służ­bową legi­ty­ma­cję i popro­siła o numer do pro­ku­ra­tora, żeby dowie­dzieć się, o co w spra­wie cho­dzi. Do nikogo jed­nak nie zadzwo­niła, więc pro­ku­ra­tura sama się z nią skon­tak­to­wała, wzy­wa­jąc na prze­słu­cha­nie w spra­wie syna. Spe­cjal­nie dla niej wybrano ter­min i zaaran­żo­wano takie oko­licz­no­ści, by mogła dostać się do gma­chu poza zasię­giem dzien­ni­ka­rzy i papa­raz­zich. Anna Poznań­ska nie czuła wdzięcz­no­ści. Kory­ta­rzowa legenda głosi, że wpa­dła do „okrę­gówki” i krzy­czała na pro­ku­ra­tora, że nisz­czy życie jej rodziny i oczer­nia nie­win­nego czło­wieka. Nie wie­rzyła, że jej złoty chło­piec mógł doko­nać zbrodni tak potwor­nej, jak opi­sy­wana w mediach. Była wście­kła też o to, że poli­cja na oczach sąsia­dów robi szopkę i prze­szu­kuje ich dom, a także inne nie­ru­cho­mo­ści posia­dane przez rodzinę. Odmó­wiła skła­da­nia zeznań, do czego miała prawo jako osoba naj­bliż­sza. Podobno bała się, że jej zwie­rze­nia wyciekną natych­miast do prasy.

Postać matki nie miała jed­nak nic wspól­nego z prze­nie­sie­niem sprawy wyżej. Cho­dziło o kwe­stie czy­sto tech­niczne. Pro­ku­ra­tura okrę­gowa była lepiej przy­go­to­wana do podej­mo­wa­nia współ­pracy mię­dzy­na­ro­do­wej, bo – jak podej­rze­wano – sprawca mógł po zbrodni uciec za gra­nicę. Cho­dziło też o moż­li­wie jak naj­szyb­sze dzia­ła­nia, mające na celu uję­cie poszu­ki­wa­nego. Akta zgro­ma­dzone w nie­spełna czter­dzie­ści osiem godzin przez pro­ku­ra­tora Pie­trzaka tra­fiły więc na biurko naczel­nika wydziału śled­czego w „okręgu”. Pro­ku­ra­tor Arka­diusz Buś­kie­wicz opo­wia­dał póź­niej, że przej­rzał sprawę i zasta­na­wiał się, któ­remu ze śled­czych ją przy­dzie­lić. Żar­to­wał, że aku­rat prze­cho­dziła obok jego pokoju pro­ku­ra­tor Mag­da­lena Koło­dziej, więc zawo­łał do niej:„Magda, mam dla cie­bie sprawę!”. To postę­po­wa­nie mocno nazna­czyło jej zawo­dowy życio­rys. Gdy roz­ma­wia­ły­śmy po ośmiu latach od tam­tych wyda­rzeń, jej wspo­mnie­nia były wciąż bar­dzo żywe.

„Ta sprawa była pod każ­dym wzglę­dem nie­ty­powa. Nie­stan­dar­dowy był wybór ofiary i, jak się póź­niej oka­zało, moty­wa­cja do popeł­nie­nia zbrodni. Sama osoba sprawcy była bar­dzo nie­tu­zin­kowa i tajem­ni­cza. Zna­li­śmy jego per­so­na­lia, wie­dzie­li­śmy, że ten męż­czy­zna jest synem pro­ku­ra­tora, ale nic wię­cej. Bar­dzo mało na jego temat wie­działy osoby, które z nim pra­co­wały w biblio­tece czy nawet wspól­nie zamiesz­ki­wały. Wie­dzie­li­śmy, że był osobą skrytą, mało­mówną, w ostat­nim cza­sie odciął się także od kon­tak­tów z rodziną. Trudno było na początku zro­zu­mieć, co się wyda­rzyło. Łań­cuch poszlak, który jed­no­znacz­nie potwier­dzał, że to wła­śnie Kaje­tan Poznań­ski jest sprawcą zabój­stwa, uzu­peł­niany był stop­niowo. W miarę jak poszu­ki­wa­nia podej­rza­nego trwały, my gro­ma­dzi­li­śmy dowody, prze­słu­chi­wa­li­śmy świad­ków, odtwa­rza­li­śmy to, co stało się przed zbrod­nią i tuż po niej. To była gra na czas, wie­dzie­li­śmy, że on ucieka i jest nie­bez­pieczny. Wymy­kał nam się” – powie­działa pro­ku­ra­tor Koło­dziej.

Pro­ku­ra­tor Jakub Romel­czyk, który na począt­ko­wym eta­pie śledz­twa wspie­rał Mag­da­lenę Koło­dziej, mówił, że kole­żanka dzia­łała „ener­gicz­nie i odważ­nie”.

„Jesz­cze tego samego dnia, w któ­rym Magda dostała tę sprawę, napi­sała posta­no­wie­nie o przed­sta­wie­niu Kaje­ta­nowi Poznań­skiemu zarzutu zabój­stwa. To był doku­ment, który dawał nam pod­stawę do zło­że­nia wnio­sku o tym­cza­sowe aresz­to­wa­nie sprawcy. Laikowi wydaje się to dziwne, że można zarzu­cać coś komuś, kogo fizycz­nie nie ma. Ale decy­zja o tym­cza­so­wym aresz­to­wa­niu w przy­padku sprawcy poszu­ki­wa­nego daje poli­cji moż­li­wość uję­cia go i natych­mia­sto­wego osa­dze­nia w jed­no­stce peni­ten­cjar­nej na czter­na­ście dni od zatrzy­ma­nia” – wyja­śniał pro­ku­ra­tor Romel­czyk.

Zgoda na aresz­to­wa­nie Poznań­skiego została wydana już pią­tego lutego. Sędzia Jakub Iwa­niec z Sądu Rejo­no­wego dla War­szawy-Moko­towa zazna­czył, że „zgro­ma­dzony dotych­czas mate­riał dowo­dowy wska­zuje na duże praw­do­po­do­bień­stwo, że podej­rzany dopu­ścił się zarzu­ca­nego mu czynu (…) bru­tal­nego zabój­stwa”. Następ­nego dnia pro­ku­ra­tura zarzą­dziła poszu­ki­wa­nie Kaje­tana Karola Poznań­skiego listem goń­czym. Każda jed­nostka poli­cji w kraju dostała jego dane i wize­ru­nek. Infor­ma­cje te tra­fiły także do wszyst­kich mediów, a nazwi­sko i zdję­cie zabójcy tra­fiły na czo­łówki ser­wi­sów infor­ma­cyj­nych oraz okładki gazet. Cała Pol­ska szu­kała szczu­płego bru­neta o śnia­dej cerze.

„Funk­cjo­na­riu­sze zwra­cają się z prośbą o kon­takt do wszyst­kich osób, które mają infor­ma­cje o miej­scu pobytu poszu­ki­wa­nego, lub widziały widoczną na zdję­ciach osobę od dnia trze­ciego lutego 2016 roku do chwili obec­nej” – nota o takiej tre­ści uka­zała się na stro­nie poli­cji.

* * *

Od momentu opu­bli­ko­wa­nia wize­runku Kaje­tana Poznań­skiego poli­cyjny tele­fon zamie­nił się w gorącą linię. Nie­mal z całego kraju docie­rały infor­ma­cje od oby­wa­teli, któ­rzy daliby sobie rękę uciąć, że widzieli bru­tal­nego zabójcę prze­cha­dza­ją­cego się w oko­li­cach ich domu albo robią­cego zakupy w lokal­nym mar­ke­cie. Ósmego lutego do komendy powia­to­wej w Prusz­czu Gdań­skim zgło­siła się kasjerka z Bie­dronki, która widziała mło­dego szczu­płego męż­czy­znę z „deli­kat­nym wąsi­kiem”. Ktoś inny spo­tkał mor­dercę na wyciągu nar­ciar­skim w Klusz­kow­cach albo w pociągu jadą­cym do Sosnowca. Kaje­tan Poznań­ski był także widziany w agro­tu­ry­styce w Resku i w hotelu w Gar­wo­li­nie. Po zawia­do­mie­niach od miesz­kań­ców poszu­ki­wano go także w Dębicy, Rumii i w Kale­tach. Szó­stego lutego ktoś zaalar­mo­wał poli­cję, że widział Poznań­skiego w pociągu ze Star­gardu Szcze­ciń­skiego do Kosza­lina. Młody czło­wiek o podob­nych cechach fizycz­nych do poszu­ki­wa­nego cho­wał się w kącie prze­działu, zakry­wa­jąc twarz przed współ­pa­sa­że­rami. Czujny oby­wa­tel roz­po­znał go po ciem­nej kar­na­cji i cha­rak­te­ry­stycz­nej kurtce. Kaje­tan widziany był także w Olsz­ty­nie, w przy­droż­nym zajeź­dzie w Toru­niu, w Zale­siu Gór­nym i w Szy­dłowcu.

Naj­cie­kaw­szy, choć rów­nież fał­szywy trop pocho­dził z Rado­mia. Pra­cow­nica sklepu z zabaw­kami w Gale­rii Sło­necz­nej roz­dy­go­tana pobie­gła do szefa ochrony, infor­mu­jąc go, że roz­po­znała w jed­nym z klien­tów poszu­ki­wa­nego za zabój­stwo męż­czy­znę. Była pewna, że sprze­dała zestaw pla­sti­ko­wych kloc­ków Kaje­ta­nowi Poznań­skiemu. Ochrona powia­do­miła Komendę Miej­ską Poli­cji w Rado­miu, a funk­cjo­na­riu­sze zabez­pie­czyli zapis z moni­to­ringu, żeby spraw­dzić, czy groźny prze­stępca mógł fak­tycz­nie zaopa­try­wać się w arty­kuły dla dzieci. Tego samego dnia, w któ­rym Kaje­tan miał kupo­wać klocki, był widziany w tej samej gale­rii han­dlo­wej, tym razem na fotelu w salo­nie fry­zjer­skim na pierw­szym pię­trze.

Gdy infor­ma­cje te docie­rały z róż­nych rejo­nów kraju do Pro­ku­ra­tury Okrę­go­wej w War­sza­wie, śled­czy tylko uśmie­chali się pod nosem. Poli­cja bar­dzo szybko usta­liła, jaki kie­ru­nek trasy obrał Kaje­tan Poznań­ski, ucie­ka­jąc przed wymia­rem spra­wie­dli­wo­ści. I nie był to Radom.AKT 6. TERROR W BIBLIOTECE

Akt 6
Ter­ror w biblio­tece

Na dru­gim pię­trze Biblio­teki Publicz­nej Dziel­nicy Wola jest pokój z tabliczką na drzwiach „Dział Pro­mo­cji i Ani­ma­cji Kul­tu­ral­nej”. W 2016 roku stały tam dwa biurka i dwa kom­pu­tery, a z jed­nego korzy­stał Kaje­tan Poznań­ski. Dzie­lił tę prze­strzeń z kolegą, który pro­mo­wał biblio­tekę w inter­ne­cie. Czwar­tego lutego, czyli nie­spełna dobę po zbrodni, do biblio­teki wpa­dło kilku funk­cjo­na­riu­szy Wydziału Ter­roru Kry­mi­nal­nego i Zabójstw Komendy Sto­łecz­nej Poli­cji. Szu­kali śla­dów pla­no­wa­nia zabój­stwa, cze­goś, co przy­bliży ich do zro­zu­mie­nia dzia­łań sprawcy. Liczyli, że znajdą jakiś trop łączący Kaje­tana z ofiarą. Nikt wtedy jesz­cze nie mógł uwie­rzyć, że Kata­rzyna mogła zostać wyty­po­wana przy­pad­kowo. Kaje­tan nie­wiele po sobie zosta­wił ‒ jakie­goś pen­drive’a i sta­cjo­narny kom­pu­ter, który zabez­pie­czono do badań. Dyrek­torka pla­cówki bar­dzo chciała pomóc poli­cji. Była zszo­ko­wana, że jej pra­cow­nik może być zamie­szany w zabój­stwo, któ­rego bru­tal­ność po pro­stu nie mie­ści się w gło­wie. Udo­stęp­niła kry­mi­nal­nym jego pokój, ewi­den­cję obec­no­ści, a także zapis z kamer moni­to­ringu umiesz­czo­nych na zewnątrz budynku i w kory­ta­rzu przy drzwiach.

* * *

„Kaje­tan był naj­pierw czy­tel­ni­kiem naszej biblio­teki, zatrud­niony został we wrze­śniu 2015 roku. Wcze­śniej w jed­nej z naszych filii pro­wa­dził pre­lek­cje i wtedy zapy­tał, czy mogli­by­śmy go zatrud­nić. Zło­żył CV i dostał pracę na okres próbny, na pół etatu. To był raczej zamknięty czło­wiek, intro­wer­tyk taki, trzy­mał dystans. Ni­gdy o sobie nie opo­wia­dał, nie mam poję­cia, czy utrzy­my­wał bliż­sze kon­takty z któ­rymś z pra­cow­ni­ków. Jedyne, co o nim wie­dzia­łam, to że wyje­chał do Gre­cji i odbył tak zwaną piel­grzymkę duchową śla­dami boha­te­rów antycz­nych. Nawet nie wiem, czy miał jakąś rodzinę albo dzieci” – zeznała dyrek­torka biblio­teki Agnieszka Zyg­mun­ciak. Pod­kre­ślała, że na Kaje­tana ni­gdy nie było skarg, choć jego zacho­wa­nie momen­tami odbie­gało od przy­ję­tych w pla­cówce stan­dar­dów. Zda­rzało się mu na przy­kład nie mówić i nie odpo­wia­dać „dzień dobry” albo wcho­dzić do gabi­ne­tów bez puka­nia. Dener­wo­wał tym współ­pra­cow­nice, choć ni­gdy nie dostał nagany. Kaje­tan sumien­nie wyko­ny­wał swoje obo­wiązki, kole­żanki mówiły o nim „dziwny”, ale też „elo­kwentny”.

Trze­ciego lutego Kaje­tan napi­sał do swo­jej sze­fo­wej Agnieszki na Sky­pie. Infor­mo­wał, że po godzi­nie dzie­sią­tej zamie­rza opu­ścić biblio­tekę, bo wybiera się służ­bowo do kawiarni, by pro­mo­wać jakieś wyda­rze­nie, a potem na Uni­wer­sy­tet War­szaw­ski. Obie­cy­wał, że wróci po połu­dniu. Sze­fowa popro­siła go, by wpi­sał się w książce ewi­den­cji wyjść oraz żeby zaj­rzał do niej po powro­cie z mia­sta. Nie zanie­po­ko­iło jej, gdy o szes­na­stej Kaje­tana cią­gle nie było, w końcu róż­nie bywa na mie­ście. Zresztą pra­cow­nik ni­gdy nie nad­uży­wał zaufa­nia prze­ło­żo­nych i skru­pu­lat­nie odno­to­wy­wał wszyst­kie wyj­ścia w godzi­nach pracy. Dwie godziny póź­niej, gdy Agnieszka Zyg­mun­ciak była już w domu, zadzwo­niła do niej roz­go­rącz­ko­wana pra­cow­nica. Mówiła, że Kaje­tana Poznań­skiego szu­kała poli­cja i funk­cjo­na­riu­sze liczyli, że zastaną go w biblio­tece. „Ja nie wie­dzia­łam, o co cho­dzi. Napi­sa­łam tego dnia do pana Kaje­tana wia­do­mość ze swo­jego pry­wat­nego tele­fonu. »Dzień dobry, Panie Kaje­tanie, czy u Pana i z Panem wszystko w porządku?«. Ale on nie nawią­zał ze mną kon­taktu” – powie­działa.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: