- W empik go
Taki dobry chłopak. Sprawa Kajetana Poznańskiego - ebook
Taki dobry chłopak. Sprawa Kajetana Poznańskiego - ebook
Trzeciego lutego 2016 roku Kajetan Poznański, dwudziestosiedmioletni gruntownie wykształcony bibliotekarz, syn pani prokurator i architekta, zamordował wybraną losowo kobietę. Traf padł na trzydziestojednoletnią lektorkę języka włoskiego, Kasię. W dniu zabójstwa miała lecieć do swojego ukochanego Emanuela, który szykował się do wyjścia po nią na bolońskie lotnisko. Dodatkową lekcję – jak się okazało z zabójcą – wzięła po to, aby mieć kilka euro więcej na wyjazd do Włoch. Nie poleci tam już nigdy…
Bestialstwo i fakty dotyczące morderstwa wstrząsnęły nie tylko całą Polską, ale i Europą. Autorka przekopała się przez tysiące stron akt sądowych, rozmawiała z biegłymi psychiatrami, prawnikami, osobami z bezpośredniego otoczenia Kajetana. Przeanalizowała całą dokumentację i wszystkie dostępne dane dotyczące sprawy. Czy pozwoli to jednak odpowiedzieć na pytanie, jak to możliwe, że wykształcony, wrażliwy i sprawiający wrażenie delikatnego człowiek mógł dopuścić się tak niewyobrażalnego okrucieństwa? Czy w każdym – bez wyjątku – drzemie bestia?
Próbę odpowiedzi na te pytania znajdziemy w książce Hanny Dobrowolskiej.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-431-5 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Sprawa Kajetana Poznańskiego wpisała się w mój reporterski życiorys jako jeden z moich tematów. Takich, w których badaniu zaszłam dalej niż koledzy. Zajmowałam się tą zbrodnią od samego początku, właściwie od momentu ujawnienia bezgłowych zwłok w studenckim mieszkaniu na Żoliborzu. Ale wtedy jednak mówili o niej wszyscy. Nie było redakcji, która nie miałby nagłówka o bibliotekarzu i jego rzekomo kanibalistycznych skłonnościach. W lutym 2016 roku z moim redakcyjnym kolegą Bartłomiejem Frymusem byliśmy pewnie na każdym postoju taksówek w Warszawie, poszukując kierowcy czarnego kombi, którym Poznański miał przewozić ciało. Rozmawiałam z kobietą, która dała mu kredyt tuż przed ucieczką z kraju, z sąsiadami, policjantami, prokuratorami, próbując się czegoś dowiedzieć. Niemałe poruszenie wywołał ujawniony przeze mnie wiosną 2016 roku protokół z wyjaśnień zabójcy. Wtedy wydawało mi się, że wiem już wszystko o tej sprawie. Rzeczywiście, wiedziałam jak, ale nie rozumiałam dlaczego?.
Czy da się zrozumieć sprawcę zbrodni, która nie mieści się w głowie? Kim jest człowiek, który chcąc się „samodoskonalić”, odebrał komuś życie? I zniszczył przy tym życie własne, życie swoich najbliższych, a przede wszystkim rodziny ofiary. Potworem? Psychopatą? A może szaleńcem? Jaką drogę trzeba pokonać, by z „takiego dobrego chłopaka” stać się tym, którego imienia nikt nie chce wypowiedzieć?
Pracując nad reportażem, podejmowałam próby kontaktu z wieloma osobami znającymi Kajetana: koleżankami z pracy, współlokatorami, kolegami ze studiów i szkoły średniej, ukochaną dziewczyną z ogólniaka oraz z miłością z czasów studenckich, która wiązała z nim swoją przyszłość. Nie chcieli o nim rozmawiać, reagowali paniką, agresją lub milczeniem. Komentować nie chciał także dyrektor renomowanego poznańskiego liceum, którego Kajetan był wielką dumą, będąc przy okazji pupilem polonisty.
Matka i ojciec Kajetana Poznańskiego milczą. Ani przez adwokata, ani telefonicznie, ani nawet listownie nie udało mi się ich zachęcić do zmierzenia się z tą sprawą. Być może pod koniec lektury zyskają Państwo wiedzę dlaczego. Również sam Kajetan nie zdecydował się na rozmowę, chociaż w toku procesu bardzo pragnął być usłyszany przez media. Dziękuję tym, którzy nie odebrali sobie głosu, choć było ich niewielu.
Książka, którą trzymają Państwo w dłoniach, jest efektem wielu lat mojej pracy nad sprawą Hannibala z Żoliborza. Powstała na podstawie analizy prawie pięćdziesięciu tomów akt sądowych, zeznań świadków, opinii sądowo-psychiatrycznych, oraz nagrań z przesłuchań Poznańskiego w prokuraturze i sądzie. Wzbogaciły ją rozmowy z przedstawicielami wymiaru sprawiedliwości, prokuratorami, policjantami, profilerami i sędziami. Spędziłam dziesiątki godzin na analizie zebranego materiału ze specjalistami z zakresu psychologii oraz psychiatrii sądowej. Olbrzymie wsparcie tych ekspertów pozwoliło mi spojrzeć inaczej na wiele kwestii.
Ta historia wstrząsnęła opinią publiczną, nie byliśmy wcześniej świadkami zbrodni z tak skomplikowanych i przerażających pobudek. Pozornie wszyscy ją znamy, a pozory – jak wiemy – mylą. Niech przemówią fakty.
Hanna DobrowolskaAKT 1. OSTATNIA LEKCJA
Akt 1
Ostatnia lekcja
Środa, trzeci lutego 2016 roku. Imieniny obchodzą Błażej, Oskar i Hipolit. Takich patronów dnia wyróżnił wydawca małego czarnego kalendarza, w którym Kasia zapisała swoje plany. A tego dnia planów miała dużo.
Dorabiała jako lektorka, chciała żyć z nauczania języka włoskiego. Pokochała Italię jeszcze bardziej, gdy na wymianie studenckiej w Bolonii poznała nieco starszego do siebie Emanuela. Kasia była rozwódką, pierwsze małżeństwo rozpadło się po zaledwie dwóch latach. Ślubując, byli młodzi, szybko jednak zrozumieli, że pragną różnych rzeczy. Rozeszli się z Tomkiem bez gniewu, tak po prostu miało być.
Trzeciego lutego 2016 roku miała prawie trzydzieści jeden lat, marzyła o stabilizacji, o rodzinie. Związek na odległość tysięcy kilometrów trochę ją męczył. Liczyła na to, że Włoch w końcu odważy się przeprowadzić dla niej do Polski. Sama nie chciała wyjeżdżać na dłużej. Była blisko z rodzicami, którzy na co dzień mieszkali w rodzinnym Radomiu, rozkręcała działalność – dostała angaż w szkole językowej. Miała też ostatnio problemy zdrowotne, bo wykryto u niej łuszczycowe zapalenie stawów i musiała podjąć leczenie. Chciała być blisko domu, ale z ukochanym. „Wszystko się teraz wyjaśni” – powtarzała przyjaciołom, którym chętnie zwierzała się z miłosnych perypetii.
Emanuel czekał na Kasię stęskniony we Włoszech. Nie widzieli się od nowego roku, ale mieli ze sobą spędzić cały najbliższy tydzień. Wylot był właśnie trzeciego lutego o piętnastej pięćdziesiąt z lotniska w Modlinie. Kasia policzyła, że jeśli chce dotrzeć tam autobusem sprzed Pałacu Kultury i Nauki, a później spokojnie nadać bagaż, musi wyjść z domu w południe. Na godzinę ósmą umówiła się z Jankiem na dwie godziny lekcji języka włoskiego. Ale gdy w poniedziałek na telefon komórkowy zadzwonił do niej w sprawie korepetycji Antoni Słomiński, zgodziła się także jego przyjąć jeszcze przed urlopem. To była ich pierwsza lekcja, a Kasi zależało na poszerzaniu grona uczniów. Zastrzegła, że mogą się spotkać najpóźniej o jedenastej, bo ma jeszcze inne plany. Przystał na to i poprosił o adres, a ona koślawą czcionką napisała w kalendarzu „11 Słomiński”.
Dlaczego wybrał imię Antoni? Z łacińskiego oznacza ono kogoś wspaniałego, doskonałego, wybitnego. A on znał łacinę. Lubił się uczyć języków, tak trafił na Kasię. Szukał kogoś, przed kim nie wyjdzie na głupka, z kim będzie miał wspólne tematy, komu zaimponuje. Znalazł ją na portalu e-korepetycje. Pisała tam o studiach językowych oraz z historii sztuki, pasjach i nie dodała zdjęcia. O to mu chodziło. Nie chciał widzieć jej twarzy, nie chciał jej sobie wyobrażać, zanim zobaczy ją naprawdę. Bał się, że mógłby stchórzyć, a przecież on nie był tchórzem.
Urwał się z pracy około dziesiątej. Pracował w Bibliotece Publicznej na Woli jako animator kultury. Szefowej powiedział, że wychodzi, bo musi coś załatwić na mieście. Nie zadawała pytań. Jej nowy pracownik pokazał się jako sumienny i zaangażowany, chociaż trochę „dziwny”. Mógł w godzinach pracy swobodnie opuścić bibliotekę, ale musiał się wpisać w ewidencji wyjść. Zanotował godzinę dziesiątą piętnaście i dopisał, że wybiera się do kawiarni Starbucks w okolicach Uniwersytetu Warszawskiego. Wcześniej wspominał, że chciałby tam promować wydarzenia kulturalne. Wszystko się zgadzało.
* * *
Do Kasi pojechał tramwajem, dzieliły ich zaledwie trzy przystanki. Przed jedenastą dotarł na ulicę Skierniewicką. Blok numer trzynaście kojarzył, był tam już wcześniej zrobić rozpoznanie terenu. Wjechał windą na szóste piętro. Zapukał. Drzwi otworzyła mu wyjątkowo drobna, ubrana na czarno blondynka. Grzywkę miała przyciętą prosto, oczy takie roześmiane, psotne. Pomyślał przez chwilę, że jest ładna, mógłby ją nawet zaprosić na randkę. Ale nie po to przecież przyszedł. Antoni wydał się Kasi nieco spięty, nie zdjął kurtki po wejściu do mieszkania, miał ze sobą dużą torbę. Gospodyni zaprosiła go do swojego pokoju. Stały tam dwa krzesła i biały okrągły stół, na którym wcześniej rozłożyła materiały potrzebne do przeprowadzenia lekcji. Usiedli na chwilę. „Napijesz się czegoś?” – zapytała, a on poprosił o herbatę. Kasia poszła do kuchni, włączyła czajnik i zauważyła, że jej nowy uczeń wyraźnie się krępuje. Zdjął płaszcz, ale kręcił się z nim po korytarzu, jakby nie wiedział, czy chce zostać, czy uciekać. Zaparzyła herbatę, uśmiechnęła się do niego i zaproponowała pomoc. W końcu był pierwszy raz w jej mieszkaniu, może nie mógł się odnaleźć. Minęła wysokiego bruneta o ciemnych oczach i wzięła od niego bosmankę, wieszając na haczyku. Nie zdążyła się nawet odwrócić, gdy dźgnął ją nożem w szyję.
‒ Czego chcesz? – jęknęła, opadając mu w ramiona.
‒ Ciiii… Zaraz się skończy ‒ szepnął jej do ucha.
W mieszkaniu zapadła cisza. Herbata wystygła.AKT 2. PIŁA, MŁOTEK I KARALUCHY
Akt 2
Piła, młotek i karaluchy
Mieszkanie na pierwszym piętrze w bloku przy Potockiej 60 niczym się nie różniło od tego, co zwykle oferuje się studentom w Warszawie. Trzypokojowy lokal, który właściciel odziedziczył po matce, wyglądał dokładnie tak, jak zostawiła go zmarła gospodyni. Stare podłogi, stare meble, dywany i zasłonki pamiętające jeszcze czasy Polski Ludowej. Każdy z lokatorów miał swój pokój, rozkładaną wersalkę, skrzypiącą szafę i jakiś regał na książki czy bibeloty. Nikt inny by tego nie wynajął, tylko studenci. A tych się zresztą przez to mieszkanie przewinęło wielu w ostatnich latach przed pożarem. Ktoś zajął miejsce po koledze, ktoś dostał cynk od kuzyna i tak dalej. W lutym 2016 roku skład był następujący: student lingwistyki, student informatyki i bibliotekarz. Dzielili razem przestrzeń od zaledwie kilku miesięcy, nie przepadali za sobą, ich kontakty ograniczały się do wymiany komunikatów dotyczących wspólnego zamieszkiwania. Żadnych wspólnych imprez, wieczornych pogaduszek.
„Nie wiem, w jaki sposób Kajetan dowiedział się o naszym mieszkaniu, Damian go rekrutował. Wprowadził się latem 2015 roku. Nie znałem go wcześniej. Pomiędzy nami trzema nie ma żadnych głębszych relacji, łączy nas to, że wspólnie wynajmujemy mieszkanie” – podkreślał Łukasz. Mężczyzna był w stanie odtworzyć, w jakich godzinach funkcjonują współlokatorzy. Wiedział na przykład, że Kajetan wychodzi z domu o siódmej trzydzieści, bo mijali się rano, gdy Łukasz jeszcze zaspany dopiero szedł do łazienki. Poznański był raczej cichy, ale trzeciego lutego obudził swoich kolegów nietypowym zachowaniem.
Łukasz słyszał, że pomiędzy czwartą a piątą rano Kajetan kręcił się w kuchni, jakby coś kroił albo raczej siekał. Nigdy wcześniej takiego hałasu nie robił. Z kolei ochroniarz budynku pamiętał, że widział Poznańskiego, jak trzeciego lutego już o godzinie piątej wykonywał jakieś ćwiczenia przy włączonym świetle i odsłoniętych oknach. _Co za gość_ – pomyślał. Większość mieszkańców budynku jeszcze spała.
Koledzy z mieszkania mówili o nim, używając określenia „dziwny”. Bibliotekarz płacił rachunki, ale żądał od współlokatorów przesyłania faktur i wyliczał konkretne kwoty. Przynosił do mieszkania nietypowe przedmioty, na przykład znalezione na śmietniku płyty meblowe. Jeden z chłopaków odkrył, że Poznański buduje karmniki dla ptaków, gdy któregoś dnia z powodu przeciągu zamykał okno w jego pokoju. Miał też tam piłę, młotek i myśliwski nóż, który mógł mieć nawet czterdzieści centymetrów.
Szybko zaczął narzucać im swoje normy. „Próbował na mnie wymuszać sposób zamykania drzwi do mieszkania albo zmusić do odkładania butów w konkretnym miejscu. Nie lubię go, nie jest zbyt rozmowny. Nic na jego temat nie wiem, nie wiem, czy ma samochód, prawo jazdy, jak wygląda jego prywatne życie” – mówił Łukasz.
„Zastanawiałem się, czy on w ogóle sypia. Drzwi do mojego pokoju są na wprost jego pokoju, a w drzwiach jest szyba. Kiedy Kajetan zapałał światło, ja to widziałem, bo mam ustawione łóżko na wprost drzwi. To światło z jego pokoju raziło mnie, jednak ja nie zwróciłem mu na to uwagi. Ja zwykle chodzę spać między północą a pierwszą i kiedy kładę się spać, widzę, że u Kajetana pali się światło. Kiedy raz wstałem w nocy do toalety, też widziałem, że nadal pali się światło w jego pokoju. Gdy wracam z pracy, też się pali” – zwrócił uwagę Łukasz.
W grudniu 2015 zaskoczył wszystkich. Nagle w okresie świątecznym wyniósł na śmietnik swoje łóżko i materac oraz biurko, zaczął sypiać na brązowym grubym kocu. Poznański tłumaczył współlokatorom, że w mieszkaniu były pluskwy, i zażądał dezynsekcji. Nikt więcej poza Kajetanem żadnych robaków nie widział, ale ekipa od usuwania podobnych problemów odwiedziła mieszkanie w sylwestra. Lokatorzy – tak zarządził Kajetan – mieli się na ten czas przeprowadzić w inne miejsce. „W styczniu naciskał na mnie, żeby przeprowadzić kolejną dezynsekcję, ale ja nie miałem się gdzie zatrzymać. Zagroził mi, że będę spał z tym gazem” – pamiętał Łukasz. Mężczyźni czuli się bezradni wobec fanaberii Poznańskiego. Zgadzali się na jego pomysły, żeby nie wszczynać awantur. Pretekstów jednak nie brakowało.
„Któregoś dnia Damian zapalił papierosa w swoim pokoju, a Kajetan wyczuł to przez kratki wentylacyjne. To było rano, byłem wtedy w łazience, ale słyszałem, że na korytarzu coś się dzieje. Kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem Damiana, miał potargane ubranie, a Kajetan był już w swoim pokoju. Poszarpali się. Powiadomiłem o tym właściciela i ustaliliśmy, że wypowie on Kajetanowi umowę najmu. Potem Damian mówił, że Poznański go przeprosił i nie chce mu się teraz zajmować szukaniem lokatora, bo ma sesję na uczelni” – wspominał Łukasz. On jednak czuł, że mieszkanie z Poznańskim źle się dla kogoś skończy. Już wtedy rozważał zmianę adresu.
Sytuacja rozeszła się po kościach. Damian zdał egzaminy i wyjechał jeszcze w styczniu, by odpocząć u rodziców na drugim końcu Polski. Wrócił do stolicy dopiero trzeciego lutego. Dziś mężczyzna nie chce rozmawiać o byłym współlokatorze, odmówił spotkania. Jego imię wciąż budzi w nim przerażenie. Dopiero niedawno dowiedział się, że tamten krótki wyjazd prawdopodobnie uratował mu życie.AKT 3. TRUPI DYŻUR
Akt 3
Trupi dyżur
Tak zwany dyżur zdarzeniowy w prokuraturze rejonowej najczęściej trwa siedem dni. Prokurator pobiera telefon służbowy w piątek po południu i przez kolejny tydzień musi całą dobę być gotowy jechać „na zdarzenie”. Prokuratorzy mówią na niego „trupi dyżur”, bo zwykle są wzywani do zgonu, który może mieć związek z jakimś przestępstwem. Jeżdżą głównie do wisielców, topielców, skoczków, wypadków drogowych, do zwłok w melinach i do zabójstw, choć tych nie ma wcale dużo. Trzeciego lutego 2016 roku taki dyżur w Prokuraturze Rejonowej Warszawa-Żoliborz pełnił prokurator Paweł Pietrzak. To nie był jego przydział, zamienił się z koleżanką z działu, która mocno się rozchorowała i nie była dyspozycyjna. Ani dyżuru, ani nawet pierwszej połowy trzeciego dnia lutego prokurator Pietrzak nie zapamiętał jakoś szczególnie. Po godzinie piętnastej myślami był już w drodze do domu, miał odebrać córkę z przedszkola, zrobić jakieś zakupy. Wtedy zadzwonił służbowy telefon.
„Policjant poinformował mnie, że w bloku przy ulicy Potockiej jest pożar, a podczas dogaszania straż pożarna ujawniła zwłoki kobiety. Na początku miałem cząstkowe informacje, nie wiedziałem jeszcze, co się wydarzyło. Gdy jechałem na miejsce, policja znów zadzwoniła. Dowiedziałem się wtedy, że ta kobieta, którą znaleziono, nie ma głowy i nie wiadomo, gdzie ta głowa jest. Już czułem, że to będzie coś poważniejszego, bo samobójstwo i wypadek ze zrozumiałych względów wykluczyłem, nie będąc jeszcze na miejscu” – powiedział mi prokurator Pietrzak. Po ośmiu latach od zdarzenia wciąż dokładnie pamiętał szczegóły tej interwencji. Przed blokiem stał wóz straży pożarnej, była policja i sporo gapiów. Prokurator wraz z grupą oględzinową wszedł na górę.
„Weszliśmy do skromnie umeblowanego pokoju, w którym leżały zwłoki szczupłej kobiety w pozycji embrionalnej. Ciało było nadpalone, owinięte w czarny worek i chyba jakąś torbę. Nie mieliśmy wtedy pojęcia, kim jest pokrzywdzona. O sprawcy też nie mieliśmy żadnego pojęcia. W tym lokalu w momencie pożaru nikogo nie było” – usłyszałam. Do momentu pojawienia się prokuratora nikt nie dotykał przedmiotów znajdujących się w mieszkaniu. Dopiero gdy formalnie rozpoczęły się oględziny pomieszczeń, jeden z techników znalazł w rogu pokoju dużą torbę, przypominającą pokrowiec na pościel. W środku schowany był ciemny plecak z okularami pływackimi, czepkiem i ręcznikiem, były tam spakowane również damskie kapcie, zakrwawione różowe rękawice i coś, czego technicy nie spodziewali się znaleźć. „Panie prokuratorze, jest głowa” – powiedział technik policyjny. Widzieli już niejedne zwłoki, ale ten widok trudno było wymazać później z pamięci. Kobieta wyglądała jak lalka, a jasne długie włosy miała posklejane krwią, którą w protokole opisano później jako „substancja koloru brunatnego”. Zrobili zdjęcia.
* * *
Wezwano biegłą z zakresu medycyny sądowej i biegłego z zakresu pożarnictwa, przyjechali też funkcjonariusze z Wydziału do spraw Zwalczania Terroru Kryminalnego i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. W trakcie oględzin do zniszczonych przez straż pożarną drzwi zaczął dobijać się jakiś chłopak. Twierdził, że wynajmuje tam pokój, i chciał wiedzieć, co się stało. Wpadł w histerię, gdy usłyszał, że w jego mieszkaniu najprawdopodobniej doszło do zabójstwa i musi chwilowo zatrzymać się gdzie indziej. Damian przekazał funkcjonariuszom, że pokój, w którym znaleziono zwłoki, zamieszkuje Kajetan Poznański. Wiedział, że mężczyzna pracuje w bibliotece, a jego mama jest prokuratorem. Współlokator twierdził, że Poznański jest dziwny, konfliktowy, pasował na mordercę. Rozpoczęły się poszukiwania człowieka, który wkrótce miał się stać najpilniej ściganym przestępcą w Europie. Ale zanim do tego doszło, trzeba było zebrać jakiekolwiek dowody na to, że miał ze zbrodnią coś wspólnego. Zwłoki w pokoju to za mało, by przedstawić zarzuty. Oględziny trwały prawie dziesięć godzin, zabezpieczano każdy ślad, który mógłby mieć znaczenie dla sprawy. A śladów nie brakowało.
„Zgon pokrzywdzonej stwierdzono kilka minut po godzinie piętnastej, ale wiedzieliśmy, że do zabójstwa doszło kilka godzin wcześniej. Wskazywały na to pewne procesy, które zachodzą w ciele po śmierci, jak plamy opadowe i stężenie pośmiertne, czyli zesztywnienie. Początkowo sądziliśmy, że mieszkanie przy ulicy Potockiej jest miejscem zbrodni. Nie bardzo byliśmy w stanie zrozumieć, po co sprawca odciął głowę. Zrobił to zresztą bardzo precyzyjnie, jak rzeźnik, lekarz albo chociaż student medycyny. Domniemywaliśmy, że może chciał zbezcześcić ofiarę, ale z drugiej strony nie ranił innych części ciała” ‒ wspomina prokurator Pietrzak. Policjantów zdumiało również, że zwłoki spakowane były w torby, jakby ktoś przygotował je do transportu. „Wiedzieliśmy, że facet improwizował. Może spanikował, może się nie znał, a może się bardzo spieszył. Znaleźliśmy opakowania podpałki do grilla, której użył do podpalenia mieszkania i ciała. Nie udało mu się jednak zatrzeć śladów, co prawdopodobnie było jego celem” – zgaduje śledczy.
* * *
Kilka godzin później policjantów z innej dzielnicy wez-wał młody mężczyzna. Paweł od ponad roku wynajmował pokój u koleżanki w PRL-owskim wieżowcu przy Skierniewickiej. Gdy wrócił do mieszkania, zaskoczyły go otwarte drzwi wejściowe. Pamiętał, że gospodyni miała wyjechać na urlop, ale nigdy wcześniej nie wychodziła w takim roztargnieniu. Zdziwił się też, że nie zostawiła w drzwiach karteczki ze spisanym licznikiem gazu, którego kontrola zapowiadana była na popołudnie.
„Na klatce schodowej były ciemne ślady, wyglądały jak błoto, jakby ktoś coś brudnego ciągnął. Ślad biegł od drzwi w stronę windy. Myślałem, że to Kasia walizkę ciągnęła” – mówił później policjantom.
Jego niepokój wzrósł, gdy już po przekroczeniu progu przyjrzał się podłodze. Wyglądała na niestarannie umytą, lepiła się od ciemnej mazi. Pokoje nie były splądrowane, ale brakowało kilku rzeczy. Zginęły między innymi jego sportowa torba i ciemny plecak, w którym miał naszykowane rzeczy na basen. Niepokojące były także jakieś szmaty i gąbki piorące się w pralce, krew na podłodze w kuchni i zakrwawiony brzeszczot, który znalazł w swoim pokoju. Po Katarzynie nie było śladu, jej telefon leżał na stole, obok materiałów do nauczania języka.
„Stwierdziłem, że coś strasznego się wydarzyło. Kasi torby, które naszykowała na wyjazd, leżały ciągle na szafkach w przedpokoju. W jej pokoju na łóżku leżał otwarty laptop, w świątecznym kubku stała zimna herbata. Ta sytuacja wyglądała jak w złych filmach” – opowiadał współlokator Katarzyny.
Najpierw zadzwonił do siostry, która przyjaźniła się z jego współlokatorką, ale ta spokojnie mu tłumaczyła, że Kasia na pewno jest już w Bolonii. Pobiegł do sąsiadów spytać, czy ktoś coś słyszał, ale nikt nie kojarzył niczego niepokojącego. Wtedy wykręcił numer do ojca Katarzyny, to on poprosił go o wezwanie policji. Paweł czekał na funkcjonariuszy na zewnątrz, bał się tego, co odkrył. Najpierw przyjechał patrol z dzielnicy, później technicy ze stołecznego „terroru”. Paweł powiedział mundurowym, że tego dnia do Kasi miał na korepetycje przyjść ktoś nowy. Mówiła o tym też koleżankom i rodzicom, bo się bardzo cieszyła. Nikt jednak o tajemniczym uczniu niczego więcej nie wiedział.
Na miejsce przyjechał nawet zastępca komendanta rejonowego inspektor Sławomir Trojanowski, który później w notatce służbowej napisał, że choć mieszkanie było całe w krwawych śladach, „obraz kryminalistyczny miejsca zdarzenia wskazuje za brak śladów typowej walki”. Celem potencjalnego sprawcy – zdaniem inspektora – nie był rabunek, chyba że sprawca został spłoszony i nie zdążył ukraść pozostawionych w mieszkaniu pieniędzy, sprzętu elektronicznego.
„Na pewno dostał się do mieszkania pod legendą lub był umówiony z właścicielką. (…) osoba ta, będąc w mieszkaniu, mogła wziąć nawet kąpiel. Świadczą o tym ślady bosych stóp oraz ślady w kabinie prysznicowej” – napisał zastępca komendanta. W mieszkaniu policja znalazła też męskie skarpety i ręcznik, którym prawdopodobnie wytarł się sprawca.
Sprawy szybko skojarzono. Policjanci z Woli przyjechali pobrać materiał do badań DNA z ciała, które znaleziono na Żoliborzu. Chciano jak najszybciej ustalić, czy „NN” ‒ z angielskiego _no-name_, bez imienia ‒ to ta sama osoba, której zniknięcie zgłosił mężczyzna. Wyniki były następnego dnia. Potwierdziło się, że jest to lektorka języka włoskiego, Katarzyna J.
„Nie mogliśmy pojąć, dlaczego zabił tę dziewczynę na Woli i przywiózł ją do swojego pokoju. Przecież to jakby się podpisać pod zbrodnią. Zresztą, wzniecając nieudolnie pożar, tylko przyśpieszył zainteresowanie służb jego osobą. Długo nas to zastanawiało, kim jest ten człowiek i po co to zrobił. Czym ta dziewczyna mu zawiniła” – zastanawiał się prokurator Pietrzak.
Odpowiedzi na te pytania przyszły później.
* * *
Starszy sierżant Sebastian Grabowski napisał trzeciego lutego notatkę służbową. Wynikało z niej, że policja, tuż po ujawnieniu bezgłowych zwłok w mieszkaniu przy Potockiej, próbowała odtworzyć możliwy przebieg zdarzenia. Funkcjonariusze widzieli, że na budynkach są zamontowane kamery monitoringu, które mogły zarejestrować na przykład ucieczkę zabójcy, ale szybko okazało się, że do elewacji bloku przytwierdzone są atrapy, które miały działać odstraszająco na potencjalnych włamywaczy czy domokrążców. Jedynym źródłem wiedzy mogli więc być sąsiedzi. Policja przepytała wszystkich mieszkańców bloku w nadziei, że ktoś odnotował zdarzenie, którego nie uchwyciły wyłączone kamery.
Pani Jadwiga twierdziła, że mieszkający na pierwszym piętrze trzej młodzi mężczyźni to towarzystwo spokojne i bezproblemowe. Szczególnie lubiła Łukasza, który czasem do niej zagaił, chwalił się osiągnięciami w pracy i na uczelni. Inni lokatorzy bloku również nie mieli zastrzeżeń do współlokatorów, nie słyszeli także niczego niepokojącego w dniu pożaru. Ale przebywająca akurat u znajomych przy Potockiej Maria około godziny trzynastej albo czternastej wyglądała przez okno i zarejestrowała nietypową scenkę. Młody, szczupły mężczyzna w ciemnej kurtce i czapce zakrywającej prawie oczy ciągnął za sobą duży pakunek.
„Ten pakunek nie miał żadnego konkretnego kształtu, był to czarny worek owinięty jasną taśmą. Mężczyzna miał go na torbie sportowej koloru szarego. Unosił ten pakunek, ale nie mógł go przenieść dalej, jakby był dla niego za ciężki. Siłował się z tym, ale nie wyglądał na zdenerwowanego, nie rozglądał się. Przyglądałam mu się z odległości pięciu metrów, z mieszkania usytuowanego na parterze. Widziałam go pierwszy raz” – podkreśliła. Zaniepokoiła się dopiero kilkadziesiąt minut później, gdy przed blok przyjechały, straż pożarna i policja. Dotarło do niej, że sytuacja, którą widziała, może mieć większe znaczenie.
Alarm w związku z pożarem w mieszkaniu numer dwadzieścia cztery wszczęła dozorczyni budynku. Pani Marzanna szła akurat wyrzucić śmieci, gdy zobaczyła gęsty dym. Dobijała się do drzwi, chcąc powiadomić lokatorów, ale nikt nie otwierał. Spojrzała na wycieraczkę, która była ubrudzona krwią. Bordowe ślady, jakby malowane pędzlem, były widoczne też na podłodze klatki schodowej i na ścianach. _Ktoś się tu musiał bić!_ – pomyślała.
Na miejsce przyjechały cztery zastępy straży pożarnej. Drzwi do płonącego mieszkania były zamknięte, dlatego straż pożarna dostała się do środka oknem. Jeden z funkcjonariuszy wszedł po drabinie i wybił okno, a potem podanym przez kolegów wężem zaczął gasić płomienie. Zadymienie było spore, ale walka z ogniem okazała się szybka i skuteczna. Strażak sprawdził całe mieszkanie w poszukiwaniu osób poszkodowanych. Widział, że na podłodze w pomieszczeniu, w którym się paliło, leży człowiek i prawdopodobnie nie żyje. „Mamy poszkodowaną!” – krzyknął. Strażacy wyważyli podwójne drzwi do mieszkania. Dopiero wtedy upewnili się, że ofiara faktycznie nie żyje, ale nie ma to nic wspólnego z ogniem.
* * *
Trzeci dzień lutego zapadł w pamięć także niektórym mieszkańcom bloku przy Skierniewickiej i to na długo przed tym, jak zaroiło się od policyjnych techników i przedstawicieli prokuratury. Około godziny trzynastej mieszkająca na trzecim piętrze pani Bronisława zobaczyła inną sąsiadkę, która stała przed drzwiami do windy i nerwowo rozglądała się na boki.
„Co się stało, pani Wiesiu? Znowu nie działa?” – dopytywała seniorka, ale gdy podeszła bliżej, zauważyła, że w kabinie dźwigu jest duży, dziwny pakunek. To była plastikowa torba przypominająca te, w które pakuje się pościel. Mimo przezroczystości materiału trudno było określić jej zawartość. „Może to bomba?” – zapytała jedna z emerytek. W windzie nic więcej nie było. Kobiety zastanawiały się jeszcze chwilę, czy powinny wezwać dozorcę, a może nawet policję. Wtedy usłyszały, że ktoś szybko zbiega po schodach.
„Torba! Gdzie jest moja torba?!” – wydzierał się młody mężczyzna o ciemnej karnacji, którego kobiety określały później, relacjonując zdarzenie policji, jako „Syryjczyka”. Twierdziły, że coś bełkotał, może był pijany albo słabo mówił po polsku. Wystraszyły się go, bo był bardzo nerwowy. Odetchnęły z ulgą dopiero wtedy, gdy zabrał swoje rzeczy z kabiny windy.AKT 4. DZIESIĘĆ ZŁOTYCH ZA KOMBI
Akt 4
Dziesięć złotych za kombi
Trzeci lutego, godzina dwunasta dwadzieścia siedem.
‒ Dzień dobry, Super Taxi – mówi znudzonym głosem pani z centrali jednej z największych korporacji w Warszawie.
‒ Dzień dobry. Proszę pani, poproszę o dużą taksówkę na ulicę Skierniewicką 13. Gdybym mógł prosić o podjazd tyłem, bagażnikiem jak najbliżej klatki schodowej, jakby się tak dało pod klatkę, to byłaby bomba – odpowiada do słuchawki podekscytowany mężczyzna.
– Jak najbliżej klatki… Dobrze, ale… ‒ zaczęła kobieta.
‒ To jest klatka druga – ucina jej rozmówca, nie chce słyszeć o problemach.
‒ A jaki dla pana jest duży samochód? Kombi wystarczy czy większy? – dopytuje pani z centrali.
‒ Tak. Chciałbym jedną dużą torbę przewieźć. Chciałbym, żeby było dla niej miejsce, żeby się z tymi rzeczami nic nie stało – podkreśla, jakby wiózł coś bardzo cennego.
‒ Dziesięć złotych dopłaty dla kombi – oświadcza beznamiętnie kobieta.
‒ Dobra – zgadza się klient.
‒ I na jakie nazwisko?
‒ Słomiński.
‒ Na którą godzinę?
‒ Wie pani, tak za dwadzieścia minut może być… – zastanawia się, jakby nie był pewny, czy zdąży.
‒ Czyli dwunasta pięćdziesiąt, tak?
‒ Okej.
‒ Płatność kartą czy gotówką?
‒ Oj, będzie gotówka, będzie! – oznajmia mocno zadowolony.
‒ Dobrze, dziękuję.
Jednak o dwunastej pięćdziesiąt kierowca kombi z Super Taxi nie zastał nikogo przed blokiem. Zaczął się denerwować, bo w przypadku taksówkarza w stolicy czas to przysłowiowy pieniądz. Skontaktował się z centralą, żeby donieść o braku punktualności pasażera, a znudzona telefonistka połączyła go ze „Słomińskim”.
„Zaraz schodzę!” – krzyknął do słuchawki. I faktycznie kilka minut później wyszedł z budynku, niosąc plastikową torbę, jak do transportu pościeli. Był zaskoczony, że korporacja wysłała po niego kierowcę w mercedesie viano, takim vanie, którym można by przewozić wielopokoleniową rodzinę.
„Proszę zaczekać, muszę iść po jeszcze jedną torbę na górę. Miałem problem ze zniesieniem, bo mi się rozerwała” – tłumaczył przewoźnikowi. Taksówkarz włączył licznik i cierpliwie czekał. Po dziesięciu minutach Poznański znów wyszedł przed blok. Ciągnął coś ciężkiego i machał do taksówkarza.
„Może mi pan pomóc? Nie udźwignę” – stękał. Kierowca zauważył, że torba podróżna ma zerwane jedno ucho. Trudno było ją nieść samodzielnie, dlatego dźwignęli ją obaj. „Czułem, że zawartość jest ciepła, ale nie pytałem o nic. W połowie drogi do auta ten człowiek poprosił, żeby zrobić przystanek i odpocząć. Wtedy ktoś z sąsiadów się nad nami zlitował i powiedział, jak opuścić blokadę, żeby wjechać pod samą klatkę. Udało się tę torbę zapakować do auta” – opowiadał taksówkarz.
* * *
Słomiński kazał się wysadzić na Bielanach, przy ulicy Nałkowskiej. Nagle krzyknął: „O, tu poproszę!” ‒ zapłacił gotówką i wysiadł. Pan Michał, taksówkarz, zapamiętał, że klient, wyjmując pakunki z bagażnika, był bardzo delikatny. Odjeżdżając, patrzył w lusterka, zastanawiając się, co ten chłopak dalej zrobi. A on po prostu stał na skrzyżowaniu i nie wyglądał, jakby planował się gdziekolwiek ruszyć. Musiał tam stać dobry kwadrans, potem zamówił kolejny kurs.
„Klienci bywają różni. Jednym się buzia nie zamyka, inni potrafią milczeć całą drogę i nie powiedzą nawet »do widzenia« na koniec. Ale to mi nie przeszkadza. Najbardziej mnie denerwuje, jak po kursie auto jest brudne. Nie lubię wozić małych dzieci, zwierząt i pijaków. Wożę setki osób miesięcznie, twarze się zmieniają, nazwisk się raczej nie zapamiętuje. Ale zdarzają się tacy, których jeszcze długo po kursie trudno wymazać z pamięci – mówi mi taksówkarz, który w 2016 roku pracował w stolicy. ‒ On właśnie taki był”.
Trzeciego lutego o trzynastej czterdzieści siedem taksówkarz w czarnym volkswagenie golfie z logo Bayer Taxi na boku dostał z centrali wiadomość SMS, że ma pojechać na róg ulic Nałkowskiej i Makuszyńskiego. Klient o nazwisku „Poznański” już czekał, miał ze sobą wielkie torby i nie wyglądał, jakby miał sobie sam poradzić z włożeniem ich do bagażnika.
„Wysiadłem, żeby otworzyć bagażnik i mu pomóc. Ten mężczyzna miał około dwudziestu kilku lat, był szczupłej budowy ciała i miał ciemne krótkie włosy. Żadnych charakterystycznych znaków, żadnych okularów. Nie wiedziałem, czy jest Polakiem, bo miał taką śniadą karnację, ale mówił po polsku i wszystko rozumiał” – wspominał taksówkarz. Klient poprosił, by przewoźnik pomógł mu z bagażem. Mężczyzna zapamiętał, że dość mała sportowa torba był bardzo ciężka i oklejona taśmą. „Złapałem za jeden bok tej torby, a klient za drugi bok. Czułem, że coś, co jest w środku, jest ciepłe. Pytałem go nawet, co tam w jest, a on powiedział, że to dzik. Byłem bardzo zaskoczony, bo na myśliwego nie wyglądał. Pewnie poznał po mojej minie, więc za chwilę dodał »żartowałem z tym dzikiem«. Nie wnikałem w szczegóły i nie pytałem” – dodał. Przypomniał sobie również, że jego nowy klient zakładał skórzane rękawiczki, gdy pakowali bagaż do auta. Z drugą torbą śniady chudzielec poradził sobie sam. „To była taka torba przezroczysta, spinana napą. W środku był jakiś miszmasz, jakby wrzucił tam rzeczy zgarnięte ze stołu. Nie wiem, co tam dokładnie było” – dodał.
Poznański usiadł po prawej stronie na tylnej kanapie i ogłosił, że chciałby dojechać na Potocką 60. Jechali dosłownie kilka minut, bo trasa nie miała nawet dwóch kilometrów. Kurs kosztował dwadzieścia jeden złotych, bo dychę trzeba było dopłacić za wybór auta typu kombi. Klient zapłacił, nie próbował się targować z kierowcą volkswagena. Wyglądał na zadowolonego do momentu, w którym przyszło im wyciągać torby z bagażnika. Sportowa torba nie była już granatowa, zrobiły się na niej czerwone plamy.
‒ Panie, co tam jest?! ‒ dopytywał taksówkarz.
‒ Mówiłem już, że dzik – odparł pewnie młodzieniec, choć mina mu nieco zrzedła.
Torby wyciągali w milczeniu. Poznański znów założył rękawiczki, taksówkarz się zaniepokoił. Gdy dziwaczny klient odszedł z pakunkami, przewoźnik zadzwonił do centrali.
‒ Bożenka, co to był za człowiek, którego wiozłem? To jakiś stały klient?
‒ Nie, pierwszy raz dzwonił. Coś się stało? – zainteresowała się.
‒ Nic, tak pytam – urwał taksówkarz. Kończył właśnie zmianę, chciał odpocząć w domu.
* * *
Trzeciego lutego, krótko po godzinie siedemnastej w stołecznych portalach informacyjnych zawrzało. „Makabryczne odkrycie przy Potockiej!” – głosiły nagłówki między innymi w Onecie, Wirtualnej Polsce czy TVN24. O pożarze w studenckim mieszkaniu i ujawnionych tam bezgłowych zwłokach dowiedział się niemal każdy użytkownik internetu. Taksówkarz z Bayer Taxi także przeglądał wieczorem portale.
„Wszystko złożyło mi się w całość. Podejrzewałem, że klient, którego wiozłem, może mieć z tym związek. Skontaktowałem się z centralą, a potem, następnego dnia, jadąc do pracy, z policją” – wyjaśnił. Na tablicy poglądowej okazano mu wizerunki czterech mężczyzn. Nie miał wątpliwości, który to Poznański. Wskazał palcem mężczyznę, którego zdjęcie policja pobrała ze strony internetowej Biblioteki Publicznej Dzielnicy Wola.
Następnego dnia taksówkarz do domu wracał na piechotę. Jego auto zabezpieczyli funkcjonariusze Wydziału Terroru Kryminalnego i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. Fakt, że Poznański był trzeciego lutego jego ostatnim klientem i po nim już nikogo nie woził, umożliwił kryminalnym pobranie śladów do badań porównawczych. Chodziło między innymi o zapach, odciski palców, ale także ślady krwi, która sączyła się ze sportowej torby Poznańskiego.
Następnego dnia policjantom udało się dotrzeć do kierowcy pierwszej taksówki i stamtąd także pobrać ślady do badań. Ustalenie kierowcy mercedesa było trudniejsze, bo sprawca nie przedstawił się tam prawdziwym nazwiskiem. Czemu podał swoje prawdziwe dane, zamawiając Bayer Taxi? Prawdopodobnie emocje wzięły górę nad rozumem, był przecież do tej zbrodni świetnie przygotowany.AKT 5. ŚLEDZTWO, JAKIEGO JESZCZE NIE BYŁO
Akt 5
Śledztwo, jakiego jeszcze nie było
Postanowienie o wszczęciu śledztwa datowane jest na czwarty lutego 2016 roku. Podpisał je prokurator Paweł Pietrzak z Prokuratury Rejonowej Warszawa-Żoliborz. Śledczy nie zdążył się jednak nawet dobrze rozkręcić, planując kolejne czynności w sprawie. Została mu zabrana następnego dnia, po przesłuchaniu pierwszych świadków i sekcji zwłok Katarzyny, którą w ekspresowym tempie przeprowadzono w zakładzie medycyny sądowej, lub ‒ jak mawiają prokuratorzy w Warszawie ‒ „na Oczki”, bo zakład znajduje się właśnie przy ulicy Wojciecha Oczki.
Nadzór nad postępowaniem przejęła Prokuratura Okręgowa w Warszawie. Argumentów za prowadzeniem śledztwa w jednostce nadrzędnej było wiele. Mówiło się, że stołecznych śledczych zmroził fakt, że matka podejrzewanego o dokonanie zbrodni jest czynnym prokuratorem, zatrudnionym w Prokuraturze Apelacyjnej w Poznaniu, ale pełniącym funkcję wizytatora w Prokuraturze Generalnej. Krótko mówiąc: wyżej się nie dało. Plotkom o tym, jak kobieta mogłaby wpływać na bieg postępowania w sprawie swojego syna, nie było końca. W pierwszej chwili, gdy policja zastała ją w mieszkaniu matki przy ulicy Bruna w Warszawie, kobieta pokazała służbową legitymację i poprosiła o numer do prokuratora, żeby dowiedzieć się, o co w sprawie chodzi. Do nikogo jednak nie zadzwoniła, więc prokuratura sama się z nią skontaktowała, wzywając na przesłuchanie w sprawie syna. Specjalnie dla niej wybrano termin i zaaranżowano takie okoliczności, by mogła dostać się do gmachu poza zasięgiem dziennikarzy i paparazzich. Anna Poznańska nie czuła wdzięczności. Korytarzowa legenda głosi, że wpadła do „okręgówki” i krzyczała na prokuratora, że niszczy życie jej rodziny i oczernia niewinnego człowieka. Nie wierzyła, że jej złoty chłopiec mógł dokonać zbrodni tak potwornej, jak opisywana w mediach. Była wściekła też o to, że policja na oczach sąsiadów robi szopkę i przeszukuje ich dom, a także inne nieruchomości posiadane przez rodzinę. Odmówiła składania zeznań, do czego miała prawo jako osoba najbliższa. Podobno bała się, że jej zwierzenia wyciekną natychmiast do prasy.
Postać matki nie miała jednak nic wspólnego z przeniesieniem sprawy wyżej. Chodziło o kwestie czysto techniczne. Prokuratura okręgowa była lepiej przygotowana do podejmowania współpracy międzynarodowej, bo – jak podejrzewano – sprawca mógł po zbrodni uciec za granicę. Chodziło też o możliwie jak najszybsze działania, mające na celu ujęcie poszukiwanego. Akta zgromadzone w niespełna czterdzieści osiem godzin przez prokuratora Pietrzaka trafiły więc na biurko naczelnika wydziału śledczego w „okręgu”. Prokurator Arkadiusz Buśkiewicz opowiadał później, że przejrzał sprawę i zastanawiał się, któremu ze śledczych ją przydzielić. Żartował, że akurat przechodziła obok jego pokoju prokurator Magdalena Kołodziej, więc zawołał do niej:„Magda, mam dla ciebie sprawę!”. To postępowanie mocno naznaczyło jej zawodowy życiorys. Gdy rozmawiałyśmy po ośmiu latach od tamtych wydarzeń, jej wspomnienia były wciąż bardzo żywe.
„Ta sprawa była pod każdym względem nietypowa. Niestandardowy był wybór ofiary i, jak się później okazało, motywacja do popełnienia zbrodni. Sama osoba sprawcy była bardzo nietuzinkowa i tajemnicza. Znaliśmy jego personalia, wiedzieliśmy, że ten mężczyzna jest synem prokuratora, ale nic więcej. Bardzo mało na jego temat wiedziały osoby, które z nim pracowały w bibliotece czy nawet wspólnie zamieszkiwały. Wiedzieliśmy, że był osobą skrytą, małomówną, w ostatnim czasie odciął się także od kontaktów z rodziną. Trudno było na początku zrozumieć, co się wydarzyło. Łańcuch poszlak, który jednoznacznie potwierdzał, że to właśnie Kajetan Poznański jest sprawcą zabójstwa, uzupełniany był stopniowo. W miarę jak poszukiwania podejrzanego trwały, my gromadziliśmy dowody, przesłuchiwaliśmy świadków, odtwarzaliśmy to, co stało się przed zbrodnią i tuż po niej. To była gra na czas, wiedzieliśmy, że on ucieka i jest niebezpieczny. Wymykał nam się” – powiedziała prokurator Kołodziej.
Prokurator Jakub Romelczyk, który na początkowym etapie śledztwa wspierał Magdalenę Kołodziej, mówił, że koleżanka działała „energicznie i odważnie”.
„Jeszcze tego samego dnia, w którym Magda dostała tę sprawę, napisała postanowienie o przedstawieniu Kajetanowi Poznańskiemu zarzutu zabójstwa. To był dokument, który dawał nam podstawę do złożenia wniosku o tymczasowe aresztowanie sprawcy. Laikowi wydaje się to dziwne, że można zarzucać coś komuś, kogo fizycznie nie ma. Ale decyzja o tymczasowym aresztowaniu w przypadku sprawcy poszukiwanego daje policji możliwość ujęcia go i natychmiastowego osadzenia w jednostce penitencjarnej na czternaście dni od zatrzymania” – wyjaśniał prokurator Romelczyk.
Zgoda na aresztowanie Poznańskiego została wydana już piątego lutego. Sędzia Jakub Iwaniec z Sądu Rejonowego dla Warszawy-Mokotowa zaznaczył, że „zgromadzony dotychczas materiał dowodowy wskazuje na duże prawdopodobieństwo, że podejrzany dopuścił się zarzucanego mu czynu (…) brutalnego zabójstwa”. Następnego dnia prokuratura zarządziła poszukiwanie Kajetana Karola Poznańskiego listem gończym. Każda jednostka policji w kraju dostała jego dane i wizerunek. Informacje te trafiły także do wszystkich mediów, a nazwisko i zdjęcie zabójcy trafiły na czołówki serwisów informacyjnych oraz okładki gazet. Cała Polska szukała szczupłego bruneta o śniadej cerze.
„Funkcjonariusze zwracają się z prośbą o kontakt do wszystkich osób, które mają informacje o miejscu pobytu poszukiwanego, lub widziały widoczną na zdjęciach osobę od dnia trzeciego lutego 2016 roku do chwili obecnej” – nota o takiej treści ukazała się na stronie policji.
* * *
Od momentu opublikowania wizerunku Kajetana Poznańskiego policyjny telefon zamienił się w gorącą linię. Niemal z całego kraju docierały informacje od obywateli, którzy daliby sobie rękę uciąć, że widzieli brutalnego zabójcę przechadzającego się w okolicach ich domu albo robiącego zakupy w lokalnym markecie. Ósmego lutego do komendy powiatowej w Pruszczu Gdańskim zgłosiła się kasjerka z Biedronki, która widziała młodego szczupłego mężczyznę z „delikatnym wąsikiem”. Ktoś inny spotkał mordercę na wyciągu narciarskim w Kluszkowcach albo w pociągu jadącym do Sosnowca. Kajetan Poznański był także widziany w agroturystyce w Resku i w hotelu w Garwolinie. Po zawiadomieniach od mieszkańców poszukiwano go także w Dębicy, Rumii i w Kaletach. Szóstego lutego ktoś zaalarmował policję, że widział Poznańskiego w pociągu ze Stargardu Szczecińskiego do Koszalina. Młody człowiek o podobnych cechach fizycznych do poszukiwanego chował się w kącie przedziału, zakrywając twarz przed współpasażerami. Czujny obywatel rozpoznał go po ciemnej karnacji i charakterystycznej kurtce. Kajetan widziany był także w Olsztynie, w przydrożnym zajeździe w Toruniu, w Zalesiu Górnym i w Szydłowcu.
Najciekawszy, choć również fałszywy trop pochodził z Radomia. Pracownica sklepu z zabawkami w Galerii Słonecznej rozdygotana pobiegła do szefa ochrony, informując go, że rozpoznała w jednym z klientów poszukiwanego za zabójstwo mężczyznę. Była pewna, że sprzedała zestaw plastikowych klocków Kajetanowi Poznańskiemu. Ochrona powiadomiła Komendę Miejską Policji w Radomiu, a funkcjonariusze zabezpieczyli zapis z monitoringu, żeby sprawdzić, czy groźny przestępca mógł faktycznie zaopatrywać się w artykuły dla dzieci. Tego samego dnia, w którym Kajetan miał kupować klocki, był widziany w tej samej galerii handlowej, tym razem na fotelu w salonie fryzjerskim na pierwszym piętrze.
Gdy informacje te docierały z różnych rejonów kraju do Prokuratury Okręgowej w Warszawie, śledczy tylko uśmiechali się pod nosem. Policja bardzo szybko ustaliła, jaki kierunek trasy obrał Kajetan Poznański, uciekając przed wymiarem sprawiedliwości. I nie był to Radom.AKT 6. TERROR W BIBLIOTECE
Akt 6
Terror w bibliotece
Na drugim piętrze Biblioteki Publicznej Dzielnicy Wola jest pokój z tabliczką na drzwiach „Dział Promocji i Animacji Kulturalnej”. W 2016 roku stały tam dwa biurka i dwa komputery, a z jednego korzystał Kajetan Poznański. Dzielił tę przestrzeń z kolegą, który promował bibliotekę w internecie. Czwartego lutego, czyli niespełna dobę po zbrodni, do biblioteki wpadło kilku funkcjonariuszy Wydziału Terroru Kryminalnego i Zabójstw Komendy Stołecznej Policji. Szukali śladów planowania zabójstwa, czegoś, co przybliży ich do zrozumienia działań sprawcy. Liczyli, że znajdą jakiś trop łączący Kajetana z ofiarą. Nikt wtedy jeszcze nie mógł uwierzyć, że Katarzyna mogła zostać wytypowana przypadkowo. Kajetan niewiele po sobie zostawił ‒ jakiegoś pendrive’a i stacjonarny komputer, który zabezpieczono do badań. Dyrektorka placówki bardzo chciała pomóc policji. Była zszokowana, że jej pracownik może być zamieszany w zabójstwo, którego brutalność po prostu nie mieści się w głowie. Udostępniła kryminalnym jego pokój, ewidencję obecności, a także zapis z kamer monitoringu umieszczonych na zewnątrz budynku i w korytarzu przy drzwiach.
* * *
„Kajetan był najpierw czytelnikiem naszej biblioteki, zatrudniony został we wrześniu 2015 roku. Wcześniej w jednej z naszych filii prowadził prelekcje i wtedy zapytał, czy moglibyśmy go zatrudnić. Złożył CV i dostał pracę na okres próbny, na pół etatu. To był raczej zamknięty człowiek, introwertyk taki, trzymał dystans. Nigdy o sobie nie opowiadał, nie mam pojęcia, czy utrzymywał bliższe kontakty z którymś z pracowników. Jedyne, co o nim wiedziałam, to że wyjechał do Grecji i odbył tak zwaną pielgrzymkę duchową śladami bohaterów antycznych. Nawet nie wiem, czy miał jakąś rodzinę albo dzieci” – zeznała dyrektorka biblioteki Agnieszka Zygmunciak. Podkreślała, że na Kajetana nigdy nie było skarg, choć jego zachowanie momentami odbiegało od przyjętych w placówce standardów. Zdarzało się mu na przykład nie mówić i nie odpowiadać „dzień dobry” albo wchodzić do gabinetów bez pukania. Denerwował tym współpracownice, choć nigdy nie dostał nagany. Kajetan sumiennie wykonywał swoje obowiązki, koleżanki mówiły o nim „dziwny”, ale też „elokwentny”.
Trzeciego lutego Kajetan napisał do swojej szefowej Agnieszki na Skypie. Informował, że po godzinie dziesiątej zamierza opuścić bibliotekę, bo wybiera się służbowo do kawiarni, by promować jakieś wydarzenie, a potem na Uniwersytet Warszawski. Obiecywał, że wróci po południu. Szefowa poprosiła go, by wpisał się w książce ewidencji wyjść oraz żeby zajrzał do niej po powrocie z miasta. Nie zaniepokoiło jej, gdy o szesnastej Kajetana ciągle nie było, w końcu różnie bywa na mieście. Zresztą pracownik nigdy nie nadużywał zaufania przełożonych i skrupulatnie odnotowywał wszystkie wyjścia w godzinach pracy. Dwie godziny później, gdy Agnieszka Zygmunciak była już w domu, zadzwoniła do niej rozgorączkowana pracownica. Mówiła, że Kajetana Poznańskiego szukała policja i funkcjonariusze liczyli, że zastaną go w bibliotece. „Ja nie wiedziałam, o co chodzi. Napisałam tego dnia do pana Kajetana wiadomość ze swojego prywatnego telefonu. »Dzień dobry, Panie Kajetanie, czy u Pana i z Panem wszystko w porządku?«. Ale on nie nawiązał ze mną kontaktu” – powiedziała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki